- Opowiadanie: Furin - Eduard L. Aubry

Eduard L. Aubry

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Eduard L. Aubry

 

 

I

 

 

 

Skrzyp otwieranych drzwi przerwał na krótko ciszę, jaka panowała w dworze.

 

Młodzieniec wykradł się na korytarz, zamykając za sobą rozkosz i pożądanie, spoczywające w puchowej, skotłowanej miłością pościeli. Rozkosz i pożądanie o delikatnych dłoniach i dziewczęcych piersiach, które kochał, a z którymi musiał rozstawać się każdej nocy.

 

Każdej nocy przekradał się korytarzami gęstymi od mroku, które rozświetlało chyboczące i wątłe światło kaganka, okryte jego szorstką i spracowaną dłonią.

Teraz także czekała go nieprzyjemna podróż. Nie było to bynajmniej spowodowane strachem przed ciemnością, czy lękiem przed potworami, lęgnącymi się w zakamarkach ludzkiej wyobraźni. Powód był bardziej prozaiczny.

 

Otóż nikt, ale to nikt nie mógł wiedzieć o jego obecności w dworze, w pokoju, w którym mieszka rozkosz i pożądanie. I za każdym razem, gdy musiał wracać do swojego niewygodnego siennika, bał się, że dostrzeże go ktoś z dworu, zbudzony potrzebą skorzystania z wygódki. Że usłyszy zza pleców – Hej! Kto tam do diabła?! – a potem rozpozna i wyda, a pokój rozkoszy zostanie zamknięty na zawsze.

Tej nocy nie było inaczej.

 

Włożył koszulę głębiej do spodni, po czym podpalił kaganek, natychmiast okrywając płomień dłonią. Ruszył drogą znaną mu już na tyle, by mógł pozwolić sobie na pośpiech, nie błądząc w labiryncie korytarzy.

 

Postacie z obrazów zawieszonych na ścianach spoglądały na intruza złowieszczo. Przywykł już do tych spojrzeń, ciężkich i nieprzyjemnych, jak gdyby nie były to tylko zmieszane barwy farb a żyjące istoty, nie posiadające w sobie nic ludzkiego.

 

Skręcił w lewo, w kolejny długi korytarz, tym razem węższy. Cienie tańczyły na ścianach nieprzyjemnie dekoncentrując, budząc trwogę, myląc, podrzucając wątpliwości, iż nie jest sam. Przystanął na chwilę, upewniając się czy aby nikt za nim nie idzie.

 

Coś przemknęło obok.

 

Odskoczył, tłumiąc okrzyk, o mało nie potrącając, stojącej w zagłębieniu ściany, zbroi. Niewiele brakowało a narobiłby takiego rabanu, że usłyszeliby go nie tylko domownicy, ale i sowy pohukujące na drzewach, niedaleko dworu.

 

Tym co tak go wystraszyło, był Perkins. Ogromny, puszysty kocur, który należał do pani domu, i na którego to punkcie była szczególnie uczulona. Pani domu otrzymywała od swego męża przeróżne podarunki z różnych części świata, ale kot w szczególności przypadł jej do gustu. Można by rzec, stał się zastępcą pana, tyle że w kociej postaci. Choć niejedni szeptali w żartach, iż ten jest bardziej czczony i umiłowany, niż sam pan.

 

Ale co do diaska ten pchlarz robił na korytarzu? – zastanowił się. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie fakt, że Perkins zazwyczaj spał ze swą panią w ogromnym łożu, nie ruszając stamtąd rudego ogona. Stwierdził jednak, że koty to jedne z tych zwierząt, których ścieżki są niezbadane a próby ich odkrycia i zrozumienia zazwyczaj spełzają na niczym.

 

Perkins zamiauczał żałośnie, po czym umknął korytarzem.

 

Młodzieniec poszedł dalej. Kaganek chybotał w drżącej dłoni a płomień tworzył fantastyczne cienie. Chłopak odczuwał wewnętrzny, niczym nieuzasadniony niepokój a w głowie coś krzyczało, żeby zawrócił. Że lepiej będzie przeczekać, schować się.

 

Cholerny sierściuch napędził mi stracha, wmawiał sobie, starając zgasić pokłady lęku, które rosły, rozchodziły po ciele niczym lodowa fala, mrożąc krew.

 

Przystanął przy schodach.

 

Nasłuchiwał.

 

Cisza.

 

Postawił krok na stopniu, a drewno zatrzeszczało pod stopą.

 

Wziął głęboki oddech, by dodać sobie odwagi i zszedł powoli, opierając się plecami o ścianę, co jakiś czas przystając i wytężając słuch.

 

Gdy wyszedł na szeroki westybul, był widoczny jak na dłoni, co zawsze go przerażało.

 

Malowało wizję kiedy to pan wychodzi z cienia…

 

Na szczęście pana nie było.

 

Przekradł się za cudaczne drzewo, wyrastające z masywnej donicy. Odczekał stosowną chwilę, po czym ruszył korytarzem, należącym tylko i wyłącznie do gospodyni.

 

Do jego uszu doszedł hałas, a to co zobaczył zdetonowało strach. Przez chwilę gapił się w na wpół otwarte drzwi do pokoju pani dworu, z którego wypływało niewyraźne, pomarańczowe światło. O mało nie upuścił, trzymanego w ręce kaganka. W porę chwycił go mocniej, zgasił palcami płomień, co na chwilę przywróciło mu trzeźwość myślenia. Schował się w zagłębieniu ściany, za potężną komodą i czekał.

 

Słyszał dobiegające z pokoju stłumione krzyki. Mimo, iż nie rozróżniał wszystkich słów to ogromnie mu się nie podobały. I wiele, naprawdę wiele by dał, by nigdy ich nie usłyszeć.

 

Ki diabeł mnie podkusił, by leźć tym korytarzem? Ki diabeł, cholera, mnie podkusił?, powtarzał, plując w miękką szczecinę pokrywającą młodzieńczy podbródek.

 

Obiecał sobie, że jeżeli uda mu się wydostać z tej kabały to nie opowie o tym nikomu. A wspomnienie o tym wymaże, wytnie, usunie z pamięci, przepędzając do czarnej otchłani zapomnienia swego umysłu, z której nic, nigdy wydostać nie zdoła.

 

 

 

II

 

 

 

Ciężkie kłębowisko chmur roztoczyło się nad miastem, tworząc jedno, zbite, granatowe sklepienie, które raz po raz rozdzierała błyskawica. Powietrze stało się gęste i prawie namacalne. Lniane koszule kleiły się do ciała mokrego od potu, a ludzi opadało rozdrażnienie. Powarkiwali na siebie, odganiając uparte muchy, chmarą wdzierające się do domowisk.

 

Wszyscy z utęsknieniem wyczekiwali chwili, gdy pierwsze krople deszczu rozbiją się o bruk.

 

I nie dziwota.

 

Tego lata z rzadka padało i ani chybi, groziło to suszą. Słońce prażyło mocno, dręcząc spękaną ziemię a chłopi wróżyli głód i nieurodzaj, więc ludzie powitali burzę z radością. Umęczeni upałem marzyli o świeżym, wilgotnym powietrzu, poruszanym delikatnym wiatrem.

 

Chmury zbijały się i kotłowały a atmosfera stawała się nie do zniesienia. Zamiast kropel deszczu, po czole spływały stróżki potu, napływające do oczu i ust, zostawiając słony posmak na języku.

 

Praca w taki dzień była nie lada wyzwaniem. Skrzynie przenoszone do magazynów okazywały się dwa razy cięższe. Ryby, do tej pory duże i świeże stawały się wstrętne i cuchnące. Sprzedawca, o którym mówiono jak o ikonie uczciwości i uprzejmości, przeinaczał się w zdziercę i oszusta. A Eduard, który jeszcze wczoraj zachwalał dzień, w którym kwiaciarka Zofia rozstawiła kramik tuż pod jego oknem, dziś miał ochotę zejść i wszystkie chwasty puścić rynsztokiem. Nie dość, że nie było czym oddychać, to habazie wydzielały tak duszącą woń, że nie szło wytrzymać.

 

Oczywiście mógł zamknąć okno, ale wtedy zapociłby się chyba na śmierć. Siedział na nadjedzonym przez czas, koślawym krześle, bawiąc się glinianym kubkiem do połowy napełnionym wodą. Spoglądał przez okno, czekając razem z miastem na utęsknioną ulewę. Białą, elegancką koszulę wyciągnął ze spodni i rozpiął w niej wszystkie możliwe guziki, ale nawet to nie pomogło w walce z duchotą.

 

Ruszył już kilkakrotnie stertę papierów, którą miał uporządkować, a do której nijak nie potrafił się zabrać. Pokręcił się kilkakrotnie po pracowni, poprawiając przekrzywione obrazy. Niekiedy wybierał jakąś książkę z licznego księgozbioru, po czym odkładał po przeczytaniu zaledwie wstępu. Wyglądał przez okno, obserwując tłum rozdrażnionych mieszczan. Odpuścił zaraz po tym, gdy dziewczyna ubrana w mocno wydekoltowaną sukienkę spostrzegła, że jest obserwowaną i posłała mu pełne pogardy spojrzenie, rzucając przy tym słowami, których nie powstydziłby się portowy tragarz.

 

Niekiedy ktoś wchodził do kamienicy a Eduard miał cichą nadzieję, że jest to może potencjalny klient. Niestety, ludzie po prostu przechodzili przez bramę lub szli do pracowni Starego Certy z jakimś drobiazgiem do naprawy. Nadzieja więc gasła niczym wątły płomień na wietrze a Eduard czuł coraz większe rozdrażnienie.

 

W końcu zrezygnowany i spocony opadł na drewniany przybytek nazywany krzesłem, w niewygodnej, drażniącej pozycji.

 

Drażnił go lepiący się do skóry materiał.

 

Drażniły muchy, przysiadające na mokrym ciele.

 

Drażniła woda, ciepła i niesmaczna.

 

Drażniło zniecierpliwienie.

 

I wszystko nagle pękło. Prysło niczym mydlana bańka przebita igiełką. Rozerwało się za sprawą tysięcy kropel deszczu rozbijających się o bruk i dachy. Woda spływała strumieniem przez ulice, a wiatr dął nieustannie, porywając ze sobą zaduch i smród.

 

Eduard z ulgą zapinał poły koszuli, zakrywając ciało pokryte gęsią skórką. W gabinecie zrobiło się chłodno, a deszcz zacinał do środka, tworząc pod parapetem niewielką kałużę. Mężczyzna zamknął okno i ponownie przysiadł na koślawym meblu. Sięgnął do szuflady biurka, by wyjąć z niej glinianą fajkę i woreczek z tytoniem. Nabił porządnie, po czym potarł palcem o palec, aż płomień, który wytworzył się pomiędzy opuszkami, posłusznie przeskoczył na tytoń, a Eduard zaciągnął się porządnie. Mógł teraz spokojnie odetchnąć pełną piersią, świeżym, wilgotnym powietrzem, zmieszanym z fajkowym dymem. Zatopić w myślach, leniwie płynących pod sklepieniem czaszki, niczym niebieskie kłęby, wydobywające się z jego ust, ulatujące pod sufit.

 

***

 

 

Drzwi do gabinetu rozwarły się, skrzypiąc niemiłosiernie. Stary Certa wszedł do środka i zakasłał, machając teatralnie dłonią. W pomieszczeniu było siwo i duszno od palonego tytoniu.

 

– Jak zwykle bez pukania – wymamrotał Eduard, powoli obracając się na krzesełku.

 

– Jak zwykle w dobrym humorze – odpowiedział Certa, po czym usiadł w fotelu, naprzeciw biurka. Splótł kościste dłonie na brzuchu i odchrząknął. Dym naprawdę drażnił go w gardle.

 

Eduard wciąż patrzył na starca spod przymrużonych powiek.

 

– Co się takiego wydarzyło, że opuściłeś swoje legowisko? – spytał w końcu. – Normalnie wołami cię nie wyciągnie z tej zatęchłej piwnicy, a tu proszę. Zaglądasz w moje skromne progi… Czyżbyś pragnął naoliwić mi drzwi? – zadrwił.

 

– Niestety, jak wiesz, liczba moich klientów jest znaczna, więc trudno mi opuścić, jak to powiedziałeś, zatęchłą piwnicę. Ty z kolei, jak widzę, nie cierpisz na nadmiar pracy – Odciął się staruszek z uśmiechem na twarzy.

 

Eduard nie odpowiedział.

 

– Oho! Czyżbym trafił w czuły punkt? Stąd ten czarny humor? – Certa nie potrzebował odpowiedzi. Doskonale orientował się w liczbie interesantów Eduarda, których liczba ostatnimi czasy była bliska zeru.

 

– Ale to dobrze – powiedział staruszek. – Bo miałbym dla ciebie małe zlecenie. Oczywiście, jeśli jesteś zainteresowany.

 

Mężczyzna powoli wyprostował się w krześle i otworzył szerzej oczy, wybudzając z letargu.

 

– Tak myślałem – powiedział wesoło Certa.

 

– Więc co to za zlecenie? – spytał Eduard, czyszcząc fajkę, jednocześnie skupiając uwagę na twarzy staruszka.

 

– Jakiś czas temu odwiedził mnie znajomy z Pełczyna. Jeden z braci Hajdel, jeśli kojarzysz.

 

– Niezbyt.

 

– Nieistotne. A może istotne, ale dojdziemy do tego. Więc przyjechał do mnie Hajdel z drobiazgami do naprawy, ale odebrałem to raczej za pretekst.

 

– Czemu?

 

– Sam wiesz, że do mnie nie przyjeżdża się z podniszczonym płaszczem.

 

– No tak. – Skinął głową. – A więc po co w takim razie przyjechał?

 

– Sprawa jest delikatna…

 

– I przyszedł do ciebie? – zaśmiał się Eduard.

 

– Nie dokuczaj staruszkowi. Pamiętaj, rękę mam nadal ciężką – powiedział, groźne machając kościstą pięścią. W oku zaś pozostał wesoły błysk. Drugie oko Certy zawirowało w jaskrawozielonej cieczy, która wypełniała szklany pojemnik zamontowany w oczodole.

 

Aubry drgnął.

 

Przywykł co prawda do obrazu gałki ocznej, pływającej w szklanej obudowie, niczym rybka w stawie, ale niecodzienny, bądź co bądź, element twarzy starca nadal robił nieprzyjemne wrażenie.

 

– Dokończ, a ja zamieniam się w słuch – zachęcił Eduard.

 

– Więc, jak mówiłem, sprawa jest delikatna. I wiem, że młody Hajdel zwrócił się do mnie jedynie przez wzgląd na ojca. Znałem starego Hajdla. Często zapraszał mnie na polowania.

 

Eduardowi ciężko było sobie wyobrazić Starego Certę, uganiającego się za zającem przy akompaniamencie trąb i huków strzałów, ale nie skomentował.

 

– Hajdel miał trzech synów. Najstarszy z nich, Bolesław, zarządzał włościami w Pełczynie. Zaginął po wojnie i jak do tej pory się nie odnalazł. Teraz panią jest tam jego żona, Berenika. Choć, po prawdzie władzę sprawują, Bastian i najmłodszy z braci, Noel.

 

– Chyba zaczynam domyślać się w czym rzecz. – Uśmiechnął się porozumiewawczo Eduard.

 

– Może zaczekasz ze swoimi domysłami do czasu, aż skończę? – powiedział zniecierpliwiony staruszek.

 

– Dobrze – stęknął Aubry, podnosząc ręce w obronnym geście. – Kontynuuj.

 

– Najmłodszy z Hajldów opowiedział mi o zaginięciu Bolesława i o tym, że minęło już wystarczająco dużo czasu i ktoś musi przejąć faktycznie rządy w Pełczynie, bo ludzie zaczynają gadać. Pani sama we dworze, a u jej boku dwóch braci zaginionego męża… Sam rozumiesz.

 

Eduard skinął na znak, że rozumie.

 

– Ludzie lubią gadać… Toteż z bratem postanowili pójść do Bereniki z propozycją. A ta, słuchaj, wymyśliła im zawody.

 

– Zawody?

– Taa… Zawody. I to nie byle jakie. Kazała im po polach się uganiać i wianki pleść.

 

– I co oni na to?

 

– Z początku myśleli, że rozum straciła. Przecież jakby ich ktoś w polach zobaczył, jak kwiatki rwą i wianki z tego plotą to by ich dopiero ludzie na języki wzięli. Więc mówią do niej, że nie godzi się tak, żeby oni po polach za kwiatkami ganiali. No to ta, że jak nie będzie wianka to i z zaręczyn nici.

 

– Nieźle – parsknął Eduard.

 

– Żebyś ty widział Noela, jak mi o tym opowiadał. Mało się ze wstydu nie spalił. Ale o czym to ja… A, o zaręczynach. No to uradzili z bratem, że pójdą w pola, ale tak, żeby ich ludzie nie widzieli, gdzieś z rana samego. Zapuścili się w bagna i szukają kwiatów. Doszli do miejsca, gdzie lilia na lilii rosła, to rwać poczęli. I uważaj teraz, bo będzie najlepsze. Coś w sam raz dla ciebie.

 

– No nareszcie…

 

– Cicho… – mruknął Certa. – Rwali te lilie, a tu nagle coś mruczeć zaczęło a dookoła ani żywej duszy. Mówił, że chłód dziwny poczuli i pomruk, gdzieś spod ziemi. Długo nie czekali, co się wydarzy tylko nogi za pas wzięli i do dworu.

 

– I tyle?

 

– No, tyle. W sumie to nie tyle, bo trzeba, żebyś tam pojechał i sprawdził, co się dzieje.

 

– A co ma się dziać? – burknął Aubry. – Pewnie dzika w chaszczach się zlękli i o. Wielce mi zagadka.

 

– Jakby to dzik był to by się tak nie zlękli. Coś musiało być nie tak. Bo ludzie zaraz po tym gadać zaczęli, że coś łazi po Pełczynie w nocy i straszy.

 

– Hmm.. To faktycznie interesujące – podrapał się w głowę Eduard. – I co ja mam z tym zrobić? Chodzić w nocy po Pełczynie i pilnować, żeby pijany chłop trafił do wygódki?

 

– Mówię ci, że to nie żaden pijany chłop ani dzik. To coś poważnego. Inaczej Hajdel by nie przyjechał. Poza tym, od kiedy to zacząłeś gardzić pieniędzmi, którymi zresztą jakoś nie śmierdzisz? Pamiętaj, że zalegasz za czynsz od miesiąca – roześmiał się Stary.

 

Eduard westchnął ciężko.

 

– To kiedy mam się tam pojawić?

 

– Powiedziałem, że będziesz najpóźniej za dwa dni w dworze. Czasu za wiele nie masz. Bodaj cztery dni do zaręczyn zostało.

 

– Widzę, że i tak nie miałem zbyt wiele do gadania.

 

– Nie narzekaj. Nic pożytecznego tu i tak nie robisz. Tylko kopcisz to świństwo.

 

Aubry pokręcił głową, z niemą rezygnacją. Schował fajkę do szuflady.

 

– Więcej dowiesz się na miejscu od samych Hajdlów. A! I zapomniałbym najważniejszego! Berenika nie może wiedzieć kim jesteś. Więc od teraz nazywasz się Dagobert i jesteś przyjacielem Hajdlów. Razem z nimi służyłeś w wojsku.

 

– Hmm.. Dość dziwne.

 

– Nie jesteś od dziwienia się. Bierzesz to zlecenie czy nie? Dwa razy pytał nie będę.

 

– Biorę. Coś jeszcze powinienem wiedzieć?

 

– Tak. Musisz ich przecież jakoś rozpoznać! Noel jest grubszy i ma śmieszny wąs pod nosem. Bastian to ten drugi, zawsze zarośnięty jak cap. I chudy, ale silny jak byk.

 

– Zapamiętam.

 

– Chyba o wszystkim pomyślałem – powiedział bardziej do siebie staruszek. – No tak! – krzyknął, klepiąc się otwartą dłonią w kolano – Byłbym zapomniał.

 

Eduard pokręcił głową z dezaprobatą. Certa udał, że tego nie zauważył.

 

– Lepiej przypomnij sobie coś niecoś o potyczkach na pograniczu. Przecież jesteś

 

kamratem z wojska, więc przy stole z pewnością będziesz musiał zabawiać gości.

 

– Znam historie potyczek na pograniczu.

 

– Przygotuj się porządnie – powiedział staruszek, ignorując słowa Aubryego. – A jeśli coś by się działo, pisz. Tylko używaj droższego gońca. Nie ufam tym darmozjadom. I jeszcze jedno. Przed wyjazdem zajrzyj do zatęchłej piwnicy. Dam ci coś na drogę.

 

Eduard skinął posłusznie głową.

 

Gdy staruszek wyszedł, mężczyzna wyciągnął ponownie fajkę z szuflady i zapalił. Siedział jeszcze długo po wyjściu Starego Certy w kłębach siwego dymu, analizując garstkę faktów. Co prawda, dawno nie miał żadnego zlecenia i powinien się cieszyć, że praca zapukała do jego drzwi. Jednak nie był zadowolony.

 

Gdzieś w kłębowisku myśli i przeczuć wykiełkował niczym nieuargumentowany niepokój.

 

 

***

 

 

Eduard dostał od Certy kilka drobiazgów.

 

Jednym z nich był zwitek papieru, który miał posłużyć za mapę. Tyle tylko, że zwitek kiepsko sprawdzał się w tej materii i Eduard co rusz złorzeczył na marny talent kartograficzny Starego. Jednocześnie modląc się, by reszta urządzeń, które powierzył mu staruszek, działała jak należy.

 

Wciąż błądził, kierując się wskazówkami gminu. Jeden z chłopów spytany o Pełczyn skierował go w stronę Tełczyna, przez co Aubry stracił ponad pół dnia na błąkanie się po borach. Na szczęście spotkał trochę bardziej obeznanego w nazwach i kierunkach leśniczego, który wskazał mu właściwą drogę i skrót.

 

Tyle, że ów skrót, był tylko skrótem z nazwy i Eduard wraz z koniem przedzierał się przez zarośniętą, leśną drogę do czasu, aż poczęło zmierzchać. Rozbił obóz w głębi zarośli. Zjadł lekką wieczerzę i położył się spać. Wstał wcześnie, zmarznięty i obolały, zwilżony poranną rosą. Przekąsił coś w pośpiechu i ruszył w dalszą drogę, mając nadzieję, na szybkie wydostanie się z leśnej gęstwiny. Krzaki jeżyn chwytały nogawek spodni a gałęzie młodych leszczyn smagały bezlitośnie. Całą sprawę utrudniał koń, który wolno przedzierał się przez zarośla. Z czasem jednak las zaczął rzednąć i stawał się przystępniejszy do marszu. Wyszedł wraz ze swym wierzchowcem na polanę drwali i odpoczął. Poukładał rzeczy w jukach po czym wskoczył na konia i popędził leśną ścieżką, w konsekwencji wyjeżdżając na trakt.

 

Docierając do obrzeży siedziby Hajdlów, upewniał się jeszcze kilka razy, że podąża właściwą drogą, a ostatnim przystankiem była wiejska chata.

 

Eduard zeskoczył z konia i wyszedł na błotniste podwórko. Kury skotłowały się, pierzchając przed nowo przybyłym gościem a gęś zasyczała złowieszczo.

 

Pod chatą bawiły się dzieci.

 

Taplały w małej kałuży, co jakiś czas obrzucając grudkami rozmokłej ziemi. Chłopiec z wielką grudą błota zamiast włosów wycelował swoją brązową kulą prosto w bielutką twarz siostrzyczki. Ta zaśmiała się piskliwie i oddała mu pięknym za nadobne, co w żaden sposób nie odbiło się na wyglądzie chłopca.

 

Mężczyzna patrzył jak zahipnotyzowany a jedno z wielu zakazanych wspomnieć szarpało się w pętach, stalowych okowach zapomnienia, które pękły niczym kryształ.

 

– Eduard, tu masz trochę zupy – powiedziała. – Nie zjedz wszystkiego od razu.

 

Mały chłopiec przytaknął, wpatrując się w kobietę a ona nie potrafiła znieść tego nieludzkiego wzroku.

 

– Muszę iść, malutki. Przyjdę jutro. – I pospiesznie wyszła przez drzwi piwnicy. Słyszał jeszcze przez chwilę jej kroki na skrzypiących schodach, które szybko przerwał metaliczny dźwięk zasuwy. Patrzył w miejsce, w którym przed chwilą stała, po czym obrócił się do małego, zabrudzonego okienka. Przesunął pod nie stary kufer i wspiął się nań, by przez chwilę pooglądać zewnętrzny świat. Delikatnie, cicho podważył okienko i obserwował przez niewielką szparę, bawiące się dzieci a w kącikach oczu o stalowych, niczym płynny metal, tęczówkach, błysnęły łzy.

 

Z zamyślenia wyrwał go kobiecy głos.

 

– Czego tu szuka? – spytała gospodyni, stojąca na progu swej chaty.

 

– Obawiam się, że mogłem zgubić drogę – wymamrotał niewyraźnie.

 

Dzieci piszczały i śmiały się, zagłuszając słowa zbłądzonego wędrowca.

 

– Cichajta tam, bo dupy przepiorę, że do wykopków nie siądą – krzyknęła do berbeci, które nie cichnąc ani na moment, pobiegły bawić się gdzieś indziej. Kobieta pokiwała głową w geście bezradności, po czym zwróciła się do Eduarda – Czego chce?!

 

– Drogi szukam! Do dworu Hajdlów! – odpowiedział Eduard.

 

– Do Hajdlów śpieszno?! Hm, hm.. Jedźcie panie prosto, aż się wam drogi rozchodzić będą. Skręcicie na lewo i zara o, u Hajdlów będziecie.

 

– Dziękuję – skinął Eduard i zmierzał już w kierunku objuczonego konia, ale słowa, które usłyszał zatrzymały go w pół kroku.

 

– Mamka! – krzyczał chłopak, biegnący od strony pastwiska. – Mamka! Ociec nie żyje! Zaciukały go! Oćca zaciukały!

 

– O, bogowie! – krzyknęła kobieta i poczęła szlochać.

 

 

III

 

 

 

Eduard przeczesał dłonią włosy i otarł spocone czoło. Podwinął rękawy koszuli i pozwolił sobie rozpiąć kilka górnych guzików, ale nie przyniosło to upragnionej ulgi. Słońce wysoko na nieboskłonie prażyło niemiłosiernie. Aubry starał się dotrzymać kroku Suliradowi, synowi zabitego chłopa, ale przychodziło mu to z nieskrywanym trudem. Ostatnie śledztwa w jakich przyszło mu brać udział, prowadził w ciemnych uliczkach i zakamarkach miasta, to też szybki marsz dał mu się we znaki. Zwłaszcza, po porannym spacerze po lesie.

 

Mimo to skupiał się na słowach młodego chłopa i nie spuszczał z niego wzroku. Nie umknęło jego uwadze kilka znacznych szczegółów, ale uznał, że nie czas teraz na komentarze a na zbieranie informacji.

 

– I tamten, włodarz, psia jego mać, począł oćca pchać. No to ojczulek też go pchnął i poczęli się prać po kułakach. I tamten nagle chycił za nóż. To tatko za ryskal i dawaj… – Sulirad przerwał opowieść.

 

Stali na wzgórzu. W dole roztaczał się malowniczy widok pól, łąk, gęstwin leśnych przeciętych szerokim korytem wartkiej rzeki Brzęczki. Eduard spostrzegł w oddali chłopskie chaty. Dojrzał drogę, o której mówiła chłopka i niewyraźny zarys dworku. Wędrując wzrokiem za dłonią Sulirada dostrzegł ludzi, zsiadających z koni i dwie postaci, leżące na ziemi w cieniu wielkiego dębu.

 

– To tam – powiedział chłopak i zaczął schodzić po łagodnym zboczu. Eduard bez słowa ruszył za nim.

 

– Kogo tu niesie?! – krzyknął wysoki, kościsty mężczyzna o przyprószonych siwizną włosach, opierający dłoń na głowicy miecza.

 

Eduard i Sulirad stanęli w bezpiecznej odległości.

 

Aubry miał już się przedstawić, gdy nagle przypomniał sobie o przykazaniach Certy. Zatrzymał w gardle słowa i szybko odpowiedział:

 

– Jestem Dagobert z Ostrynia, przyjaciel braci Hajdlów. – Skłamał gładko, jednocześnie modląc się, by żaden z nich nie miał zielonego pojęcia gdzie leży Ostryń. Mimo to, chwila zawahania nie umknęła uwadze starego.

 

– A ten chłop, co z tobą robi? – spytał ponownie.

 

– Toć, oćca panie mi zaciukali. Pomocy wzywałem i dobrzy bogowie wysłuchali, tego dobrodzieja mi do chaty zsyłając. – Sulirad wskazał palcem Eduarda, który aktualnie będąc Dagobertem z Ostrynia wzruszył obojętnie ramionami.

 

– I coście chcieli tu uczynić? Czy aby sprawy nie zachachmęcić i zwłok gdzie nie ukryć? – spytał podejrzliwie kościsty mężczyzna, bacznie obserwując Eduarda.

 

– Dowiedziałem się, że chłopcu ojca zabili to przyszedłem sprawę zbadać i w razie potrzeby do dworu posłać z wiadomością. – Kłamał dalej Aubry, co nie przychodziło mu z wielkim trudem. Wcześniej obmyślił wymówkę, spodziewając się, że ktoś już z pewnością odnalazł ciała. – A panowie kim są?

 

– Lenart, podkomorzy – odpowiedział kościsty – A to – wskazał na chłopaka, stojącego obok – Miestwin, pachołek tego tu – skinął dłonią na martwego włodarza.

 

– Co sądzi pan o tej sprawie? – spytał ostrożnie Eduard, przerywając chwilę milczenia.

 

Lenart pokiwał głową i podrapał się w twardy, krótki zarost. Ciężko było wyczytać cokolwiek z porytej licznymi zmarszczkami twarzy.

 

– Morderstwo – odpowiedział krótko podkomorzy. Na to słowo Sulirad drgnął nieznacznie.

 

– Byłeś tu razem z ojcem, tak? – Lenart zadawał pytania bardzo spokojnie, ale Aubry zdawał sobie sprawę, że chłopak jeszcze dziś dołączy do swojego tatka.

 

– Tak, panie.

 

Podkomorzy kucnął przy zwłokach i dłonią wodził po ziemi.

 

Nie był głupi.

 

Dostrzegł wyraźne ślady szamotaniny. Odciski butów w miękkim gruncie. Domyślił się, co zaszło. Jednak nie dysponował taką ilością dowodów, jak Aubry, które potwierdziłyby przypuszczenia.

 

Drżące, splamione krwią dłonie, zaciśnięte usta, zimne spojrzenie i upór. I reakcja, gdy zobaczył Eduarda pod swoją chatą. Kilka drobiazgów udało się Aubryemu chwilowo ukryć przed czujnym okiem Lenarta. Ale oczywistych faktów nie był w stanie wymazać. Może gdyby przybyli jako pierwsi…

 

Teraz Aubry musiał improwizować. Zastanawiał się jak wyciągnąć tego wioskowego głupka z opresji.

 

– Widziałeś jak włodarz zabija twojego ojca? – spytał tym samym tonem podkomorzy.

 

– Nie, panie. Widziałem jeno jak nożem się zamachnął na oćca. No im szybko uciekł pomoc wzywać – zełgał Sulirad.

 

Kłóciło się to z faktami i tym, co powiedział Eduardowi, ale Aubry odetchnął z ulgą. Nie taki głupi ten chłop, pomyślał.

 

– Widzi pan to nienaturalne ułożenie ciał? – przejął inicjatywę Eduard. Kucnął przy zwłokach i zaczął rozpinać kaftan, obciskający martwego włodarza.

 

– Co pan robi?! – krzyknął ze wstrętem Lenart. – Nie godzi się!

 

– Spokojnie – odpowiedział Aubry, nie odrywając dłoni od ciała. Wskazał duże sińce na żebrach i klatce piersiowej mężczyzny i dwie wielkie dziury na piersi. Pochwycił rydel, leżący o krok od martwego chłopa.

 

– Sińce powstały od uderzenia łopatą – powiedział rzeczowym tonem do podkomorzego. Ale te dwie dziury nie zostały zrobione żadnym narzędziem – skłamał. – Przynajmniej nie widzę tu żadnego, którym można zadać takie rany.

 

– Prawda – mruknął podkomorzy, nie spuszczając oczu z Sulirada. Aubry stwierdził, że Lenart nie wierzy w ani jedno słowo, ale chciał dać chłopu chociaż kilka godzin.

 

Eduard podwinął koszulę chłopa i wskazał na rany zadane nożem.

 

– Włodarz zabił ojca Sulirada, a coś zabiło włodarza – stwierdził sucho Aubry. – I sądzę, że nie był to człowiek – powiedział prawie szeptem.

 

– Skąd ten wniosek? – spytał podkomorzy.

 

– Ta zielona maź w ranach…

 

Miestwin drgnął.

 

– Panie! Toć to może być. Przecie u nas w Pełczynie straszy teraz! – powiedział zaaferowany pachołek. Podkomorzy zmroził go spojrzeniem.

 

– Zdaje się, że była to sprawa sił nieczystych – pokiwał głową Eduard. – Musi pan wezwać cyrulika, co by oczyścił ciało i spalił. Nie mamy, co tu więcej szukać. Trzeba ostrzec ludzi. – Domyślał się, że do wieczora cały Pełczyn będzie huczał od nowin.

 

– Hm, hm – mruknął podkomorzy. – Miestwin, pognaj do dworu i sprowadź ludzi. I wezwij cyrulika. Trzeba zrobić tu porządek.

 

Maska spokoju jaką przywdział Lenart, nie zwiodła Eduarda. Czuł na sobie przenikliwe spojrzenie podkomorzego, gdy badał ciało. Widział jak strzygł uszami, wyłapując każde słowo. I zdawał sobie sprawę jakie pytanie pojawiło się w głowie podkomorzego.

 

Kim jest ten człowiek?

 

W dworze z pewnością będą o nim mówić, zanim tam przyjedzie. I o to mu też chodziło. Dał braciom trochę czasu.

 

– Ty jesteś wolny – powiedział do Sulirada, Lenart. – I nie sądzę, żeby trzeba było rozpowiadać w wiosce o czyhającym w krzakach stworze. Nie chcemy tu paniki – powiedział spokojnie podkomorzy. – Pan, panie Dagobercie, idzie ze mną?

 

– Nie – odpowiedział. – Muszę wrócić po konia. Będę we dworze za jakiś czas. Z pewnością się zobaczymy.

 

– Z pewnością – odpowiedział sucho Lenart i skłonił się lekko.

 

– Prowadź z powrotem, chłopcze – powiedział Eduard.

 

Sulirad wyprzedził Aubryego i zaczął wchodzić pod górę. Pan z Ostrynia ruszył za nim.

 

– Ładna iluzja, panie Dagobercie. Naprawdę bardzo ładna! – krzyknął podkomorzy za odchodzącymi.

 

Eduard przystanął na chwilę, zadając sobie pytanie, złudnie podobne do tego, które pojawiło się w głowie podkomorzego.

 

Kim, do cholery, jest ten człowiek?

 

 

***

 

 

– Stój! – krzyknął Aubry, gdy znaleźli się pomiędzy brzozami, obrastającymi podnóże wzgórza. Sulirad przystanął, ale rysy jego twarzy stwardniały nagle, co wcale nie spodobało się Eduardowi.

 

– Wiem, że to ty – powiedział spokojnie pan z Ostrynia. – Nie przerywaj mi, proszę – wstrzymał go gestem ręki. – Wiem, że to ty i nikomu nie powiem – rzekł ugodowo, wyjmując zza pleców drewniany, zakrwawiony kołek.

 

– Jak? Skąd? Niemożliwe! – krzyknął Sulirad.

 

– Zakop to gdzieś – powiedział twardo Eduard. – I zabieraj się stąd z całą twoją rodziną. Szukaj szczęścia gdzie indziej. Na pewno gdzieś was przyjmą.

 

– Panie, ale gdzie? Tu ziemia, tu wszystko.

 

– Tu grób twój, jak do wieczora się stąd nie zabierzesz. Wytną was w nocy i przypiszą całą sprawę pełczyńskiemu straszydłu, które zabiło włodarza! Nie rozumiesz?! Podkomorzy nie dał się nabrać na te sztuczki. Przymknął tylko oko, żeby nie wzbudzać paniki. Żeby rozprawić się z wami po cichu.

 

Sulirad milczał. Powoli układał fakty w głowie.

 

– Chodźmy – powiedział w końcu chłop. I ruszył szybko.

 

Eduard ponownie starał się dotrzymać kroku, dysząc lekko. Droga nie dłużyła się, chociaż ani Sulirad, ani Aubry nic nie mówili.

 

Nie było takiej potrzeby.

 

W chacie zastali zapłakaną gospodynię. Chłopak pokrótce opowiedział o całym zajściu a Eduard czekał na zewnątrz, uznając, że to nie jego sprawa. Gdy trochę się uspokoiła dała im podpłomyka ze smalcem oraz kubek mleka. Pozwolili Eduardowi odpocząć i przysposobić się do drogi, za co był im wdzięczny. Poprosił o wiadro z wodą, by obmyć się i schłodzić zgrzane ciało. Gdy siedział na orzechowym pieńku i pykał fajkę podszedł do niego Sulirad. Patrzył przez chwilę na mężczyznę lekko załzawionymi oczami. Coś jakby utknęło mu w gardle, przez co nie mógł wydobyć z siebie ni słowa.

 

– Dziękuję – wyszeptał.

 

I nic więcej.

 

 

***

 

 

Dagobert z Ostrynia zatrzymał konia przed bramą, otwartą na oścież, jak gdyby zapraszającą w głąb posiadłości. Powoli ruszył stępa a koń stukał kopytami o kamienny bruk. Przejechał wolno przez most, wkraczając na dębową aleję, prowadzącą do majaczącego w oddali dworu. Delikatny wiatr poruszał liśćmi drzew, mierzwiąc przydługie włosy wędrowca. Przymknął oczy, czując na twarzy ciepło promieni. Gdzieś w oddali doszedł go dźwięczny śpiew kosa. Przez chwilę zapomniał o wydarzeniach dzisiejszego dnia.

 

Zbliżał się do dworu, rozpościerającego się wśród gęstej zieleni. Przed budynkiem znajdował się owalny gazon z fontanną w centrum. Mały, kamienny niedźwiedź, stał na dwóch łapach i tryskał w górę wodą.

 

Eduard wstrzymał konia przed portykiem, zdobiącym fasadę budynku i przyglądał się kamiennym, misternie wyciosanym postaciom, podtrzymującym ozdobny fronton. Mężczyzna spoglądał na herb rodu Hajdlów, mieszczący się w kartuszu. Delikatnie wyrzeźbiony niedźwiedź, złudnie podobny do tego w fontannie, stał na dwóch tylnich łapach, jednocześnie machając przednimi. Rozdziawiał paszczę w niemym ryku.

 

Eduard zamyślił się.

 

– Dagobert! Witaj, stary druhu! Nic się nie zmieniłeś! – krzyknął wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna z sumiastym wąsem. Eduard oniemiał na chwilę. Zmrużył oczy, przypominając sobie, co mówił Certa.

 

– Noel, przyjacielu! – odkrzyknął i zeskoczył z konia. – Bastian! – dodał, gdy zza kamiennych postaci wyłoniła się chudsza wersja Noela z twarzą pokrytą trzydniowym zarostem.

 

– Koniuszy zaraz zajmie się twoim koniem. A pachołkowie wniosą twoje rzeczy na górę – powiedział młodszy z braci. – Witaj w skromnych progach.

 

– Pozwólcie, że sam zajmę się koniem i rzeczami – rzekł spokojnie Dagobert.

 

Bracia popatrzyli po sobie.

 

– Zależałoby nam na czasie – powiedział Noel, uśmiechając się niepewnie.

 

– Uwinę się z tym raz dwa! – Pan z Ostrynia, pociągnął konia za uzdę. – Gdzie stajnia? – spytał zaskoczonych braci.

 

 

***

 

 

Dagobert oporządził konia i zaniósł rzeczy we wskazane miejsce. Bracia natychmiast zabrali go na dłuższy spacer do parku, kolejnego cudu architektury, który Eduard podziwiał z nieskrywanym zachwytem.

 

Krzewy o różnych kształtach i ciężkich do zapamiętania nazwach. Egzotyczne owoce hodowane w szklarniach. Ścieżki zaprojektowane w przemyślany sposób, tworzące wewnątrz parku punkty widokowe, oraz rozwidlenia, prowadzące w głąb innych, pomniejszych dzieł. Drewniane mostki nad wartkim potokiem. Klomby pełne kwiatów i krzewów. Kapliczki z misternie wykonanymi posążkami. Sztucznie stworzone jaskinie. Alejki upstrzone ławeczkami ze zdobionymi, metalowymi poręczami. I wiele innych cudów, których nie sposób wymienić.

 

Ze skraju parku łagodnie wychodziły na pola lipowe aleje. Prowadzący Bastian wszedł miedzy drzewa i poprowadził ich mało uczęszczaną ścieżką, pośród wysokich traw. Szli tak długo, w milczeniu, a Eduard spoglądał co rusz na braci, nie potrafiąc niczego wyczytać z ich spokojnych twarzy.

 

Potknął się kilkakrotnie, zaplątał nogę w długich pędach, co doprowadzało go do szewskiej pasji. Zaczęło go opadać lekkie rozdrażnienie, gdy wyszli w końcu na małą polankę. Po środku znajdowało się ogrodzone kamieniami palenisko, w którym spoczywało kilka nadpalonych pni w stercie popiołu. Zaraz przy palenisku leżał długi, ścięty na płasko pień. Noel usiadł na jednym krańcu prowizorycznej ławki, zapraszając gestem Eduarda, by dołączył do niego. Bastian pochwycił w kościste dłonie sporych rozmiarów pieniek i ustawił go tak, by móc wygodnie prowadzić rozmowę. Obaj nie bardzo wiedzieli jak zacząć. Zaczął więc Eduard.

 

– Certa opowiedział mi w skrócie o tym co tu się dzieje. Stwierdził , że sprawa musi być poważna, choć ja uważam, że nie ma tu mowy o żadnych siłach nieczystych. Oczywiście mogę to zbadać, ale jak na moje oko, zlękliście się jakiegoś zwierza w lesie…

 

– Możesz mi wierzyć przyjacielu – powiedział spokojnie Noel – że żaden zwierz nam niestraszny. Jakby to był zwierz, to już dawno, by się piekł, o tu. – Wskazał na niedopalony, zwęglony z jednej strony, kawał drewna. – Ale zacznijmy wszystko od początku. Wiemy, że pan Hartmann, już ci wszystko opowiedział. I przepraszam, że osobiście się nie zgłosiliśmy, ale czasu za wiele nie mieliśmy.

 

– Prawda – przytaknął Bastian. – Pojechaliśmy do Eberndorfu sprawy w urzędzie załatwić, ale przypadkiem zobaczyliśmy szyld pana Hartmanna to uradziliśmy, że może on by coś poradził. Ojciec znał pana Hartmanna i myśmy go też znali. Więc ja poszedłem do urzędu a Noel do warsztatu.

 

– Tam się dowiedziałem o panu – przejął inicjatywę Noel. – Ale czasu już nie było, żeby przyjść. Pan Hartmann mówił, że jesteście detektywem. Porządna firma, i że do dwóch dni pana wypatrywać i że żadnego kłopotu nie będzie. Więc się zgodziliśmy i czekaliśmy.

 

– A pan już żeś zdążył zamieszania narobić. Podkomorzy nam już rzekł słówko, że człeka widział, co się za przyjaciela domu podaje, więc go wtajemniczyć mus był. Ale to dobry człowiek. Jeszcze ojcowy przyjaciel.

 

– Nie chciałem zrobić zamieszania. Przypadkiem wplątałem się w chłopską awanturę. Liczyłem, że dojdą do panów wieści, żebyście mieli czas uradzić.

 

– Doszły nas, a jakże – przytaknął Bastian. – I to takie, że ho, ho.

 

– Tak? – spytał Eduard, będąc ciekawym, co też za słówko rzekł im Lenart.

 

– Żeś pan łapy wsadził, nie tam, gdzie trzeba. Może i dobrze pan chciał, ale za duży rozgłos…

 

– Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło – wtrącił sentencjonalnie Noel. – Niech się pan nie trapi. Podkomorzy dostał polecenie sprawę uciszyć a pana z historii wyplątać, co by do gminu nie doszło. I tak będą mieli wystarczający materiał do mielenia ozorem w gospodzie. A wieść, że potwór łazi i zabija, może nam wyjść jeszcze na dobre.

 

– A ciekawe jakim sposobem? – spytał nachmurzony Bastian.

 

– Ano takim, że nie będą się po łąkach i lasach pałętać, co da nam czyste pole do działania.

 

– Hmm… Sprytne! – pokiwał z uznaniem Bastian.

 

– Ale przejdźmy do sprawy – ponaglił Noel. – Czasu zbytnio nie ma. Już późno. Zaraz będziemy wieczerzać, a panu by się przydało przed tym odświeżyć.

 

– Prawda – przytaknął Bastian. – Zacznij bracie.

 

– No to o tym, że nam przyszło z bratem wianki pleść już pan pewnie wiesz – rozpoczął zażenowany Noel. – A więc przejdę już do sedna sprawy. Z bratem udaliśmy się na poszukiwania hen, daleko, żeby nas ludzie nie widzieli. Widział pan, te trzy alejki. My poszliśmy prawą, bo pod las później droga prowadzi i mało kto tam chodzi. Trzeba uważać, jakbyś się pan chciał tam wybrać, bo na bagna można trafić. Najlepiej pieszo iść. Ale do rzeczy. Poszliśmy tam, hen, omijając bagna, koło lasu. Jest droga wydeptana. Później głębiej w chaszcze, aż trafiliśmy na polankę. A tam, panie, kwiatków potąd – Noel zakreślił w powietrzu poziomą kreskę, tuż nad swoją głową. – To zaczęliśmy rwać. Bo muszę panu powiedzieć, że my z bratem uradziliśmy, że nie ma co się sprzeczać. Niech wybierze, którego bądź a rządzić i tak będziemy we dwóch. Ale, do rzeczy – uśmiechnął się Noel.

 

– Zaczęliśmy rwać te kwiatki – podjął Bastian. – A tu, panie pod ziemią coś mruczeć zaczęło. Jakby jakiś olbrzym tam był zakopany i beknął sobie, aż ziemia drżeć nam pod stopami zaczęła. Stoimy z bratem przez chwilę a tu taki chłód, że nam para z pyska leciała, jak w zimie. To długo nie czekaliśmy tylko hajda do dworu.

 

Eduard poskrobał się w zarośnięty podbródek, wyraźnie zainteresowany.

 

– I później po całym Pełczynie ludzie zaczęli mówić, że widmo widują. Że upiór. Dziwna rzecz, panie – dokończył Bastian. – Co pan o tym sądzisz?

 

– Hmm… Faktycznie poważna sprawa – zamyślił się Eduard. – Ale na razie wracajmy do dworu. – Poderwał się z pnia i otrzepał tył spodni. – Jutro.. Jutro z samego rana wyruszę panów śladem. A jakby kto pytał to miałem sprawy w Pełczynie.

 

– Niech tak będzie – przytaknął Noel. – O pieniądze się pan martwić nie musisz. Jakby coś trzeba było, od razu mówić. Albo do podkomorzego się zgłosić. To dobry człowiek.

 

– Prawda – przytaknął Bastian.

 

– A, byłbym zapomniał.– Noel sięgnął do wcięcia kaftana i wyjął oprawioną w skórę, małą książkę. – To dziennik mój, z czasów wojny. Nic specjalnego, ale odnajdzie pan tam wpis o Dagobercie. Naszym kumie. Już dawno zmarł… A dobry był z niego żołnierz. Niech pan poczyta podczas kąpieli. Z pewnością będzie sposobność przy stole o tym porozmawiać.

 

Eduard przyjął dziennik i zważył go w dłoni, po czym skrzętnie skrył.

 

– Może dzięki temu uda się uniknąć rozmowy o martwym włodarzu – powiedział detektyw, trafnie odczytując intencje Noela. – A przy tym będziemy bardziej wiarygodni.

 

***

 

 

 

Pokój, który zajmował Eduard, mieścił się na piętrze, w prawym skrzydle dworu. Był przestrzenny i przytulny. Wyposażony w masywne meble z ciemnego drewna i wielkie łoże, stojące przy oknie. Miękki dywan, który miło łaskotał stopy, rozpościerał się na połowie podłogi. Naprzeciw łóżka ustawiono prawdziwą wannę. Napełniono gorącą wodą z aromatycznym olejkiem o bliżej nieokreślonym, aczkolwiek przyjemnym zapachu. Eduard wszedł do wanny z dziennikiem w ręce, ale dłuższą chwilę nie miał ochoty wykonywać żadnych czynności. Przymknął zmęczone powieki i oddychał spokojnie. Po tak ciężkim dniu, kąpiel okazała się błogosławieństwem. W dodatku kąpiel iście królewska.

 

Czując, że woda się schłodziła a skóra zmarszczyła się na palcach stóp, uchylił skórzaną oprawę dziennika i przeczytał pierwszą stronę.

 

 

1250-1251

Dziennik porucznika Noela Hajdla

 

Eduard gwizdną.

 

Spodziewał się, że Noel sprawował wysoki wojskowy urząd, ale żeby porucznik w tak młodym wieku? Aubry pokiwał głową z uznaniem i przewertował kilka pożółkłych kartek. Część z nich była zalana, lecz tekst był czytelny. Na niektórych były tylko plamy tuszu. Niektóre zostały wyrwane, o czym świadczyły wystające ze zszycia kawałki obdartego papieru. Wertował oczami koślawe, ale łatwe do odczytania pismo, aż w końcu natrafił na wzmiankę o Dagobercie. Nie miał zamiaru czytać całego dziennika, bo historię wojen granicznych znał dosyć dobrze. Było to zaledwie kilka lat temu a Eberndorf leżał na pograniczu. W ogólnym rozrachunku Królestwo Eiben, na którego terenach znajduje się Eberndorf, walczyło z przygranicznym plemieniem Radyczów. W sprzyjających okolicznościach Eibeńskie chorągwie rozniosłyby plemienne jednostki. Jednak Radyczanie zostali podkupieni przez Księstwo Klever, podczas wojny kleversko-eibeńskiej to też oddziały zostały podzielone i wojska w zachodniej części musiały utrzymać pozycję do póki sytuacja na pograniczu nie została opanowana. Dzięki specjalnym oddziałom i pomocy braci chłopskiej szybko przejęto kontrolę nad radyczyzną, przepędzając Radyczan za rzekę Radę.

 

Aubry dobrze pamiętał te czasy, bo pomagał Cercie przy konstrukcji odpowiednio zmodyfikowanej broni palnej, za co Stary otrzymał tytuł szlachecki a on sam dostał gabinet na piętrze.

 

Woda wystygła już znacznie.

 

Eduard wyszedł z wanny, wycierając się pospiesznie ręcznikiem.

 

Przywdział świeże ubranie, lecz materiał opierał się przy zakładaniu. Uwierał i układał nieposłusznie, przez co Aubry długo mocował się z wszystkimi częściami garderoby, aż uzyskał zadowalający efekt. Poprawił guziki wamsu i przysiadł na łóżku, ponownie zabierając się za czytanie dziennika.

 

Otworzył na odpowiedniej stronie i zaczął wertować tekst.

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

16/05/1251

 

 

 

Dziś zdobyliśmy kolejną wioskę. Przejęliśmy jeden z większych

 

transportów broni. Nie była to łatwa bitwa. Dwie strzały czmychnęły

 

obok mojej głowy. Raz dostałem. Na szczęście grot przeciął tylko skórę.

 

Medyk opatrzył mi rękę i powiedział, że jak nie wda się zakażenie to

 

niczego mi nie utnie. Wiem, że byłoby gorzej gdyby nie Dagobert. Piechur.

 

Popchnął mnie w ostatnim momencie. Chwilę później i leżałbym na ziemi, ale

 

z lotką sterczącą z czoła. Gdyby nie on, pewnie bym nie żył.

 

Szepnę o nim komu trzeba.

 

 

Eduard uśmiechnął się i przeleciał wzrokiem resztę tekstu. Nie było tam nic ciekawego.

 

Aubry przejechał dłonią po mokrym zaroście i zasępił się. Przerzucił kilka kartek, odnajdując kolejny raz znamienne imię.

 

 

 

28/09/1251

 

 

Wojna się kończy. Niedługo przeniosą część wojsk na zachód. Dziś

 

wybiliśmy małe grupki radyczan. Z Bastianem i Dagobertem przeszliśmy

 

przez Radę. Coraz częściej strzelają do nas mali chłopcy. Nawet pieniądze

 

Klever nie zmuszą ich do dalszej walki. Planujemy umocnić linię na rzece

 

i czekać.

 

 

Detektyw znów przekartkował dziennik.

 

 

 

04/10/1251

 

 

Dagobert to był świetny druh. Przypominał Bolesława. Bitny jak

 

mało kto. Dobrze się dogadywaliśmy. Dwa dni temu mały dzikus wbił mu

 

nóż w gardło, jak dawał mu kawałek chleba. Nie zdążyłem. Zabiłem go na miejscu. Wściekłe plemię.

 

 

Aubry pokręcił głową z niesmakiem. Schował notes pod dużą poduszkę i zatopił się w miękkiej pościeli. Nawet gorąca kąpiel nie zdołała zmyć zmęczenia. Eduard najchętniej wgramoliłby się pod kołdrę i zapadł w głęboki sen. Gdy rozmyślał nad niezłym, bądź co bądź, pomysłem, ktoś zapukał do drzwi.

 

– Proszę wejść! – krzyknął Aubry, ale głos stłumiła przytkana do ust poduszka. Nie doczekawszy się żadnej reakcji niechętnie wstał z łóżka.

 

– Proszę wejść! – powtórzył.

 

Do pokoju weszła niska, smukła służąca o czarnych włosach i czekoladowych oczach.

 

– Panicz Dagobert? – spytała cienkim głosem. – Panowie zapraszają do stołu. – Dygnęła lekko.

 

– Dziękuję. Przekaż, że zaraz zejdę – odpowiedział i uśmiechnął się.

 

Służąca ponownie dygnęła i wyszła pospiesznie.

 

No to czas na przedstawienie, pomyślał Eduard, ostatni raz poprawiając guziki wamsu.

 

 

 

IV

 

 

 

 

Detektyw szedł korytarzem, przyglądając się licznym obrazom, zawieszonym na ścianie. Historyczne momenty królestwa Eiben, przeplatały się z podobiznami członków rodu, tworząc ciekawy kontrast, ale Eduard szukał tylko jednej, konkretnej postaci. Przystanął w końcu, wpatrując się w surowe oblicze Bolesława.

 

Od braci odróżniały go, czarna, gęsta broda i pokaźna postura. Gdyby jednak odjąć malarskie korekty, nie mógł wiele różnić się od Noela czy Bastiana.

 

Bolesław stał na wzgórzu, opierając dłonie o rękojeść miecza wbitego w ziemię. W dali rozciągały się naprzemian brązowe i zielone pasy uprawnych pól, zakończone ciemnym lasem. Całość wywołała u Eduarda niepokój, choć nie potrafił zidentyfikować jego źródła. Drgnął mimowolnie, odrywając wzrok od płótna.

 

Zamyślił się.

 

Miał nieodparte wrażenie, że coś łączy zaginionego Bolesława ze sprawą. Coś nieuchwytnego. Towarzyszyło temu uczucie, jakby miał coś na końcu języka, ale nijak nie potrafił przypomnieć sobie słowa.

 

Mgliste informacje w żaden sposób się nie łączyły. Nie chciał więc budować hipotezy na podstawie domysłów. Na dodatek wszystko komplikowała ograniczona ilość czasu.

 

Dwa dni, pomyślał.

 

Dwa dni.

 

Zapach jedzenia szybko wyprowadził go z kłębowiska myśli wprost do rzeczywistości. Detektyw spojrzał jeszcze raz na obraz, po czym skierował kroki ku drewnianym schodom.

 

Gdy wyszedł na przestrzenny westybul natknął się na służącą, która wcześniej odwiedziła go w pokoju. Spostrzegła zagubienie na twarzy Eduarda, więc poprowadziła go do obszernej jadalni i posadziła pomiędzy dwoma pustymi krzesłami.

 

Aubry spostrzegł, że miejsce u szczytu stołu było puste. Po jego stronie, od krańca siedziała pani podkomorzanka. Obok niej Bastian, od którego dzieliło Eduarda jedno puste miejsce. Po przeciwnej zasiadał podkomorzy. Obok niego znajdowało się również wolne miejsce. Tuż obok zasiadał Noel, kręcący sumiasty wąs. Eduard domyślał się, że jedno z krzeseł zajmie panna Berenika. Nie potrafił jednak odgadnąć do kogo będzie należeć kolejne.

 

Dyskretnie rozglądał się po pomieszczeniu, napotykając surowy wzrok Lenarta i wesołe oczy Noela. Przyglądał się dwóm ławom, znajdującym się w kącie sali. Na jednej znajdowały się dzbany piwa i wina wraz ze szklanicami. Na drugim zaś kładziono potrawy, przynoszone z kuchni. Zapach roznosił się po pomieszczeniu a Eduard robił się coraz bardziej głodny.

 

Bastian przerwał ciszę.

 

– Wszyscyśmy już zgłodnieli – rzekł. – A tu zwyczaj na baby nakazuje czekać.

 

– Spokojnie, bracie – powiedział Noel, nie przestając bawić się wąsem. – Jeszcze się objesz do syta.

 

– Prawda – burknął Bastian. – Ale godzi się to tak spóźniać i ludzi głodzić?

 

– A widzisz, z kobietami już tak jest – zaśmiał się Noel.

 

Podkomorzy spoglądał na braci, ale nie powiedział ani słowa. Znów zapadła niezręczna cisza.

 

Eduard niezbyt wiedział, co ma zrobić z dłońmi, więc położył je nienaturalnie na kolanach, nie mogąc opanować podskakującej nerwowo nogi. Czuł stróżki zimnego potu, spływające po ciele. Czas dłużył się niemiłosiernie, aż w końcu na progu jadalni stanęła pani Berenika.

 

Złote pasemka włosów wymykały się spod obręczy wysadzanej perłami i opadały uroczo na wysokie czoło. Dłonią delikatnie przytrzymywała rąbek długiej, białej sukni, zaś drugą gładziła sznur pereł, wpadający pomiędzy, ściśnięte i uwydatnione przez futrzany dekolt, piersi. Stała tak przez moment, wodząc po biesiadnikach zimnymi, granatowymi oczyma, szukając podziwu i aprobaty.

 

Odnalazła.

 

Wszyscy z uznaniem kiwali głowami, szemrząc między sobą.

 

Pani Berenika weszła do jadalni i obróciła się w stronę wyjścia. Przywołała kogoś gestem ręki, chichocząc przy tym wdzięcznie. Biesiadnicy wstali powoli, oczekując na jeszcze jednego gościa, który nie chciał się pojawić.

 

Po chwili w progu stanęła kobieta, odziana w czarną, przylegającą sukienkę, podkreślającą wszelkie walory, co tu, na pograniczu było uważane za zbyt wyzywające. Wodziła wzrokiem po zebranych, tyle tylko, że jej oczy były ciemne, prawie czarne o ciepłym wejrzeniu.

 

Eduard poczuł ciepło na policzkach, gdy kobieta zaszczyciła go spojrzeniem.

 

Bastian wraz z podkomorzym podprowadzili panie do stołu. Pani Berenika wypełniła wolne miejsce pomiędzy Lenartem a Noelem, zaś nieznajoma kobieta zasiadła po prawicy najstarszego z braci, a więc tuż obok Eduarda.

 

Aubry przyglądał się jej ukradkiem.

 

Służba podała naczynia do obmycia rąk i zaczęła stawiać na stole rząd potraw. Pieczone bażanty, gęsięta, baraninę z czosnkiem, nóżki w galarecie z marchwią i groszkiem, biały, pachnący chleb. Ryby, które Aubry pierwszy raz widział na oczy. Do reszty dołączyły pasztety, drobne ptaszki i kiełbasy. Detektyw przełknął ślinę, spoglądając na Lenarta, aż zacznie nakładać. Podkomorzy nałożył podkomorzance bażanciego mięsa i uczta rozpoczęła się na dobre. Półmiski podawano sobie z rąk do rąk i przez dłuższą chwilę jedzono w milczeniu. Dopiero, gdy zaspokojono pierwszy głód w jadalni zrobiło się bardziej gwarno.

 

Ciche szepty biesiadników przybrały na mocy, a gdy w górę poszły szklanice z napitkiem, woalka napięcia opadła całkowicie. Biesiadnicy prawili między sobą, zabawiając swoich sąsiadów.

 

Nieznajoma dziewczyna przedstawiła się Eduardowi jako Laura. Okazało się, że jest kuzynką Bereniki i co wakacje przybywa do dworu, by dotrzymywać towarzystwa pani tych włości. Eduard, przedstawił się jako Dagobert z Ostrynia, przyjaciel braci Hajdlów, informując, że w dworze jest tylko przejazdem. Po wstępnych uprzejmościach zaczęli gaworzyć o sztuce i słynnym malarzu Clemensie, a także o muzyce. Laura wychwalał pod niebiosa trubadura Mysipiórka, a Eduard przytoczył jej kilka ballad mistrza Todi. Nie wszystkie dzieła z repertuaru, należało opowiadać przy stole, szczególnie damie, ale Laura chichotała, wcale się nie rumieniąc.

 

Berenika spytała Noela o nowego gościa we dworze. Młodszy Hajdel przedstawił ich sobie, wspominając o wojskowych czasach i racząc biesiadników wojenną historią.

 

– A oni hyc, z krzaków i z łuków. Strzały tylko świszczały. Wychyliłem się zza drzewa i dawaj. Pociągam za spust. Tylko huk! – Noel, wczuwając się w opowieść, mocno gestykulował, celując wyimaginowaną strzelbą. – Dzikus padł. A Bastian pomiędzy następnymi. Tylko głowy fruwały! – przerwał na chwilę, by upić kolejny łyk piwa. Od opowieści zasychało mu w gardle. Podkomorzy chrząknął znacząco, aby darował sobie malownicze opisy, ale Noel niczym nie zrażony opowiadał dalej, ku aprobacie zebranych pań.

 

– Wypadłem na polanę i chwytam za miecz. Dopadam jednego dzikusa i walę go głowicą przez łeb. Bastian, po mojej lewej, okłada kolejnego. Nagle strzała świsnęła mi koło głowy i poczułem jak spadam na ziemię. Zgubiłem miecz a jakiś martwy dzikus zwalił się na mnie i czuję jak cieknie z niego jucha. Niezbyt wiedziałem, co się dzieje. Co się później okazało, ten tu.. – Wskazał ręką Eduarda. – Ten tu, życie mi zratował. Strzałę bym w łeb zarobił jak nic. A ten mnie na ziemie rzucił i jeszcze dzikusa zatłukł. Wdzięcznym mu będę dnia każdego a brama dworu zawsze dla niego otwarta! Wznieśmy toast na cześć Dagoberta!

 

– Wznieśmy! – zawtórował bratu Bastian a podkomorzy niechętnie wzniósł szklanicę i upił kilka łyków. Siedział zachmurzony i małomówny. Za to reszta zgromadzonych, lekko już podchmielona, śmiała się w najlepsze.

 

– Żaden ze mnie dłużnik – odpowiedział Eduard. – On także uratował mi życie! Opowiedz im! – krzyknął do Noela.

 

– Nie wypada – rzekł wesoło młodszy Hajdel. Był świetnym aktorem, a może wcale nie udawał.

 

– Mieliśmy kilku jeńców – zaczął opowieść Aubry, wczuwając się w swoją rolę. – Spętani sznurami siedzieli pod drzewem. Same pędraki, aż serca nie było, żeby zabijać. Wziąłem trochę chleba, żeby ich nakarmić. Żebyście widzieli jakie to wychudzone i marne – zasępił się Eduard, robiąc efektowną pauzę. Wszyscy, prócz podkomorzego, wpatrywali się w niego, wyczekując.

 

– Podchodzę do chłopaka. Dwanaście, może trzynaście wiosen. Chudy jak szczapa. Daję mu chleba. Patrzy na mnie zajadle i pluje. Myślę, takie chuchro, a harde jak nie jeden chłop. Położyłem chleb na ziemi, a ten nagle zerwał się na mnie z nożem w ręce. Noel wyrósł jak spod ziemi. Kopnął dzikusa i przebił mieczem.

 

Kobiety westchnęły głośno a Noel zamyślił się.

 

– Tak było – wyszeptał w końcu.

 

– Czy mógłbym prosić? – spytał Eduard.

 

Panna Berenika skinęła przyzwalająco.

 

– Chciałbym wznieść toast za tego dzielnego wojownika, ale i niesamowitego człowieka – powiedział Aubry. Wszyscy unieśli szklanice w górę. Nawet kobiety przepijały po męsku.

 

Biesiadnicy znów pogrążyli się w swoich rozmowach.

 

Laura podpytywała Eduarda o szczegóły historii. Zaś detektyw nie rozwodził się

 

zbytnio, szybko zmieniając temat. Był ciekaw gdzie mieszka i czym się zajmuje, co zbyła machnięciem ręki.

 

– Niczym o czym warto opowiadać.

 

Nie naciskał więc, co rusz komplementując ubiór oraz urodę, racząc zabawnymi, aczkolwiek zmyślonymi historyjkami. Międzyczasie podsłuchał osobliwą rozmowę Noela z panią Bereniką.

 

– I ciągle łazisz do tego dziada! Nie dość, że żre za nasze… – Zdenerwował się młodszy z braci.

 

– Po pierwsze nie dziad, tylko Kania – obruszyła się Berenika. – Po drugie nie za nasze, tylko za moje!

 

Noel zacisnął wargi i zmarszczył brwi. Wstydliwy rumieniec wykwitł na pulchnych policzkach.

 

– Po trzecie, to pustelnik! Bardzo mądry człowiek. Warto zasięgnąć jego rady i opinii – dokończyła pani domu.

 

– Z tymi wiankami to pewnie też jego pomysł. Jakbym go…

 

Eduard nie dosłyszał ostatniego zdania, ale zdołał się domyślić, co takiego Noel chciałby zrobić, z bogom ducha winnego, pustelnikiem. Napotkał srogie spojrzenie Lenarta i zaniechał dalszego podsłuchiwania. Wypytał za to delikatnie Laurę, która powiedziała nawet więcej niż chciał usłyszeć.

 

Pustelnik Kania zamieszkiwał chałupę na skraju lasu od dobrych kilku lat. Berenika chodziła do niego często z prośbą o poradę, więc nie brakowało mu dobrego jadła i napitku, ani pieniędzy. Bracia z kolei nie darzyli dziada zbytnią sympatią, chociażby z powodu zaręczynowych wianków. Noel często urągał pustelnikowi i robił wyrzuty Berenice przy byle okazji.

 

Biesiadnicy mocno podpici i najedzeni do syta, zaczynali robić się śpiący. Gdy tylko podkomorzy odszedł od stołu z podkomorzanką, reszta również udała się na spoczynek. Tylko Berenika z Laurą wyszły na tył dworu, odetchnąć świeżym powietrzem i poplotkować.

 

Eduard zmęczony, lekko chwiejnym krokiem udał się na górę, do swojego pokoju. Po drodze przystanął przy wielkim obrazie zaginionego Bolesława. Kołysząc się w przód i w tył, wpatrywał się w poważną twarz najstarszego z barci Hajdel.

 

Z ust detektywa ulatywały obłoczki pary.

 

Eduard poczuł przejmujący chłód, jakby wpadł wprost w lodowatą toń. Z trudem łapał powietrze, dusząc się i dławiąc.

 

Obraz zamigotał mu w oczach a twarz Bolesława zmieniła się w trupiobladą, przy tym tak realną, że Aubry stęknął z przerażenia. Na portrecie z piersi namalowanej postaci, poczęła sączyć się gęsta ciecz. Spływała wolno po starym płótnie. Początkowo zszokowany Eduard nie zidentyfikował czerwonej mazi. Dopiero po chwili dotarło do niego, że to krew.

 

Jeden ze stopni schodów skrzypnął i chłód opuścił Aubryego. Krew zniknęła z obrazu a detektyw łapał się za szyję, dygocąc. Chwilę potrwało nim doszedł do siebie, gdy w korytarzu pojawiła się Laura. Uśmiechnęła się przyjaźnie, na co Eduard odpowiedział bladą imitacją uśmiechu, po czym znacznie trzeźwiejszy udał się do swojego pokoju.

 

Po omacku odszukał kandelabr, stojący na kredensie. Pocierając knoty opuszkami palców, rozpalił płomienie. Oparł się o śliską krawędź wanny i zanurzył głowę w wodzie. Potrząsnął włosami, rozpryskując krople po całym dywanie. Prychając, pocierał knykciami oczy.

 

Miewał co prawda styczność ze zjawiskami wykraczającymi poza normy rzeczywistości. Majaczącymi gdzieś na pograniczu jawy i snu. Sam poniekąd był takim zjawiskiem. Nigdy natomiast nie przeżył tak bliskiego kontaktu. Nie poczuł tego w sposób fizyczny i namacalny.

 

To okropne zimno…

 

I twarz Bolesława i krew…

 

Domownicy zdawali sobie sprawę z tego, że pan nie żyje. Najwidoczniej nie potrafili mówić o tym głośno, mamiąc gości widokiem pustego krzesła u szczytu stołu. Udając wiarę w to, że powróci.

 

Wieczerza więc dostarczyła mu więcej informacji, niż by sobie tego życzył.

 

Może dwa dni to nie tak wcale mało na rozwiązanie tej zagadki, pomyślał. Może to nawet i lepiej, że pozostało tak niewiele czasu.

 

 

 

***

 

 

 

Stała w progu, opierając się o framugę.

 

Pomimo mroku, wiedział, że patrzy prosto w ciemne, ciepłe oczy. Materiał koszuli przylegał do skóry, ukazując zarys zgrabnej tali i dziewczęcych piersi. A nogi… Długie i smukłe, na których widok Eduardowi zrobiło się ciepło, ocierała o siebie w dwuznaczny sposób. Koniuszkiem palca przejechała od wąskich, mięsistych ust do głębokiego rozcięcia koszuli. Postawiła krok na miękkim dywanie i uśmiechnęła, jakby do jej głowy zawędrowały figlarne myśli.

 

Zamknęła za sobą drzwi.

 

Eduard nie poruszył się. Zatopiony w puchowej pościeli, spoglądał na ten swoisty cud natury, niezbyt wiedząc, co powinien teraz zrobić.

 

Wyręczyła go w tym.

 

 

V

 

 

 

 

Detektyw powoli otworzył powieki, odczuwając skutki wczorajszej biesiady. Laura spała z głową na jego piersi, pochrapując delikatnie.

 

Aubry powoli wymknął się z łóżka i przystanął na dywanie.

 

Cudownym dywanie.

 

Zapatrzył się przez chwilę, uśmiechając do ulotnych wspomnień. Przemknął na palcach na kraniec pokoju, szybko przebierając w rzeczach, które ledwo zdążył wczoraj wypakować. Ubrał się pospiesznie, chwytając w locie skórzaną torbę. Przystaną w progu, obserwując delikatną kobietę o rozchylonych wargach w skotłowanej pościeli. Złoty kosmyk opadał jej na twarz, błyszcząc w świetle porannego słońca. Eduard westchnął i zamknął drzwi.

 

 

 

 

***

 

 

 

Choć początkowo był zły, że zapomniał płaszcza, to teraz uznał to za dar od losu. Słońce dopiero wychodziło zza drzew, ale upał już dawał się we znaki. Detektyw podwinął rękawy koszuli, która powoli zaczęła lepić się do pleców. Szedł aleją lipową, o której wspominał Noel. Droga z płaskiej, dobrze ubitej, zamieniła się w rozmokłą z pasem gęstej trawy po środku. Eduard wybrał tą suchszą i bardziej pewną część. Minął kilka polan, na których piętrzyły się bale drzewa, gotowe do wywózki. Wszedł na niepewną ścieżkę prowadzącą, jak mu się wydawało, pod las. W konsekwencji wszedł w wysokie trawy, w których zaczęły pojawiać się pałki wodne i trzciny. Przedzierał się przez gęstwinę a kolczaste gałęzie szarpały materiał.

 

Eduard wyszedł z zarośli na klepisko podmokłej ziemi i zapadł się w niej po kostki. Przed nim rozciągały się kolejno malutkie jeziorka, upstrzone żółtymi kwiatami grążelu i zielenią rzęs wodnych.

 

Czując, że zapada się coraz głębiej, ruszył ścieżką, wijącą się pomiędzy jeziorkami, aż pod sam las. Rozglądał się bacznie, wypatrując opisanego przez braci miejsca. Widział pokręcone wierzby, błyszczący tatarak, ale ani śladu lilii.

 

Tuż pod nachyloną do powierzchni stawu, płaczącą wierzbą, spostrzegł kupę chaotycznie ułożonych gałęzi. Zaś na ścieżce od strony lasu malowały się ślady odciśniętych końskich kopyt oraz kół wozu, tak wyraźnie, jakby odbito je w świeżym śniegu. Pod wierzbą ziemia była mocno zadeptana. Ktoś kilkakrotnie schodził w dół. Nieraz ześlizgną.

 

Detektyw zaciekawiony, stanął na niepewnym gruncie, który zsunął się wraz z nim prosto do wody. Aubry pochwycił się kupy gałęzi i o mało cały nie wpadł do bajora. Stał w wodzie, sięgającej do połowy łydek i łapczywie łykał powietrze a uspokoiwszy nerwy przyjrzał się krytycznie stercie patyków. Nieśmiało przełożył kilka, po czym rozsunął, by zobaczyć, co kryje się pod całą kupą.

 

Uderzył go okropny smród.

 

Żołądek natychmiast podjechał do gardła, wywołując odruch wymiotny. Eduard zakasłał i skrył twarz w połach koszuli, czekając, aż organizm uspokoi się, aby móc ponownie zajrzeć pod stertę.

 

Widok nie był przyjemny.

 

Oczom detektywa ukazała się chmara owadów, wirująca wokół nabrzmiałej i sinej twarzy Sulirada. Pod nim, dostrzegł, ułożone w nienaturalnych pozycjach, malutkie ręce, dłonie, nogi…

 

Eduard wyskoczył z wody, wbiegając po rozmokłej ziemi i raz po raz, zsuwając się w dół. Chwytał rozpaczliwie kępek traw, orając dłońmi ziemię. Pnącza wierzby, które pochwycił, pozwoliły mu wdrapać się do połowy, po czym zerwały, a detektyw ponownie wpadł do stawu. Po kilku rozpaczliwych próbach udało mu się wyjść na ścieżkę.

 

Przysiadł na płaskim pniu i zwymiotował. Gdy wyrzucił z siebie resztki kolacji, odetchnął kilka razy głęboko. Zacisnął zęby a mięśnie na jego twarzy zagrały.

 

– Szlag! – krzyknął i uderzył kilka razy otwartą ręką w pień drzewa.

 

Starał się uspokoić.

 

Skupić na zniszczonej odzieży i przedmiotach, które miał w torbie.

 

Wyjął glinianą fajkę i zapalił, wciąż kręcąc przecząco głową.

 

Gdyby go posłuchali, pomyślał. Czemu go nie posłuchali?! Co ten głupi dzieciak sobie myślał?!

 

Wysypał popiół z fajki i ruszył w dalszą drogę. Chciał wyładować złość w marszu, a idąc tłumaczył sobie, że nie po to tu przyjechał. Że tak dzieje się wszędzie.

 

Ale ja mogłem temu zapobiec, pomyślał. Mogłem ich uratować.

 

Zrobiłeś wszystko.

 

Nie! Mogłem pójść do tego pieprzonego starego grzyba i porozmawiać!

 

I myślisz, że by cię posłuchał?

 

Nie wiem. Cholera, nie wiem.

 

Dotarł, aż na skraj lasu. Pomiędzy drzewami dostrzegł drewnianą chatę.

 

Pustelnik Kania, przeszło mu przez myśl.

 

Wszedł na ubitą, suchą ścieżkę i zzuł buty. Wylał z każdego, w sporych ilościach, wodę i założył je ponownie. Tupnął kilka razy nogami, by kawałki błota skruszyły się i odczepiły od skórzanej powierzchni cholewy, następnie wytarł o trawę, doprowadzając je do jako takiego stanu. Wytrzepał spodnie i poprawił umorusaną koszulę. Przeczesał czarne strąki włosów i ruszył w stronę chaty pustelnika.

 

 

***

 

 

 

Na balustradzie suszyły się zioła o różnych zapachach i nazwach. Eduard rozpoznał tylko babkę lancetowatą, miętę, dziurawiec i głóg. Reszta stanowiła zagadkę.

 

Detektyw poprawił pasek torby, który zaczął go uwierać i stuknął zgiętym palcem w ościeżnicę. Po chwili ciszy powtórzył zabieg, po czym chwycił za klamkę i wszedł do środka.

 

W pomieszczeniu unosił się silny zapach szałwii, zawieszonej w dużych ilościach pod powałą. W powietrzu można było wyczuć coś jeszcze, ale Eduard nie bardzo wiedział, co to jest. Rozejrzał się po izbie, napotykając wzrokiem zbity stolik, siennik, kuchnię, różnego rodzaju słoiki, pełne suszonych roślin. Część pomieszczenia była oddzielona grubą, szarą płachtą.

 

Detektyw podszedł powoli i odchylił materiał.

 

Za zawieszoną tkaniną stał stolik, krzesełko. Na blacie świeca. Zwitki papieru leżały równo ułożone zaraz obok atramentu i kilku piór. Eduard pochwycił zapiski i wertował je pobieżnie. Przechadzał się tam i z powrotem, odkładając na mebel przeczytane strony.

 

Karty papieru pokrywały rzędy równych literek, zaś ich treść przypominała akademicki, nadęty bełkot. Poparciem wywodów pustelnika, były dokładne, malownicze rysunki, różnych części roślin. Do każdej prowadziła niewielka strzałka opatrzona fachową nazwą. Aubry zdążył się domyślić, że pustelnik pracuje nad zielnikiem własnego autorstwa.

 

Ale po co miałby to robić? Przecież miał opiekę, pieniądze? Niczego mu przecież nie brakowało.

 

Z nudów?

 

Niewykluczone, pomyślał. Ale bardzo wątpliwe.

 

Poza tym ten język… Naukowy. Należący raczej do kogoś z kasty profesorów, niźli biednego, schorowanego dziada, zbierającego doświadczenie poprzez całą, marną egzystencję. A to nasuwało…

 

Nagle przystanął.

 

Cofnął się o krok i znów postawił stopę w przód.

 

Spostrzegł na podłodze liczne plamy zastygniętego wosku. Niektóre nachodziły na siebie, tworząc kałuże.

 

Detektyw przykucnął.

 

Wodził dłonią po krawędziach desek. W jednym miejscu drewno było bardziej wyślizgane, od częstego użytkowania. Aubry włożył palce w szparę, chwycił mocniej za deskę i pociągnął w górę.

 

Klapa.

 

Niewielka, zakrywająca, jak się domyślił, zejście do ukrytej piwniczki.

 

Rzucił nerwowe spojrzenie w stronę drzwi, po czym zszedł po szczeblach zamontowanej drabinki, wprost w ciemność.

 

 

***

 

 

 

To co tak nikle czuł przy wejściu, tutaj wdzierało się nieprzyjemnie do nozdrzy. Mianowicie zapach chemikaliów.

 

Eduard stał w ciemnościach, pocierając palcami, aż pomiędzy opuszkami wykwitł niewielki płomyk, rozświetlający pomieszczenie.

 

Zaraz, po prawej detektyw dostrzegł kilka kołków wbitych w ścianę. Wisiało na nich odzienie z grubego materiału, poznaczone plamami, w niektórych miejscach wypalone.

 

Ruszył w głąb piwniczki, starając się niczego nie dotykać. Kroki stawiał wolno, niepewnie, patrząc uważnie pod nogi. Nie miał zamiaru nadziać się na jakąś cholerną pułapkę.

 

Pod ścianą, na końcu piwniczki rozpościerał się potężny stół, zastawiony aparaturą. Retorty, kolby połączone spiralnymi, szklanymi rurkami. Dwa palniki. Przedmioty o tajemniczym wyglądzie i przeznaczeniu. Na półce, przymocowanej ponad stołem, ułożono w idealnym porządku: pojemniki, słoiki, flakoniki z kolorowego szkła. Wszystko o różnej zawartości.

 

Detektyw przyglądał się z zaciekawieniem i nieskrywanym podziwem. Co prawda nie były to cuda techniki, na miarę pracowni Starego Certy, ale mimo to robiły wrażenie. Szczególnie, że zgromadził je pustelnik w chacie pod lasem.

 

Eduard dostrzegł oprawiony notatnik, średniej grubości, leżący na krańcu blatu. Obok stała woskowa świeca. Aubry przerzucił płomyk z opuszka wprost na knot. Wyłowił z torby skórzane rękawiczki i nałożył na dłonie, po czym przystąpił do oględzin. Przeglądał strony zapisane już nie tak równym i starannym pismem. Niekiedy były to pojedyncze słowa, zanotowane w kompletnym nieładzie w różnych częściach kartki. Innym razem litery, cyferki i linijki obliczeń. Wszystko wskazywało na to, że pustelnik usilnie nad czymś pracował i szło mu całkiem dobrze.

 

Odłożył notatnik dokładnie tam, gdzie leżał i zajął się pojemnikami na półce.

 

W słoikach znajdowały się wysuszone rośliny. W drewnianych pudełeczkach różnego koloru proszki i kamyczki. Flakoniki zaś były zalakowane, ale chlupotało w nich coś płynnego. Eduard starał się nie potrząsać, gdyż nie wiedział jaka substancja się tam znajduje. Odłożył pojemniki starannie na miejsce, po czym przyjrzał dokładnie piwniczce.

 

Wszystko było wzmocnione potężnymi balami, przywodzącymi na myśl szyby kopalni. Nie wykonał tego raczej pustelnik, ani wioskowy cieśla. Chociaż, kto wie?

 

Na nos detektywa opadły drobinki kurzu i ziemi.

 

Aubry zamarł, nasłuchując.

 

Wydawało mu się, że ktoś wszedł do chaty.

 

Zaklął szpetnie, po czym zdjął kilka flakoników z półki i wrzucił do torby. Zgasił pospiesznie świecę i przywarł do ściany.

 

Cisza.

 

Odetchnął z ulgą.

 

Dla pewności odczekał stosowną chwilę i zatarł ślady swej bytności. Opuszczając piwniczkę, zatrzasnął delikatnie klapę i poukładał papiery na stoliku, mniej więcej tak jak leżały. Podkradł się do okna, wypatrując gospodarza, po czym wymknął chyłkiem i wkroczył w leśną gęstwinę.

 

 

***

 

 

 

Eduard stąpał miękko po szarych, brudnych liściach, przetykanych zielonymi kępkami mchu i białymi kapeluszami czubajek. Niekiedy przeciskał się pod złamanymi pniami, lub obchodził potężne, próchniejące konary, wciąż mając na uwadze torbę i cenny ładunek.

 

Bo dopiero, gdy emocje opadły i wydostał się z pustelni, zdał sobie sprawę z wartości odkrycia. Z ogromu informacji, mnożących kolejne pytania.

 

Pytania, na które starał się znaleźć odpowiedź.

 

Pustelnik, który ukrywa pracownię ma coś na sumieniu, pomyślał.

 

A skąd wiesz, że ją ukrywa? Taki sprzęt mógłby ktoś łatwo ukraść. Sprzęt o dużej wartości. Lepiej chyba schować go pod ziemią i zakryć zamaskowaną klapą.

 

To po jaką cholerę mu ten śmieszny zielnik?

 

Może w tym laboratorium prowadzi nad nim badania?

 

To się kupy nie trzyma. Skąd miał pieniądze na całe to wyposażenie?

 

Od Bereniki.

 

Właśnie! Od Bereniki. Prowiant, rozumiem, dać starcowi można, za dobrą poradę w sprawie pęcherza na palcu. Ale pieniądze? I to nie małe pieniądze? Za co? Za to, że kazał braciom wianki pleść? To czysty absurd.

 

– …sobie uważaj. – Dobiegły Eduarda urwane słowa podkomorzego.

 

– Odczep się ode mnie, człowieku. – Usłyszał w odpowiedzi.

 

Głosy dochodziły z drogi.

 

Detektyw podkradł się, obserwując zajście spomiędzy gałązek tarniny. Skupił się na wytworzeniu maskującej iluzji, co sprawiło mu nielichy wysiłek.

 

Lenart siedział na koniu, powodując nim w prawo i lewo. Zagradzając drogę, niskiemu, krępemu mężczyźnie, który przywodził na myśl baśniowego krasnoluda. Patrzył na podkomorzego groźnie, przenikliwymi, granatowymi oczyma.

 

– Wiem, coś za jeden – powiedział Lenart przez zęby. – Radzę ci. Trzymaj się od nich z daleka, przybłędo. Na nic twoje sztuczki.

 

– Nie wiem o czym mówisz, panie. Ale chętnie opowiem o tym pani Berenice – burknął mężczyzna.

 

– Nie groź mi, karzełku – syknął Lenart, piorunując rozmówcę spojrzeniem.

 

– Jak na razie to pan. – Wymierzył gruby palec w jeźdźca – Grozi mnie!- Drugą ręką wskazał na siebie.

 

– Ja tylko ostrzegam i radzę, byś trzymał się z dala od dworu. Swoją osobą i swoim jęzorem. Zaszyj się w tej swojej chatce, albo…

 

– Albo, co?!

 

– Los bywa różny, panie Kania. A teraz we wsi potwór… Kto wie, kogo kłami i pazurami zechce poczęstować?

 

– Tak jak tą wiejską rodzinę, co na bagnach pod badylami leży?

 

Lenart nie odpowiedział.

 

Przez chwilę patrzyli na siebie, po czym podkomorzy zawrócił konia i odjechał. Pustelnik oddychał głęboko, starając opanować drżące ręce. Wolnym krokiem udał się w stronę swojej chaty.

 

Eduard zdjął z siebie iluzję i położył na leśnej ściółce.

 

Był potwornie zmęczony.

 

Mięśnie drgały, a całe ciało przechodził, raz po raz, potężny wstrząs. Gdy pierwsze ataki przeszły, Aubry wolno rozpiął torbę i wyjął bukłak wody. Wylał na siebie zawartość, walcząc z zamykającymi się powiekami.

 

Proste manipulacje, które wykonywał na co dzień, jak zmiana koloru oczu czy wytwarzanie płomienia, nie obciążały go fizycznie. Wręcz stały się naturalne. Zaś iluzje wyższego typu, o wysokiej złożoności mogły doprowadzić do silnego nadwyrężenia organizmu, a nawet do śmierci.

 

Tak jak w tym przypadku.

 

Detektyw powoli dochodził do siebie. Ponownie sięgnął do torby i wyjął z niej fajkę oraz drewniane pudełeczko. Uchylił wieczko i wydłubał z dna, czarne jak onyks suszone ziele, które Hartmann nazywał kruczymi piórami. Nabił specyfik do fajki i zapalił. Zaciągał się dymem, zatrzymując go w płucach na dłuższą chwilę, po czym wypuszczał z ust gęste kłęby. Kilkakrotnie powtórzył czynność, czując przyjemne mrowienie na całym ciele. Mięśnie rozluźniały się, a detektyw czuł jak wracają mu siły.

 

Wystukał z fajki resztki, po czym nabił ponownie, tym razem tytoniem.

 

 

 

 

***

 

 

Gdy powrócił do dworu, starał się przemknąć niezauważony. W pokoju nie było już śladu po Laurze. Pościel była równo zaścielona a na kredensie czekała kartka.

 

 

Czy ładnie to tak zostawiać damę samą?

Rozumiem, obowiązki.

Dziękuję.

L.

 

 

 

Później jej to wyjaśnię, pomyślał. Przebrał się w nowe ubranie, złudnie podobne do poprzedniego. Niestety nie miał zapasowych butów. Nie przypuszczał, że przyjdzie mu taplać się w błocie.

 

Osuszył je trochę rozgrzanymi dłońmi i założył z powrotem. Przełożył torbę przez ramię i pognał do stajni.

 

 

VI

 

 

Eduard próbował zasnąć.

 

Dziś biesiada była równie syta, ale atmosfera przy stole już nie tak miła, jak uprzedniego wieczoru.

 

Za to z Laurą bawił się wyśmienicie. Miał nadzieję, że dziś także przyjdzie, i może też dlatego nie mógł zmrużyć oka, czekając.

 

Myśl o jej oczach, przenikliwych i głębokich, przyjemnym, dźwięcznym śmiechu, odrywała go od śledztwa i wydarzeń dnia dzisiejszego.

 

Zastygł w bezruchu, gdy usłyszał trzask otwieranych drzwi.

 

Zmrużył oczy.

 

Do pokoju wszedł pachołek Miestwin z nożem w jednej dłoni i butelką czegoś, co mogło być wiejskim bimbrem, w drugiej. Eduard szybko wyskoczył z łóżka i pochwycił torbę. Wyciągnął z niej pistolet. Przerobiony przez Certę, o niewielkich rozmiarach i krótkiej lufie.

 

Wycelował w pachołka.

 

– Co tu robisz? – powiedział spokojnie.

 

– Taka pikna.. – powiedział głucho pachołek. Słowa Eduarda nie docierały do niego. – Taka pikna… ale mus był. Musiał żem… Zaciukałem ją… – powiedział w końcu i rozpłakał się. Butelka spadła na podłogę, w miejscu, gdzie nie znajdował się miękki dywan i roztrysnęła na drobne kawałki. Opary alkoholu unosiły się w powietrzu.

 

Detektyw drgnął.

 

– Co zrobiłeś? – spytał Aubry.

 

– Zaciukałem ją. Mus mi był… Mówiła, że mie tylko kocha, że tylko ja jeno jej w głowie… A ta chutliwa kurwa… – Miestwin załkał głośno.

 

Eduard nagle zrozumiał.

 

Zacisnął zęby.

 

– Ja muszę panu powiedzieć wszystko. Mam ja dość już tego. To szalyństwo, panie..

 

– O czym mówisz? – Głos detektywa drgał.

 

Pachołek mówił przez chwilę. Stękał i chlipał, ale Eduard nie ponaglał go.

 

Gdy Miestwin skończył mówić, Eduard wyrwał mu nóż i poderżnął gardło. Pachołek z grymasem ulgi na twarzy, opadł na miękki dywan, na którym wykwitły czarne plamy krwi.

 

 

 

***

 

 

Grzmot odbił się echem, jakby cała ziemia zatrzęsła się w posadach. Porywisty wiatr wyginał lipy a wielkie krople deszczu rozbijały się o drogę. Eduard zeskoczył z konia, przemoczony do suchej nitki. Błyski, co chwilę rozświetlały drogę, a detektyw broczył w błocie, uparcie dążąc do celu.

 

Spomiędzy uginających się drzew, przebijało blade, pomarańczowe światło. Niechybnie pochodzące z pustelniczej chaty.

 

Błyskawica rozdarła niebo.

 

W jej świetle detektyw zobaczył trupiobladą twarz i wyłupiaste oczy. Bolesław chwytał łapczywie powietrze, przyciskając dłonie do piersi. A z pomiędzy trupich palców ciekła gęsta krew. Eduard oniemiał, znów czując na moment, przenikające do szpiku kości zimno.

 

Zacisnął powieki, a gdy ponownie je otworzył Bolesław zniknął, zabierając ze sobą lodowaty chłód.

 

Aubry otarł twarz dłonią i przeczesał do tyłu mokre włosy, po czym ruszył drogą wprost do domu pustelnika. Wparował do środka a później wszystko potoczyło się zbyt szybko.

 

 

 

 

***

 

 

– Dobry wieczór – powiedział Eduard, celując w Kanię pistoletem.

 

– Co do licha?! – krzyknął pustelnik, ale na widok broni przysiadł na zydlu. Słoik, który trzymał w dłoni położył na stół.

 

– Wybierasz się gdzieś, Kania? – powiedział spokojnie Eduard, spoglądając na stertę przedmiotów, przeznaczonych do spakowania.

 

– Ja… – stęknął staruszek. – Kim w ogóle jesteś? – starał się opanować głos.

 

– Wiem wszystko – powiedział spokojnie Eduard. – Wiem, że byłeś tam tej nocy.

 

– Nie rozumiem – odpowiedział, wiercąc się niespokojnie.

 

– Wiem, że to ty i Berenika zabiliście Bolesława.

 

Ciszę jaka zapadła w domu pustelnika przerwał hałas na ganku. Obaj obrócili się w stronę okna, ale nikogo nie dostrzegli.

 

Pustelnik zbladł trochę, pocierając nerwowo dłońmi.

 

– Ja… Ja nie wiem o czy mówisz – wystękał.

 

– Doskonale wiesz. To ty zabiłeś Bolesława! Wtedy w nocy nie byliście sami.

 

Eduard przerwał na chwilę.

 

Ciężko było mu wypowiedzieć to imię.

 

– Laura miała romans z pachołkiem – powiedział w końcu. – Miestwin, gdy wracał z komnaty na górze, usłyszał głos swego pana, który nagle się urwał. I słyszał też twoje imię i twój głos. I głos Bereniki.

 

– Głupia kurwa – zaklął szpetnie Kania, a Eduard zgrzytnął zębami.

 

– Ha! Ciebie też zbałamuciła – roześmiał się.

 

O dziwo śmiech starca był przyjemny, dźwięczny. Nie pasował do sytuacji.

 

– Laura nie żyje.

 

– I dobrze – powiedział pustelnik.

 

– Jeszcze słowo – przerwał mu Eduard, machając groźnie pistoletem. – Jeszcze słowo.

 

– To co?! – krzyknął Kania i nagle rzucił słoikiem prosto w Aubryego. Eduard odruchowo chciał użyć iluzji, ale zrobił to zbyt późno. Słoik rąbnął go w kolano.

 

Pustelnik w dwóch krokach znalazł się przy detektywie i zdzielił go pięścią w żebra.

 

Eduard stęknął, wypuszczając broń z ręki. Dostał ponownie dwa szybkie ciosy w to samo miejsce.

 

Kania dokładnie wiedział gdzie bić.

 

Detektyw zgiął się w pół. Pustelnik z łatwością mógł go sięgnąć, krótkimi rękami.

 

Seria potężnych ciosów spadła jak młot na twarz Aubryego.

 

Detektyw upadł a w tym czasie rozległ się huk otwieranych drzwi.

 

 

 

 

***

 

 

Rzeczywistość powitała Eduarda nieopisanym bólem.

 

Bolały go głowa, szczęka, żebra a napuchnięte powieki były zbyt ciężkie, by je otworzyć. Wyczuł jedynie ruch, gdzieś w pobliżu i usłyszał skrzypienie podłogi.

 

– O! Wróciłeś do świata żywych – usłyszał, jakby z oddali.

 

Chciał odpowiedzieć, ale zlepione usta i wyschnięte gardło pozwoliły mu jedynie na rzężenie.

 

Ktoś wylał mu na głowę chłodną wodę.

 

Detektyw prychał, kasłał, pluł krwią i syczał z bólu. Powoli uchylił zlepione powieki, oglądając świat przez mleczną mgłę. Chwilę zajęło, nim doszedł do siebie.

 

– Gdzie jestem? – wychrypiał.

 

– W chacie pustelnika. – Ktoś ponownie przychylił bukłak z wodą, tym razem do ust Aubryego. – Nie tak łapczywie! – zganił go głos.

 

Głos, który kiedyś znał. A może tylko mu się wydawało?

 

– Skąd się tu, u diabła, wziąłeś? – spytał detektyw.

 

– Obserwowałem cię, odkąd przyjechałeś do Pełczyna. Tej nocy również.

 

– Więc czemu mnie uratowałeś? – spytał Aubry, po chwili ciszy.

 

– Nie wiem – odpowiedział szczerze. – Może, dlatego, że się pomyliłem. A może, dlatego, że jestem stary i zaczynam mieć skrupuły.

 

Milczeli obaj.

 

Eduard delikatnie nabierał powietrza, by unikać fal bólu. Żałował, że nie ma przy sobie pudełeczka z kruczymi piórami, albo chociaż tytoniu i fajki.

 

Mężczyzna spoglądał na niego, jakby z żalem, skubiąc palcami wargę.

 

– Jakieś dwadzieścia lat wstecz nie uświadczyłbyś tu takich jak ty – powiedział cicho podkomorzy. – Wyciągaliśmy takich z piwnic, schowków, kurników… Dzieciaki, starców, bogatych, biednych. Bez różnicy. Ten kto przejawiał choćby cień zdolności, miał wyrok śmierci.

 

– Pamiętam – powiedział niespokojnie Eduard.

 

Podkomorzy kontynuował.

 

– Później przyszło Eiben i włączyło te ziemie. Przyniosło swoje prawa i rozporządzenia. Dali wam autonomię, bo jak tu nie wykorzystać takiego potencjału, drzemiącego w iluzji? Jak nie skorzystać z takiej władzy? Ileż to bitew dzięki takim jak wy, można by wygrać? Co prawda, trzymają was mocno za kułaki, nakładając prawa i ograniczenia… Ale ja nadal nie jestem waszym zwolennikiem. Dlatego nie tolerowałem twojej obecności w dworze. Dlatego patrzyłem ci na łapy od samego początku. Do dziś żyłem przekonaniem, że robiłem dobrze…

 

– To prawda, że przybyło Eiben i dało nam autonomię – wtrącił się gniewnie Eduard, nie zważając na ból. – Że przyniosło swoje prawa i całe to bla, bla. Że dali nam szanse się wykazać. Że byliśmy potrzebni.

 

– Słucham – powiedział podkomorzy.

 

– Gdy miałem pięć, może sześć lat. Nie pamiętam. Rodzice wyprowadzili mnie z piwnicy na podwórze. Pierwszy raz byłem na podwórzu. Pierwszy raz oglądałem słońce, nie przez brudne okno. Ale nie trwało to długo. Bo na podwórzu czekali ludzie, by mnie zabrać. I zabrali wraz z innymi, takimi jak ja.

 

Trzymali nas w dużych grupach…

 

Wyobrażasz sobie trzydziestu chłopców, przerażonych, bezbronnych, stojących w rzędzie, bez ubrań, którym mierzy się genitalia? Jakby to miało coś wspólnego z naszymi zdolnościami. Po paru miesiącach odkryli, że nie miało.

 

Poddawali nas różnym testom. Na niektórych przeprowadzano sekcje.

 

O życiu w takim stadzie nie ma co opowiadać. Niektórzy szukali wsparcia u silniejszych. Niektórzy, tak jak ja trzymali się na uboczu i dostawali cięgi. W przerwach między poniżaniem a biciem myślałem o ucieczce. I udało mi się jak widać. Jednemu z niewielu.

 

Później oglądałem słońce, aż nadto często. Musiałem nauczyć się żyć w społeczeństwo. Uczyć wszystkiego. Od podstaw. Byłem dzikusem, który musiał szybko nauczyć się jak zarobić na chleb. A gdy już wplątałem się w grupkę młodocianych złodziei, napadłem na sklep Hartmanna. Wpadłem w pułapkę a moi koledzy po fachu nawet się za mną nie obrócili. I nie dziwię się.

 

Hartmann porachował mi kości. A później przygarnął. Nauczył wszystkiego, czego tylko mógł mnie nauczyć. Jeść nożem i widelcem. Czytać, pisać. Regularnie myć…

 

Dlatego spłacam wobec niego dług. I dług wobec społeczeństwa… – przerwał.

 

– Wobec społeczeństwa?! – parsknął gniewnie podkomorzy. – Przez cały czas, gdy łapałem takich jak ty myślałem, że robię to dla społeczeństwa. Że plewię chwast. Wykorzeniam zło. Usuwam wrzód na dupie. Ale to była nieprawda. Bo całe społeczeństwo jest zepsute. Zawistne, złe i zepsute

 

– Dlatego usunąłeś ze społeczeństwa tą chłopską rodzinę? – spytał smutno Eduard.

 

– Widzisz, chciałeś zabawić się w błędnego rycerza, myśląc że ratujesz biednych i uciśnionych. Tymczasem biedni i uciśnieni chcieli mnie wykończyć, gdy przyjechałem do ich chaty. Widłami i czym tylko się dało. A jeszcze wcześniej ci sami biedni i uciśnieni wykończyli włodarza, któremu byli winni pieniądze. I masz oto swoje społeczeństwo, którego, jak mówisz, jesteś dłużnikiem. – Podkomorzy spojrzał na Eduarda i zamilkł. Nie było już nic do powiedzenia.

 

 

 

 

***

 

 

Kaplica była wystrojona kwiatami.

 

Berenika stała niespokojnie w białej sukni, wysadzanej małymi perełkami. Mocno wstrząsnęła nią śmierć ukochanej kuzynki. Była wdzięczna Eduardowi, że zabił pachołka, ale to nie odda jej Laury. A miały takie plany…

 

Martwił ją również fakt, że pustelnik jeszcze się nie pojawił a bracia mieli zaraz przynieść wianki.

 

Do świątyni wszedł Eduard.

 

Szedł wolnym krokiem, sycząc i przytrzymując dłonią bok. Berenika obróciła się w jego stronę lekko zmieszana.

 

– Ładnie wyglądasz, Bereniko – powiedział.

 

– Dziękuję – dygnęła lekko. – Co tu robisz?

 

– Teraz widzę podobieństwo. Te oczy… Identyczne. Zimne…

 

– O czym ty mówisz?

 

– Kanisyn – powiedział Eduard. – Czy nie tak miał na imię twój ojciec, Bereniko?

 

Kobieta drgnęła.

 

– Wiem, że mieszkałaś z ojcem w Eberndorfie. Uczył alchemii na uniwersytecie. Znał mojego dobrego przyjaciela. – Eduard uśmiechnął się. Fiolki, które znalazł w chacie pustelnika wysłał gońcem. Rano otrzymał ostatnie elementy układanki wraz z listem od Starego Certy. – Gdy wyszłaś za mąż za Bolesława, wyjechałaś do Pełczyna. A w tym czasie twój ojciec uwikłał się w bardzo przykry incydent. Testował chemikalia na biednych studentach. Padły ofiary i musiał uciekać. Zostać pustelnikiem pod opieką swojej córeczki. Żył sobie w zaciszu i pracował… Razem wpadliście na pomysł zabicia Bolesława? Czy może ojciec ci go podsunął – wypalił nagle.

 

– Przestań! Kim jesteś, przeklęty kłamco?! – krzyknęło Berenika. Delikatne nerwy, niczym giętkie gałązki wierzby, pękły pod ciężarem sumienia.

 

Kobieta rozpłakała się.

 

– Chciałaś zagarnąć majątek wraz z ojcem. Wyeliminować Noela i Bastiana. Ale należało to zrobić po cichu. Rozprawy nożowe nie wchodziły w grę. Nie mogliście ryzykować jak było to z Bolesławem.

 

– Przestań! Przestań! – krzyczała w opętańczym szale.

 

Do kaplicy wkroczył Lenart wraz ze strażą. Tuż za nimi szedł Bastian i Noel. Berenika zbladła na moment, po czym rzuciła się do ucieczki.

 

– Zatrzymać ją – powiedział podkomorzy.

 

Strażnicy szybko pochwycili panią Pełczyna, zamykając ją w stalowych uściskach dłoni. Kobieta gryzła, szarpała, wiła się, krzycząc jak wszyscy niewinni tego świata.

 

Lenart skinął głową Eduardowi, kierując kroki w stronę wyjścia. Aubry odpowiedział tym samym.

 

– To tym chciała nas wykończyć? – spytał Noel, gdy wyprowadzono Berenikę. Obracał w palcach pozłacany kielich.

 

– Ta trucizna jest w stanie powalić niedźwiedzia. Wystarczyłby łyk i żegnałbyś się ze światem.

 

Noel odstawił kielich na miejsce.

 

– To twoja zapłata – rzekł Bastian, wysupłując zza pasa sporą sakwę. – Dziękujemy.

 

– Nigdy nie był zbytnio wygadany – powiedział Noel, mrugając do brata. – Te pieniądze to tylko drobiazg. Symbol, jeśli wiesz co mam na myśli.

 

Eduard skinął głową, na znak, że wie.

 

– I we dworze zawsze jesteś mile widziany. Gdybyś potrzebował pomocy, gdyby tylko coś… Rozumiesz?

 

– Ty także nie należysz do wygadanych – powiedział Eduard. Cała trójka buchnęła gromkim śmiechem, który rozniósł się dudniącym echem po kaplicy.

 

– Czas mi w drogę – powiedział Eduard. – Do zobaczenia.

 

Uścisnęli się przyjaźnie i wyszli ze świątyni.

 

 

***

 

 

 

Stał na wzgórzu.

 

W dali roztaczały się pasy uprawnych pól. Na przemian zielone i brązowe, zakończone ciemnym lasem. Duch Bolesława czekał na niego. Stał wsparty na mieczu a rana na jego piersi zagoiła się.

 

Aubry nie poczuł już żadnego chłodu.

 

Dusza uśmiechnęła się ciepło, po czym rozpadła na drobne kawałki popiołu, które rozniósł po Pełczynie letni wiatr.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Ciekawe. Rozwiń ten świat i jego wątki w jakimś innym opowiadaniu.

Infundybuła chronosynklastyczna

Cieszę się, że zaciekawiłem. Jeżeli będzie kilka przychylnych komentarzy to jak najbardziej rozbuduję i zajmę się tym światem. 

A jeżeli chodzi o stronę techniczną? 

Mam wrażenie, że jak czytałem, to tekstu było więcej. Stąd mój komentarz, że ciekawe. Teraz trochę zgłupiałem.

 

Od strony technicznej standard, trochę literówek, trochę interpunkcji. Myślę, że zacna Regulatorzy i równie zacny Mkmorgoth zrobią odpowiednią listę. Miejscami fabuła nie trzyma tempa. Ale to nic, czego nie dałoby się poprawić.

Infundybuła chronosynklastyczna

Tak, skróciłem, gdyż domyśliłem się, że ludzie raczej nie przeczytają 27 stron w wordzie na raz i skutecznie ich odstrasza długi tekst. Dlatego postanowiłem go podzielić.

Czyli udało mi się w jakiś sposób cię zaciekawić? Jakieś mocne strony tekstu? Coś co spodobało Ci się bardziej lub mniej?  

Stefanie, dziekuję. Twoja wiara we mnie dodaje mi skrzydeł. ;-) Furinie, Twoje opowiadanie mam w najbliższych planach.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

O! Miło mi.  W takim razie wrzucę w całości, żebyś później nie musiał gdzieś wypatrywać lub szukać. Przepraszam za zamieszanie. Chciałem ułatwić, ale coś nie wyszło :) 

Jak pisałem, tekst ma potencjał. Ciekawy świat, który warto opisać bliżej. Zdefiniować genezę i wyklarować rządzące nim prawa. Wyjaśnić zawiłości historyczne, bo jako czytelnik czasem się gubię widząc w dzienniku średniowieczne daty.

 

Postać Aubry'ego interesująca. Napisz, skąd się wziął.

 

Opisy i elementy statyczne dobre. Masz malarski talent do budowania scenerii. Ale czasem rozwlekasz. Tam gdzie wystarczy precyzyjne muśnięcie pędzla, maziarz zbyt szerokimi pociągnięciami.

 

Dialogi miejscami sprawiają wrażenie wstawionych na siłę. Chcesz wyjaśniać nimi zawiłości fabularne, zamiast wpleść je płynnie w akcję. Czasem lepiej ująć zagadnienie w akapicie didaskaliów, niż męczyć czytelnika wymianą zdań między postaciami.

 

Jeśli chodzi o długość, to nie bój się większych objętości. Czasem tutejsze opowiadania są zbyt krótkie, co odbiera im wiarygodność. Jeśli stosujesz jakiś zabieg fabularny, który wymaga rozpisania się, to nie urywaj wątku ogranym deus ex machina. Wybija to czytelnika z narzuconego przez autora rytmu. Przykład: pierwsza scena nocnej schadzki i nawiązanie do niej, kiedy Aubry podcina gardło Miestwinowi. Zbyt proste rozwiązanie nie mające dramaturgicznego uzasadnienia. Strukturalnie tekst jest już za etapem rozwoju akcji i zmierza do kulminacji, którą takim nagłym skrótem spłycasz. Zmuszasz czytelnika do nadmiernego główkowania, które okazuje się niepotrzebne w momencie rozwiązania akcji i dénouement. Nie chodzi oczywiście o łopatologiczny wykład przyczynowo-skutkowy, ale nie można przesadzić z przeniesieniem ciężaru dedukcji na odbiorcę.

Podsumowując, długość nie musi oznaczać dłużyzn, a zwięzłość nie zawsze równa się klarowności.

Ogólnie – czekam na więcej.

Infundybuła chronosynklastyczna

@Regulatorzy. To nie wiara, to podziw dla ginącego fachu korektorskiego. Widzę błędy, ale nie mam zdrowia do tak precyzyjnego ich skatalogowania. Chwała korektorom!

Infundybuła chronosynklastyczna

@Stefanie, Ja również bardzo dziekuję za miłe słowa i pamięć. Dziekuję też za podziw, to bardzo miłe. Podzielam też zdanie regulatorów, bo człowiek sił nabiera, kiedy ktoś dostrzega czyjąś pracę. Dziekuję jeszcze raz w imieniu wszystkich korektorów. A opowiadanie kolegi również postaram się przeczytać, w najbliższym czasie. :)

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Ja bym przeczytała więcej! Podobało mi się

Przynoszę radość :)

– Głupia kurwa – zaklął szpetnie Kania, a Eduard zgrzytnął zębami.

 

– Ha! Ciebie też zbałamuciła – roześmiał się.

 

O dziwo śmiech starca był przyjemny, dźwięczny. Nie pasował do sytuacji.    Zacytowałem jako przykład usterki. Zamiast długich i zawiłych wywodów:   – Głupia kurwa – zaklął szpetnie Kania, a Eduard zgrzytnął zębami.   --->  OK.

 

– Ha! Ciebie też zbałamuciła – roześmiał się.  ---> kto się roześmiał? Brak określenia osoby powoduje, że pierwszy domyśl brzmi: Eduard.

 

O dziwo śmiech starca był przyjemny, dźwięczny. Nie pasował do sytuacji.   ---> i siurpryza, mało przyjemna dla czytelnika: z nagła i po czasie dowiaduję się, że roześmiał się kto inny…   A gdyby było tak:   – Głupia kurwa – zaklął szpetnie Kania, a Eduard zgrzytnął zębami.

 

– Ha! Ciebie też zbałamuciła – roześmiał się starzec. O dziwo, jego śmiech był przyjemny, dźwięczny. Nie pasował do sytuacji.   – wszystko było by jasne… I poprawne pod każdym względem. Uwaga: zapis w trzech wierszach, jak w oryginalnym tekście, można zachować, też jest OK.

Anet, czemu Ci się podobało i czemu przeczytałabyś więcej? 

AdamKB – dziękuję. Zgadzam się z Twoją opinią i rozumiem o co chodzi. Aczkolwiek nie mam teraz jak tego poprawić. 

A co powiedziałbyś o fabule, świecie, całej stronie technicznej? 

stefan.kawalec – dziękuję za tak rozbudowaną opinię. Na to właśnie liczyłem. Spędziłem nad tym tekstem kupę czasu, swoje również odleżał i spodziewałem się, że to jednak jeszcze nie wszystko. Wprawne, czytelnicze oko wynajdzie więcej niż sam autor. Dziękuję za pochwały i za wytknięcia błędów. To dla mnie cenne rzeczy.  

Gdzieś tam mignął mi niepoprawny zapis, bez apostrofu, Aubryego czy Aubryemu. Dla jasności poniżej cytat z reguł odmiany nazwisk niepolskich:  Nazwiska kończące się w wymowie na -y lub -i po spółgłosce (pisane przez -y, -ie) odmieniają się w liczbie pojedynczej jak przymiotniki. Nazwiska na -y w dopełniaczu, celowniku i bierniku piszemy z apostrofem, gdyż głoska ta w tych przypadkach nie jest wymawiana; nazwiska zakończone na -i, -ie  bez apostrofu, np.

O'Kelly, O'Kelly'ego, O'Kelly'emu, z O'Kellym, o O'Kellym;

Murphy, Murphy'ego, Murphy'emu, z Murphym, o Murphym;

Lully, Lully'ego, Lully'emu, z Lullym, o Lullym;

Valery, Valery'ego, Valery'emu, z Valerym, o Valerym;   Christie, Christiego, Christiemu, z Christiem, o Christiem;

Muskie, Muskiego, Muskiemu, z Muskiem, o Muskiem.   Dziwi mnie pewnego rodzaju niekonsekwencja, obecna w użyciu staropolskiej godności podkomorzego, w imionach i nazwiskach z różnych, że tak napiszę, stron świata. Można domyślać się, że akcja toczy się w państwie wielonarodowym, ale wolałbym ze  dwa słowa napomknienia o tym, dla jasności. Interesujące jest w Twoim tekście – oczywiście piszę o własnym poglądzie – założenie, że aneksja terytorium, na którym osadziłeś akcję, zatrzymała działania, skierowane przeciw ludziom nosicielom uzdolnień parapsychicznych(?), a nawet do pewnego stopnia odwróciła te tendencje do prześladowań; czasy zmian do dobre tło dla bohaterów i akcji. Na koniec zasmucę Ciebie: intryga, jaka przedstawiasz, mnie ani specjalnie grzeje, ani ziębi – ale to nie zarzut, po prostu Twój tekst należy do tematyki mniej mnie interesującej od, na przykład, klasycznej SF, więc "odbieram słabiej", że tak napiszę.  

Furin – bo dobrze mi się czytało, nie znudziło mnie, przyjemne opowiadanie. A napisałam, że przeczytałabym więcej, bo widziałam w komentarzach, że pierwotnie tekst był dłuższy ;)

Przynoszę radość :)

AdamKB – znów muszę Ci podziękować za lekcję : ) Rozumiem. Sam nie uważam jej za skomplikowaną. A jeżeli chodzi o SF, to właśnie zaczynam prace nad projektem, więc w swoim czasie powinno się pojawić coś w Twoich klimatach. Dziękuję Ci za poświęcony czas. 27 stron to wcale nie jest mało. No i oczywiście za wyczerpujący komentarz i za opinie. Na tym najbardziej mi zależy. 

 

Anet – Aaa.. Ale teraz jest w normalnej wersji :) myślałem, że chodzi Ci o więcej opowiadań z tym bohaterem. 

Cieszę się, że Ci się podobało : )

 

Fraszka o małej strażniczce   "Co tutaj robisz, mała strażniczko?" – spytał ktoś, dziwy czytając. "Potu pilnuję!" – Spłoniła liczko, Autora wyręczając.   (I tak ktoś Ci to wytknie, Autorze, więc równie dobrze mogę to zrobić ja, fraszkując).  

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Przebrnęłam. Dosłownie. Bo mnie opowiadanie nie porwało tak bardzo jak innych. Czytałam je co prawda bez nadmiernej przykrości, ale i przyjemności wiele nie zaznałam. Pewnie dlatego, że przeszkadzały mi bardzo liczne błędy, których część wypisałam. Część, bo gdybym chciała wytknąć wszystkie zdania, które z różnych względów nie podobały mi się, to… Ale w końcu to nie moje opowiadanie. To Autor winien nad nim popracować. Podpisuję się pod spostrzeżeniami Stefana, albowiem odniosłam podobne wrażenia. Furinie, mam nadzieję, że Twoje kolejne opowiadania będą coraz lepsze.

 

 

I  

 

„Skrzyp otwieranych drzwi przerwał na krótko ciszę, jaka panowała w dworze”. –– Skrzyp otwieranych drzwi przerwał na krótko ciszę, która panowała w dworze.

 

„Każdej nocy przekradał się korytarzami gęstymi od mroku, które rozświetlało chyboczące i wątłe światło kaganka, okryte jego szorstką i spracowaną dłonią”. –– Wlałabym: Każdej nocy przekradał się korytarzami gęstymi od mroku, który rozświetlało chybotliwe i wątłe światło kaganka, osłaniane/ tłumione jego szorstką, spracowaną dłonią. Światło kaganka rozświetlało mrok, wtedy korytarze stawały się lepiej widoczne.  

 

„Otóż nikt, ale to nikt nie mógł wiedzieć o jego obecności w dworze…” –– Wolałabym: Otóż nikt, ale to nikt nie mógł wiedzieć o jego obecności we dworze

 

“…bał się, że dostrzeże go ktoś z dworu, zbudzony potrzebą skorzystania z wygódki”. –– Wolałabym: …bał się, że ktoś ze dworu, zbudzony potrzebą skorzystania z wygódki, dostrzeże go.

 

„Ogromny, puszysty kocur, który należał do pani domu, i na którego to punkcie była szczególnie uczulona”. –– Wolałabym: Ogromny, puszysty kocur, który należał do pani domu, i na którego punkcie była szczególnie czuła.

 

„…który należał do pani domu, i na którego to punkcie była szczególnie uczulona. Pani domu otrzymywała od swego męża przeróżne podarunki z różnych części świata…” –– Powtórzenia.

 

„Stwierdził jednak, że koty to jedne z tych zwierząt, których ścieżki są niezbadane a próby ich odkrycia i zrozumienia zazwyczaj spełzają na niczym”. –– Wolałabym: Stwierdził jednak, że koty to jedne z tych zwierząt, chadzających własnymi ścieżkami i próby ich zrozumienia zazwyczaj spełzają na niczym.

 

„Cholerny sierściuch napędził mi stracha…” –– Wolałabym: Cholerny sierściuch napędził mi strachu

 

„Postawił krok na stopniu, a drewno zatrzeszczało pod stopą”. –– Wolałabym: Zrobił kolejny krok, a drewniany stopień zatrzeszczał.

 

„Gdy wyszedł na szeroki westybul…” –– Wolałabym: Gdy znalazł się w obszernym westybulu

 

„Przekradł się za cudaczne drzewo, wyrastające z masywnej donicy”. –– Przekradł się za cudaczne drzewo, rosnące w masywnej donicy.

 

„Do jego uszu doszedł hałas, a to co zobaczył zdetonowało strach”. –– Strachu chyba nie można zdetonować. Można poczuć się zdetonowanym, ale to nie to samo, co poczuć strach. Proponuję: Do jego uszu doszedł hałas, a to co zobaczył, obudziło/ wywołało strach.

 

„…plując w miękką szczecinę pokrywającą młodzieńczy podbródek”. –– Wolałabym: …plując w miękki zarost/ meszek pokrywający młodzieńczy podbródek. Szczecina z definicji jest sztywna i twarda.

 

„Obiecał sobie, że jeżeli uda mu się wydostać z tej kabały to nie opowie o tym nikomu. A wspomnienie o tym wymaże…” –– Powtórzenia. Proponuję: Obiecał sobie, że jeżeli uda mu się wydostać z tej kabały, to nikomu o niczym nie opowie. A wspomnienie wymaże

 

 

II

 

Ciężkie kłębowisko chmur roztoczyło się nad miastem…” –– Kłębowisko ciężkich chmur rozpostarło się nad miastem

 

„…a ludzi opadało rozdrażnienie”. –– …a ludzi dopadało rozdrażnienie.

 

„Tego lata z rzadka padało i ani chybi, groziło to suszą”. –– Wolałabym: Tego lata z rzadka padało i ani chybi, groziła susza.

 

„Zamiast kropel deszczu, po czole spływały stróżki potu, napływające do oczu i ust, zostawiając słony posmak na języku”. –– Pot napływający do oczu, nie zostawi słonego posmaku na języku. Już dozorczyni pilnująca potu o to zadba. ;-)

Proponuję: Zamiast kropel deszczu, po czole spływały do oczu strużki potu, cieknąc do ust, zostawiały słony posmak na języku.

 

„Sprzedawca, o którym mówiono jak o ikonie uczciwości i uprzejmości, przeinaczał się w zdziercę i oszusta”. –– Sprzedawca, o którym mówiono jak o wzorze uczciwości i uprzejmości, przeistaczał się w zdziercę i oszusta.

 

„Nie dość, że nie było czym oddychać, to habazie wydzielały tak duszącą woń…” –– Domyślam się, że habazie to regionalizm. Ponieważ to słowo, moim zdaniem, nie jest najlepsze, proponuję: Nie dość, że nie było czym oddychać, to badyle wydzielały tak duszącą woń

 

„Ruszył już kilkakrotnie stertę papierów, którą miał uporządkować, a do której nijak nie potrafił się zabrać”. –– Ruszył już kilkakrotnie stertę papierów, które miał uporządkować, a do czego nijak nie potrafił się zabrać.

 

„Pokręcił się kilkakrotnie po pracowni…” –– Wolałabym: Pokręcił się trochę po pracowni… Lub: Przeszedł się po pracowni

 

„Niekiedy wybierał jakąś książkę z licznego księgozbioru…” –– Niekiedy wybierał jakąś pozycję z licznego/ bogatego księgozbioru… Lub: Niekiedy wybierał jakiś tom z licznego/ bogatego księgozbioru…  

 

„…dziewczyna ubrana w mocno wydekoltowaną sukienkę spostrzegła, że jest obserwowaną –– …dziewczyna ubrana w mocno wydekoltowaną sukienkę spostrzegła, że jest obserwowana

 

„…rzucając przy tym słowami…” –– …rzucając przy tym słowa 

 

„…opadł na drewniany przybytek nazywany krzesłem…” –– …opadł na drewniany mebel, nazywany krzesłem… Krzesło nie jest przybytkiem.

 

“Mógł teraz spokojnie odetchnąć pełną piersią, świeżym, wilgotnym powietrzem, zmieszanym z fajkowym dymem”. –– Wolałabym: Mógł teraz spokojnie, pełną piersią, odetchnąć świeżym, wilgotnym powietrzem, zmieszanym z fajkowym dymem.

 

„Doskonale orientował się w liczbie interesantów Eduarda, których liczba ostatnimi czasy była bliska zeru”. –– Wolałabym: Doskonale orientował się w ilości interesantów Eduarda, a tych, w ostatnim czasie, praktycznie nie było.

 

„Mężczyzna powoli wyprostował się w krześle i otworzył szerzej oczy, wybudzając z letargu”. –– Wolałabym: Mężczyzna powoli wyprostował się na krześle i, wybudzony z letargu, szerzej otworzył oczy.

 

„…pływającej w szklanej obudowie, niczym rybka w stawie…” –– …pływającej w szklanej obudowie, niczym rybka w akwarium

 

„Eduardowi ciężko było sobie wyobrazić Starego Certę…” –– Eduardowi trudno było sobie wyobrazić Starego Certę

Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

„Pewnie dzika w chaszczach się zlękli i o. Wielce mi zagadka”. –– Wolałabym: Pewnie dzika w chaszczach się zlękli i tyle. Wielka mi zagadka.

 

„Powiedziałem, że będziesz najpóźniej za dwa dni w dworze”. –– Wolałabym: Powiedziałem, że we dworze będziesz najpóźniej za dwa dni.

 

„Bodaj cztery dni do zaręczyn zostało”. –– Bodaj cztery dni zostały do zaręczyn.  

 

„Hmm.. Dość dziwne”. –– Hmm Dość dziwne.

Wielokropek to zawsze trzy kropki.

 

„Eduard zeskoczył z konia i wyszedł na błotniste podwórko”. –– Eduard zeskoczył z konia i wszedł na błotniste podwórko.

 

„Kury skotłowały się, pierzchając przed nowo przybyłym gościem…” –– Kury skotłowały się, pierzchając przed gościem… Zakładam, że w obejściu nie było gości przybyłych wcześniej. ;-)  

 

„Taplały w małej kałuży…” –– Taplały się w małej kałuży

 

„I pospiesznie wyszła przez drzwi piwnicy. Słyszał jeszcze przez chwilę jej kroki…” –– Powtórzenie.

 

„Hm, hm.. Jedźcie panie prosto…” –– Hm, hm Jedźcie panie prosto 

 

 

III

 

„…to też szybki marsz dał mu się we znaki”. –– …toteż szybki marsz dał mu się we znaki.

 

„Zwłaszcza, po porannym spacerze po lesie”. –– Zwłaszcza, po porannym spacerze w lesie.

 

„No to ojczulek też go pchnął i poczęli się prać po kułakach”. –– To prali się, czy boksowali? ;-)

 

„…podrapał się w twardy, krótki zarost. –– Mało możliwe jest drapanie się w zarost. ;-) Mógł podrapać się w brodę, w policzek…

 

Ciężko było wyczytać cokolwiek z porytej licznymi zmarszczkami twarzy”. –– Z pooranej licznymi zmarszczkami twarzy, trudno było cokolwiek wyczytać.  

 

„Kilka drobiazgów udało się Aubryemu chwilowo ukryć…” –– Chyba powinno być: Kilka drobiazgów udało się Aubry’emu chwilowo ukryć 

 

„Maska spokoju jaką przywdział Lenart, nie zwiodła Eduarda”. –– Maska spokoju, którą przywdział Lenart, nie zwiodła Eduarda.

 

W dworze z pewnością będą o nim mówić…” –– We dworze z pewnością będą o nim mówić

 

„Sulirad wyprzedził Aubryego…” –– Sulirad wyprzedził Aubry’ego„Powoli ruszył stępa a koń stukał kopytami o kamienny bruk”. –– Czy rzeczywiście Eduard powoli ruszył stępa, a w tym czasie koń stukał kopytami o bruk? Kamienny bruk jest masłem maślanym.

 

„…mierzwiąc przydługie włosy wędrowca”. –– Ponieważ Eduard porusza się konno, wolałabym: …mierzwiąc przydługie włosy podróżnika.

 

„Gdzieś w oddali doszedł go dźwięczny śpiew kosa” –– Gdzieś, z oddali, doszedł go dźwięczny śpiew kosa.

 

„…stał na dwóch tylnich łapach…” –– …stał na dwóch tylnych łapach

 

“Koniuszy zaraz zajmie się twoim koniem. A pachołkowie wniosą twoje rzeczy…” –– Koniuszy zaraz zajmie się koniem, a pachołkowie wniosą rzeczy

 

„Krzewy o różnych kształtach i ciężkich do zapamiętania nazwach”. –– Krzewy o różnych kształtach i trudnych do zapamiętania nazwach.

 

„Alejki upstrzone ławeczkami ze zdobionymi, metalowymi poręczami”. –– Alejki z ustawionymi ławeczkami o zdobionych, metalowych poręczach. Upstrzyć «pokryć powierzchnię czegoś plamkami w innym kolorze niż tło»

 

„I wiele innych cudów, których nie sposób wymienić”. –– I wiele innych cudów, które nie sposób wymienić.

 

„Zaczęło go opadać lekkie rozdrażnienie…” –– Zaczęło go dopadać lekkie rozdrażnienie… Lub: Zaczęło odczuwać lekkie rozdrażnienie

 

Po środku znajdowało się ogrodzone kamieniami palenisko…” –– Pośrodku znajdowało się obłożone kamieniami palenisko

 

„Pokój, który zajmował (…). Był przestrzenny i przytulny”. –– Pokój, który zajmował (…). Był przestronny i przytulny. Przestrzenny «związany z przestrzenią; też: mający trzy wymiary» Przestronny «obejmujący duży obszar, mający dużo wolnego miejsca»

 

„Wyposażony w masywne meble z ciemnego drewna i wielkie łoże, stojące przy oknie”. –– Wolałabym: Umeblowany masywnymi sprzętami z ciemnego drewna i wielkim łożem, stojącym przy oknie.

 

„Czując, że woda się schłodziła a skóra zmarszczyła się na palcach stóp…” –– Wolałabym: Czując, że woda nieco przestygła a skóra zmarszczyła się na palcach stóp

 

„Niektóre zostały wyrwane, o czym świadczyły wystające ze zszycia kawałki obdartego papieru”. –– Niektóre zostały wyrwane, o czym świadczyły wystające ze zszycia kawałki oddartego papieru.

 

„…to też oddziały zostały podzielone i wojska w zachodniej części musiały utrzymać pozycję do póki sytuacja…” –– …toteż oddziały zostały podzielone i wojska w zachodniej części musiały utrzymać pozycję, dopóki sytuacja

 

„Dwie strzały czmychnęły obok mojej głowy”. –– Dwie strzały przemknęły obok mojej głowy. Czmychnąć «opuścić jakieś miejsce nagle, szybko»

 

„Do pokoju weszła niska, smukła służąca…” –– Sprzeczność! Smukły 1. «wysoki i szczupły» 2. «wysoki, długi i cienki» Proponuję: Do pokoju weszła niska, szczupła służąca

 

 

IV

 

„W dali rozciągały się naprzemian brązowe i zielone pasy uprawnych pól…” –– W dali rozciągały się na przemian brązowe i zielone pasy uprawnych pól

 

„Gdy wyszedł na przestrzenny westybul natknął się na służącą…” –– Gdy wszedł do przestronnego westybulu, natknął się na służącą

 

„Po jego stronie, od krańca siedziała pani podkomorzanka”. –– Jeśli owa pani była żoną podkomorzego, to należy o niej pisać pani podkomorzyna. Podkomorzanka jest córką podkomorzego.

 

„Eduard domyślał się, że jedno z krzeseł zajmie panna Berenika”. –– Berenika była żoną Bolesława, teraz, prawdopodobnie, wdową po nim, więc nie była panną, była panią Bereniką.

 

„Przyglądał się dwóm ławom, znajdującym się w kącie sali. Na jednej znajdowały się dzbany piwa i wina wraz ze szklanicami. Na drugim zaś kładziono potrawy…” –– Na drugiej zaś stawiano potrawy

 

„Do reszty dołączyły pasztety, drobne ptaszki i kiełbasy”. –– Wolałabym: Do tego dołączyły pasztety, drobne ptaszki i kiełbasy.

 

„…a gdy w górę poszły szklanice z napitkiem, woalka napięcia opadła całkowicie”. –– Może wystarczy: …a gdy w górę poszły szklanice z napitkiem, napięcie opadło całkowicie.

 

„Okazało się, że jest kuzynką Bereniki i co wakacje przybywa do dworu…” –– Wolałabym: Okazało się, że jest kuzynką Bereniki i co lato przybywa do dworu

 

„Po wstępnych uprzejmościach zaczęli gaworzyć o sztuce…” –– Wolałabym: Po wstępnych uprzejmościach zaczęli gwarzyć o sztuce

 

„Laura wychwalał pod niebiosa trubadura Mysipiórka…” –– Literówka.

 

„A ten mnie na ziemie rzucił…” –– Literówka.

 

„Myślę, takie chuchro, a harde jak nie jeden chłop”. –– Myślę, takie chuchro, a harde jak niejeden chłop.

 

Panna Berenika skinęła przyzwalająco”. –– Pani Berenika skinęła przyzwalająco. Międzyczasie podsłuchał osobliwą rozmowę Noela z panią Bereniką. –– Pewnie miało być: W międzyczasie podsłuchał osobliwą rozmowę Noela z panią Bereniką.

 

„…co takiego Noel chciałby zrobić, z bogom ducha winnego, pustelnikiem”. –– …co takiego Noel chciałby zrobić, z bogom ducha winnym, pustelnikiem.

 

„Wieczerza więc dostarczyła mu więcej informacji, niż by sobie tego życzył”. –– Wieczerza dostarczyła mu więcej informacji, niżby sobie tego życzył.

 

„Koniuszkiem palca przejechała od wąskich, mięsistych ust…” –– Wąskie usta, raczej nie będą mięsiste.

 

 

V  

 

Przystaną w progu, obserwując delikatną kobietę…” –– Przystanął w progu, obserwując delikatną kobietę…  

 

„…z pasem gęstej trawy po środku”. –– …z pasem gęstej trawy pośrodku.

 

„Minął kilka polan, na których piętrzyły się bale drzewa, gotowe do wywózki”. –– Minął kilka polan, na których piętrzyły się bale, gotowe do wywózki. Bale drzewa/ drewna są masłem maślanym. Bal «obrobiony pień grubego drzewa»

 

Wszedł na niepewną ścieżkę prowadzącą, jak mu się wydawało, pod las. W konsekwencji wszedł w wysokie trawy…” –– Powtórzenie.

 

„Eduard wyszedł z zarośli na klepisko podmokłej ziemi i zapadł się w niej po kostki”. –– Sprzeczność. Klepisko  «ubita, gładka płaszczyzna ziemi»

 

„…upstrzone żółtymi kwiatami grążelu i zielenią rzęs wodnych”. –– …upstrzone żółtymi kwiatami grążeli i zielenią rzęsy wodnej.

 

„Nieraz ześlizgną”. –– Pewnie miało być: Nieraz ześlizgnął się.

 

„…wbiegając po rozmokłej ziemi i raz po raz, zsuwając się w dół”. –– Zsuwanie się w dół, jest masłem maślanym. Wszak nie można zsuwać się w górę.

 

„Chwytał rozpaczliwie kępek traw, orając dłońmi ziemię”. –– Chwytał rozpaczliwie kępki traw, dłońmi orząc ziemię.

 

Pnącza wierzby, które pochwycił, pozwoliły mu wdrapać się…” –– Wierzba nie jest pnączem, wierzba nie ma pnączy. Wierzba ma gałęzie, gałązki, witki, rózgi. Pnączem jest np. bluszcz.

 

„Zacisnął zęby a mięśnie na jego twarzy zagrały”. –– Co zagrały mięśnie na twarzy Eduarda? ;-)

 

„Na balustradzie suszyły się zioła…” –– Pustelnik mieszkała w piętrowej, leśnej chacie z balustradą? ;-) Balustrada «obramowanie schodów, balkonów, tarasów itp. złożone z szeregu słupków połączonych poręczą»

 

„Po chwili ciszy powtórzył zabieg…” –– Wolałabym: Po chwili ciszy powtórzył czynność

 

„Rozejrzał się po izbie, napotykając wzrokiem zbity stolik, siennik…” –– Kto i dlaczego zbił stolik? Mam nadzieję, że zbity stolik zbytnio nie cierpiał… ;-)  

 

„Wszystko o różnej zawartości”. –– Wszystkie z różną zawartością.

 

„…po czym przyjrzał dokładnie piwniczce”. –– …po czym przyjrzał się dokładnie piwniczce.

 

„I to nie małe pieniądze?” –– I to niemałe pieniądze?  

 

„Pustelnik oddychał głęboko, starając opanować drżące ręce”. –– Pustelnik oddychał głęboko, starając opanować drżenie rąk.

 

„Eduard zdjął z siebie iluzję i położył na leśnej ściółce”. –– Czy iluzji było aby wygodnie, gdy tak leżała na leśnej ściółce? ;-) VI  

 

„Dlatego usunąłeś ze społeczeństwa chłopską rodzinę?” –– Dlatego usunąłeś ze społeczeństwa chłopską rodzinę?  

 

„Kaplica była wystrojona kwiatami”. –– Kaplica była przystrojona kwiatami.

 

„Berenika stała niespokojnie w białej sukni, wysadzanej małymi perełkami”. –– Berenika stała niespokojnie w białej sukni, wyszywanej małymi perełkami. „Chciałaś zagarnąć majątek wraz z ojcem” –– Majątek bez ojca to nie to samo, co majątek z ojcem. ;-)

 

„Tuż za nimi szedł Bastian i Noel”. –– Tuż za nimi szli Bastian i Noel.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

No właśnie. Chciałem napisać, że Regulatorzy będzie miała sporo pracy z tym opowiadaniem. Regulatorzy miała. Technicznie nie jest najlepiej. Jednak fatalnie też nie, da się czytać. Jeśłi chodzi o treść – może intryga nie jest niezwykle kunsztownie skonstruowana, ale bohater okazał się całkiem ciekawy, dialogi bywały zajmujące, a niektóre opisy trafiły mi do wyobraźni.

Total recognition is cliché; total surprise is alienating.

Dziękuję Regulatorzy za przeczytanie tekstu i za poprawienie błędów. To spora lekcja. Jednak czytelnikowi ładniej wyłapać potknięcia. Tekst sprawdzałem wielokrotnie, ale mimo wszystko nie udało mi się go należycie poprawić. Dziękuję, naprawdę. Za komentarze, opinie. Za poświęcony czas. I za to, że nie pisaliście "fajne", albo "do dupy, stary! odpuść!". Mam nadzieję, że kolejnym razem bardziej Wam się spodoba i będzie lepiej. 

Nie zgodzę się z Tobą Furinie, że „Jednak czytelnikowi ładniej wyłapać potknięcia”. Ładniej byłoby, gdyby Auror sam ładnie napisał. ;-) Jednakowoż bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

>> Skrzyp otwieranych drzwi przerwał na krótko ciszę, jaka panowała w dworze. << – NIEPASUJĄCE SŁOWA: „Skrzyp” i „w dworze”.   „W DWORZE” – pewnie chodziło o dwór / dom mieszkalny w majątku ziemskim… To nie w dworze, ale we dworze. Ponieważ mieszkać lub pracować we dworze. Pani, panienka ze dworu. Przebywać na królewskim dworze.   SUGESTIA: Otwierające się pod lekkim naporem drzwi, skrzypnęły, przerywając ciszę panującą we dworze.

>> Młodzieniec wykradł się na korytarz, zamykając za sobą rozkosz i pożądanie, spoczywające w puchowej, skotłowanej miłością pościeli. Rozkosz i pożądanie o delikatnych dłoniach i dziewczęcych piersiach, które kochał, a z którymi musiał rozstawać się każdej nocy. << – Powtórzenia „rozkosz i pożądanie”. Może tak być, ale w kontekście tego zdania, wg mojej opinii, nie pasuje. Ponieważ nie wiadomo, czy chodzi o „miłość”, do kobiety, jako osoby, którą kocha, czy do jej kobiecych kształtów, wyzwalając w nim seksualne żądze?   „Młodzieniec ukradkiem wyszedł na korytarz … „ – lepiej brzmi (wg mnie) „ukradkiem” niż „wykradł się”, gdyż wskazuje to, że on od niej chciał uciec lub czmychnąć przed kimś, by nie zostać nakrytym, co zresztą dalej opisujesz. A skoro tak, to „ukradkiem” jest lepsze.

>> Każdej nocy przekradał się korytarzami gęstymi od mroku, które rozświetlało chyboczące i wątłe światło kaganka, okryte jego szorstką i spracowaną dłonią. << – OK, podoba mi się, że starasz się budować nastrój, ale coś bym zmienił, w szczególności „chyboczące” na coś innego, bardziej ilustrującego, może „drgający, wątły płomień kaganka”. Z kolei „okryte jego szorstką i spracowaną dłonią” – trochę za dużo stosujesz w niektórych scenach dookreślenia. Albo wywalić albo uprościć, do zwykłej „pomarszczonej i suchej dłoni”.

>> Teraz także czekała go nieprzyjemna podróż. << -– „Czekała go nieprzyjemna podróż / Miał przed sobą nieprzyjemną podróż.” – coś w ten deseń, ze tak napiszę.   >> Nie było to bynajmniej spowodowane strachem przed ciemnością, czy lękiem przed potworami, lęgnącymi się w zakamarkach ludzkiej wyobraźni. Powód był bardziej prozaiczny. << – Za dużo tych lęków. Może tak? „Bynajmniej, nie to, stanowiło źródło strachu / lęku przed ciemnością, jak również czyhającymi w niej potworami …”   >> Otóż nikt, ale to nikt nie mógł wiedzieć o jego obecności w dworze, w pokoju, w którym mieszka rozkosz i pożądanie. << – WE DWORZE !!! A NIE: W DWORZE.    „Nikt ze dworu nie powinien wiedzieć o jego obecności, w jednym z pomieszczeń, w którym …”   >> I za każdym razem, gdy musiał wracać do swojego niewygodnego siennika, bał się, że dostrzeże go ktoś z dworu, zbudzony potrzebą skorzystania z wygódki. << – „Kiedy zmuszony był wracać do swojego niewygodnego siennika, obawiał się, że ktoś ze dworu, spostrzeże go …”

>> Postacie z obrazów zawieszonych na ścianach spoglądały na intruza złowieszczo. << -– „Postacie z obrazów, zawieszonych na ścianach, zdawały się spoglądać na intruza złowieszczo.”   >> Przywykł już do tych spojrzeń, ciężkich i nieprzyjemnych, jak gdyby nie były to tylko zmieszane barwy farb a żyjące istoty, nie posiadające w sobie nic ludzkiego. << – Niektóre zdania, czego przykładem jest ten fragment, są trochę przekombinowane. Stąd prosta droga do błędu. Dlatego pisać prościej. Może tak? „Przywykł już do tych lodowatych spojrzeń, za każdym razem budzących grozę. Bowiem artysta, którego ślady pociągnięć mistrzowskiego pędzla, sprawiały wrażenie, ludzkich istot. A może…    

>> Tym co tak go wystraszyło, był Perkins. Ogromny, puszysty kocur, << – „Wystraszył go ogromny, puszysty kocur Perkins…”   >> który należał do pani domu, i na którego to punkcie była szczególnie uczulona.<< -– „Jego właścicielem, była pani tego domu, na którego to punkcie miała fioła / który był oczkiem w jej głowie”. Słowo „uczulona” sugeruje, iż miała alergię – bo być uczulonym na coś / na kogoś.  

>> Kaganek chybotał w drżącej dłoni a płomień tworzył fantastyczne cienie. << – znowu to nieszczęsne chybotanie.     >> Chłopak odczuwał wewnętrzny, niczym nieuzasadniony niepokój a w głowie coś krzyczało, żeby zawrócił. Że lepiej będzie przeczekać, schować się. << --– „Wewnętrzny niepokój rósł w chłopaku z każdą chwila, z każdym krokiem. Ale przeczucie, rozdzierające się w jego głowie niczym przeraźliwy krzyk, podpowiadało mu: Nie idź tam! Skryj się!” ---> Coś w tym stylu! Chyba o to Ci chodziło.  

>> starając zgasić pokłady lęku, które rosły, rozchodziły po ciele niczym lodowa fala, mrożąc krew. << Rosły czy rozchodziły się? – Może tak: „Które rozchodziły się po ciele…”  

>> Postawił krok na stopniu, a drewno zatrzeszczało pod stopą. << – Szyk zdania, to po pierwsze. Po drugie, najpierw określenie czynu, a potem opis, co było jego efektem! „Drewniany stopień zatrzeszczał, kiedy postawił na nim stopę.

>> Wziął głęboki oddech, by dodać sobie odwagi i zszedł powoli, << – Bardzo częsty błąd z tym ODDECHEM. – „Wziął głęboki wdech…”     >> Gdy wyszedł na szeroki westybul, był widoczny jak na dłoni, co zawsze go przerażało. << ---.Ja bym to inaczej napisał: „Teraz był widoczny jak na dłoni. Przerażała go ta myśl, za każdym razem, kiedy wychodził / pojawiał się na szeroki/m westybul/e”.

 

>> Malowało wizję kiedy to pan wychodzi z cienia… << – Oddam lewą nerkę, żeby się dowiedzieć o co tutaj Tobie chodziło, autorze.

 

>> Do jego uszu doszedł hałas, a to co zobaczył zdetonowało strach. << – Zdetonowało strach! Dziwne słowo.   Regulatorzy przerobiła więcej niż ja. I chylę czoła. Zdaję sobie sprawę, że pewne wytknięte błędy pojawią się tutaj n-razy. Ale cóż. Nie zaszkodzi. Chyba? Wszystkie moje uwagi dotyczą tylko 1 fragmentu tego opowiadania. Dobre opowiadanie, rokujące. Ma potencjał. Ale niestety zawiera trochę błędów, głównie są to: zbyt dużo tutaj pieczołowitych określeń. Innym razem niedopowiedzeń. Czasem gubisz się w tym tekście, co odbija się na niezrozumiałych sformułowaniach. Stosujesz bardzo dużo powtórzeń. Unikaj tego, jak ognia. Mam nadzieję, że nie obrazisz na moje uwagi, i będą one dla Ciebie pomocne przy pisaniu kolejnych tekstów.  

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

A ja napiszę, przynajmniej na razie, tylko tyle, że tekst zaczęłam czytać parę dni temu. I odpadłam, gdy po raz czwarty przeczytałam "rozkosz i pożądanie". Czyli bardzo szybko;). Uznałam, zapewne pochopnie,  że po tego typu wstępie nic dobrego pojawić się nie może. Mnie ten początek odstręczył, ciekawe, czy tylko mnie. Wróciłam jednak, zdziwiona przychylnymi komentarzami. I, muszę przyznać, dalej jest lepiej. Wrócę, jak znajdę trochę czasu. Ale – z mojego punktu widzenia – uważaj na takie otwarcia tekstu.

A, i jeszcze gdzieś tam się dalej pojawił "przybytek zwany krzesłem", czy jakoś tak. Nie brzmi to nieco dziwacznie?

mkmorgoth – dzięki za pomocą opinie i za chęci poprawienia tekstu. To dla mnie naprawdę dużo. Tekstów jest wiele, a ten jest sporych rozmiarów. Miło, że poświęciłeś swój cenny czas na przeczytanie i wystawienie komentarza. 

ocha – właśnie myślałem, że początek jest dobry, ale spotykam się właśnie z kolejną opinią, że odpycha. Błąd nowicjusza : ) Miło, że chcesz przeczytać do końca i się do niego zabrać. Mam nadzieję, że Ci się spodoba. Czekam niecierpliwie na Twoją opinię.

 

Dziękuję wszystkim, którzy przeczytali, pozostawili komentarze, opinie. Powtarzam się, wiem, ale to dla mnie naprawdę cenne uwagi i rady. Jeszcze raz – dziękuję : ) 

Furinie, czytam. Postaram się doczytać, na raty, ale to kawał tekstu. Podoba mi się postać bohatera. Podoba mi się, że wygląda to na przygodową opowieść bez specjalnych udziwnień, bez silenia się na rubaszny humor, z ciekawymi postaciami i wydarzeniami. Lubię takie teksty. To, co nieco mi przeszkadza w lekturze, to, mam wrażenie, pewien chaos w narracji. Trochę to wydaje mi  się niedopracowane miejscami. Nie wiem na przykład, skąd przekonanie Eduarda, że to Sulirad jest zabójcą. Mnie takie rzeczy przeszkadzają. Ale postram się przeczytać do końca.

No, przeczytałam. Właściwie mogłabym wstawić zamiast komentarza kompilację opinii pozostałych czytelników.  Uważam, że historia, świat i bohater rzeczywiście mają potencjał. Niezbyt często znajduję tutaj teksty, w których autor stara się zarówno skonstruować ciekawego bohatera, jak i interesujący świat, nie obawiając się opisów, charakterystyk itp. Zgadzam się ze Stefanem, który pisze, że często tutejsze opowiadania są zbyt krótkie, bo autorzy obawiają się dodać im objętości, skupiając się tylko na meritum, zapominając o tym, co buduje nastrój. Ty próbujesz pisać tak, jak się powinno pisać. Nie należy obawiać się objętości, jeżeli czemuś ona służy. Z drugiej jednak strony w tym tekście, z tak realizowaną jego konstrukcją – niedomówień, skrótów, chaosu jest jednak trochę za wiele. Ja się parę razy pogubiłam. I – niestety – zgadzam się również z Regulatorzy, że czytanie uprzykrzają liczne błędy. Pomysł ma potencjał, ale wymaga dopracowania. Zarówno fabularnego, jak i językowego.

Nowa Fantastyka