- Opowiadanie: mark2 - CHŁOP ŻYWEMU NIE PRZEPUŚCI

CHŁOP ŻYWEMU NIE PRZEPUŚCI

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

CHŁOP ŻYWEMU NIE PRZEPUŚCI

 

W ciszy popołudniowego słońca, pod olbrzymim dębem, leżał stary wędrowiec. Zwyczajem wszystkich korzystających z poobiedniej drzemki trzymał w ustach słomkę. Nie wadził nikomu i cieszyło go, że i nikt jemu nie wadzi. Nikt od niego nic nie chciał, a i on od nikogo nic nie potrzebował. Był sam. Wszystko co miał to niewielki tobołek, kij wędrowny i kapelusz z trawy utkany, teraz nasunięty na oczy.

 

Ptaki w gałęziach nieśmiało śpiewały, tak samo jak on rozleniwione tym sielskim dniem. Okoliczne pola, zielone od wyrosłych już zbóż delikatnie falowały na wietrze, odsłaniając czerwone kwiaty maków. Na niedalekim wzgórzu, kilka chałup świeciło w niebo jasnożółtą strzechą.

 

W ten senny obraz leniwego popołudnia wkradł się niepostrzeżenie nowy element. Z początku cichy, z czasem narastający do wyraźnego dudnienia, tętent koni. Wędrowiec odsunął kapelusz z oczu i uniósł się na łokciach. Rozejrzał wokoło i nic nie zobaczył. Wstał, aby zza wysokiej trawy spojrzeć dalej. Od strony grodu, do którego wybierał się na nocleg zbliżało się kilku konnych. W rozgrzanym powietrzu ich sylwetki zmywały się ze sobą i drgały. Gdy zbliżyli się nieco dało się naliczyć ich pięciu. Jadący na czele najpewniej był dowódcą. Za nim parami galopowało czterech zbrojnych we włócznie wojów. Mimo upalnego dnia przywódca był ubrany we włochatą kurtę. Spod żelaznej obręczy, którą nosił na głowie spływały strąkami tłuste czarne włosy.

 

Wędrowiec ujrzał u konnych miecze przy bokach i puklerze, niechybnie świadczące o zbrojnym charakterze jazdy. Starzec, który nigdy niczego złego nikomu nie zrobił, oprócz tego jednego razu, gdy wiele lat temu dał w pysk absztyfikantowi swej córki, nie przeląkł się jeźdźców. Wyznawał bowiem tę mało popularną zasadę, że sprawiedliwy człek nie ma się czego obawiać. Wziął tylko swój kostur podróżny w rękę i stanął pod drzewem obserwując oddział. Jadący przodem najwyraźniej dojrzał go, bo wskazał nowy kierunek. Wszyscy lekkim łukiem skierowali się ku starcowi. A tego z każdym ich krokiem pewność opuszczała. Było już za późno na podjęcie ucieczki. Oddział pogalopował prosto na niego. W pełnym pędzie dowódca wyjął z cholewy bat i chlasnął nim dziada przez twarz. Starzec padł na ziemie z broczącą raną, a konni pogalopowali w kierunku pobliskiej osady.

 

– Widzieliście jak go chlasnąłem! – zakrzyknął z dumą w głosie, dowódca. Zza jego placów doleciały głośne śmiechy i gwizdy.

 

– Niech zna dziad swoje miejsce na tym świecie! – krzyczał do kompanów. – Drugi raz się nie wychyli – i znów śmiech dobiegł jego uszu.

 

Tratując gniazda kuropatwom i płosząc zające, oddział zbliżał się do niewielkiej osady, którą stanowiło jedynie kilka chałup i tyleż samo kurników, dwie drewniane obórki i chlewik. Zwolnili przed zabudowaniami i stępa wjechali w opłotki. Nikt ich nie przywitał, jedynie ujadanie psów i kręcący się przy obejściach drób, świadczyły o tym, że nie jest to osada widmo.

 

– Gospodarzu! – zakrzyknął dowódca, ale nie spotkało się to z żadną reakcją.

 

– Gospodarzu! – ponowił wezwanie i z jednej z chat wyszedł nieśmiało chłop. Stanął na progu. Z kolejnych chat powychodziło jeszcze kilka osób i też stanęło w drzwiach.

 

– Podejdźcie bliżej – spokojnie zwrócił się do niego konny. Chłop ściągnął czapkę z głowy i trzymając ją oburącz przy piersi, zbliżył się. W tym momencie uwolniona ze strzemiona noga kopnęła go w twarz.

 

– To tak witacie swego pana, psubraty! Tacy to z was gospodarze! Gzicie się po chałupach miast w polu robić, lenie! – to mówiąc, sięgnął po bat i zdzielił nim trzymającego się za twarz chłopa. Jednocześnie pozostali konni sięgnęli po włócznie i stanęli wokół swego dowódcy, zabezpieczając go przed ewentualną próbą obrony. Raz po raz pan na włościach smagał batem jęczącego chłopa, który jak tylko mógł zasłaniał się pokrwawionymi rękami. Pozostali mieszkańcy osady mogli jedynie bezsilnie obserwować ten makabryczny pokaz władzy. Baty spadały na bogu ducha winnego chłopa, który najzwyczajniej w świecie pierwszy wyszedł ze swojej chałupy. Pozostali kmiecie wiedzieli, że każdy z nich mógł być teraz w jego sytuacji. W końcu pan się zmęczył i dysząc ciężko, zakrzyczał.

 

– Nawet na baty nie zasługujecie, chędożone nieroby! Za wasze nieróbstwo i pogardę dla władzy nakładam na was nową daninę. Jutro o świcie odprowadzicie do grodu dwie jałówki i dziesięć kaczek, a po żniwach oprócz zwyczajowych dwóch worków zboża od każdej rodziny przyniesiecie jeszcze po jednym.

 

Nikt nie śmiał się odezwać, choć był to już podatek głodowy. W osadzie, w której wszystkiego było siedem krów oddanie dwóch na rzeź było olbrzymią stratą, a oddanie trzech worków ziarna groziło głodem każdej rodzinie. Pan był srogi, a daniny mu składane obfite, a jednak po takim pokazie siły, nikt głosu nie zabrał. Jak zwykle w takich sytuacjach prosty lud myśli sobie, że jeszcze nie jest tak źle, że może da się jakoś wytrzymać i choć bywa ciężko to jednak jakoś się żyje. Oczywiście w tym momencie odmiennego zdania był skatowany chłop, którego pocięta skóra dawał jasno do zrozumienia, że już dużo gorzej być nie może. Pan tymczasem obwieścił nowe prawo.

 

– Od dzisiaj będę miał was, psubraty, na oku i będę was odwiedzał częściej. A jak jeszcze raz zauważę, że miast robić w polu, za dnia po chałupach siedzicie to jak mi bogowie świadkami, spalę wam te wasze chaty. Rozumiecie!

 

– Jakże to tak? – jeden z chłopów nie wytrzymał i zbliżył się do konnego, świadom ile ryzykuje. – Toż to u nas wszystko porobione, pola zadbane, kamienie na kupę poznoszone, zwierzęta pokarmione. Jakże to tak? Przecież wszystko jak… – nie dane mu było dokończyć. Bat znów świsnął w powietrzu i byłby wylądował na twarzy chłopa, ale ten przezornie zasłonił się czapą. Na taką bezczelność, wściekłość wstąpiła we władykę. Zeskoczył z konia i podszedł do chłopa. Ten zaś cofnął się o krok, ale strwożony nie śmiał się cofnął dalej. Dostał w nos urękawiczoną pięścią i drugi raz pod oko. Osłonił twarz i dostał trzeci raz za uchem. Padł na ziemię, gdzie zostały mu wymierzone dwa kopnięcia w brzuch. Zacharczał i zwinął się z bólu, a usatysfakcjonowany pan wrócił na konia i wydał komendę.

 

– Ruszamy! Za mną!

 

Oddział opuścił osadę. Chwilę wcześniej, gdy jeszcze srogi pan batożył niewinnego kmiecia, ktoś jeszcze opuścił osadę. Niepostrzeżenie, pod strzechami, przemknął cień. Był to młokos, syn batożonego gospodarza, który teraz gnał polami w kierunku sąsiedniej wioski. Sadził kroki niczym obtropiony zając, skakał nad parowami i mknął jak wiatr, by ostrzec najbliższych sąsiadów. Dopadł w końcu do pierwszych ogrodzeń i trzymając się żerdzi, pochylony złapał kilka szybkich oddechów. Odepchnął się oburącz od ogrodzenia i wpadł na środek osady. Podobnie jak jego kolega po fachu pod Maratonem kilka wieków wcześniej, tak i on padł na kolana dysząc ciężko. Uniósł nawet dłoń do góry, ale rozejrzawszy się dookoła zorientował się, że obserwuje go jedynie drób. Zebrał wszystkie, pozostałe siły i rozdarł się na całe gardło:

 

– Janosz nadjeżdża!

 

We wsi zawrzało. Z każdej chałupy dało się słyszeć odgłosy przewracanych mebli, przekleństwa i brzdęk upadających narzędzi. Nim posłaniec złapał kolejny oddech, z chałup wylecieli przerażeni mieszkańcy. Nikt nie zajął się posłańcem, natomiast wieś rozkwitła życiem. Baby powyciągały tary i klamoty do prania i cerowania, a chłopi polecieli za chaty. Nieliczni starcy powyciągali zydle na zewnątrz i szybko zajęli się rzemiosłem. Przy studni od razu zrobiła się kolejka, a żuraw chodził tak, że jeszcze chwila i zacząłby dymić z wideł. Każda baba chciała wylać pro forma chociaż jeden ceber wody przed chatę, aby dało się zauważyć jak wielce poświęcona jest swej pracy. Mimo, że dzień był w pełni, dzieciaki zagoniono do dojenia krów, a korytka ku uciesze całego drobiu wypełniły się na nowo ziarnem i wodą. Nie miało to najmniejszego sensu, bo przynosiło więcej szkód niż pożytku. Dojone krowy boczyły się i wywracały naczynia z mlekiem, a kury padały z przejedzenia. Niestety wszystko to należało wykonać, aby uniknąć tak zwanego zła większego.

 

Pięciu konnych wjechało do wsi. Od pierwszych zabudowań witały ich uniżone ukłony i wiwatowania na cześć mądrego władcy. Baby, i te młode, cycate i te stare, szczerbate, uśmiechały się szeroko i klękały przed konnymi. Gdy stanęli w centrum, podbiegło kilku chłopców, którzy przytrzymali konie, gdy jeźdźcy z nich zsiedli.

 

– Wołajcie sołtysa! – pan na ziemiach zwrócił się do cerującej baby. Gdyby Janosz choć trochę się znał na cerowaniu to z pewnością zorientowałby się, że baba właśnie zszywała otwory na ręce w całkiem nowej kamizelce. Odłożyła kaftan szytą stroną do dołu, żeby nie było widać tej atrapy i pobiegła za chałupę. A tam oparci na widłach i kosturach stali wszyscy chłopi ze wsi.

 

– Ty idź.

 

– Nie, ty idź.

 

– Ja byłem poprzednio i kopa żem zarobił.

 

– A mi fęba fybił, skufwiel.

 

– Idź ty.

 

– Ja się boję, niech on idzie.

 

– Ja nie pójdę.

 

– Wyślijcie jego, on ostatnio mi miedzę zaorał.

 

– A ty mi kaczkę kopnąłeś jak żeś przedwczoraj z pola wracał.

 

Popchnięciami i szturchnięciami chłopi wybrali w końcu jednego, który poszedł na hazard. Ten z niewyraźnym uśmiechem na twarzy wychylił się zza chałupy i podbiegł do Janosza kłaniając mu się w pas.

 

– Fitojcie, panie łaskafy. Fitojcie f nafej fkromnej ofadzie – wygwizdał przez braki w uzębieniu chłop i skłonił się nisko, zamiatając czapą obejście. Pan wziął się pod boki i przyjrzał chłopu podejrzliwie.

 

– Coś żeś szybko wrócił z pola – Chłop pomyślał krztynę, spojrzał z wyrzutem na babę i odpowiedział.

 

– A bo ja nie na polu fem był ino w kufniku – Janosz chwilę podumał czym ów kufnik może być, ale ostatecznie postanowił tematu nie drążyć. Odchrząknął tylko i przeszedł do innego tematu.

 

– A reszta gospodarzy gdzie? Też w kufniku?

 

– Nie – rozdziawił japę chłop, ukazując pełny, a właściwie już niepełny garnitur uzębienia – A ło tam – chłop wskazał za chałupę, ale szybko się zreflektował i machnął wolniej ręką wołając:

 

– Łooo tam, daleko w polu, panie. Zajęci cięfką codzienną pfacą – znów skłonił się nisko.

 

– Rofumiem, tfu, rozumiem – groźna mina Janosza zelżała nieco. Otarł pot z czoła i spojrzał na słońce – Odwiedzę ich w drodze do kolejnej osady – w tym momencie dało się słyszeć cichy, oddalający się tupot kilkunastu nóg, dobiegający zza chałupy.

 

– Co to było? – zapytał pan.

 

– Kufy – odpowiedział chłop.

 

– Kufy? – zdziwił się pan.

 

– Kufy – potwierdził chłop i gwoli wyjaśnienia dodał – Kufy hałasują w kufniku, nic to takiego.

 

Pan dbając o swój wizerunek wszechwiedzącego władcy, zdecydował się nie zdradzać z brakiem podstawowej znajomości inwentarza wiejskiego. Potarł się po brodzie, znów otarł pot z czoła i poprosił o wodę dla siebie i swoich przybocznych.

 

Ceber, z głuchym stuknięciem, uderzył o dno studni. Przerażona baba ponowiła próbę zaczerpnięcia z takim samym rezultatem. Zajrzała do środka i spojrzała z paniką w oczach na Janosza. Zauważył to i wolno, w obstawie swoich uzbrojonych po zęby wojów, zaczął zbliżać się do baby. Ta jak głupia, ponowiła jeszcze kilka razy próbę, za każdym razem wywołując głuchy stukot o dno. W ferworze przygotowań na przybycie pana, mieszkańcy osady wybrali w krótkim czasie całą wodę ze studni, która teraz nie zdążyła się z powrotem napełnić. Pęciny koni natomiast umazane były błotem, które zrobiło się po wylaniu wielu cebrów na ziemię. Baba to zrozumiała i zrozumieli to też wszyscy mieszkańcy osady, którzy zaprzestali swoich zajęć i w ciszy śledzili sytuację. Niektóre kobiety powpychały dzieci do chat w przeczuciu, że zaraz wydarzy się coś złego. Nie myliły się. Janosz podszedł do stojącej przy studni baby.

 

– Coś nie tak? – zapytał złowrogo zbliżając twarz do twarzy kobiety. Przez drżące usta udało jej się jedynie wybełkotać:

 

– Wody nie ma.

 

Janosz rozejrzał się po osadzie. Przed kilkoma chatami siedziały, zastygłe w bezruchu, baby i trzymały śnieżnobiałe chusty na tarach. Słońce refleksami odbijało się w kałużach, w których z zamiłowaniem taplały się kaczki. Z innych kałuż, zdyszane psy chłeptały wodę. Stary chłop odmaczał w balii gołe nogi. Janosz zrozumiał jak został oszukany, gdy dojrzał kolejną babę, która niby to kąpała bachora. Dzieciak najwyraźniej znudził się siedzeniem w kadzi i teraz wstał ukazując kompletnie pomoczony ubiór.

 

Karmin wystąpił na policzki Janosza i w sekundę oblał całe lico. Nawet uszy poczerwieniały mu ze złości.

 

– Tacy to pracowici ludzie w was! – rozdarł się piskliwym ze złości głosem. – No to zaraz będziecie mieli co robić – to mówiąc chlasnął wierzchem dłoni babę stojącą przy studni, aż ta osunęła się na ocembrowanie. Wściekły pan wpadł do jednej z chat i po chwili wyszedł z niej jakby już trochę mniej zły. Wszedł do kolejnej i wyszedł z uśmiechem satysfakcji na ustach. Przez chwilę nikt nie rozumiał co się stało. Pan wskoczył na konia i dał rozkaz do wyjazdu. Nim jeszcze opuścili zabudowania doleciał ich pisk, a zaraz za nim drugi. W niebo ze strzech wzbiły się wysokie płomienie. Momentalnie obie chaty stanęły w ogniu. Ludzie rzucili się ratować co się da. Z chałup powynosili ile zdążyli, ale pusta studnia uniemożliwiła jakiekolwiek gaszenie. Nim oddział Janosza zniknął za borem, paliły się już cztery chaty, a niesiony wiatrem jęzor ognia lizał kolejne.

 

W trzeciej wsi mieszkał Wit, chłop prosty lecz niegłupi. I to zawsze do niego pchała się hołota, gdy coś we wsi było nie tak. Tym razem przylecieli wszyscy naraz. Ledwo co zdążył zakąsić kapusty z grochem, a już na przyzbie stała reprezentacja zarośniętych i śmierdzących polowymi pracami kmieci.

 

– Kumie. Kum pozwoli – jeden z kmieci kiwnął palcem na Wita, nie śmiąc wchodzić bez pozwolenia do izby. Drewniana łyżka opadła na stół. Owalna twarz powoli odwróciła się w ich stronę pokazując zmarszczone krzaczaste brwi.

 

– Pali się?

 

– Ano, tak jakby.

 

Wstał od stołu. Mimo, że chłop w drzwiach stał na wysokim progu, to równać się wzrostem z Witem nie mógł. Chudy i długi jak kij od wideł, Wit, miał wzrostu tyle ile rozumu. Tak się mówiło we wsi. On sam starał się raczej z tym nie wychylać. Lubił spokój i porządek… i piwo. O tak. To ostatnie lubił najbardziej.

 

– To co się pali? – zapytał, gdy wyszli na gumno.

 

– A, ło – odpowiedział obrazowo chłop i wskazał ręką na zachód, gdzie w powietrze unosił się słup dymu. – Obórki się palą.

 

– O ho, ho. Trza by kogoś z pomocą im wysłać. Jak mi się zdaje to nie jedna chałupa poszła z dymem, a całe sioło. Do wieczora możemy tu mieć kilkanaście rodzin szukających dachu nad głową. Trzeba przygotować dodatkowe sienniki. – kilku chłopów odbiegło, by wypełnić polecenie.

 

– Musimy im też jakąś strawę zapewnić. Ubijcie ze dwa woły, jeden może być mój – znów kilku odbiegło. Wit ruszył przez gumno w kierunku bijącego w niebo dymu. Założył prawą rękę za siebie, a lewą pocierał brodę.

 

– Musimy im pomóc jak najszybciej odbudować wieś. Jutro skoro świt wyruszycie z pogorzelcami z powrotem. Naostrzcie siekiery, bo roboty będzie od kuśki. Babom powiedzcie, żeby chleby piekły. Kryzysowa chwila wymaga kryzysowego myślenia – dodał sentencjonalnie unosząc palec wskazujący do góry. Chłopy pokiwały głowami.

 

– …Ale co się tam właściwie stało – zastanowił się krocząc dostojnie jak czapla otoczony wpatrzonymi w niego kmieciami.

 

– Ktoś coś wie?

 

– Jeno tyle, że dym widać – doleciał go głos z tłumu.

 

– Ano, dym widać – zatrzymał się i wpatrywał w unoszącą się czarną chmurę.

 

– Leć no który do nich. Jak nam nikogo nie wysłali to sami się dowiemy jeszcze dzisiaj – z grupki wyrwał się chłop i pobiegł w siną dal.

 

Minęła chwila po tym gdy chłop zniknął za zabudowaniami, gdy wszyscy usłyszeli dobiegający tętent koni.

 

– Ocho. Wszyscy wiemy co to oznacza – zakrzyknął Wit. – Na stanowiska!

 

Chłopi rozbiegli się, pozostawiając Wita na środku placu. Ten nie zamierzał się ruszyć. Stał z założonymi do tyłu rękami i słuchał narastających, miarowych uderzeń kopyt. Do wsi wjechali konni. Prowadził ich Janosz. Mimo wrednego charakteru i oczywistego braku cech dobrego przywódcę, prawowity władca tych ziem. Konkretniej rzecz ujmując był on synem prawowitego władcy, ale po śmierci ojca odziedziczył po nim urząd.

 

Było to w czasach, gdy wielki pomór pustoszył okolice i starszyzna musiała szybko zdecydować komu władzę powierzyć. Pech chciał, że z braku innych kandydatur, powierzono władzę Janoszowi. Po latach nikt już nie miał wątpliwości, że był to zły wybór, ale starszyzna do błędu przyznać się nie chciała.

 

Młody pan rządził twardą ręką. Nikogo nie oszczędzał i nikogo nie wywyższał. Wraz ze swoją drużyną objeżdżał okoliczne wsie i tłamsił chłopów. Co z tego, że wszyscy wiedzieli jaki to z niego suczy syn skoro gród dobrze prosperował. Mimo, że chłopi coraz ciemniej widzieli swoją przyszłość, posiadłość Janosza opływała w dostatki. Kupcy przyjeżdżali i odjeżdżali chwaląc sobie mądrego władcę. Gdy parokrotnie zawitało u niego poselstwo wodza wodzów, też wyjechało w przekonaniu, że ziemie te są dobrze zarządzane. Dlatego też i starszyzna znająca sytuację trochę lepiej, akceptowała te rządy twardej ręki.

 

A chłopi? Co z tego, że każda wizyta władcy kończyła się jakimś nieszczęściem. Co z tego, że przed każdą zimą kwitła korupcja, bo chłopi musieli przekupywać strażników by ci wynosili im ziarno, które wcześniej oddali. Tego wszak przed obcymi widać nie było. Mnożyły się liczne afery natury gospodarczej i od czasu do czasu kogoś złapano. Lud musiał sobie jakoś poradzić. Do worków z ziarnem dosypywano piasku lub wręcz moczono ziarna by zajmowały więcej miejsca. Świnie prowadzone do grodu pasiono żwirem by były cięższe, a krowom podwiązywano wymiona i czopowano odbyty. Takie i szereg innych praktyk wymusiła polityka Janosza. On sam tego nie zauważał, tylko z lubością kontrolował swych poddanych. Miał ambicję wiedzieć wszystko o wszystkich. Dlatego jeździł po wsiach i ganiał chłopów. Bił ich, kopał i znieważał w przekonaniu, że jest to banda darmozjadów, którym przypadło niebywałe szczęście urodzić się na jego ziemiach. Co najmniej raz w tygodniu odwiedzał kilka wsi by uczyć moresu i krzewić dyscyplinę pracy. Tego jednego dnia przesadził. Gdy wjechał do wsi Górki na środku placu ujrzał Wita. Podjechał do niego i zatrzymał konia tuż przed jego twarzą.

 

– Witajcie, Janoszu – usłyszał lodowate wręcz przywitanie. – Nie wiecie może cóż to za dym widać za lasem? – usłyszał pytanie nim zdążył się odezwać. Lodowate spojrzenie chłopa wierciło mu głowę. Gdyby był nieco bardziej rozgarnięty, lub gdyby zastanowił się choć przez chwilę nad tym co zrobił, skłamałby lub wymyślił jakieś usprawiedliwienie dla swoich czynów.

 

– Spaliłem wieś – spojrzał wyniośle na Wita. – Pieprzone nieroby chciały mnie oszukać. Mnie! Swego pana! Niech to będzie także nauczka dla was. Ciężką pracą narody się bogacą – dodał sentencjonalnie unosząc palec do góry.

 

– Wyście nie ze wsi, to widać – pokiwał z politowanie głową Wit. – Jakbyście wiedzieli cokolwiek o życiu na wsi to byście inaczej gadali. Powiem wam, tak na przyszłość, że są dwa okresy w ciągu roku, gdy chłop ma trochę wytchnienia. Jest to zima i właśnie okres przed żniwami. Wtedy to chłopi zająć się mogą rzemiosłem lub choćby pochędóżką co by następne pokolenie zmontować. Dobry władca to wie.

 

– Jak śmiesz mnie obrażać – po groźnych minach drużyny Janosza, Wit wywnioskował, że przesadził, ale wrodzona niechęć do niesprawiedliwości była w nim większa niż strach przed batem. Batem, który właśnie się uniósł nad łeb konia.

 

– Stójcie! – zakrzyknął do Janosza. – Rozsądku nieco. Zsiądźcie z konia, a oprowadzę was po wsi i nieco poopowiadam – zaskoczony taką reakcją władyka posłuchał. Nikt wcześniej mu lekcji nie zaproponował. Świadom swego młodego wieku postanowił skorzystać z okazji dowiedzenia się czegoś z pierwszej ręki.

 

Zostawił więc konia i w towarzystwie uzbrojonych po zęby wojów wybrał się na przechadzkę po wsi. Przestraszeni chłopi umykali przed nimi. Baby chowały co ładniejsze córki do chat, a Wit dostojny i opanowany tłumaczył Janoszowi skąd biorą się jajka i jak to się dzieje, że świnia żre. Ogólnie przekazał mu wiedzę, która była oczywista nawet dla wiejskiego pięciolatka, ale dla władcy była to najwyraźniej wiedza tajemna. Nie była to z pewnością wiedza tajemna dla jego wojów, którzy coraz wścieklej patrzyli na Wita. Irytowało ich, że z taką łatwością robi idiotę z ich pana. A pan zasłuchany w opowieści patrzył jak karmi się kaczki i doi krowy. Sam kiwał co chwilę mądrze głową i dostojnie kroczył po kolejnych kaczych kupach.

 

– I stąd właśnie, wasza łaskawość, bierze się tan nieprzyjemny fetor – wyjaśnił Wit wskazując drzwiczki od chlewika. – Wasza miłość powinna sama sprawdzić jak bardzo cuchnie w środku – i wepchnął zaskoczonego Janosza do środka.

 

– Już! Wypuść mnie! Śmierdzi! – krzyczał władca z chlewika, podczas gdy reszta wsi wybornie się bawiła.

 

– Teraz już wasza miłość rozumie ile to rzeczy musi prosty chłop wytrzymywać na co dzień – Janosz w zrozumieniu pokiwał głową.

 

– Na dzisiaj wystarcz – zakończył wycieczkę Wit podprowadzając ich do koni. – Późno się robi. Do grodu kawał drogi, a u nas w borze nocą wilki grasują. Ale zapraszamy w każdej chwili, a przekona się wasza miłość, że nikt tu nie próżnuje – pomachał im jeszcze na do widzenia i odetchnął z ulgą.

 

– No to musimy go teraz zabić – powiedział, gdy podbiegło do niego kilku kmieciów. Na widok ich zaskoczonych i przerażonych oblicz dodał wyjaśnienie. – Niewiedza i głupota groźniejsze są od bata ludkowie moi. Lepiej będzie dla wszystkich jak umrze, bo inaczej nam to nasze sioło gotów spalić. Po za tym – to już powiedział ciszej – i ja będę miał przesrane, gdy zorientuje się, że z niego zakpiłem.

 

Wieczorem zebrała się rada, której przewodniczył Wit. Do mieszkańców wsi dołączyła grupa ze spalonych Obórek. Lamentom i utyskiwaniom na los nie było końca. W końcu Wit przedstawił swój pomysł.

 

– Zabijesz nas – rozległy się głosy przestraszonych kmieciów.

 

– Skażesz nas na niełaskę.

 

– Nikogo na nic nie skażę po za sobą – odparł pewnie. – Wezmę winę na siebie i po wszystkim oddam się w ich ręce. Za Janosza czeka mnie śmierć, bo tej zniewagi mi nie daruje. Jak jego zabraknie będą mnie musieli zawieść do stolicy na sądy. Tam przed obliczem Lecha będę mógł powiedzieć jakim to skurczysynem był Janosz. Opowiem o wszystkich krzywdach jakie nam wyrządził to może następny władca będzie lepszy – kmiecie zastanowili się przez chwilę.

 

– A jak chcesz tego dokonać, skoro on zbrojny jeździ – spytał jeden.

 

– W tym niestety będziecie mi musieli pomóc – na sali podniosła się wrzawa. Jedni byli za zabiciem inni mówili, że tak bardzo źle jeszcze nie jest. Wszyscy jednak wiedzieli, że trzeba to było zrobić. Powstrzymywał ich jedynie strach. Strach przed odpowiedzialnością, strach przed karą i ten największy, strach przed zmianami. Wszak przecież tak to już jest, że każdy niezależnie jak źle mu się wiedzie, boi się cokolwiek uczynić z obawy przed pogorszeniem. Tak i tutaj było. Kłócili się ze sobą, wymachiwali kijami i grozili sobie pięściami do późnej nocy. W końcu, gdzieś z tłumu prosta lecz prawdziwa myśl zakwitła. Myśl stara jak sama cywilizacja, że przecież nie może być źle, gdy będą się trzymać razem. Rozeszła się jak fala po ludziach budząc nową nadzieję i gasząc strach. Wnet siła wstąpiła w ich serca i napełniła głowy ochotą do czynów. Miast pieklić się i bać o przyszłość raz dwa opracowano plan. Plan złowrogi i mściwy, okrutny i sprytny. Plan zabicia władcy.

 

Do realizacji planu potrzeba było trochę mięsa i dużo krwi. O tak, krwi potrzeba było bardzo dużo. W tym celu ubito kilka jałówek i całą rzeszę drobiu. Przez tydzień mieszkańcy wsi opływali w mięsiwo ucztując ile wlezie. Znali wszak zwyczaje swego pana i nie spodziewali się wizyty przed czasem. W ciągu tego tygodnia wzniesiono też kolektywnie kilka chałup w spalonych Obórkach. Polecono także ich mieszkańcom co mają robić, gdy nadejdzie pora.

 

Równo siedem dni później Janosz znowu wybrał się na objazd swych ziem. Nie nauczony niczego znów znieważał i bił batem swoich podwładnych. Znów wyzywał od nierobów i groził daninami i znów kilku chłopów padło pod jego ciosami. We wsi Obórki pokiwał tylko z uznaniem głową nad tempem prac, nie poczuwając się jednak do winy za krzywdę mieszkańców. Gdy dotarł do wsi Górki znów stanął oko w oko z Witem. Ten opanowanym i miłym głosem, niespodziewanie poprosił go o radę. Weszli razem do chałupy i długo dyskutowali. O czym? To nieistotne, bo najistotniejszą częścią planu było odciągnięcie uwagi władcy na jakiś czas. W tym czasie z obu wsi ruszyli kmiecie realizować złowrogi plan. Beczki z krwią i mięsem powieziono w las. Tam wylano krew na drogę tworząc krwiste błoto i kałuże. Mięso rozrzucono po krzakach by swym zapachem zwabiło wilki.

 

Po zmroku Wit wypuścił Janosza z chaty. Ten jeszcze zapewnił, że przemyśli całą sprawę i za tydzień da odpowiedź. I choć nikt się nie dowiedział, czym Wit zajął władcę, to wszyscy byli pewni, że odpowiedzi nie usłyszą.

 

Janosz wsiadł na konia i dał rozkaz do wyjazdu. Zniknęli za chałupami i pogalopowali drogą prowadzącą w bór. A tam… Tam rozpętało się piekło. Zwabione zapachem wilki rzuciły się na pokryte krwią pęciny koni. W niemal zupełnej ciemności jeźdźcy kłuli dzidami na oślep i ryczeli dziko. Przerażone konie stawały dęba kopiąc i rżąc w panicznej agonii. Otoczone stadem wściekłych bestii nie reagowały na ostrogi i szarpnięcia wędzisk. Przeciwnie, przerażone same zaczęły kąsać po udach swych jeźdźców by jak najszybciej pozbyć się balastu i uciec. Drapieżniki pobudzone zapachem mięsa chciały ucztować. Pokrwawione kły i pazury co i rusz przecinały końską skórę. Zmęczeni nieustannymi atakami jeźdźcy w końcu, jeden po drugim osuwali się z kulbak w rozszalałe stado. Tam zasłaniając się rękami i nogami przed ostrymi zębami darli się w niebogłosy. Odciążone konie wyrwały się z okrążenia i pognały przed siebie odciągając część watahy.

 

Wtedy weszli chłopi. Uzbrojeni w widły i pochodnie szli ogniem przez las. Za sobą ciągnęli płonący wóz z sianem i drewnem. Szli hałasując i odstraszając kolejne bestie. Gdy doszli do oddziału Janosza zamarli z przerażenia. Władca i jego czterech wojów leżeli na ziemi. Cali byli we krwi i błocie. Wyglądali jak obdarte żywcem ze skóry truchła, które na dodatek się ruszały. Czterech jeźdźców dokonało żywota pod szybkimi pchnięciami wideł. Piąty nie miał tyle szczęścia. Janosz leżał na wznak z otwartymi oczami. Z jego pokąsanych łydek i ud sączyła się świeża krew, dużo jaśniejsza niż krwawe błoto. Wit stanął nad nim w rozkroku. W dali rozległo się przeciągłe rżenie konia przechodzące w kwik. To wilki rozpoczynały ucztę. Przez zalane krwią oczy Janosz spojrzał na Wita. Jego oświetlona płomieniami twarz wydała mu się iście demoniczną. Jego zimne oczy patrzyły na niego. Zobaczył jeszcze jak Wit unosi oburącz nad głowę ciężką siekierę.

 

– Siły natury w służbie człowieka, skurwielu – dostrzegł jeszcze blask jej żelaza na sekundę nim opadła rozłupując mu czaszkę.

 

Legendy o tym wydarzeniu niosły się z ust do ust okolicznych kmieci. Jedni twierdzili, że było to we wsi Obórki inni, że Górki. Jedni i drudzy mieli rację i jednocześnie się mylili. Ale jedno było pewne. Każdy władca, gdy tylko usłyszał tą historię zmieniał diametralnie podejście do chłopów. Żaden nie chciał skończyć jak znienawidzony Janosz. Jeszcze przez długi czas chłopi z obojętnością patrzyli na swych władców świadomi swej władzy nad nimi. Przecież to tylko dzięki ich akceptacji władza miała władzę. Zresztą co to za władza, którą może obalić kilka beczek krwi i wataha wilków. Pozorna.

 

Wit natomiast postąpił honorowo. Tak jak obiecał, następnego dnia poszedł do grodu. Oddał się strażnikom w niewolę i opowiedział o wczorajszym zdarzeniu. Gdy opowiadał widział w ich oczach rosnące przerażenie. Wiedział, że zrobią dokładnie tak jak przewidział. Bo tak to już jest na tym świecie, że pozbawiona głowy silna ręka posłucha każdego, kto wie co robi.

Koniec

Komentarze

http://www.slownik-online.pl/kopalinski/6F4C4D2F519E42CAC125658100107453.php

Infundybuła chronosynklastyczna

"zabezpieczając go przed ewentualną próbą obrony" – chyba ataku

 

Według mnie jest to przyzwoicie napisany tekst, ale co do samej treści to była dla mnie nużąca i nabyt rozwlekle przedstawiona. No i brak fantastyki. Niemniej jestem przekonany, że znajdzie się grupa odbiorców, której taki styl będzie odpowiadał.

nooo, i ktoś zna klasykę filmową!

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

…Przy czytaniu rozbolał mnie garnitur zębów i nie dałem rady skończyć. Pozdrawiam..

Nie urywa głowy, ani żadnej innej części ciała. Do przeczytania, choć niektóre zdania kłują trochę w oczy, a niektóre kwestie wydają się zupełnie niepotrzebne, przez co całość trwa dłużej, niżby to było konieczne.

Początek opowiadania, a człowiek już ziewa. Postanowiłeś na opisy, ale nie potrafisz ich konstruować. A dalej? Być może tekst nie dla mnie, bo potwornie się nudziłem czytająć o tych chłopskich problemach.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

@beryl, przecież odpoczątku wiadomo, że on płaci temu wydawcy za wydanie swojej grafomani ;)

@Monivrian.

 

Komentarz jest nie na miejscu. Jakkolwiek opowiadanie jest słabe, to takie uwagi wykraczają daleko poza merytoryczną dyskusję nad wartościami literackimi tekstu.

Infundybuła chronosynklastyczna

To ja tylko poprawię się:

Postanowiłeś na opisy Oczywiście chodziło o słowo "postawiłeś".

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka