- Opowiadanie: m16Martin - Theraville

Theraville

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Theraville

 

Piękna kobieta ubrana w biel, przepasana jaśminową wstążką, siedziała właśnie obok mnie na ławeczce z drzewa cedrowego. Uśmiechała się do mnie swoimi powabnymi ustami. Otoczeni białymi rzędami filarów, mając pod nogami płyty mlecznego koloru, spoglądaliśmy na siebie w milczeniu. Jej aksamitne ramię opierało się o moje, pobudzając we mnie dreszcze. Niebo, czy tak właśnie wygląda ? Po chwili nieznajoma przysuwa się do mnie, muskając moje usta. Czuję, jak z każdą chwilą jej ciało coraz bardziej się napina zachęcając do tego również moje. Przechyla lekko swą długą, smukłą szyję, posyłając mi ten „dwuznaczny” uśmieszek. Zbliża się. Ja również. To ta chwila, zaraz dojdzie do pocałunku.

Piknięcie, gitarowe intro rockowego bandu. Budzik. Zawsze dobijał mnie jego ironiczny wygląd. Był wzorowany na postaci myszki Mickey w niebieskim ubranku, z czarnym, okrągłym noskiem. Niczym klaun z horroru. Mama wiedziała, co mi kupić na ósme urodziny. Miał być moim najgorszym koszmarem. Postacią z kreskówki, która okrutnie będzie mnie budzić o świcie przez najbliższe kilka lat.

– Fuuuck ! – Krótki, donośny wyraz tak świetnie obrazujący moje emocje. No tak, jakże by inaczej być mogło – kolejny sen kolejnego, głupiego nastolatka, czemu to musi być zawsze pieprzony sen! – Wstając z łóżka, stanąłem twarzą w twarz z moim lustrzanym odbiciem. Hmmm, teraz rozumiem dlaczego: rozkopane włosy, twarz wczorajsza, po kolejnej jakże abstynenckiej imprezie. A do tego jeszcze podkrążone oczy. Tak, w pełni się zgadzam, sen to i tak dużo za taki widok.

Nagle do pokoju weszła mama, uruchamiając nieznośny dźwięk skrzypiących zawiasów od drzwi.

– No, wstałeś już. Szykuj się synku, za godzinę musisz być w szkole. Zaraz podam śniadanie – Powiedziawszy to, co miała do powiedzenia każdego ranka, wyszła z pokoju, zostawiając otwarte drzwi. Kiedy już się ogarnąłem porannymi czynnościami, spojrzałem w lustro.

– Po co ten grymas na twarzy, nie wyglądasz tak źle – Siostra właśnie gapiła się na mnie zza progu otwartych drzwi.

– Z pewnością. W poprzedniej szkole tylko ty tak sądziłaś – powiedziałem ze znużeniem akurat kiedy w radiu puścili Bon Jovi z sarkastycznym tytułem „ Keep the Faith.” Anne, tak miała na imię moja siostra, była moim przeciwieństwem. Słuchała popularnych utworów z popowych top list, była duszą towarzystwa, z każdym potrafiła znaleźć wspólny temat. A żeby tego było mało, w poprzedniej szkole, w której spędziliśmy przed przeprowadzką tylko rok pierwszej klasy, zdążyła się na tyle zadomowić, że była przewodniczącą komitetu uczniowskiego. Sukcesywnie wspinała się na szczyt szkolnej popularności, o której marzyło wielu frajerowatych, nastoletnich ludzi, w tym zaliczając jakże nowoczesne feministki, trzymające się od szkolnego, towarzyskiego życia z dala. Ale mimo różnic, świetnie się dogadywaliśmy. Czułem, że mogę jej o wszystkim powiedzieć. W całej rodzinie, to ona była moim jedynym wsparciem. Ja z kolei? Wyrzutek, słuchających starych rockowych/metalowych kawałków. Bez przyjaciół w szkole, bez przyjaciół poza nią. Szary nastolatek, nie zwracający uwagi na trendy w modzie, nie zwracający uwagi na to, jaki samochód wybrać, jak już się wyrobi prawko. Nawet rodzice twierdzili, że jestem aspołeczny, o czym stale przypominał mi ojciec. Cóż, może to i racja. Może to moja wina. Nie ważne, zwisa mi to.

Czas na nowy dramat. Nowa szkoła, w której będę marnym obiektem drugiej klasy liceum. Nowym, którego jak się założę, w dyby wezmą również pierwszoklasiści. Zszedłem mozolnym krokiem na dół, do kuchni. Jak słodko, przede mną rozciągał się mdły widok idealnej rodzinki. Mama latająca wokół stołu z naleśnikami z syropem klonowym, po prawicy ojca siedząca siostra, ubrana w dopasowany, szkolny mundurek, rozmawiająca z nowymi koleżankami, które w ciągu tygodnia od przeprowadzki zdążyła poznać. No i ojciec, głowa rodziny! Z teczką u nóg, popijający małą czarną, w wyprasowanej, białej koszuli, uwieńczonej niebieskim krawatem. Podszedłem powoli do stołu i zająłem swoje miejsce.

– Zamierzasz tak się wybrać do szkoły ? Nic dziwnego, że jesteś pośmiewiskiem – no tak, wlepiając wzrok w gazetę, ojciec usilnie próbował podporządkować sobie mój ubiór – Spójrz lepiej na siostrę, powinieneś brać z niej przykład. Jeśli oczywiście chcesz uchodzić za choć w miarę ogarniętego człowieka.

– Twoja opinia chyba najmniej mnie obchodzi, prawym uchem wchodzi, lewym wychodzi. Nie śpieszysz się może do pracy? Człowiek sukcesu musi być z pewnością bardzo zajęty? – Chciałem jak najszybciej zakończyć tą jakże typową rozmowę.

– Gilbert! Jak ty się wyrażasz do ojca, okaż choć odrobinę szacunku! – włączyła się mama, podając na stół kolejną porcję naleśników.

– oczywiście, mamusiu. Zaraz pójdę po papier i podetrę mu tyłek – rozsiadłem się wygodniej.

Kątem oka dostrzegłem, jak podporządkowana rodzicom Anne, uśmiechnęła się nieznacznie, zasłaniając ręką usta.

– Dość tego! Dla ciebie śniadanie się skończyło. Marsz do pokoju! Za piętnaście minut widzę Cię przy samochodzie! – Ojciec warknął, poczym do dna opróżnił filiżankę.

Wstałem i bez słowa, ostentacyjnie, z uniesioną głową pomaszerowałem do pokoju. Zatrzasnąłem drzwi i usadowiłem się wygodnie na łóżku, przy okazji włączając radio. „A teraz czas na coś starszego, mam nadzieję, że wam się spodoba: „Cats In the cradle”! Usłyszałem głos speakera. W końcu coś w moim klimacie, zapisałem w telefonie nazwę utworu w celu zapamiętania nowej piosenki.

Wsłuchując się w słowa, zdałem sobie sprawę jak bardzo jest realistyczna i jak ważny morał niesie ze sobą w tak zabieganym dwudziestym pierwszym wieku. Pomyślałem wtedy, choćbym miał być największym nieudacznikiem na świecie, to jeżeli kiedykolwiek doznam szczęścia z posiadania potomstwa, ono znajdzie we mnie wsparcie.

– Rusz się! – usłyszałem szczekanie ojca – Albo pójdziesz te czternaście kilometrów do szkoły na piechotę!

No i to by było na tyle, jeżeli chodzi o chwilę ukojenia. Zwlekłem się z łóżka i zarzucając plecak na ramię, poszedłem do samochodu. W środku panowała cisza, w której jedynym echem jakiegokolwiek dźwięku była muzyka dobiegająca z słuchawek Anne. Przejeżdżając przez miasto, spoglądałem na zabieganych ludzi, spieszących do pracy, szkoły czy też w innych celach. Czy tak ma wyglądać życie? ile procent ludzi czerpie z tej monotonii prawdziwą przyjemność? Ciekawość świata została już dawno w nich ugaszona. Została zastąpiona podążaniem za materialnymi błahostkami. Dotarliśmy na miejsce. Zakład karny, pieszczotliwie nazywany szkołą. Udekorowany przymilnie dla oka pochłaniał rzesze młodych ludzi, aby uczyli się nie dla intelektu, zaspokojenia ciekawości, poznawania tajemnic otaczającego nas świata. Ale by osiągnąć status dobrze rokującego pracownika Mc’ Donalds czy świetnej firmy na Wall Street. Wysiadłem razem z siostrą z samochodu. Ojciec odjechał bez pożegnania spiesząc się do pracy, zaś Anne zdążyły już oblec psiapsiółki. Tak, to będzie z pewnością ciekawy dzień.

Udałem się w stronę frontowych drzwi, kiedy usłyszałem jeszcze za sobą pożegnalne „widzimy się na zajęciach!”. Odwróciłem się do niej by odpowiedzieć i zobaczyłem wtedy pogardliwe spojrzenia jej przyjaciółek. Typowe. W sekretariacie, od pani po czterdziestce, wyjątkowo miłej, dostałem plan zajęć.

Niedługo później zaszedłem do klasy, gdzie miałem mieć pierwszą lekcję, biologię. Otworzywszy drzwi i przestąpiwszy próg, zostałem niezwłocznie zaatakowany przez nauczyciela.

– Witaj, nazywam się profesor Neil. Znajdź sobie jakieś wolne miejsce, Gilbercie – wskazał palcem w stronę ławek. Upatrzywszy sobie jedną na samym końcu klasy, ruszyłem w tamtą stronę otoczony ciekawskimi spojrzeniami. Usłyszałem jeszcze za plecami głos nauczyciela.

– To nasz nowy uczeń, przeniósł się do nas z sąsiedniego stanu ameryki. Bądźcie dla niego mili, to jego pierwszy dzień w naszej szkole, ogółem – zakończywszy to żenujące powitanie wrócił do swojego pasjonującego wykładu na temat rozmnażania, przy którym klasowy mięśniak udawał zabawianie się z kobietą, śmiejąc się przy tym raz po raz.

Chociaż tyle, że siedzę na końcu, nie będę celem dla reszty klasy. Przynajmniej nie tak jak w poprzedniej szkole, gdzie regularnie miałem klejone gumy do włosów lub byłem celem dla papierowych kulek, w zależności od upodobań prześladowcy. Rozejrzawszy się po klasie, założyłem słuchawki zdając sobie sprawę, że przez najbliższe kilkadziesiąt minut nie wydarzy się absolutnie nic ciekawego. Tak jak myślałem, cała lekcja spełzła na niczym. Dzwonek! Nareszcie. Wyrwałem się z klasy jako pierwszy i nakładając na głowę kaptur czarnej bluzy ruszyłem na zewnątrz. Upewniwszy się, że jestem z dala od widzów, wyciągnąłem marlboro gold i kiedy końcówka papierosa się zaczerwieniła, zaciągnąłem się długo, powolnie. W końcu chwila ulgi. Coś mi się zdaję, że ta szkoła też mi się z czasem nie poprawi w moim mniemaniu. Chociaż tyle, że nie przypałętał się jeszcze do mnie żaden obcy osobnik. Przez najbliższy miesiąc będę udawał cień. Przynajmniej będę miał spokój. Założyłem słuchawki i zatonąłem w brzmieniach „Have a cigar” Pink Floydów. Niespodziewanie poczułem uderzenie piłki. Zdjąłem słuchawki i rozejrzałem się wokół. Podbiegł do mnie chłopak, ubrany w czerwoną basebollówkę, napakowany, z zarzuconą do tyłu fryzurą.

– Sorry stary, nie chciałem cię uderzyć. Zwykły wypadek. Jestem Jim – Uśmiechnął się i wyciągnął w moją stronę rękę. Spojrzałem na niego i ociągając się podałem mu swoją. Uścisnąwszy ją, wpakował mi drugą w twarz. Upadłem zdezorientowany silnym ciosem, ten tylko stanął nade mną w rozkroku, oparł ręce o biodra i powiedział z szyderczym uśmieszkiem – Jak już wspomniałem, jestem Jim. Zapamiętaj sobie, będziesz wiedział kogo omijać. Poczym zabrał piłkę, odwrócił się i pognał w kierunku swojej paczki, z której dobiegały mnie chichoty i żarty. To tyle jeśli chodzi o chwilę spokoju. Podniosłem się mozolnie z ziemi, otrzepałem się i ruszyłem w stronę Jima. Spojrzałem na twarze otaczających go ludzi, wlepiających we mnie wzrok zażenowania. Jim również musiał to zauważyć, bo odwrócił się w moim kierunku i zdążył się tylko uśmiechnąć kiedy przyłożyłem mu w nos. Oboje wylądowaliśmy na ziemi okładając się raz po raz po twarzy, szamocząc się w kręgu gapiów. Ze szkoły wyleciało troje nauczycieli, którzy chwilę potem rozdzielili nas.

– Będziecie się tłumaczyć w sekretariacie – rzekł tylko jeden z nich.

Na miejscu sekretarka poinformowała nas, że musimy poczekać na dyrektora aż skończy rozmowę z pewnym rodzicem. Wraz z Jimem siedzieliśmy obok siebie czekając. Nie mogąc już wytrzymać, odwróciłem się w jego stronę.

– Czemu mi przywaliłeś? – zapytałem – Co chciałeś udowodnić?

– Hah, jeszcze pytasz? – Spojrzał na mnie jakby zaskoczony pytaniem, śmiejąc się szyderczo. Zbliżył się nieco i spoglądając na mnie spod przymrużonych oczu rzekł – Jesteś nowy, wyglądasz żałośnie i w porównaniu do tej ślicznotki, która jakimś cudem jest twoją siostrą, nie masz przyjaciół. Cóż, uznaj to za ciepłe powitanie.

Rozsiadł się rozkrokiem i nie odezwał więcej. Ja również nie zamierzałem kontynuować tej rozmowy. Hmmm, to chyba koniec, jeżeli chodzi o nie niewychylanie się. Cała szkoła będzie o tym trąbić i chwalić tą kupę mięsa. Uśmiechnąłem się szeroko, kiedy przemknęła mi myśl o ojcu, kiedy dowie się o tej bójce.

Z pokoju dyrektora wyszła kobieta po trzydziestce, dyrektor z kolei ponaglił nas dłonią, byśmy oboje weszli do jego gabinetu.

– Pan James Karter i nasz nowy uczeń, Gilbert Knowles. Widzę, że zadomowiłeś się już u nas w szkole, Gilbercie.

Zapoznałeś się w ogóle z regulaminem szkoły? Cóż, nawet jeśli nie, to powinieneś się domyślić, że bójki nie są mile widziane, w żadnej szkole – Dyrektor Hale był po czterdziestce. Nietrudno było to zauważyć. Zielony, skórzany fotelik, ekskluzywny samochód na parkingu, drogi garnitur i broda przycięta według obowiązujących trendów. Wyraźnie dało się dostrzec, że facet wchodzi w kryzysowy wiek.

– Pana coś bawi ? – Spojrzałem zdezorientowany. Mówił do Jima. Spojrzałem w bok i ujrzałem jak ten uśmiecha się szyderczo – Widać nadal nie wyrósł pan z takiego zachowania. Nie wiem nawet, czy odpowiednim poczynaniem jest zwracać się do ciebie per pan. Z tego co zauważyłem, nie dorosłeś jeszcze intelektualnie do tego. Ile razy mam cię pouczać? Twój ojciec jest moim przyjacielem jeszcze z czasów liceum, ale to nie znaczy, że będę ci zawsze pozwalał na takie incydenty. Co do ciebie – Spojrzał na mnie wymownie – Jesteś tu kilka dni, więc tym razem dam ci spokój, ale jeżeli jeszcze raz zauważę u któregoś z was takie zachowanie, to nie będę rozdawał taryfy ulgowej. Rozumiemy się? – Kiwnęliśmy głowami – Dobrze, w takim razie jesteście wolni. Pamiętajcie, nie chcę w mojej szkole takich wybryków.

Kiedy wychodziliśmy z gabinetu, Jim zatrzymał mnie jeszcze i powiedział:

– Nie wchodź mi w drogę, ty mała pizdo! Jeżeli jeszcze raz mi się postawisz, to będziesz miał problem tam, gdzie nauczyciele ci nie pomogą – Po czym oddalił się w przeciwnym kierunku korytarza.

Resztę lekcji, spędziłem na zapoznawaniu się z regulaminami pracowni szkolnych, spisywaniu do zeszytów potrzebnych książek, czy błąkaniu po pustych korytarzach szkoły, gdzie poszukiwałem swojej klasy. Typowe pierdoły początkujące rok szkolny. Lekcje się skończyły. Znużony dotychczasową częścią dnia, wychodząc, ujrzałem czekającego przy samochodzie ojca. Zdaje się, że cały dzień zapowiada się na destrukcję. Niespodziewanie z tyłu pojawiła się Anne, chwytając mnie pod rękę.

– Gotowy na kazanie? – Uśmiechnęła się szczerze.

– Powiedzmy, że się przyzwyczaiłem – Zakończywszy na tym, razem poszliśmy w kierunku samochodu.

– Wsiadać – rzekł tylko ojciec, siadając za kierownicą.

Ruszyliśmy do domu. Przynajmniej pogoda była ładna. Po pięciu minutach zmagania się w ciszy, ojciec już najwyraźniej nie mógł wytrzymać.

– Co ty wyprawiasz, głupcze!? – Zapytał podniesionym tonem – Wiesz, dlaczego się przenieśliśmy? Żeby zacząć od nowa, świeży start. Wiesz dzięki czemu? Mojej pracy. Mogliśmy się przenieść, dzięki mojej harówie, którą ty zaprzepaszczasz w tym momencie! Ledwo minął tydzień, a ty już zabierasz się za bójki!

– Wybacz mi ojcze, że zgrzeszyłem i zbeształem twoją nieskalaną opinię – Zaśmiałem się. Choć nieco inaczej yobrażałem sobie u dyrektora spotkanie z ojcem, to jednak nie odstawało tak bardzo od schematu, który ułożyłem.

– Oh, oczywiście. Masz to gdzieś, ale tak się składa, że twoje głupkowate wybryki, mogą wpłynąć na moją pracę! Nie obchodzi mnie co o tym wszystkim myślisz. Masz się wziąć w garść! A najlepiej będzie, jak weźmiesz przykład ze swojej siostry.

– Tato, odpuść mu. To tamten chłopak zaczął, nie Gilbert.

– Oh, to z pewnością go usprawiedliwia. Jakby po prostu nie mógł odpuścić.

Dojechaliśmy właśnie do domu. Wysiadłem jak najprędzej z samochodu i ruszyłem do mojego pokoju, lekceważąc przy tym powitanie mamy. Zatrzasnąłem za sobą drzwi i w końcu nie musiałem udawać, że mnie to nie rusza. Byłem wściekły, nie tyle z powodu ojca, co przez moje zachowanie. Powinienem zachować spokój, bójka nic mi nie dała, prócz rozgłosu, który i tak zwróci się przeciwko mnie, kiedy Jim rozpowie jaki to łomot mi spuścił. W dodatku zaliczyłem naganę od dyrektora. Trzeba będzie popracować nad sobą. Usiadłem na łóżku i włączyłem album „Return Of The Killer A’s” zespołu Anthrax. Sprawdziłem jeszcze na wszelki wypadek drzwi i otwarłem okno. Rodziców nie ma, pojechali do znajomych, ale zawsze lepiej się ubezpieczyć. Chwilę później, gdy miałem wszystkie składniki, kręciłem już blunt’a. Przyjrzawszy się z zachwytem gotowemu wyrobowi, zacząłem opalać końcówkę i zapaliłem, mocno się zaciągając. Niedługo po tym spoglądając na tlącego się gęstym dymem skręta, oddałem się jego działaniu. Poczułem rozpływające się po całym ciele mrowienie i ulgę na myśl, że przez chwilę nie muszę spoglądać pesymistycznie na burdel, jaki mam w życiu. Pomimo odrętwienia czułem emocjonalne pobudzenie. Oddając się refleksjom, myślałem o tym, jak powoli oddalam się od społeczeństwa, co z pewnością, przynajmniej po części było moja zasługą. Pesymistyczne nastawienie do szkoły, marny kontakt z rodzicami, brak jakichkolwiek przyjaciół, no i ta przeprowadzka po której mam kłopot z przystosowaniem się do nowego otoczenia. Jedyną podporą była Anne, oby i to nie minęło. Niczym na zawołanie za drzwiami, z których dochodził odgłos stukania, usłyszałem głos mojej siostry.

– Nie wygłupiaj się Gilbert, otwórz te drzwi – wołała. Nie byłem pewien czy otworzyć. Ostatnim razem, dokładnie trzy lata temu, kiedy zobaczyła mnie ze skrętem, zbluzgała mnie i doniosła rodzicom. Zaryzykowałem.

Wyczekiwałem, aż coś powie, gdy zobaczyłem jak ściąga twarz po wyczuciu aromatycznego, ulatniającego się za okno dymu. Anne jednak wprawiając mnie w lekkie osłupienie, uśmiechnęła się tylko do mnie i wziąwszy ode mnie skręta, zaciągnęła się. Po chwili dodała tylko.

– Czasami trzeba – Spojrzała na mnie wypuszczając powolnie dym – Nieźle zacząłeś ten nowy etap braciszku – zaśmiała się przyjaźnie szturchnąwszy mnie ramieniem – Wiesz, może cię to zdziwić, ale kilku osobom zaimponowałeś dzisiejszym przedstawieniem. Mało kto odważył się postawić temu osiłkowi.

– Nie dziwię się, koleś ma biceps jak moja łydka – uśmiechnąłem się nieznacznie – Anne, ja naprawdę nie chciałem tego, sam do mnie podszedł.

– nie tłumacz mi się, co było, minęło – zaciągnąwszy się ponownie, kontynuowała – Wiesz, moja koleżanka, Caroline chciałaby się z tobą spotkać. Myślę, że powinieneś to rozważyć. Przydałoby ci się towarzystwo.

– Anne, bez obrazy, ale wątpię żebym był dobrym towarzystwem dla twojej koleżanki – spojrzałem na nią porozumiewawczo – Po prostu nie pasuję do twojej ekipy i nie wiem czy tym bardziej chcę się teraz z kimś wiązać.

– Daj spokój Gilbert! Ty nigdy nic nie chcesz. Musisz się otworzyć na ludzi, i nie mówię tu tylko o dziewczynach. Przemyśl to chociaż. Okej? – spojrzała na mnie tym słodkim, proszącym wzrokiem.

– Dobrze, pomyślę nad tym – uśmiechnąłem się do niej, kiedy wstała i ruszyła w stronę swojego pokoju. Gdy minęła próg mojego, rzuciłem jeszcze przez ramię – Czym ją przekupiłaś, że się na to zgodziła?

Anne zaśmiała się tylko i rzuciła – Wież mi lub nie, ale tym razem nie musiałam, poczym zniknęła za rogiem korytarza.

Położyłem się na wznak, dokończyłem blunta i zasnąłem. To będzie ciężkie spotkanie.

 

Obudził mnie dochodzący z dołu dźwięk kłótni. Spojrzałem na zegarek, okazało się, że spałem dwie i pół godziny. Był późny wieczór. Słońce powoli chowało się za horyzontem. Wstałem, obmyłem twarz i sprawdziłem jeszcze czy wszystkie dowody dotyczące palenia, zostały zlikwidowane. Zszedłem na dół i pokierowałem się w stronę wyjścia.

– Idziesz gdzieś Gilbert? – usłyszałem głos mamy dochodzący z kuchni.

– Tak, chcę poznać okolicę – odrzekłem zakładając szarą bluzę.

– Uważaj na siebie i nie wracaj za późno! – zawołała.

Wyszedłem na zewnątrz. Było chłodno i na dodatek niebo kłębiło w sobie szare chmury. Ruszyłem przed siebie, nie wiedząc nawet, dokąd zmierzam. Kroczyłem tak chodnikiem z betonowych płyt, smagany chłodnym, porywistym wiatrem. Miasto było całkowicie ciche, żadnych dźwięków, żywego ducha w pobliżu. Niczym martwe. Słońce schowało się za chmurami, a widok rozciągającej się przede mną przestrzeni stawał się chłodny, szarawy, pozbawiony ciepła. Coraz bardziej dało się dostrzec dumne kołysanie koron drzew. Rozejrzałem się wokół i dostrzegłszy wąską, kamienną dróżkę, nad którą leniwie zwisały łukowate lampy, udałem się w tamtym kierunku. Oddalając się coraz bardziej od głównej ulicy miasta, którą niedawno kroczyłem, zauważyłem jak roślinność wokół coraz bardziej się zagęszcza. Po niespełna dziesięciu minutach, szedłem już leśną ścieżką, coraz bardziej żałując, że postanowiłem iść w tym kierunku. Ciekawość wzięła górę i myśli o zawróceniu, które kłębiły mi się w głowie od pewnego czasu, zostały rozwiane. Po około dwudziestu minutach, wyszedłem z gęstwiny. Było już ciemno, spojrzałem na zegarek. Słońce już ukryło się za horyzontem. Spojrzawszy przed siebie, momentalnie poczułem szybki podskok adrenaliny, oraz panikę.

Przede mną rozciągał się widok starego cmentarzyska.

O kurwa! Co ja sobie do cholery myślałem, wybierając się w taką pogodę, późnym wieczorem na przechadzkę po mieście. Wzrastający niepokój wprowadzał chaos w myślach. Usiadłem na pobliskim pniu. Boże, co ty sobie wyobrażasz!? Nic dziwnego, że tak mało dzieci chodzi do kościoła. Nawet ksiądz by się bał, mając przed sobą taki widok jakże religijnego miejsca! Wstałem pośpiesznie, udając pewnego siebie, wziąłem głęboki oddech. Chcąc jak najszybciej znaleźć się w moim ciepłym pokoiku, postanowiłem niezwłocznie zawrócić tą samą drogą. Odwróciłem się.

– W mordę! – krzyknąłem donośnie, jeszcze zanim poczułem jak zaciska mi się gardło. Cofnąłem się automatycznie do tyłu, potykając się przy tym. Chwilę potem leżałem na ziemi z przytkniętym do mojej szyi sztyletem. Otworzyłem nieznacznie oczy i ujrzałem postać niczym z horroru. Przygniatając mnie ciężarem swojego ciała, szarymi oczami wpatrywał się we mnie jakby chciał przeszyć spojrzeniem moją duszę. Nie byłem pewien nawet, z kim lub z czym kojarzy mi się napastnik. Nosił wytarty płaszcz z brązowej skóry. Potargane, długie, kruczoczarne włosy przysłaniały jego oblicze. Twarz miał poharataną, brudną, twardo ociosaną. Na obydwóch policzkach miał symetryczne blizny, chyba po przecięciach ostrzem. Na dodatek, ten paskudny wizerunek zwieńczony został groźnym uśmieszkiem, zza którego wyłoniły się żółte zęby. Byłem totalnie przerażony i zdezorientowany. Nie miałem odwagi nawet się odezwać, w czym wyświadczyło mnie to monstrum.

– Cóż my tu mamy!? – zapytał powolnie, chrapliwym głosem, jakby sam siebie – chyba masz dzisiaj pecha młodzieniaszku!

Podniósł mnie z ziemi szarpiąc za bluzę. Przyglądał mi się uważnie zaciskając zęby, a potem z rozmachu uderzył mnie w lewy policzek pięścią, w której ściskał nóż. Gdyby nie to, że ten człowiek ciągle mnie podtrzymywał, runąłbym na ziemię niczym kłoda. Policzek pulsował niemiłosiernym bólem. Czułem jak puchnie. Spojrzałem tylko, jak nieznajomy szykuje się do kolejnego ciosu, kiedy nagle cała scena niespodziewanie zastygła. Rozejrzałem się wokół zdezorientowany, nie wiedząc co się dzieje. Drzewa, trawa, wszystko wokół zamarło. Jedyną rzeczą , w jakiej dało się odczuć ruch, było niebo po którym kruki mozolnie zataczały kręgi. Spojrzałem niepewnie na człowieka, który jeszcze minutę temu górował nade mną. Już nie. Zamarł wraz z całym otaczającym mnie światem. Wyciągnąłem ostrożnie w jego kierunku dłoń i zwolniłem uchwyt. Spojrzałem jeszcze na chwilę, aby bliżej mu się przyjrzeć. To z całą pewnością nie był normalny człowiek. Całkowicie szare oczy, blizny na policzkach i uszy. Teraz, gdy dokładniej mogłem się przyjrzeć, dostrzegłem ich dziwny kształt. Co najmniej o połowę większe niż powinny być, niemal okrągłe, zaś wewnętrzna membrana była cała pofalowana. Odsunąłem się machinalnie, próbując złapać oddech. Nogi miałem niczym z waty, toteż usiadłem niezwłocznie na pniu, który już wcześniej mi posłużył. Powoli starałem się uporać z tym zjawiskiem i uspokoić. Co teraz? Co ja mam, do cholery zrobić!?

Po kilku głębokich wdechach, postanowiłem poukładać myśli. Chwilę później nieco bardziej zdecydowany, uznałem, że najlepszym wyjściem będzie po prostu jak najszybciej się stąd ulotnić. Wtedy zauważyłem jak sceneria się ożywia, łącznie z napastnikiem, który poruszył się nieznacznie, niczym w spowolnieniu. Jakby wszystko budziło się ospale po śnie zimowym. W tej samej chwili zauważyłem, jak z krzaków wyłania się postać. To była kobieta. Wysoka, chuda, z czarnymi, wyprostowanymi włosami. Była młoda, może nawet w moim wieku. Albo tylko wyglądała na młodą. Ubrana była w obcisły skórzany, czarny strój, skryty pod ciemną peleryną, która w tym momencie łopotała na wietrze, zaś sceneria cmentarzyska po zmierzchu tylko natężyła jej przyciągający, mroczny urok. Ruszyła pewnie, pośpiesznie do człowieka, który niedawno chciał mnie najprawdopodobniej zabić, co by mu się udało, gdyby nie to dziwne zjawisko. W tym momencie zaczął być coraz bardziej ruchliwy, starając się jak najszybciej obrócić w moim kierunku. Przerażenie znów powracało, kiedy ni stąd ni z owąd kobieta w czerni wbiła mu sztylet w kark, powodując przy tym obfity wyprysk o dziwo nie krwi, lecz czarnej mazi, która zaczynała pokrywać ciało martwego. Miałem już wymiotować, kiedy zabójczyni spojrzała ostro w moją stronę.

– Spieprzaj stąd! – powiedziała z przymrużonymi oczyma. Ja z kolei czując bezwład w nogach, spoglądałem na nią żałośnie, cały się trzęsąc. W jednej chwili stanęła pół metra ode mnie i szarpnęła za włosy, zmuszając do powstania.

– Jeśli chcesz żyć – kontynuowała powoli, wyraźnie – To oddalisz się jak najszybciej od tego miejsca, nigdy tu nie wrócisz, ani nie powiesz o tym nikomu. Zakop to wspomnienie w pamięci jak najgłębiej potrafisz. A teraz idź. Już!

Pokiwałem nerwowo głową, dając do zrozumienia, że słyszałem. Puściła mnie, a ja jak najprędzej pobiegłem, niczym galopem. Pędziłem, ile sił w nogach, przez ciemność, która otulała las. Chwilami czułem, jak gdyby coś mnie goniło, podążało za mną. Nie odwróciłem się jednak. Nie miałem odwagi. Nie miałem już sił. Wybiegłem z za zakrętu i ujrzałem jak w oddali pada światło rzucane przez uliczną lampę. Już prawie, jeszcze tylko trochę. Zacisnąłem zęby i zmusiłem nogi odmawiające posłuszeństwa, do ostatniej prostej. Żebym tylko dobiegł.

 

Znalazłem się na ulicy. Oszołomiony stanąłem podpierając się rękoma o kolana. Ziałem ciężko, kłębiąc przed sobą obłoki pary, niczym koń po wyścigu. Było zimno. Potarłem rękawy bluzy i otuliłem się nią mocniej. Byłem niczym na wpół przytomny. Nagle z wąskiej uliczki, którą uciekałem, usłyszałem trzask łamanej gałęzi. Tym razem powstrzymałem ciekawość i nie zwlekając dłużej, pobiegłem do domu. Dotarłem na miejsce. Wszyscy już musieli spać, bo światła były pogaszone. Przetrząsnąłem kieszenie spodni i wyciągnąłem kluczyk. Ostrożnie, powoli uchyliłem drzwi i wszedłem do środka zatrzaskując za sobą każdy zamek, jaki znalazłem w drzwiach. Chwilę później, nie obudziwszy nikogo, znalazłem się w swoim pokoju. Siedząc na łóżku, otulony mrokiem wnętrza, próbowałem wszystko sobie poukładać. Nie wiedziałem co się dokładnie stało. Czułem się tak, jakbym ostatnie godziny przeleżał na ziemi nie kontaktując, widząc tylko jak urywki obrazów przelatują mi przed oczyma. Kim był ten facet? Kim była kobieta? Nagle przemknął mi obraz czarnej mazi tryskającej z przeszytej szyi. Nie wytrzymałem. Rzuciłem się w stronę łazienki i zwymiotowałem. Głowa cały czas pulsowała. Zapewne uderzyłem się upadając, już nie wspominając o policzku. Chwiejnym krokiem wróciłem do siebie. Powoli zaczynałem splatać ze sobą fragmenty pamięci, niczym odłamki puzzli. Nadal jednak jedno wspomnienie, prawdziwe, czy też nie, nie dawało mi spokoju. Czemu świat się zatrzymał, gdy padłem ofiarą tego monstrum? A może to tylko wyobraźnia pobudzona adrenaliną robiła sobie żarty. Kurwa, co się do cholery stało!? Cały obraz sytuacji, który splotłem urywał się, gdy na myśl przychodziło mi to wspomnienie. Niczym łańcuch, który przez jedno rozerwano ogniwo szlak trafia. Chwyciłem za laptop. Nie będąc pewnym, czy czasem nie jestem obłąkany, wpisałem w wyszukiwarce hasło „magia”. Przeglądałem chwilę tematy, nie natknąwszy się na żadne informacje, które wydawałyby się choć odrobinę podobne, lub chociaż nie wyssane z gier RPG, czy też książek, zacząłem szukać pod innymi hasłami. Nic. Po dwóch godzinach bezowocnych poszukiwań, znużony spróbowałem jeszcze ostatniej szansy. Począłem przeglądać lokalne strony, w tym oficjalną Toluca Lake, miasta do którego musiało mnie przywiać. Przetrząsałem każdy zakamarek, każdy temat, forum, zdjęcia. Co tylko się dało. Poddałem się, nie ma nic, tak jak przypuszczałem. Musiało mi się tylko wydawać. Nic dziwnego, kiedy niespodziewanie widzi się stare cmentarzysko, a chwilę potem ma się przystawiony nóż do gardła. Facet musiał być zwykłym rzezimieszkiem, który wybrał się na cmentarz, w poszukiwaniu zakopanych dóbr materialnych, które chciał na swój łup. Miałem już wyłączyć laptop, kiedy na otwartej jeszcze stronie miasta, dostrzegłem zdjęcie założycieli. Rok 1789. Przyjrzałem się uważniej. Dreszcze i atak paniki rozlały się gwałtownie po całym ciele. Gardło gwałtownie zacisnęło się do granic możliwości. Oto w brązowym płaszczu, tym samym, który odziewał faceta z cmentarzyska, dostojnie pozował barczysty, hardy mężczyzna. z cylindrem na głowie, drewnianą fajką w ustach, podpierał się o lasce. Zrobiłem zbliżenie. Teraz byłem pewny, to On!

Boże, jak to możliwe!? Chodź fikcyjny, bóg wydawał się jedyną, odpowiednią osobą do wytłumaczenia tej całej zgrozy. Szkoda tylko, że nie przemówi. Byłem szczerze zdezorientowany. Jak dziecko, które minutę temu przyszło na świat. Zaśmiałem się sam do siebie. Śmiechem szaleńca. Bo tak się właśnie czułem w tym momencie. Myśli, które wędrowały po głowie, zdawały się totalną oznaką psychicznej zguby. Myśli, poruszające się po obszarze fikcyjnego świata magii, potworów, wampirów, wilkołaków, demonów… nekromantów.

 

– Jak się czujesz? – doszedł do mnie nieznany mi dotąd głos – Słyszysz mnie? Widzisz?

Otworzyłem ociężale oczy. Poczułem, że otworzyłem. Jednak widziałem tylko ciemność. Co jest grane?

– Hej, słyszysz mnie? Wiesz co się dzieje? Zamknąłem oczy jeszcze raz, otworzyłem ponownie. Nic. Jakby cały obraz przesłaniałem otaczająca wzrok smoliście czarna kurtyna.

– Hej! Wiesz gdzie jesteś? Kontaktujesz? dolega ci c…

– Co się, dzieje? Czemu, dlaczego, ja… Ja kurwa nic nie widzę! – wrzasnąłem w konwulsyjnym ataku paniki.

– Musisz się uspokoić, jesteś w szpitalu – doszedł mnie głos, wciąż tej samej osoby – nocą przywieźli cię tu twoi rodzice. Straciłeś przytomność, prawdopodobnie po uderzeniu w głowę. Masz duży obrzęk w tylniej części czaszki. Uderzenie musiało być silne, bo doznałeś poważnego wstrząsu, przez co możesz mieć, możesz nie widzieć, przez jakiś czas. Na razie nic więcej nie mogę ci powiedzieć.

– Jak to nie możesz mi powiedzieć! Co się stało z moimi oczami!? Dlaczego nic nie widzę!? – wrzeszczałem żałośnie.

– Nie wiemy jeszcze nic na pewno. Twój wzrok, cóż. Doznałeś najprawdopodobniej uszkodzenia płata ciemieniowego i obrzęku mózgu. Jak już wspomniałam, nie wiemy jeszcze jak poważny jest uraz. Na pocieszenie mogę ci tylko powiedzieć, że wzrok po jakimś czasie, bardzo często wraca. Zdarzają się nawet przypadki, kiedy poszkodowany w pełni odzyskuje wzrok bez żadnych ułomności pod tym względem. Musisz odpocząć. Dostałeś środki uspokajające i usypiające. Prześpij się. Za kilka godzin zostaniesz poddany kontroli. Zaś twoi rodzice zajrzą do ciebie wieczorem.

Usłyszałem stukot, kobieta, najprawdopodobniej pielęgniarka, wyszła. Zostałem sam. Chyba.

Za jakie grzechy? Co takiego do cholery zrobiłem? Poczułem, jak ciało ogarnia strach, zaś mózg, nieczuły na moje błagania, jakby Tartar, chaotycznie wirował najmroczniejszymi myślami. Co się teraz ze mną stanie? Czy odzyskam wzrok? Jak będzie wyglądać moje życie, jeżeli zostanę ślepy!? Zacząłem łkać, gardło zacisnęło mi się boleśnie, niczym wokół zaostrzonej klingi miecza. Poczułem na policzkach ciepłe, spływające łzy. Zasnąłem.

 

 

[FRAGMENT II]

 

Po przejściu wszystkich badań, z pomocą pielęgniarki zostałem odesłany do mojej sali. Przeświadczenie o tym, że mogę już nie odzyskać wzroku nie dawało mi spokoju, jednak nie budziło już tak wielkiej fali negatywnych emocji. Wyciszyło je poczucie bezradności. Dziwne uczucie, gdy nic nie widzisz. Leżysz na łóżku, w sali szpitalnej, nie widząc kompletnie nic. Ten sam strach, który towarzyszy przedszkolakowi w pierwszym dniu szkoły, gdzie nie można się odnaleźć w budynku, czy też społeczności szkolnej, a zawsze dostępnej mamy trzymającej za rękę, zwyczajnie nie ma. W takiej sytuacji jak ta, ten strach jest zwielokrotniony. Jakbyś w nocy zgubił się w mrocznym lesie. Samotność i poczucie pustki, oraz poddanie się. Nie ma nic innego, prócz tych trzech uczuć. Zwieńczeniem tej katorgi miało być spotkanie z rodzicami, którzy niedługo wpadną. Emocje się wymieszały. Z jednej strony radość i ulga, że jednak jest ktoś, kto o mnie pamięta i mnie wesprze. Z drugiej, strach i smutek, na myśl, że nie zobaczę ich twarzy w momencie, gdy będę tego najbardziej potrzebował. Człowiek prawdziwie przypomina sobie o wartości osób bliskich, gdy ich usilnie potrzebuje.

Tak jak pielęgniarka zapowiedziała, wieczorem przyszli rodzice, Anne również.

– Masz gości, Gilbercie – rzekła owa pielęgniarka, do której głosu już się przyzwyczaiłem.

Ktoś podszedł do mnie i musnął wnętrzem dłoni o obity policzek.

– Jak się czujesz, synku? – To była mama. Jej na ogół dźwięczny głos, teraz przytłumiony, załamał się w połowie zdania.

– Nie masz pojęcia, jak się o ciebie martwiliśmy. Kiedy usłyszałam trzask, pobiegłam do ciebie sprawdzić, co się stało. Leżałeś na ziemi, nie reagowałeś. Myślałam, myślałam, że… – zaszlochała cicho Anne – dobrze, że jesteś zdrowy, braciszku.

Nie mogłem wydusić z siebie słowa. Nie wiedziałem nawet, co im powiedzieć.

– Cieszę się, że jesteście.

Ktoś trzeci wszedł do sali.

– Jak się czujesz, Gilbert? – głos ojca – Boli cię coś?

– Wszystko w porządku, chyba. Boli mnie trochę głowa – słowa coraz ciężej wychodziły z ust – no i… nic nie widzę.

– Nie martw się. Musimy być dobrej myśli – ciągnął ojciec – rozmawiałem z doktorem. Za kilkanaście minut powinny być wyniki badań. Gilbert – przysunął się do mnie bliżej porozumiewawczo – powiesz nam co się stało?

W jego głosie dało się słyszeć wyraźne współczucie. Pomimo naszego słabego kontaktu, kłótni każdego dnia, nieustępliwych konfliktów, wciąż jednak był moim opiekunem. Clay nie był moim biologicznym ojcem. Dwa lata po śmiertelnym wypadku mojego prawdziwego ojca, wprowadził się do nas. Wówczas swój gniew i ból po stracie rodzica, przeniosłem na niego. Mama powtarzała mi wtedy „Polubisz go, to dobry człowiek. Musisz mieć ojca Gilbercie”. Uznałem go wtedy za intruza, słabą podróbkę, niespełniającą wymogów. Może niesłusznie. Chyba najwyższy czas dać mu szansę i odpuścić. Taty nie ma, i nic tego nie zmieni. Ja się zmienię. Tym razem się postaram, by wyszło dobrze.

W myślach wróciłem do pytania. Zdarzenia z tamtego dnia były zamglone, niejasne, a urywki nieprawdopodobnych wydarzeń, jakie snuły mi się po głowie, wymieszały się. Nic w tym nie wydawało się logiczne, ani prawdziwe. Najwyraźniej moja wyobraźnia płata figle, bez pozwolenia zapełniając głupotami luki w pamięci.

– Nie, nie pamiętam. Poszedłem na spacer, aby zaznajomić się bliżej z miastem. Dalej pustka, jakby urwał mi się film – Zastanawiałem się, czy zażycie jakiś narkotyków, bądź alkohol mogły być logicznym wyjaśnieniem. W końcu tyle się słyszy, jak to ludzie nie pamiętają nic po zażyciu tabletki gwałtu, czy innego syfu. Obróciłem twarz w stronę, z której dochodził jego głos – Tato, co będzie z moimi oczami?

– Nie wiem, synu – zaczął niepewnie – naprawdę nie mam pojęcia. Lekarze też nie są pewni. Wyniki badań powinny wszystko wyjaśnić.

– Nie martw się brat – wtrąciła się Anne. Zawsze dobroduszna, próbowała podnieść mnie na duchu – wszystko pozytywnie się wyjaśni. Gdy wrócisz do domu, z pewnością będziesz go już mógł zobaczyć – zaśmiała się lekko.

Usłyszałem skrzypnięcie nawiasów.

– To doktor, zaraz się wszystkiego dowiemy – chwyciła moją dłoń pocieszająco – na pewno ma dobre wieści.

Mama wstała wraz z ojcem z łóżka. Anne została obok mnie.

– Wyszli porozmawiać z doktorem – rzuciła cicho w moją stronę, a potem już tylko siedzieliśmy, obok siebie, w ciszy. Czas niemiłosiernie się dłużył, gdy z niepokojem wyczekiwaliśmy informacji. Miejscami dało się wyraźnie dosłyszeć podniesiony głos mamy.

Po niespełna dziesięciu minutach niepewności, do Sali wrócili rodzice. Usiedli obok mnie, a mama znów chwyciła mnie za dłoń. Pewnie właśnie się uśmiechają. Chwila prawdy. Nagle mama zaszlochała, i nie było to pozytywne wylewanie łez. Jest źle.

Przerażenie wróciło, i wróciło w najmniej oczekiwanym momencie. Dźwięki, wszędzie dźwięki, na które mój słuch zdołał się już znacznie wyostrzyć. Mama szlochała. Anne, która do tej pory jakoś się trzymała, z niewiadomych mi powodów wpadła w histerię i zaczęła lamentować. A ojciec? Sapał ciężko i donośnie, jak to zwykł robić, gdy sytuacja nie układała się po jego myśli. Odgłosy coraz bardziej narastały. Czułem się nieswojo, nie na miejscu. Niech się któreś w końcu do cholery odezwie! Z każdą chwilą ciężej łapałem oddech, a osaczająca mnie ciemna pustka wokół, naciskała swą próżnością bardziej niż zwykle. Zaczęło mi się robić niedobrze, wciskać w łóżko, jakbym jechał windą w dół, a przestrzeń skryta za powiekami, wirowała by mi przed oczyma. Gdybym ją widział. Wtedy, w jednej chwili, wszystko zniknęło. Wszystko ucichło. Znalazłem się w chmurach, stojąc na pustej, powietrznej przestrzeni, bez podpory dla nóg. Było niemiłosiernie zimno, a wiatr posuwał się niczym huragan. Spoglądając w dół, ujrzałem Ziemię, dobre dziesięć kilometrów ode mnie. Spoglądając w dół, zdałem sobie sprawę, że kiedy otworzyłem oczy, widziałem.

To cud! To musi być cud! Wszystko takie kolorowe, przejrzyste, takie, realne i widoczne! Wydarłem się na całego, by okazać całej Ziemi tam na dole moje wniebowzięcie, a gdy spojrzałem w dół zdałem sobie sprawę, że coś tu nie gra i chyba rzeczywiście znalazłem się w niebie. Zakręciło mi się w głowie. Zmieszanie, jakie miałem właśnie okazję gościć w sobie, nie wdarło się jeszcze chyba do żadnego człowieka. Tyle rzeczy naraz. Tyle popieprzonych rzeczy naraz! Przetarłem rękoma twarz, ścierając trud całej tej sytuacji. Nawet jeśli to nie cud, a tylko niezwykły sen, to i tak warto się nim cieszyć. Rozejrzałem się pod nogami i akurat w momencie, gdy myślałem, że nic już mnie nie zaskoczy, Ziemia zaczęła się obracać w niewyobrażalnym tempie, a jej powierzchnię, niczym ciemne mrowie, zalały tysiące ludzi, liczne czołgi i inne pojazdy, do których mozolnie opadałem ze zwyczajnej wysokości dziesięciu kilometrów. Na moich oczach toczył się krwawy bój, a wszystkie te obiekty znikały z pola widzenia poganiane przez rozszalałą Ziemię. Patrzyłem jeszcze w lewo, w kierunku obrotu ogromnej płaszczyzny, poczym znów skierowałem wzrok na wprost. Tak samo jak poprzednicy, walczyły i znikały za horyzontem armaty, konnica, strzelcy z karabinami a za nimi haubinierzy. Znikali również pikinierzy i miecznicy, łucznicy i kusznicy, a z czasem, gdy od Ziemi dzielił mnie może z kilometr, dało się i dostrzec prymitywnych człeków, latających z kamiennymi toporkami. Nagle bum! W momencie podskoczyła mi adrenalina, a ja ze śmiercią w oczach, spoglądałem przez ułamek sekundy, który mi jeszcze pozostał, jak w zniewalającym tempie świdruję powietrze prosto w Ziemię. Już tylko chwila dzieli mnie od rozpłaszczonego, trupiego mięsa, jakim się stanę.

– Aaaargh! – Przeszywające zimno w momencie rozeszło się po ciele. Ktoś chyba potraktował mnie wiaderkiem lodowatej wody.

– Pani, gotowe! – Usłyszawszy echo daleko za sobą, rozejrzałem się wokół w poszukiwaniu właściciela głosu. Nikogo nie dostrzegłem. Chwilę potem, przez myśl przebiegło mi tylko wzniosłe „Gdzie ja do jasnej cholery trafiłem tym razem?!”. Zimno, wilgotno, podłoże skaliste. To chyba jakaś podziemna jaskinia. W oddali dało się słyszeć niosące echo plusku. Podążając za dźwiękiem, ujrzałem źródełko. Było to metrowe wyżłobienie w kolumnie na pół metra wysokiej. Znajdująca się w nim ciecz mieniła się błękitnym światłem, nanoszącym poświatę na ściany wokół. Skryte w cieniach jaskini, dawało niewielką namiastkę światła, której mrok podziemi jeszcze nie pochłonął. Ruszyłem niezdarnie ku światełku, a głód, który doskwierał mi od dłuższego czasu, przypomniał o sobie tak, że zaczęło burczeć mi w brzuchu niemiłosiernie. Wtem błysnęło mi za plecami, a jaskinia rozpromieniła się jasnym światłem, pozostawiając źródełko w takim samym stanie, jakim je widziałem przed chwilą, jaśniejące lekko kolorem nieba.

Obróciłem się. Przede mną rozciągał się widok prawdziwie królewskiej uczty! Kryształowe lampiony, unosiły się powolnie same z siebie i rzucały krąg żółtego światła na wysłany przeróżnymi smakołykami stół. Podreptałem do niego szybko, niczym dziecko do bożonarodzeniowego prezentu. Jaskinia była obszerna, więc zajęło mi trochę dojście do celu. Gdy jednak pokonałem dzielący dystans, światło lampionów objęło również i mnie. Byłem całkowicie nagi. Trochę mnie to zdziwiło, jednak całą uwagę pochłonął widok przede mną, napędzający do bólu spragniony posiłku żołądek. Cóż za groteska! Kunsztowny mebel ze smakołykami dla przynajmniej kilkunastu osób, stał spokojnie pośród skalistych ścian i brudnego otoczenia natury. Stół był długi na dziesięć metrów i szeroki na dwa. Wyciosany z dębu, wygładzony i posmarowany zastygłą, mieniącą się brązem żywicą. Wyglądał niczym wyjęty ze średniowiecznego pałacu! Blat był gruby na trzy cale, podpierany przez artystycznie powykręcane w spiralny kształt, mosiężne nogi. A na jedwabnym obrusie znajdowały się zastawy z daniami, chyba wszystkich stron świata. Większości składników wykwintnych dań w życiu nie widziałem na oczy! No to czas na małe co nieco, pomyślałem. Rozejrzałem się szerzej po stole, poczym zauważyłem, że nad wszystkimi potrawami górowała ogromna taca po środku stołu, oferująca parującego dzika w pełnej okazałości, ubranego w liście sałaty i inne, nieznane mi warzywa. Chwyciłem za srebrny nóż i krojąc powolnie kawał udźca, czułem jak obraz wokół się zaciera, wyostrzając wyłącznie pięknie pachnącą dziczyznę. Ująłem odkrojoną porcję w dłoń i poczułem coś dziwnego, jakby narastający niepokój. Czułem jak z każdym momentem, gdy przybliżałem mięsiwo do ust, coraz bardziej zwalniał czas a niepokój znów dał o sobie znać, jakby pobudzony już znaną, podobną sytuacją. Uleciał jednak, ustępując miejsca pokusie. Kawał dziczyzny dzielił już zaledwie centymetr od moich warg, gdy nagle spojrzałem w ślepie martwego zwierza, a obraz uczty zniknął. Ja też. Teraz była tylko wizja. Ujrzałem makabryzm, niczym z piekła. Pełną grozy scenę, która wywołała we mnie dreszcze. W czeluściach ciemniejszej od jaskini otchłani, dumnie stała kobieta. Kobieta w czerni. Była młoda, może nawet w moim wieku. Albo tylko wyglądała na młodą. Ubrana była w obcisły, skórzany, czarny strój, skryty pod ciemną peleryną, a w podniesionych w górę rękach, mrucząc coś w nieznanym mi języku, trzymała ludzką nogę, całą zakrwawioną. Wtedy sobie przypomniałem. Cała makabra, którą przeżyłem na cmentarzysku, musiała być prawdziwa. To wszystko wróciło z niechcianymi detalami. To ona. Kobieta, która mi pomogła, teraz odprawiała jakiś nieludzki rytuał. Usłyszałem wrzask. Spojrzałem w lewo. Na łańcuchach zwisał bezwładnie człowiek obdarty ze skóry. Zamarłem. Serce z każdym kolejnym uderzeniem zwiększało puls. Wrzeszcząc, ostatkami sił targał się w drgawkach jedną nogą. Drugą miał żywcem wyrwaną. Ze strzępów mięsni, jakie pozostały u nasady kikuta, sączyła się krew, tworząc ciemną kałużę pod bestialsko zmasakrowanym ciałem. Oderwałem wzrok i chwilę potem omal nie zwymiotowałem widząc mdły widok porozrzucanych na ziemi kości, w tym ludzkich czaszek. Gwałtownie obróciłem się w stronę kobiety. Klęczała teraz, z potem na czole, usilnie próbując utrzymać wyprostowaną postawę. Nadal mruczała pod nosem tą samą, ostrą, przeciągłą mowę. Strudzone, słabe westchnięcie. Spojrzałem na człowieka wiszącego na łańcuchu. To on. Wydał ostatnie tchnienie. Zmarł. Coś we mnie pękło. Uczucie, które teraz mi towarzyszyło, było niczym jamais vu. Po raz pierwszy w życiu poczułem taki smutek, przerażenie, gorycz, gniew i złość. Niczym czysta esencja najgorszych, najmroczniejszych uczuć. Obejrzałem się i dostrzegłem paraliżujący wzrok kobiety w czerni. Skierowany był na mnie. Stała nieruchomo, podpierając lewą rękę postrzępioną nogą, i przeszywała mnie spojrzeniem nie wykazującym żadnych emocji. Stała tak po prostu, pewna siebie, i beznamiętnie mnie świdrowała, jakby była bardziej zdziwiona moją obecnością w tym okropnym miejscu, niż tym rozwścieczona. Zaczęło mi wirować w głowie, zaraz zemdleje, pomyślałem. Wtem, ni stąd, ni zowąd, znalazłem się parę kroków naprzeciw stołu w jaskini. Wróciłem. Serce kołatało mi jak oszalałe, wtedy z wnętrza stołu usłyszałem przeraźliwe piski. Poczułem pulsujący ból w uszach. Upadłem, a królewski stół obrócił się w szary pył. Zza jego kłębów wyłoniła się czarownica, która jeszcze niedawno trzymała w rękach postrzępiony kikut. Rzuciła się w moją stronę, klnąc niezrozumiale. Począłem cofać się, niezdarnie, na czworaka, a czarownica z każdym krokiem skracała dystans. Obróciłem się nerwowo i ruszyłem wprost do źródełka, ostatniej nadziei, jaka przyszła mi do głowy. Niczym z innego świata, pomyślałem. Cała sytuacja stała się chaotyczna, ja i czarownica, zwierzyna i myśliwy, a źródełko stało skromnie, w cieniu ścian, rzucając jasną poświatę. Takie spokojne. Dla niego jeszcze się nie poddałem, dla ostatniej deski ratunku. Niczym ostatnia gwiazda na niebie. Doczołgałem się do celu, obiegając skalne naczynie. Po drugiej stronie znalazła się już czarownica. Miała nieskazitelnie gładką skórę, a twarz jej biła bladym, lodowatym pięknem. Była szczupła i wyrazista z widocznymi pod cienką warstwą skóry kośćmi policzkowymi. Jej usta, wąskie, ozdobione krwistym, czerwonym kolorem dawały kontrast całemu obrazowi. Spojrzałem nieśmiało niżej.

– Nieładnie tak się wpatrywać – rzekła dźwięcznym głosem, powściągając jeszcze niedawno tryskającą z niej złość i gniew. Zaśmiała się szyderczo – masz szczęście, że spotykamy się akurat tutaj. Powiedz mi chłopczyku, boisz się mnie?

– Wiem kim jesteś. Czego chcesz? uratowałaś mnie przecież, kazałaś zwiewać i zapomnieć, a tym czasem mam to! – wskazałem ruchem ręki na całą jaskinię. Zmrużyła na chwilę oczy, przyglądając mi się w ciszy.

– Mój błąd. Przyznaję. Powinnam się wtedy bliżej przyjrzeć sytuacji, szczególnie tobie – Skrzywiła lekko głowę, krzyżując ramiona – kim ty właściwie jesteś, co? bo skoro wdarłeś się duszą do mojej posiadłości bez zgody, musiałeś mieć już styczność z takim światem, prawda? – pogardliwy uśmiech nie schodził jej z twarzy. Nie rozumiałem o czym do mnie mówi, ale nie wiedząc co robić, postanowiłem zyskać na czasie, grając w jej grę.

– A co cię to obchodzi? – wysepleniłem niepewnie – po co to wszystko? Pobudka w szpitalu, ślepota? Teraz to? Czemu to wszystko, dzieję się mnie?

Oj Gilbercie, Gilbercie – Oderwała się od kolumny z wodą i poczęła się przechadzać z założonymi za plecami rękoma – Tyle pytań i w żadnym nie ma nic o twojej rodzinie, nie jesteś ciekaw co u nich? Może ich zaproszę do siebie, spodobało by im się – żachnęła się tryumfalnie.

Przegrywam tą dyskusję, zdezorientowała mnie, burząc mój plan rozmowy.

– To co zrobiłaś temu człowiekowi, to było okrutne. A moi rodzice i siostra mają się dobrze, z dala od tej paranoi!

– Dziwne wiesz, doprawdy zadziwiające. Martwisz się o jakiegoś kmiotka, mającego kilkudziesięciu poprzedników w podobnej – Spojrzała spode łba – a nawet gorszej sytuacji, podczas gdy twoi rodzice, nie mają się dobrze. Oni zginęli. Pytali nawet o ciebie, gdy ich zabijałam. Musiało być im smutno, gdy nie było cię u ich boku.

– Łżesz! – Ciepłe łzy zaczęły spływać po policzkach. Widząc ją teraz, w jej okrutnej okazałości, spoglądającą na mnie niczym na umierającego wroga, zaczynałem panikować, myśląc o tym, co mogła im wyrządzić. I czy była w stanie.

– Cóż, przyznam ci chłopcze, że trochę mnie poniosło. Ale sam postaw się w mojej sytuacji. Wyobraź sobie, że ganiasz na cmentarz, w obawie, że coś się dzieje na twoim obszarze, że magia tak po prostu staje się wyczuwalna parę minut drogi od miasteczka, i to nie mała magia. A kiedy już docierasz na miejsce – Spoglądałem na nią, popadając w coraz to większą wściekłość – okazuje się, że jakiś pachołek atakuje dziecko! Toż to niedopuszczalne! Dobrze, że jestem sumienna i spojrzałam mu poprzez martwe oczy w ostatnie parę minut z rozgrywki. Nawet nie wiesz, jak się zezłościłam, gdy uświadomiłam sobie, że puściłam dziecko, które nieświadomie zatrzymuje wszystko kilkanaście metrów wokół!

– Chcę wiedzieć, co naprawdę się dzieje z moją rodziną – sapałem ciężko, powoli wymawiając zdanie – Albo nieświadomie pozwolę sobie zrobić ci krzywdę!

– Oh, popatrz jakiś ty buńczuczny chłopczyku! – Wolno stąpając, zbliżyła się do źródełka i nagle przywarła do niego, wychylając się w moją stronę, najdalej jak pozwalało na to kamienne naczynie. Kątem oka dostrzegłem, jak skierowała wzrok w dół, odsuwając dłonie od wody, mieniącej się jasną poświatą. Ponownie skupiła wzrok na mnie.

– Poczułeś strach, że jednak coś grozi twojej rodzinie, prawda? Motasz się teraz pomiędzy podejrzeniami, nie wiedząc co wybrać na prawdę, a co na kłamstwo. Ułatwię ci. Twoja rodzina ma się dobrze, są w szpitalu, siedzą obok ciebie, a raczej twojego ciała, będącego w śpiączce – parsknęła szyderczo – Na razie. Wiesz mi, taki scenariusz, jaki przedstawiłam ci przed chwilą, jest wciąż aktualny i mogę go

– Czego chcesz!? – warknąłem najpewniej jak potrafiłem.

– Dobrze, przejdźmy do rzeczy. Czego chcę? Jeszcze nie wiem, ale z pewnością czegoś od ciebie wymagać będę. Na początek posłuszeństwa, oraz pójścia ze mną.

– Z tobą, gdzie? Po co ci jestem potrzebny, tam na cmentarzu, to nie byłem ja. Nie wierzę w takie rzeczy, nie mam jakiegoś chorego daru! Ty najwyraźniej masz, jesteś potężna. To widać. Ktoś taki jak ja na nic ci się nie przyda – Panikowałem coraz bardziej dając to odczuć w mowie.

– Uwierz mi. Z pewnością będziesz pomocny. Świadomość tego, że nieświadomie potrafisz zatrzymać czas, każe mi wierzyć, że jesteś co najmniej ciekawym przypadkiem, Gilbercie. W dodatku przechadzasz się po astralnym świecie pewnie, jak ryba w wodzie, a to już nie byle co.

– To jeszcze nic, bo ja nie wierzę w magię. A już z pewnością jej nie praktykowałem!

– To zacznij! To co się teraz dzieje, to magia, wysoka magia! Mam dość tego twojego gęgania, więc przejdę do rzeczy. Ludzie giną przez dziko rozwijaną magię, nawet przez amatorską. Wyczyny, które ty wyprawiasz, mogą pochłonąć nie tylko ciebie, ale również wszystko wokół! Nie masz wyjścia, pójdziesz ze mną, lub zginiesz, patrząc jeszcze przed śmiercią, jak zabawiam się z twoją rodziną! To akurat jest prawdą, którą mogę przysiąc.

Spojrzałem na źródełko, takie niewinne, w obliczu całej tej sytuacji. Czułem się kompletnie ogłupiony i bezradny. Wtem, w tafli wody ujrzałem rodziców, Anne też tam była.

– Chyba zaryzykuję – Rzuciłem jej wyzywające spojrzenie i zanurkowałem twarzą w wodzie, poczynając pić ją tak, jakbym nie pił przez tydzień. Udało się. Usłyszałem jeszcze za sobą cichnące wołanie „Popełniłeś błąd, przez który twoje życie popadnie w ruinę, jeszcze zanim popełnisz żałosne samobójstwo!.”

Obudziłem się wieczorem, gdy słońce już chowało się mozolnie za horyzontem. Wokół polany, na której się znalazłem, rozciągał się las, któremu gdzieś w oddali akompaniował dzięcioł w towarzystwie szumu liści. Wstałem, zrzucając z siebie przetarty, szorstki koc. Byłem nagi, toteż szybko narzuciłem go z powrotem i usiadłem w tym samym miejscu. Znajdowałem się w swego rodzaju niewielkim obozowisku. Dookoła leżały sterty pakunków, tobołów, trzy prowizoryczne posłania z owych szorstkich koców, przypominających bardziej wytarte worki po ziemniakach. Na środku obozowiska jasnymi płomieniami migotało ognisko z drewnianym rusztem. Suszyły się na nim stare ubrania, w niewiele lepszym stanie, niż moje okrycie. Nawet bezdomny nie pokusiłby się tego wziąć. Coś targnęło mną od tyłu i poczęło wiązać mi ręce.

– Zostaw! – Usłyszałem melodyjny, kobiecy głos – przecież chyba nam nie ucieknie, zważywszy na to, że kompletnie nie wie gdzie jest, i tym bardziej nie ośmieli się obnażać nam tu na łonie natury – zaśmiała się.

Jeden z rozmówców wyszedł mi zza pleców. Był to karzeł z długą, siwą brodą i rumianymi policzkami. Dzięki potężnemu brzuszysku i niewielkim gabarytom przypominał kształtem dorodny owoc gruszy. Niezwykle dorodny. Przyjrzałem się twarzy. Jegomość miał krzaczaste brwi, nos niczym kowadło i małe, wąskie oczy, skryte pod wielkimi łukami brwiowymi. Nosił spodnie z brązowej skóry, uwydatniające potężne uda i łydki, tors osłaniała gruba kamizelka z zatkniętymi pod pachami nadziakami. Spod owej kamizelki, pod szyją, wystawał skrawek kolczugi. Cały ubiór osłaniał futrzany płaszcz, zwisający mu za kolana. Co tym razem? Średniowiecze!? To zaczyna być co najmniej wkurwiające.

– Kim jesteś do cholery!? – warknąłem znużony do karła, niewiele wyższego ode mnie, kiedy siedziałem.

Karzeł wyjął spod pazuchy bukłak, pociągnął cztery ogromne hausty, podszedł do mnie i zdzielił mnie nim, poczym schował go powrotem.

– Jestem krasnoludem – burknął przepitym głosem – a na imię mi Vasil.

– Cóż, miło mi w takim razie poznać, krasnoludzie Vasilu – odrzekłem, podrygując od śmiechu – ty pewnie też ze świata magicznego?

– Przestań szydzić, chłopcze – zza mych pleców wyłoniła się kobieta, sądząc po głosie, ta sama, która powstrzymała krasnoluda od związania mnie – nie mam ochoty uczyć cię teraz dobrych manier. Czasu też mi na to braknie.

– W takim razie, pani…

– Laya, nie żadna pani.

– Miło mi, ja…

– Tak, wiem. Nie musisz się przedstawiać, Gilbercie. Poniekąd wiem kim jesteś – rzuciła niedbale.

– Dobrze. W takim razie, Layo, pomyślałem sobie, że może mogłabyś mi wyjaśnić kilka drobniutkich kwestii – zmieszany obecną sytuacją, zastanawiałem się, czy powiedzieć jej o tym, co zdarzyło mi się przed naszym spotkaniem – mianowicie, co robię tutaj, gdzie to „tutaj” jest, kim jesteście wy, o co chodzi i w ogóle, co się, za przeproszeniem, do cholery… – miałem się już rozpędzać, gdy ponownie wpadła mi w słowo.

– Spokojnie. Wszystko po kolei. Wyjaśnię ci wszystko, ale i od ciebie, pewnych wyjaśnień będę oczekiwać – Usiadła obok mnie. Pomimo tego, jak bardzo była irytująca i władcza, wydawała się cudna w każdym calu. Ładniejsza nawet od mojej siostry! Miała nieskazitelną twarz, niczym kwiat róży, wychyliwszy się po raz pierwszy z pąka. Była dorosła, temu nie dało się zaprzeczyć, spoglądając na jej krągłe piersi. Twarz jednak, młoda i tak delikatna i krucha, wyglądała niczym czternastoletniej dziewczynki. Jej oczy zahipnotyzowałyby nawet bazyliszka, tak urokliwie fioletowe, niczym fiołki. Miała jasną cerę i blond włosy jak rodowita Norweżka. Kiedy kroczyła powolnie do Vasila, z gracją, lecz zwinnie niczym kot, wtedy jej ciało, okryte obcisłym strojem, przyciągało jeszcze bardziej. Rzekła łagodnie do krasnoluda.

– Vasilu, zabaw swe ostrze, niech da nam coś do strawy, na dzisiejszy wieczór – zachichotała wesoło, gdy krasnolud, mrucząc coś pod nosem, ociężale podnosił przeważający go o połowę labrys o dwóch ostrzach – Tak, wierz mi, że on tym również poluje – dodała zaraz, widząc mój grymas.

– No dobrze, porozmawiajmy. Wpierw jednak, muszę coś na siebie zarzucić – Spojrzałem w dół – trochę mi niezręcznie.

Laya wydęła znacznie usta, mrużąc oczy.

– Mi tam nie przeszkadza, nie masz co prawda postury drwala, ale i tak do najgorszych nie należysz – widząc, że nie doczeka się odpowiedzi, podniosła się i zgarnęła z rusztu proste spodnie, białą, lnianą koszulę oraz ciemny płaszcz. Jeszcze ciepłe, rzuciła mi pod nogi.

– I ja mam to niby założyć!? –Wycedziłem w proteście.

– Tak myślałam, że cię przekonam – Stanęła nade mną prowokująco. Targnąłem ubranie bliżej siebie i począłem zakładać je niezdarnie, na oślep, pod kocem.

– Jak chcesz – rozsiadła się obok mnie – zacznijmy od twoich pytań. Jesteś obecnie w Tilvii, Lesie Zbójów, Drodze bez Powrotu. Wybierz któreś. Ludzie różnie nazywają to miejsce, zawsze negatywnie z powodu krążących po nim ludzi lasu. Ma około 60 mil, i wierz mi, nie chcesz się w nim samotnie zgubić, więc nie zalecam ucieczki.

– Nie zamierzałem uciekać! – odrzekłem z oburzeniem.

– Nie wątpię. Na razie musisz zrozumieć kilka podstawowych kwestii. Przede wszystkim, ja i mój kompan, chcemy ci pomóc. Zdążyłeś już zauważyć, że niektórzy różną energię potrafią różnie modelować i jej używać. U was zwiecie to magią. Ah, i nie przerywaj mi bełkotem, że w nią nie wierzysz.

– Ty też jesteś czarownicą? – zapytałem niepewnie.

– A więc jedno pytanie mamy już z głowy. Więc spotkałaś ją, prawda? – podsunęła się bliżej, wyraźnie zaciekawiona.

– Jeżeli masz na myśli tą bladą okrutnicę, to owszem. Spotkałem – Skąd o niej wie? To wszystko zaczyna mnie przerażać. Czuję się jak niemowlę, rzucone w dorosły świat – najpierw na cmentarzysku w Toluca Lake, potem jeszcze widziałem ją, zanim trafiłem tutaj – umysł wypełnił się zgrozą, gdy przypomniałem sobie te sceny – była w jakiejś grocie. Odprawiała chyba rytuał, bo nieustannie mamrotała coś pod nosem – głos uwiązł mi w gardle – i trzymała w ręku oderwaną nogę, wznosząc ją ponad misę, do której ściekała krew. Widziałem tam również jej ofiarę. Mężczyzna zwisał bezwładnie na łańcuchu, aż w końcu zmarł. Wokół rozpościerał się mdły obraz porozrzucanych kości.

Laya spoglądała na mnie z niedowierzaniem.

– To niemożliwe. Ty nie mogłeś tam wejść! To bez wątpienia jedna z grot w Katakumbach.

– Nie wiem, po prostu mnie tam przeniosło, gdy spojrzałem na…

– Dziś będzie prawdziwa uczta! – Vasil krzyknął wyniośle, gdy szedł z zakrwawionym toporem na plecach, wlekąc za sobą dzika. Okręciłem się w momencie, wymiotując za siebie. Ten spojrzał na mnie srogo i warknął – nie chcesz, nie jedz! Więcej dla mnie.

– Vasil, uspokój się i dosiądź do nas – rzekła porozumiewawczo. Osiłek klapnął niezgrabnie obok nas i zaczął rozpalać długą fajkę z ciemnego drewna, którą staranie odpakował, owiniętą miękką tkaniną. Ponaglony przez blond piękność, zacząłem opowiadać od początku, wdrażając w temat krasnoluda. Opowiedziałem im, jak przybyłem do Toluca Lake, o tym, co wydarzyło się na cmentarzysku i o zniekształconym monstrum, a Laya i Vasil chłonęli każde słowo, zainteresowani całą historią. Dowiedzieli się potem o kobiecie w czerni, która kazała mi uciekać. O tym, jak po uderzeniu w głowę, wylądowałem w szpitalu ze ślepotą, na co słuchający spojrzeli na siebie.

– Zaschło mi w gardle – rzuciłem w pewnej chwili. Vasil podał mi swój bukłak, odkorkowałem go i pociągnąłem spory łyk. Myślałem, że oczy wyjdą mi z orbit, gdy cierpki trunek przepalał mi wnętrzności.

– Mogłeś go uprzedzić – skarciła krasnoluda.

– No co!? – wzburzył się krasnolud – To najlepszy spirytus pod słońcem! Prosto z krasnoludzkiej stolicy. Ze specjalną domieszką siarki!

Po niespełna pięciu minutach dławienia i płukania wodą, kontynuowałem o tym, jak z nieba spoglądałem na wojny. Opowiadałem o jaskini, ze źródełkiem i ogromnym stołem oferującym wykwintne dania oraz o spotkaniach z czarownicą; najpierw w podziemnych otchłaniach, gdzie trafiłem po spojrzeniu w feralną dziczyznę, następnie w jaskini. Zakończyłem na opowiedzeniu im, jak to po zanurkowaniu w źródełku, znalazłem się tutaj.

– To dużo wiadomości naraz – Laya spojrzała na mnie ze smutkiem w oczach – jutro przedyskutujemy to i pomyślimy, co dalej.

– Owszem. Teraz czas na jedzenie – burknął Vasil, podnosząc się ociężale – Wybacz, że naskoczyłem na ciebie z tym dzikiem. Mamy jeszcze pajdy chleba. Ser i szynka też się znajdą.

– Będę wdzięczny – odrzekłem tylko, patrząc na fajkę. Vasil musiał to dostrzec, bo wyciągnął z zawiniątka dużą szczyptę ziela, nabił pięknie rzeźbione drewienko, przypominające kalumet, i podał mi – masz. To ci się na pewno spodoba. Zacne zioło! – zaśmiał się, poczym ruszył w stronę pieczonej na ruszcie dziczyzny.

– Prześpij się Gilbercie. Jutro wcześnie wstajesz – wyszeptała jasnowłosa, poczym ułożyła się bokiem, narzucając na siebie koc.

Tak jak myślałem. Po piętnastu minutach pykania fajki, odleciałem w twory wyobraźni.

– Wstawaj Gilbert! – warknął Vasil – śniadanie prawie gotowe!

Podparłem się łokciami, ziewnąłem przeciągle, poczym rozejrzałem się wokół. Był wczesny, chłodny ranek. Rosa jeszcze nie zdążyła opaść z roślin, a zewsząd sunął zapach lasu, zmieszany z wonią przygotowywanej potrawy. Gdy podniosłem się na równe nogi strzepując z siebie koc, chłód poranka przyprawił mnie o gęsią skórkę. Vasil siedział samotnie, pielęgnując swój ogromny topór, Laya z kolei doglądała do parującego kociołka, zawieszonego nad ogniskiem. Wygrzebawszy z miski resztki gulaszu o dziwnym smaku, zwróciłem się w stronę kompanów.

– Jest tu może miejsce, gdzie mógłbym się ochlustać?

Krasnolud parsknął gniewnie swym ogromnym nosiskiem, Laya nie zważając na niego, złapała mnie pod ramię.

– Zaprowadzę cię. To kawałek drogi stąd – skupiła na mnie wzrok – będziemy mieli chwilę na wyjaśnienia.

Przedzieraliśmy się przez chaszcze dobre dziesięć minut, za nim mym oczom ukazał się mały, rwący strumyk.

No więc? – spytałem, obmywając twarz – powiesz mi, co tu się dzieje?

– To, co ci teraz powiem, musisz przyjąć do siebie i zrozumieć – rzekła z westchnieniem – nie patrząc na wierzenia.

Usiadłem obok strumyczka, pozwalając skinieniem głowy kontynuować.

– Tak więc zacznijmy od podstaw. Na tę chwilę, musisz wiedzieć, że ten świat, Theraville, istnieje naprawdę, Inny wymiar, nazywając w waszym współczesnym. Pomiędzy światem narodzin, i światem śmierci, znajduje się nasz świat i wasz. To samo miejsce, inne realia i czas. Podczas, gdy u was jest rok 2013, u nas rozpoczęła się era Scoube, wielkiego czarownika z odległych pustyń, który żył blisko siedem pokoleń przed nami. Zjednoczył on pod swym kosturem niemalże pół kontynentu, kończąc wojny i spory. Nazwanie jego nazwiskiem ery, to ukoronowanie jego czynów dla ludzkości. Nadążasz?

– Tak, tak sądzę – Starałem się wszystko porządkować, nie myśląc o zawiłościach obyczajowych.

– Nasz świat różni się od waszego przede wszystkim tym, że wy rozwinęliście technologię, my zaś, potrafimy wykorzystywać energię, jaką dała nam natura, i nie tylko. Powszechnie nazywacie to magią – podeszła do strumienia, kucając na brzegu – ważniejsze jest jednak to, co mam ci teraz do powiedzenia, więc słuchaj uważnie i nie odzywaj się.

Zakłopotany kłębiącymi się w głowie konfliktami sprzecznych uczuć, nie odzywałem się, czekając, aż Lyla znów zacznie mówić. Widząc, że nie doczeka się żadnej odpowiedzi, kontynuowała.

– To co ci się przytrafiło, nie umiem na wszystko odpowiedzieć. Spotkanie na cmentarzysku to z pewnością niefortunny przypadek. Praktykowanie magii w waszym świecie, czy też zrzeszanie się jej praktykantów, jest w większości przypadków nietolerowane. Można jej używać, ale rzadko kiedy. To tak jakbyś mógł coś robić w ósmym dniu tygodnia. No i ta kobieta – wstrzymała się zdawkowo – ta, jak ją nazwałeś czarownica, cóż, powiedzmy, że ją kiedyś znałam.

– Skąd? – wyrwałem nagle, z nadzieją, że dowiem się więcej.

– Nie twój interes, nie musisz tego wiedzieć! – wycedziła z zaciśniętymi zębami. W chwili się uspokoiła – nie jest ważne, skąd ją znam i już. Wieści szybko się rozniosły, jak zwykle. Otóż, gdy dowiedziałam się o tym incydencie, i poniekąd o tobie, zaczęłam cię szpiegować. Wiedziałam, że będzie chciała cię odszukać, więc postanowiłam zagwarantować ci na pewien czas ochronę. Gdy przyszłam do ciebie po tym incydencie, gdy ujrzałeś na zdjęciu tego jej sługusa – rzekła z obrzydzeniem – po prostu trzepłam cię w czerep, zlustrowałam poprzez umysł twe ostatnie wydarzenie i pozwoliłam byś trafił do szpitala, nakładając przedtem iluzję na twe oczy – zakończyła niższym już, ściszonym tonem. Łypnąłem na nią złowrogo, poczym sycząc wysepleniłem.

– Chcesz mi powiedzieć, że katusze, które przeżywałem w szpitalu, że trwoga i bezsilność, którą czułem, to tylko pierdolona maskarada spowodowana twoją jebaną iluzją!? – nie mogłem wytrzymać, nie próbując się nawet kontrolować. Tyle czasu, niczym całą wieczność, myślałem, że umrę jako biedny, sędziwy ślepiec. O ile wcześniej nie spadnę ze schodów, bądź też coś mnie nie przejedzie, bo nie zauważę czerwonego światła.

– Uspokój się proszę – nie zważała na moje oskarżycielskie, pozostawiające wiele do życzenia ton i słowa – Wiem jak musiałeś się czuć.

– Gówno wiesz! – popadałem w coraz większą wściekłość. Boże! W dodatku rodzice, co oni w ogóle pomyślą, i co się z nimi dzieje!?. Spojrzałem na nią złowrogo. Udało mi się niemal niezachwianym głosem wycedzić – Co z moją rodziną?

– Rodzicom nic nie jest, tu czas płynie nieco wolniej, na chwilę obecną sprawa załatwiona. Dałam im wizję. Pamiętają, że z nadzieją na poprawę twojego zdrowia wrócili do domu, a lekarze wiedzą, że wypisałeś się na żądanie, twierdząc, że to nic poważnego i odzyskałeś wzrok. Resztę wymyśli się potem. Wiem, jak musiałeś się czuć, ale działałam pod presją, czas naglił i musiałam coś wymyślić, szczególnie byś nie widział, jak doglądałam do ciebie – Na te słowa ochłonąłem nieco, dowiedziawszy się, że Lyla cały czas mnie pilnowała – Moim zadaniem jest odnajdywanie adeptów dla akademii w Vatra, co też z poczucia obowiązku postanowiłam uczynić.

Końcówka jednak, dziwnie mnie dotknęła. „Z poczucia obowiązku”, też mi coś.

– Dobra, nieważne, jak w takim razie wylądowałem tutaj? – zaciekawiłem się dalszymi wyjaśnieniami.

– Stworzyłam ci możliwość lotu astralnego. Nie jest to łatwe, co dopiero urządzając taką podróż innej osobie, które nigdy nie miała z czymś takim styczności. Więź była niestabilna. Wojna, którą oglądałeś, wywołana została pewnie przez emocje, jakie przeżywałeś. Za każdym niemal razem obraz ten się różni. To okres podróży, między twoim wymiarem, a hmmm, poczekalnią.

– Zastanawia mnie jedna rzecz – przerwałem niepewnie, nie widząc jednak protestu, dodałem – w wojnie uczestniczyły różne jednostki, od czołgów po ludzi z motykami. Dlaczego?

– To nic innego, jak oznaka, że zmieniłeś czas swego istnienia. Tak jakby – zamyśliła się przez chwilę – nasze istnienia jako ludzi, rozpoczęły się w identycznym czasie, jednak nie z tym samym rozwojem. Przeniosłam cię po prostu do tego samego czasu, jednak na planie, gdzie czołgi, i inne wasze maszyny po prostu nie egzystują. Nie rozumiem natomiast tego, co powiedziałeś wczoraj, a mianowicie, że przeniosłeś się w otchłani astralnej.

– A czym jest ta, astralna otchłań? – Spytałem, zmieszany natłokiem informacji.

– Oh, to nic innego, jak owa „poczekalnia”. To obszar, pomiędzy twoim, a moim światem, coś jak korytarz. Moimi drzwiami w nim, było źródełko, starałem się jak najbardziej cię przyciągnąć do niego. Kalete niestety w pore weszła mi w zaklęcie, i jakimś cudem, poprzez niestabilną więź, wykreowała swój portal. Rozumiesz? – Rzuciła mi mentorskie spojrzenie. Potrząsnąłem głową na znak, poczym wróciła do przemówienia – Nie wiem jednak, jakim cudem, ty wtargnąłeś do niej. Chciała cię przyciągnąć tymi przysmakami, ty tym czasem, wtargnąłeś tam ze swojej inicjatywy, używając portalu na własną rękę i przez dłuższy czas, kiedy nie uwydatniałeś emocji i jako tako nad sobą panowałeś, pozostałeś niezauważony. To co zrobiła Kalete, nie było łatwe, to co zrobiłeś ty, nie było możliwe.

Lyla wstała, naprężając ciało przy rozprostowywaniu kości i rzuciła frasobliwie.

– Nie powiem ci, jakim cudem udało ci się to na cmentarzu. Nie odpowiem ci tym bardziej, jak przeniosłeś się do posiadłości Kalete w otchłani astralnej.

– No ale przecież ktoś musi wiedzieć! – burknąłem zawiedziony, choć i tak musiałem się jeszcze uporać z aktualnymi informacjami – w końcu sama korzystasz z magii, więc jak możesz nie wiedzieć?

– Po prostu nie wiem – odrzekła krótko, ruszywszy w kierunku obozu. Podążyłem za nią.

– Ktoś jednak chyba będzie wiedział, prawda? – nie dawałem za wygraną.

– Owszem

– No więc!?

– No więc z tego, i innych powodów udajemy się do Gikry. To mój były mentor i dowódca – nadęła się chwalebnie, jakby czekając na wyraz szacunku – Za młodych lat pracował jako archiwista u wielu Va Grolów, najpotężniejszych… czarnoksiężników, chyba tak ich w waszym języku można nazwać.

Więcej nie powiedziała. Wróciłem jeszcze nad strumyczek, aby choć pobieżnie się przemyć. Kiedy dotarłem do obozu, Lyla zwijała obozowisko. Dołączyłem do niej i po krótkiej rozmowie, dowiedziałem się, że podróż potrwa około dwadzieścia pięć dób. To również się różniło. Dni zastępowali dobami, miesiące uznali za zbędne. Lata również, zastępując je porami roku, dodając przed nimi tylko kolejne ich liczby. Gdy wszystko było już niemalże gotowe, przyszedł Vasil, ciągnąc za sobą trzy wierzchowce, a na każdym z grzbietów, spoczywały dorodne, bezgłowe dziki. Omal mną nie wstrząsało, gdy je zobaczyłem, sam Vasil wyglądał jak usmarowana krwią, utuczona świnia!

– Nawet nie pytajcie skąd je wziąłem – sapnął tylko i począł pakować bagaże. Chwilę później, niezdarnie, pokonawszy wiele trudności, dosiadłem swojego konia, spoglądając przed siebie ze śmiercią w oczach.

Niespodziewanie Vasil klepnął mnie w plecy tak, że cały mój wysiłek, omal szlak nie trafił. Stanął dęba i rzucił tylko w moją stronę.

– Baba się na koniu nauczyła wierzgać, to i ty się nauczysz – zaśmiał się grubo, śliniąc swą brodę.

Ruszyliśmy powolnie, stępem. Po godzinie drogi, kiedy czułem, jak miednica chrupota, jak gdyby cały czas się łamała, wyjechaliśmy z lasu na wzgórze, z którego rozciągał się malowniczy, górski widok, z doliną biegnącą po środku, między dwoma górami. Z niepokojem w głowie, z niepokojem przed oczami, pokłusowaliśmy w dół doliny przepołowionej krętą rzeką. To będzie ciekawa podróż.

Koniec

Komentarze

To nie mój klimat, odpadłam przy rozważaniach muzycznych. Tak z ciekawości; czym jest jaśminowa wstążka?

Babska logika rządzi!

Przerywam lekturę w momencie, kiedy bohater opuszcza cmentarz. Sama sobie się dziwię, że wytrwałam tak długo. Przeczytany fragment mówi o jednym dniu z życia bohatera. Nudnym dniu. Tekst został napisany bardzo źle. Pod każdym względem. Wielka ilość wszelkich możliwych błędów i fatalnie budowane zdania znakomicie utrudniają lekturę. To co przeczytałam, jest przykładem jak nie należy pisać. Autorze, widzę przed Tobą wiele, bardzo wiele pracy. I dużo czytaj. Na razie wstrzymaj się z pisaniem.    

 

„Piękna kobieta ubrana w biel, przepasana jaśminową wstążką siedziała właśnie obok mnie na ławeczce z drzewa cedrowego”.  –– Czy można ubrać się w kolor? ;-) Czy wstążkę, którą przepasana była kobieta, wykonano z jaśminu, czy utkano ja jeno z jego woni woni? ;-) Jeśli jaśminowa ma określać barwę wstążki, to jej nie określa, bo jaśmin może mieć kwiaty białe, żółte lub różowe.

Wolałabym: Piękna kobieta, ubrana w białą suknię przepasaną wstążką, siedziała właśnie obok mnie, na ławeczce z drewna cedrowego.

 

„Uśmiechała się do mnie swoimi powabnymi ustami”. –– Czy istniało ryzyko, że mogła uśmiechać się cudzymi ustami? ;-)

 

„Otoczeni białymi rzędami filarów…” –– Otoczeni rzędami białych filarów… Białe były rzędy, czy filary?

 

„…mając pod nogami płyty mlecznego koloru…” –– Z czego naprawdę były zrobione płyty, bo jestem pewna, że nie mleczny kolor był tworzywem. ;-)

 

Jej aksamitne ramię opierało się o moje, pobudzając we mnie dreszcze. Niebo, czy tak właśnie wygląda ? Po chwili nieznajoma przysuwa się do mnie, muskając moje usta”. –– Nadmiar zaimków. Zbędna spacja przed znakiem zapytania.

 

„Czuję, jak z każdą chwilą jej ciało coraz bardziej się napina zachęcając do tego również moje. Przechyla lekko swą długą, smukłą szyję, posyłając mi ten „dwuznaczny” uśmieszek. Zbliża się”. –– Ciało przechyla swa szyję, posyła uśmieszek i w dodatku zbliża się? ;-)  

 

„Był wzorowany na postaci myszki Mickey…” –– Był wzorowany na postaci Myszki Miki

 

„…będzie mnie budzić o świcie przez najbliższe kilka lat”. –– …będzie mnie budzić o świcie przez  kilka najbliższych lat.

 

„Fuuuck !” –– Zbędna spacja przed wykrzyknikiem.

 

„No tak, jakże by inaczej być mogło…” –– No tak, jakżeby inaczej być mogło

 

„…teraz rozumiem dlaczego: rozkopane włosy…” –– Czy włosy były jak teren pod budowę, rozkopane koparką, czy tylko szpadlem? ;-)  

 

„Nagle do pokoju weszła mama, uruchamiając nieznośny dźwięk skrzypiących zawiasów od drzwi”. –– Wchodząc uruchomiła dźwięk? Fotokomórką? ;-)

Bardzo koślawe zdanie.

 

„Kiedy już się ogarnąłem porannymi czynnościami…” –– Na czym polega ogarnianie się porannymi czynnościami?

 

„Anne, tak miała na imię moja siostra, była moim przeciwieństwem”. –– Powtórzenie.

 

„…w poprzedniej szkole, w której spędziliśmy przed przeprowadzką tylko rok pierwszej klasy…” –– Po przeprowadzce, w nowej szkole, spędzili kolejne lata pierwszej klasy? ;-)  

 

„Wyrzutek, słuchających starych rockowych/metalowych kawałków”. –– Wyrzutek, słuchający starych rockowych i metalowych kawałków.  

 

„Szary nastolatek, nie zwracający uwagi na trendy w modzie, nie zwracający uwagi na to, jaki samochód wybrać, jak już się wyrobi prawko. Nawet rodzice twierdzili, że jestem aspołeczny, o czym stale przypominał mi ojciec”. –– Czy Autor na pewno wie, co to znaczy aspołeczny?

 

Nie ważne, zwisa mi to”. –– Nieważne, zwisa mi to.

 

„Jak słodko, przede mną rozciągał się mdły widok idealnej rodzinki. Mama latająca wokół stołu z naleśnikami z syropem klonowym, po prawicy ojca siedząca siostra, ubrana w dopasowany, szkolny mundurek, rozmawiająca z nowymi koleżankami…” –– Koleżanki wpadły na śniadanie? ;-)

 

„Chciałem jak najszybciej zakończyć jakże typową rozmowę”. –– Chciałem jak najszybciej zakończyć jakże typową rozmowę.

 

„– oczywiście, mamusiu”. –– Zdanie rozpoczynamy wielką literą.

 

„Za piętnaście minut widzę Cię przy samochodzie!” –– Zwroty grzecznościowe piszemy wielką literą tylko w listach.

 

„Ojciec warknął, poczym do dna opróżnił filiżankę”. –– Ojciec warknął, po czym opróżnił filiżankę.

 

„Usłyszałem głos speakera”. –– Usłyszałem głos spikera.

 

„W środku panowała cisza, w której jedynym echem jakiegokolwiek dźwięku była muzyka dobiegająca z słuchawek Anne”. –– Skoro dobiegały dźwięki muzyki, to w aucie nie panowała cisza.

 

„To nasz nowy uczeń, przeniósł się do nas z sąsiedniego stanu ameryki. –– Powtórzenia. Skoro rzecz dzieje się w Ameryce, to wystarczy: To nowy uczeń, przeniósł się z sąsiedniego stanu.

 

Poczym zabrał piłkę, odwrócił się…” –– Po czym zabrał piłkę, odwrócił się

 

Oboje wylądowaliśmy na ziemi okładając się raz po raz po twarzy…” –– Obaj okładali się po jednej twarzy? ;-) Oboje, to pan i pani. Tu bije się chłopak z chłopakiem, więc obaj.

 

Rozsiadł się rozkrokiem i nie odezwał więcej”. –– Chciałabym zobaczyć Autorze, jak rozsiadasz się rozkrokiem. ;-)  

 

„Cała szkoła będzie o tym trąbić i chwalić kupę mięsa”. –– Cała szkoła będzie o tym trąbić i chwalić kupę mięsa.

 

„…byśmy oboje weszli do jego gabinetu”. –– …byśmy obaj weszli do jego gabinetu.

 

„…to nie będę rozdawał taryfy ulgowej”. –– Taryfy, w tym ulgowej, w ogóle się nie rozdaje. ;-)

 

„Po czym oddalił się w przeciwnym kierunku korytarza”. –– Ze zdania wynika, że wlazł na ścianę. ;-)  

 

„Wybacz mi ojcze, że zgrzeszyłem i zbeształem twoją nieskalaną opinię…” –– I biedna, zbesztana opinia, nie może się teraz pozbierać po doznanej przykrości. A swoja drogą, co on jej nagadał? ;-)

Zalecam Autorowi, by sprawdził w słowniku znaczenie słowa besztać.

 

„Choć nieco inaczej yobrażałem sobie…” –– Coś zjedzone… No tak, bohater był bez śniadania. ;-)  

 

Oh, oczywiście”. –– Och, oczywiście.

 

„Niczym na zawołanie za drzwiami, z których dochodził odgłos stukania…” –– W drzwiach mieszkały stukawki pospolite i stukały, jak to stukawki. ;-)

 

„Przemyśl to chociaż. Okej?” –– Przemyśl to chociaż. Okey?  

 

Wież mi lub nie, ale tym razem nie musiałam, poczym zniknęła za rogiem korytarza”. –– Wierz mi lub nie, ale tym razem nie musiałam, po czym zniknęła za rogiem korytarza.

 

„To będzie ciężkie spotkanie”. –– To będzie trudne spotkanie. Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

„Było chłodno i na dodatek niebo kłębiło w sobie szare chmury”. –– Jakaś osobliwość z życia wyższych sfer atmosferycznych. ;-)  

 

Cofnąłem się automatycznie do tyłu…” –– Masło maślane. Spróbuj cofnąć się do przodu. ;-)  

 

„Twarz miał poharataną, brudną, twardo ociosaną” –– Co to znaczy: twardo ociosana twarz?

 

„Nie miałem odwagi nawet się odezwać, w czym wyświadczyło mnie to monstrum”. –– Czy Autor byłby uprzejmy wyjaśnić, co chciał powiedzieć tym zdaniem? ;-)

 

„…i uszy (…) niemal okrągłe, zaś wewnętrzna membrana była cała pofalowana”. –– Czy Autor umie odróżnić membranę od małżowiny? ;-)  

 

„Wysoka, chuda, z czarnymi, wyprostowanymi włosami”. –– Po czym poznać, że włosy są wyprostowane? Czy sterczą prostopadle do głowy? ;-)

 

„…wbiła mu sztylet w kark, powodując przy tym obfity wyprysk…” –– Wbijając sztylet sprawiła, że na karku wyrósł mu wielki pryszcz, krosta jakaś ogromna…? ;-)  

 

„Puściła mnie, a ja jak najprędzej pobiegłem, niczym galopem”. –– Koniec końców, jak bohater biegł? Najprędzej, czy niczym galopem? ;-)  

„Wybiegłem z za zakrętu…” –– Wybiegłem zza zakrętu

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

To koniec?

Przynoszę radość :)

Widzę, że błędów dużo. Dodam, choć to żadne usprawiedliwienie, że to moje drugie opowiadanie, jakie napisałem w ogóle, no i szesnaście lat mam, więc czasu na warsztat jeszcze trochę mam. W każdym bądź razie dzięki wielkie za poprawki. Dostosuję się. Anet, to koniec I rozdziału, mam pomysł na resztę i może za jakiś czas wrzucę coś nowego, może z lepszym "skutkiem". :) Pozdrawiam.

P.S Przepraszam za komentarz pod poprzednim, ale chciałem się dowiezieć bardziej, jak to fabularnie stoi, bo błędy oczywiście domyśliłem się, że wystąpią. :)

Przykro mi, nie lubię smucić autorów, ale czasem nie mam innego wyjścia.   Nie przeczytałem całości, nie dałem rady. Solidnie przynudzony opisem poranka szukałem w tekście jakiegoś punktu "magnetycznego" – nic nie "załapało".    Przyznałeś się, Martinie, do szesnastu lat. Fakt, że daje to Tobie czas, sporo czasu na opanowanie kwestii językowych (patrz komentarz regulatorów) i spraw związanych z konstrukcją tekstów. W tym konkretnym przypadku zauważ, że niemal pomijasz taką istotną dla bohatera sprawę, jak konflikt z ojczymem, jego przyczyny i następstwa, a jednocześnie rozpisujesz się o pasjach muzycznych. Nie wystarczy o nich wspomnieć, zaznaczyć ich obecność? Poza tym nie dostrzegłem powodów nagłego przeniesienia akcji w zaświaty – stało się to jak gdyby na życzenie, Twoje, oczywiście…   Ale, jak juz zostało powiedziane, masz czas, żeby wyeliminować niedociągnięcia. Więc bądź dobrej myśli i trenuj.

Też nie doczytałem do końca. Kłótnia z rodziną "powitanie "w szkole… Sprawdziłem ile jeszcze mi zostało i odpuściłem sobie. W przeczytanym fragmencie było zbyt dużo agresji w postawie bohatera. Pewnie ma to jakieś uzasadnienie w fabule, ale mnie zniechęciło do czytania.

AdamKB, co do warsztatu, cały czas ćwiczę i czytam ile się da. :) Niedługo co prawda, bo jakiś rok (wziąłem się za wiedźmina i wciągnęło), ale robię to w niemal każdej wolnej chwili. Piszę od wakacji i nie zniechęciłem się, zobaczymy, może za kilka miesięcy jakoś to moje pisanie zacznie wyglądać. Co do kwestii ojczym-syn i przeniesienia w zaświaty, nie wiem czy to dobre usprawiedliwienie, ale kiedyś w poradach dotyczących pisania znalazłem notkę dotyczącą tego, by nie wyrzucać od razu wszystkiego na wierzch. W późniejszym etapie co prawda poniekąd rozwinąłem wątek kontaktu ojca z synem, niestety może rzeczywiście za mało, to samo chyba z przeniesieniem. homar, co do agresji bohatera, zgodzę się, że wystąpiła, ale zamierzenie. Tak sobie to wyobraziłem, że kiedy przenosisz się z rodzinką i ojczymem, którego nie cierpisz i masz z nim zły kontakt, do innego miasta, od którego pozytywnego "welcome to" nie oczekujesz, no to nie jest ci wesoło. Ale rozumiem oczywiście. :) W każdym bądź razie, jeszcze raz dziękuję za konstruktywną krytykę. Pozdrawiam.

Może się mylę, ale z Twojej odpowiedzi, Martinie, wynika, że zostawiłeś wyjaśnienia stosunków z ojczymem i zagadki przeniesienia na tak zwane potem, czyli do dalszego ciągu opowiadania. jeżeli mam rację, to popełniłeś drobny formalnie, ale obarczony poważnymi konsekwencjami błąd: należało zasygnalizować, chociażby klasycznymi CDN, że to nie całość…   Na Twoim miejscu dokonałbym korekt w zaprezentowanej części tekstu, dokończyłbym go i pokazałbym całość.   Trochę szkoda, że dużo czytasz dopiero od roku, ale to już coś, co dobrze wróży. Powodzenia.

AdamKB zgadza się, zostawiłem. Mój błąd, że nie zaznaczyłem, że jest to tylko fragment, planuje kilka rozdziałów na początek (a przynajmniej mam na nie pomysł). Korekt dokonuje, na bazie tego, co regulatorzy napisał, a także swoich "znalezisk". "Trochę szkoda, że dużo czytasz dopiero od roku" no szkoda, ale wcześniej nikt mnie nie zachęcał, ani też nikt w moim środowisku, nie czytał, więc nie bardzo byłem do tego popychany. Ale nadrabiam z zaległościami, i mam nadzieje, że warsztat również się podszlifuje wraz z upływem czasu. :)

 

Nowa Fantastyka