- Opowiadanie: zbyszek_z81 - Szmaragdy Otchłani

Szmaragdy Otchłani

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Szmaragdy Otchłani

Szmaragdy Otchłani

 

Obudził się zlany potem, z kołaczącym sercem i poczuciem lęku, które z niewiadomych przyczyn nie chciało go opuścić. „To tylko sen”, przemknęło w myślach. A jednak mokre plecy i gęsia skóra na samo wspomnienie o czym śnił, sprawiały, że poczuł się bardzo niepewnie w swoim bezpiecznym jak dotąd domu. Usiadł na łóżku, zapalona nocna lampka wydała się nagle bardzo przyjaznym urządzeniem. Odpalił papierosa i zaciągając się głęboko zaczął się zastanawiać, czemu tak błaha rzecz, jaką jest nocna mara potrafiła wyprowadzić go z równowagi. Zawsze dużo palił, tytoń pomagał opanować emocje, delikatnie uspokajał zmysły, jednak tym razem drżały mu dłonie i nawet kurczowe zaciśnięcie palców na filtrze camela niewiele pomagało. Wstał i powolnym krokiem udał się do kuchni, gdzie w lodówce czekała napoczęta butelka czystej wódki. Zgasił peta w umywalce, po czym nalał pół szklanki alkoholu. Delikatny szron na szkle przyciągnął jego wzrok, zapatrzył się chwilę, a potem bez namysłu wychylił do dna. Zapiekło w gardle, ale to uczucie nie było dla Waltera niczym nowym. Nalał jeszcze jedną porcję, po czym niechętnie odstawił butelkę do lodówki i jeszcze mniej chętnie udał się do pokoju, gdzie czekało na niego łóżko z zapoconą pościelą. Przez chwilę wahał się, zwyciężyło jednak zmęczenie. Wypił powoli, mimowolnie krzywiąc twarz i wtulił się w poduszkę usilnie starając się nie myśleć o niedawnym śnie, bojąc się w głębi duszy przywołać go z powrotem. Zasnął szybko i do rana już nic nie zakłóciło mu odpoczynku.

 

Przebudził się przed dziesiątą, z bólem głowy, zmuszony potrzebą oddania moczu, zły na siebie i organizm, że musi wstać, zamiast wygodnie spać i czerpać przyjemność z nie robienia niczego. Wziął prysznic, ogolił twarz i zmęczonym wzrokiem zbadał stan swojej fizjonomii w odbiciu lustra wiszącego na ścianie. Dobrze nie było, ale nie był już młody, więc widok zmarszczonej cery już nie bolał go tak bardzo. Kąpiel była mu potrzebna; powoli wracał do świata żywych, a mocna kawa bez cukru rozjaśniła umysł. Wtedy właśnie zaczął zastanawiać się, co naprawdę mu się przyśniło. Co takiego sprawiło, że obudził się pełen lęku, którego na co dzień nie odczuwał od wielu lat. Niewiele pamiętał, fragmenty, wyrwane z kontekstu obrazy, które choć w nocy wydawały się bardzo rzeczywiste, teraz były ledwie wspomnieniem, niczym ulotna mgła, rozpostarta nad taflą jeziora. Pamiętał, ze szedł ulicami miasta. Przyglądał się mijanym ludziom zastanawiając się, kim byli, o czym marzyli, czego pragnęli. Mijały go przejeżdżające samochody, a rozmazane światła reflektorów, sklepowych witryn, czy latarni, nadawały tym obrazom jeszcze bardziej nierealnego wizerunku.. Niczym w narkotycznej wizji, wszystko rozmazywało się, by za chwilę na nowo stawać się rzeczywiste. Pamiętał, że błądził we śnie, ogarniając wzrokiem maksymalną ilość obrazów, czerpiąc z otoczenia fascynację magią życia, ulicznym tętnem, tym ludzkim pędem w pogoni za ulotnie chwytanym, dość pozornym szczęściem. Patrzył na ludzi, pogrążonych w swojej codziennej pogoni za polepszaniem swojego statusu społecznego, gromadzeniem bogactwa w imię najwyższych poświęceń. Patrzył na karierowiczów, gnających przed siebie, byle tylko zwyciężyć w tym ludzkim wyścigu o wszystko, co tylko można sobie zamarzyć i kupić w tym ziemskim życiu. On sam czuł się ponad to. Miał hajsu jak lodu, przy czym od wielu już lat nie musiał wstawać o piątej rano, by zapierdalać do jakiegokolwiek zakładu pracy, by oddawać część swojego życia w imię cudzych marzeń. Od wielu już lat nie musiał słuchać przełożonych, ich wyrzutów, narzekań. Lubił myśleć, że sam sobie jest szefem i sam decyduje kiedy i co będzie robił. Wstawał kiedy chciał i pracował kiedy mu to odpowiadało. Wolny strzelec, lubił tak o sobie myśleć. To dziwne, ale teraz jak o tym myślał, to czuł jak bardzo wspominany sen był rzeczywisty, jakby wszystko odbywało się na jawie, a nie było tylko delikatnym powiewem nocnego westchnienia. Nie potrafił sobie przypomnieć momentu, gdy zapamiętane obrazy przemieszały się nowym tematem. Teraz śnił o klejnotach. Widział szmaragdy, piękne, ogromne, swym blaskiem odbierające dech w piersiach, przyprawiające o zawrót głowy. Szmaragdy, w których można by utonąć, zatracić się bez opamiętania. A mimo to, z jakiś powodów nie czuł zachwytu blaskiem skarbu widzianego podczas snu. Nie czuł pożądania, nie ogarnęło go to ogromne pragnienie, żądza posiadania, jakie towarzyszyło mu przez większość życia. Walter zawsze kochał bogactwa i pieniądze. Kochał dostatnie życie. Nigdy jednak nie miał zamiaru poświęcać własnego, na pokonywanie kolejnych szczebelków kariery, w coraz to nowych przedsiębiorstwach. Przeciwnie, umiejętnie wykorzystywał swój spryt, aby dobrze żyć, nie musząc swą pracą dorabiać kogokolwiek innego. Owce i wilki, tak postrzegał świat. Dzielił społeczeństwo na tych, którzy dzielą zdobycz, oraz tych, którzy są tą zdobyczą. Taka filozofia pozwoliła mu już od wielu lat żyć na poziomie niemal luksusu. Starał się jednak nie rzucać zbytnio w oczy, nie afiszować niepotrzebnie przepychem. Instynktownie czuł, że nie jest jedynym wilkiem w tym stadzie. Był ostrożny, by z łowcy nie stać się z czasem ofiarą. I właśnie teraz, z niewiadomych przyczyn wyśnione klejnoty, zamiast zachwycać, napawały go lękiem. Podświadomie czuł, że tak naprawdę nie pragnąłby bliższego kontaktu z tą głębią szmaragdowego blasku. Odrzucił od siebie te myśl, otrząsnął się, zły na siebie, że rozmyśla i analizuje sny, niczym wiejska baba na jakimś festynie. Odpalił kolejnego papierosa, zdjął kurtkę z wieszaka i zamknąwszy drzwi od mieszkania wyszedł na świat zająć się czymś pożyteczniejszym.

 

 

 

 

***

 

 

Ulice tętniły życiem. Miasto w środku dnia pulsowało, dynamiczny jazgot różnorodnych odgłosów ogłuszał, otumaniał swym poziomem decybeli. Na obrzeżach miasta znajdował się park miejski i to właśnie tam ludzie odnajdywali ciszę, odrobinę odpoczynku od zgiełku, spalin i jazgotu przejeżdżających samochodów i motocykli. Zieleń drzew i krzewów koiła, uspokajała zabiegane dusze, pozwalała zaczerpnąć oddechu i choć na chwilę zapomnieć o dzikim pędzie codziennego życia. W miejskim parku można było spotkać cały przekrój społeczeństwa, począwszy od starszych ludzi odnajdujących tu spokój i ciszę, poprzez matki z dziećmi, niemiłosiernie hałasujące, rozbrykane i szczęśliwe. Na niektórych ławkach drzemali bezdomni, swą obecnością wzbudzając zgorszenie co bardziej statecznych bywalców tego publicznego miejsca.

 

Na jednej ze skrajnie położonych ławek siedział Walter. Nocna mara dawno odeszła; teraz spokojnie zaciągał się papierosem i obserwował. W skupieniu patrzył na matki i ich pociechy. Szczególnie przypatrywał się młodszym dzieciom. Ktoś mógłby wziąć go za pedofila, ale bardzo by się pomylił w swej ocenie. A poza tym Walter zawsze starał się być ostrożny w tym co robił. Świadomość, że ktokolwiek mógłby zwrócić na niego uwagę i nie daj Boże zadzwonić na psy z kurewskim donosem o swoich podejrzeniach, nie pozwalała mu nawet na chwilę zapomnieć, że trzeba uważać zawsze i wszędzie. Podobał mu się tryb życia, jaki prowadził i za żadna cholerę nie chciałby tego zmieniać. Patrzył, jak pełne radości dzieciaki beztrosko bawiły się, głośno śmiały, biegały pochłonięte beztroską zabawą. Zwracał uwagę na te najbardziej żwawe, pełne życia. Obserwował w skupieniu, niczym wytrawny myśliwy, wyczekujący na odpowiedni moment. Promienie słońca ogrzewały twarz, delikatny powiew wiatru przyjemnie muskał po twarzy, więc Walter swobodnie przeciągnął się na ławce i zatopił w rozmyślaniach o wszystkim, czego w życiu doświadczył.

 

 

***

 

Klara nerwowo spoglądała na wiekowy zegar zdobiący ścianę komnaty, śledziła wzrokiem miarowy ruch wskazówek, ich powolne przeskakiwanie na cyferblacie. Jeszcze godzina – przemknęło w myślach. Lubiła ten dreszcz, ten emocjonujący niepokój. Zakazany owoc zawsze smakuje najlepiej. A cóż dopiero, gdy ma się świadomość zbliżającej się przygody. Przyspieszone bicie serca, drżące dłonie, pot na ciele i podenerwowanie. Ekscytacja, wydzielane przez organizm adrenalina i endorfiny robiły swoje. Uczucie było aż nadto przyjemne.

 

Nie pierwszy raz czekała aż zapadnie zmrok, nie pierwszy raz grzecznie ułożyła się w łóżku, zamknęła oczy, otuliła się kołdrą. Pragnęła, by wszyscy w Domu uwierzyli, ze śpi, chciała, by sami zasnęli twardym snem jak najszybciej. „50 minut – Boże, czemu to tyle trwa”? Powoli cichły odgłosy życia, tylko miarowe, spokojne oddechy, szelest ciepłych kołder dawały znać, że będzie musiała jeszcze troszkę odczekać. Na niebie księżyc patrzył blado na Ziemię, a w głowie Klary powoli rodziło się zniecierpliwienie. Gdy ucichły już wszelkie niepożądane odgłosy, gdy upewniła się, że nie grozi jej już wpadka, powoli , delikatnie wysunęła się spod kołdry i na paluszkach ostrożnie, by szelestem skrzydeł nikogo przypadkowo nie zbudzić, przeszła przez środek Sali i uchylając drzwi ostrożnie wymknęła się z Domu. Drogę znała dobrze, choć miejsce do którego podążała, było znane nielicznym i dobrze strzeżone przed przypadkowymi aniołami. Spieszyła się, chciała już przekroczyć Granicę. Pieszo musiała pokonać sporą odległość, a miejsce do którego zmierzała, znajdowało się na peryferiach Ogrodów. Gdy wreszcie dotarła do kryjówki ukrytej na polanie pośród przedwiecznych drzew, wsunęła pilnującemu szczeliny krępemu skrzydlatemu sakwę ze złotym pyłem, zaczerpnęła powietrza i wypowiedziała hasło, na które szczelina otwierała przejście do innego świata. „Aniele Boży, Stróżu mój, Ty zawsze przy mnie stój…” gwizdnęło w uszach, poczuła nieprzyjemne mrowienie, od palców dłoni, poprzez kark, aż po skrzydła. Zamknęła oczy i po krótkiej chwili poczuła, jak opór powietrza ściska jej ciało, tak jakby stanęła pod silnym strumieniem wiatru. Błysnęło i ledwie udało jej się stanąć na nogach, niewiele brakowało by straciła równowagę. „Nareszcie” – pomyślała. Rozejrzała się wokoło, a jej oczom ukazał się dobrze już znany widok miejskich uliczek. Ziemia. Ludzie. Neony witryn, sklepy i samochody. Alkohol, muzyka i seks. Skierowała swe kroki w stronę klubu, by tam odnaleźć chwilę rozkoszy, tak bardzo zakazanej w Domu, gdzie obowiązywał rygor i dyscyplina. Wiedziała, czym ryzykuje. Ale poznała już smak ludzkiego życia i wiedziała, że mimo wszystko warto tak żyć. A tu na Ziemi nie wyróżniała się wyglądem od innych ludzkich kobiet. Może tylko tym, że była zjawiskowo piękna, niczym ostatni wschód słońca dla umierającego człowieka.

 

 

***

 

Walter rozmyślał o swoim szczęściu, o tym jak potoczyło się jego życie, ile zawdzięczał sprytowi, ile czystemu przypadkowi. A ile swej bezwzględności. Cieszył się z tego, co osiągnął. Znał swoją reputację na mieście, potężni ludzie nie ruszali go, był im potrzebny, a poza tym łączyły ich wspólne interesy. Czasem tylko jak cierń powracało wspomnienie, po którym zawsze miał problemy z zasypianiem. I choć minęło od tamtej pory siedem, czy osiem lat, wciąż pamiętał czarne włosy i zielone oczy małej Bernadetty. I płacz dziewczynki, gdy musiał ją wyciągać na siłę z samochodu, by przekazać zleceniodawcy.

 

To było jego pierwsza taka robota. Miał porwać dzieciaka dla pewnego bogatego biznesmena, który sam dzieci nie mógł mieć, a na przeszkodzie stanęła matka natura. Pieniądze otwierają wiele bram, ale nieodpowiedni tryb życia, narkotyki, alkoholowe ekscesy przekreślały jego szanse na legalną adopcję. Wywiad środowiskowy przeprowadzony przez pracowników społecznych wykazał liczne uchybienia. Taką wersje przynajmniej Walterowi pokrótce przedstawiono. Odebrał instrukcje, ogólne oczekiwania klienta. Dogadał stawkę, za którą spokojnie mógł żyć blisko rok, nie musząc się martwić kolejnym dniem, ani nerwowym zerkaniem na stan konta. I choć wątpliwości targały nim do ostatniej chwili, w końcu zdecydował się. Ogromna kasa, szansa na lepsze życie, spełnienie doczesnych marzeń. To wszystko było latarnią, która oświetliła mu jedną drogę. Wybrał ofiarę. Wykorzystał odpowiedni moment. Cała akcja przebiegła szybko i nadzwyczaj sprawnie. Dzieciak zdjęty z ulicy, zero przypału. A potem tylko nerwowy telefon, dojazd w wyznaczone miejsce. Szybkie przekazanie dzieciaka, otumanionego i przerażonego. Kasa w sportowej torbie. Pisk opon i pierwszy tego wieczoru drink. Walter skakał z radości, gdy przeliczył dokładnie w domu kasę. Zgadzał się każdy dolar. Chciało mu się tańczyć z radości. Jakby chwycił Boga za nogi. Tego wieczoru poszedł w tango, nie myśląc o niczym, co mogłoby zepsuć mu humor. Owce i wilki. Albo grasz twardo, albo po pewnym czasie wylatujesz z gry. Humor zepsuł mu się kilka dni później, gdy z pobliskiej rzeki wyłowiono ciało dziewczynki, a raczej to, co z niego zostało. W telewizji trąbili o tym na okrągło, bestialskie morderstwo dzieciaka, a właściwie powód, dla którego to zrobiono sprawił, że przez cały dzień miał nogi jak z waty. Bernadetcie brakowało kilku organów. A to co zostało, nie było już widać potrzebne, więc pozbyto się ciała wrzucając je do rzeki. Po tym wydarzeniu Walter pił przez tydzień, a krzyk rozpaczy zagłuszający wszelkie myśli, nie pozwalał mu sensownie reagować na bodźce zewnętrzne. Pił by zapomnieć. Zapomnieć o krwi. O niewinności. O adopcji, której nigdy nie było. Łatwy szmal nagle zaczął mu śmierdzieć. Dolary pachniały krwią, a smak wódki miał posmak goryczy. Minęło trochę czasu, nim go znaleźli. Przyszli z kolejnym zleceniem. Bronił się, nie chciał rozmawiać, ale wpierdol, jaki mu spuścili, oraz słowa, że „albo tańczysz z nami, albo pływasz w rzece”, nie pozostawiały złudzeń, jak wygląda jego sytuacja. Wpieprzył się w gówno, ale nie miał szans, by z niego wyjść. Czuł się z tym bardzo źle. Ale przede wszystkim chciał żyć.

 

Czas leczy rany, ucisza sumienia. Pieniądze ułatwiają wiele i otwierają wiele bram. I choć proceder jego działalności nie pozostawiał złudzeń, kim Walter stawał się z każdym kolejnym dniem, a granica skurwysyństwa przesuwała się coraz dalej i dalej, po pewnym czasie nie umiał już inaczej żyć. I choć czasami czuł do siebie odrazę, to kolejne dzieci wciąż znikały z ulic, placów zabaw, parków i wielu innych miejsc. Jego dolary pachniały krwią, utraconą niewinnością i śmiercią, ale z biegiem kolejnych dni, przestawał zwracać na to uwagę.

 

 

***

 

Głośna muzyka i parkiet wypełniony ludźmi. Wypite kolejne drinki. Czuła na sobie wzrok mężczyzn, w powietrzu pachniało pożądaniem. Zabawa trwa, a ich pragnienia to takie podniecające uczucie. A więc bawmy się. Kokietowała, kusiła zmysłowym tańcem. Jej ciało poruszające się w rytm muzyki seksownie zachęcało do bliższego poznania, jej wzrok dawał nadzieję, niepokoił, sprawiał, że pożądano jej ust, piersi i bioder. A ona sama liczyła na to, że noc nie skończy się tak szybko, a namiętny seks będzie doskonałym zakończeniem wieczoru. Klara tańczyła, dając się ponieść chwili, była w ich oczach aniołem, choć żaden z nich nie miał nawet pojęcia, że była nim naprawdę.

 

***

 

 

Salvador przypatrywał się mężczyźnie w parku. Wiedział już o nim wystarczająco wiele, by podjąć decyzję w swoim mniemaniu jedyną i słuszną. Dym otulający głowę Waltera, ta mgła będąca drogowskazem i wyznacznikiem – była jak pochodnia w mroku. Salvador wiedział, że mężczyzna musi zginąć. Że jest ohydny, że łamie boskie prawa, że bluźni każdym swym oddechem, każdą myślą, mową, uczynkiem i zaniedbaniem. Nienawidził tego człowieka całym swym sercem, gardził nim i wiedział, że wyrwie jak chwast, odbierze mu życie, ale najpierw sprawi, by ten poczuł lęk. Prawdziwy strach. A potem pozwoli posmakować mu bólu i wyśle przed Tron Najwyższego, by Pan osądził, dokąd trafi jego dusza.

 

 

***

 

 

Kolejny papieros, którym Walter zaciągnął się głęboko, wypuścił z ust dym i spojrzał w niebo. „Jaki piękny jest ten świat” szybko przebiegło w myślach. Popołudniowe łagodne chmury przesłoniły słońce, delikatny powiew wiatru przynosił świeżość i orzeźwienie. Relaks. W pewnym momencie Walter poczuł jednak coś niepokojącego. Małe zwierzątko, pełzające po twarzy. Czyjeś spojrzenie, przenikliwe, celowo przykuwające wzrok. Zobaczył mężczyznę, dobrze zbudowanego, w oliwkowym t-shirt’cie i jasnych dżinsach. Facet patrzył na niego, a Walter od razu w myślach sklasyfikował go jako gliniarza. Odczekał chwilę, po czym powoli wstał i skierował swe kroki w stronę najbliższej przecznicy, gdzie stał zaparkowany jego Ford. „Tylko spokojnie” – przemknęło w myślach, „jakoś się z tego wywinę, nic kurwy na mnie nie mają”. Miał jednak tego dnia niefart, uliczka była wyludniona, po prostu nikogo, żywej duszy. Tylko oni dwaj. Przeszedł go dreszcz… Zanim zdołał otworzyć drzwi, gliniarz był już przy nim. Spojrzał mu prosto w oczy i Walter zrozumiał, to jednak nie był glina. Oczy koloru szmaragdów, od razu przywołały nocna marę, a Walter zrozumiał, że to o czym śnił, to nie były klejnoty, tylko te oczy, za którymi kryła się bezdenna przepaść Otchłani. To one, te oczy napawały go lękiem i to one wywołały w tej chwili przerażenie.

 

– Wiesz kim jestem? – Zapytał cicho przybysz.

 

Walter nie miał pojęcia, więc pozwolił, by facet mówił. A ten mówił spokojnie, powoli, z czystą, niczym nie zmąconą nienawiścią w głosie. I Walter zrozumiał. Nie było już odwrotu, nie było nadziei, że coś się może zmienić. Pierwsze uderzenie pięścią pozbawiło go tchu, wyrwało oddech i zamroczyło. Kolejne ciosy spadały, systematycznie wyrywając życie, padały nieustannie, łamiąc kości, masakrując ciało, niszcząc resztki wiary, że uda się uciec i ocalić życie. Owce i wilki… Ból, krew i przeraźliwa tęsknota za uciekającym życiem. Czy właśnie to czuły te wszystkie dzieciaki, gdy podawano im narkotyk, gdy chirurgiczny skalpel rozcinał im skórę? Tęsknota za mamą, za ostatnim przytuleniem. Za pocałunkiem na dobranoc. Za ukochaną zabawką. Przeraźliwy smutek, który wypełnia serce umierającego człowieka. Utracona i zszargana niewinność, której nigdy już nie dane będzie żyć. Salvador niszczył ciało Waltera, mając w pogardzie jego istnienie. Spełniał swoją misję, tak jak robił to już od wielu dni. Nikt nie wiedział, jakie były jego pobudki. Nikt oprócz niego samego nie rozumiał, jakie dzieło przeznaczył mu Pan. Gdy skończył, gdy kolejny chwast został wyrwany na plantacji życia, zaciągnął ciało w kąt pod zaciemniona ścianą. Tam uklęknął i cicho, w zadumie wyszeptał słowa Modlitwy Zagubionych :

 

 

 

Wybacz mi Panie, bo zgrzeszyłem. Pozwól odkupić wszystkie moje winy. Bym Tron Twój ujrzał i mógł oczyść duszę, a Jasność Twoja wzięła mnie w ramiona. Wybacz mi Panie; żałuję za swe czyny, gdy każdą chwilą raniłem Twe Oblicze. Gdy krew i ból płynęły wielką rzeką, a Ciemność Mroku była mi za matkę. Pozwól powrócić przed jasne Twe Ołtarze, gdzie spokój Niebios zabliźni moje rany, bym nienawiści zatrzymał rwący strumień, a Łaska Pana była mi Sztandarem. Żałuję Panie za wszystkie swoje winy, za wszystkie czyny, co były przeciw Tobie. Daj proszę siłę i boskie Twe Natchnienie, abym dla Mroku pozostał wiecznym wrogiem…

 

 

 

 

 

Poszukał hydrantu, by obmyć dłonie i twarz. I odszedł w swoją stronę, nie niepokojony przez nikogo.

 

 

***

 

Zamówił wódkę z lodem, usiadł przy barze, a barman podał mu kryształ wypełniony zapomnieniem. Wypił szybko, po czym skinął po następną. Po jakimś czasie, rozluźniony już nieco rozejrzał się po sali. Na parkiecie brylowali królowie nocy, kobiety starały się wyglądać olśniewająco, błyszczeć, przykuwać wzrok. Ludzie bawili się, oddalając od siebie problemy, choć przez chwilę pragnąc zapomnieć o tym, że nie wszystko w życiu jest piękne i nie wszystko ma sens. Salvador nie mógł zapomnieć. Zawsze, gdy wysyłał przed ołtarze Pana kolejnego człowieka zastanawiał się, co jest powodem tego, że ludzie tak bardzo błądzą. Że grzeszą tak obrzydliwie, obrażając swego Boga i za nic mając Jego Przykazania. Za każdym razem myślami wracał do odległych wspomnień o swym domu. O Otchłani, w której przyszło mu żyć, a do której powrót, dziś jest tylko zaledwie marzeniem. Marzeniem, którego sam nie potrafił spełnić. Nienawidził ludzkiego świata, choć z czasem pogodził się z wolą Boga i nauczył żyć wśród ludzi. Rozmyślał o tym często, teraz również sączył wódkę, oddając się swym tęsknotom, snom i jawom. Zapomnianym marzeniom.

 

Z głębi sali dobiegały co jakiś czas odgłosy zabawy, jednak Salvador nie był nią zainteresowany. Od pewnego czasu narastające szum i podekscytowanie bijące od męskiej części wypełniającej parkiet w końcu i jego zmusiły, by spojrzał na parkiet. I wtedy ja ujrzał. W całym swoim blasku, olśniewającą, zmysłową. O urodzie zapierającej dech, przywołującej w myślach najpiękniejsze krajobrazy. Długie czarne włosy, zgrabna sylwetka, zwinne ruchy i bijąca od niej zmysłowość oszałamiały. I wtedy zrozumiał. To było jak uderzenie, jakby upadł twarzą w lód, myśl tak nagła, że aż pozbawiająca oddechu. Kobieta tańcząca na parkiecie nie była człowiekiem. Od razu rozpoznał w niej anielicę. Stał jak sparaliżowany, nie mogąc się otrząsnąć. Był na ziemi już od wielu dni, wypędzony, wygnany ze swego świata. Bez szansy powrotu. Przez cały ten czas, ani razu nie spotkał nikogo, kto byłby demonem, lub aniołem. I kiedy ona dostrzegła jego wzrok, zerknęła na niego, przez chwilę się zawahała. Do niej również dotarło, że obserwujący ją mężczyzna wyróżnia się spośród pozostałych. Przestraszyła się tej sytuacji, nie spodziewała się tego. Wykorzystała moment, gdy światła kolorofonów oślepiły mu twarz, i szybko skierowała swe kroki w stronę wyjścia. Ale ucieczka nie była możliwa. Dogonił ją i starając się nie przestraszyć poprosił o chwilę rozmowy. Była jego nadzieją, jego szansą powrotu do prawdziwego domu. Skoro mogła tu wejść, istniała szansa, że zna też drogę powrotną. Nie chciał tego zniweczyć, nie chciał utracić być może jedynej szansy wydostania się z tego padołu grzechu i brudu, jakim na zawsze pozostanie dla niego ziemski świat. Klara zdobyła się na odwagę, widząc, jak bardzo mu zależy na tej rozmowie. Postanowiła go wysłuchać. Mówił długo, niczego nie ukrywając. Opowiedział jej o wszystkim, o tym kim był dawniej, o regimencie Samaela, w którym pełnił funkcję generała. Opowiedział o bitwie z aniołami, o odwiecznej wojnie Aniołów z Upadłymi, żyjących w Otchłani. O nienawiści, zżerającej ich dusze. O zazdrości, która zatruła ich serca. O powodach, dla których Pan wygnał ich z Ogrodów. O tym, czym był dla niego Eden, Eden na zawsze utracony, zakazany. Wyjawił wszystkie tajemnice, z każdego mrocznego zakątka swego serca. Chciał by wiedziała, że jest wygnańcem, banitą, zesłanym na ziemię przez Pana. Opowiedział, jaką misję sam sobie wyznaczył, wierząc, że czyni to w imieniu Boga. O wszystkich zabitych grzesznikach, których wyławiał z tłumu widząc dym otulający ich głowy, sygnalizujący gnijące dusze, które jak pochodnia w mroku wskazywały tych, których bluźnierstwa przeciwko boskim prawom, hańbiły rodzaj ludzki. Mówił długo. Klara płakała. Tęsknota zżerająca jego serce była przerażająca. Okruch lodu, wbity prosto w serce. Patrzyła w jego oczy, głębokie, smutne niczym szmaragdy otchłani. Czuła jego ból, jego nadzieję, jego marzenia. I zupełnie wbrew rozsądkowi – postanowiła mu pomóc. Postanowiła mu pomóc wrócić do świata, który był światem ich obojga. Ale się nie udało.

 

Gdy wreszcie dotarli przed Granicę, gdy wypowiedziała słowa modlitwy, będącej jednocześnie hasłem otwierającym wrota szczeliny, on niczego nie widział. Salvador stał tuż przed szczeliną, ale nie mógł jej dotknąć, nie było przed nim niczego, co mógłby poczuć, czy zobaczyć. Płakał, wył z bezsilności, gdy Klara zniknęła w ułamku sekundy. Padł na kolana, bezsilny, opuszczony. Nie miał szans by usłyszeć słowa wykrzyczane na wiatr przez anielicę. Nie usłyszał, jak z jej ust padły słowa „wrócę po ciebie, Sal , na pewno wrócę…”

 

Nadzieja zgasła, została tylko cisza. I ta cholerna niemoc, bezsilność, na którą nie znalazł już lekarstwa.

Koniec

Komentarze

Casablanca :D Dobrze się to nawet czytało, ale musiałem się zmusić do kliknięcia bo tytuł beznadziejny.

>> Obudził się zlany potem, z kołaczącym sercem i poczuciem lęku, które z niewiadomych przyczyn nie chciało go opuścić. „To tylko sen”, przemknęło w myślach. << >> A jednak mokre plecy i gęsia skóra na samo wspomnienie o czym śnił, sprawiały, że poczuł się bardzo niepewnie w swoim bezpiecznym jak dotąd domu. << – OBY DWA ZDANIA, to powtórzenie tego samego, tej samej myśli, czynności. „Obudził się z lękiem i pomyślał” w drugim: „Mokre plecy i wspomnienie, że poczuł się”.   >> Usiadł na łóżku, zapalona nocna lampka wydała się nagle bardzo przyjaznym urządzeniem.<< – No dobra, ale dlaczego była przyjemnym urządzeniem? Zaatakowała go we śnie? >> Wstał i powolnym krokiem udał się do kuchni, gdzie w lodówce czekała napoczęta butelka czystej wódki. << – Bez takich do określeń „w lodówce czekała na niego butelka napoczętej czystej wódki” – co umówił się z nią? A jest „brudna” wódka”?

>> Przebudził się przed dziesiątą, z bólem głowy, zmuszony potrzebą oddania moczu, zły na siebie i organizm, że musi wstać, zamiast wygodnie spać i czerpać przyjemność z nie robienia niczego. Wziął prysznic, ogolił twarz i zmęczonym wzrokiem zbadał stan swojej fizjonomii w odbiciu lustra wiszącego na ścianie. Dobrze nie było, ale nie był już młody, więc widok zmarszczonej cery już nie bolał go tak bardzo. Kąpiel była mu potrzebna; powoli wracał do świata żywych, a mocna kawa bez cukru rozjaśniła umysł. Wtedy właśnie zaczął zastanawiać się, co naprawdę mu się przyśniło. Co takiego sprawiło, że obudził się pełen lęku, którego na co dzień nie odczuwał od wielu lat. Niewiele pamiętał, fragmenty, wyrwane z kontekstu obrazy, które choć w nocy wydawały się bardzo rzeczywiste, teraz były ledwie wspomnieniem, niczym ulotna mgła, rozpostarta nad taflą jeziora. Pamiętał, ze szedł ulicami miasta. Przyglądał się mijanym ludziom zastanawiając się, kim byli, o czym marzyli, czego pragnęli. Mijały go przejeżdżające samochody, a rozmazane światła reflektorów, sklepowych witryn, czy latarni (jedna latarnia, czy ich więcej było?), nadawały tym obrazom jeszcze bardziej nierealnego wizerunku.. Niczym w narkotycznej wizji, wszystko rozmazywało się, by za chwilę na nowo stawać się rzeczywiste. Pamiętał, że błądził we śnie, ogarniając wzrokiem maksymalną ilość obrazów, czerpiąc z otoczenia fascynację magią życia, ulicznym tętnem, tym ludzkim pędem w pogoni za ulotnie chwytanym, dość pozornym szczęściem. Patrzył na ludzi, pogrążonych w swojej codziennej pogoni za polepszaniem swojego statusu społecznego, gromadzeniem bogactwa w imię najwyższych poświęceń. << –  POWTÓRZENIA, i zapewne nie wszystkie wyłapałem.   >> Co takiego sprawiło, że obudził się pełen lęku, którego na co dzień nie odczuwał od wielu lat.<< – więcej się nie dało upchać?   >> Patrzył na karierowiczów, gnających przed siebie, byle tylko zwyciężyć w tym ludzkim wyścigu o wszystko, << – myslę że bardziej by tu pasował „wyścig szczurów” niż „ludzki wyścig”. Ale decyzja należy do Cibie. >> co tylko można sobie zamarzyć i kupić w tym ziemskim życiu. << – „i kupić w ziemskim świecie”, „na tym ziemskim padole”.   >> On sam czuł się ponad to. Miał hajsu jak lodu, przy czym od wielu już lat nie musiał wstawać o piątej rano, by zapierdalać do jakiegokolwiek zakładu pracy, by oddawać część swojego życia w imię cudzych marzeń. Od wielu już lat nie musiał słuchać przełożonych, ich wyrzutów, narzekań. Lubił myśleć, że sam sobie jest szefem i sam decyduje kiedy i co będzie robił. Wstawał kiedy chciał i pracował kiedy mu to odpowiadało. Wolny strzelec, lubił tak o sobie myśleć. To dziwne, ale teraz jak o tym myślał, to czuł jak bardzo wspominany sen był rzeczywisty, jakby wszystko odbywało się na jawie, a nie było tylko delikatnym powiewem nocnego westchnienia.<< – Znowu powtórzenia!   *** Do tego miejsca wytrwałem zarówno w czytaniu, jaki – przede wszystkim – w wyłapywaniu błędów. A robisz ich bardzo dużo: głównie są to powtórzenia, problemy z interpunkcją. Opisy nie powalają na kolana, zmuszają do próby ich zrozumienia. No ale, w porównaniu z poprzednim tekstem, to mały postęp jest. Myślę, że kolejne przyniosą lepsze rezultaty.  

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

"Delikatny szron na szkle przyciągnął jego wzrok, zapatrzył się chwilę, a potem bez namysłu wychylił do dna. Zapiekło w gardle, ale to uczucie nie było dla Waltera niczym nowym." – Szron się zapatrzył? Ponadto zawsze byłam uczulona na niezręczne wprowadzanie bohaterów, a tu pod koniec pierwszego akapitu wyskakuje nam Walter, ni z gruszki ni z pietruszki, mimo że wcześniej był przedstawiony bezimiennie. Dalej atakuje nas długi blok tekstu. Rada: podział na akapity zwykle jest dobrym posunięciem. Czytelnik powinien dostać kawałki tekstu łatwe do przełknięcia. "Dobrze nie było, ale nie był już młody, więc widok zmarszczonej cery już nie bolał go tak bardzo. Kąpiel była mu potrzebna…" – zważaj na powtórzenia. To wróg każdego autora. Ponadto tu następuje słowotok przemyśleń bohatera, które są… oględnie mówiąc nieciekawe. "Odrzucił od siebie te myśl…" – literówka. I w kolejnej oddzielonej gwiazdkami części również mamy do czynienia z opisami i przemyśleniami bohatera, które do niczego nie prowadzą, a są nużące. Na razie tyle, później tu wrócę.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka