- Opowiadanie: Lucidity - Nie dowierzaj kotu

Nie dowierzaj kotu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nie dowierzaj kotu

 

Medea lubiła dzieci.

 

Miały gładką skórę, świeże mięsko i słodką krew, więc idealnie nadawały się na posiłek dla prawdziwej wiedźmy.

 

W chwilach kryzysu Medea zadowalała się chińskimi zupkami z marketu, ale nawet ona, jak każda normalna kobieta, potrzebowała czasem odrobiny luksusu. Próbowała walczyć ze swoimi zachciankami, chciała uchodzić za silną i powściągliwą. Niestety śmietnikowe jedzenie źle działało na jej wygląd. A ochota na coś smakowitego nieustannie rosła.

 

Okazja do zaspokojenia głodu jakoś się nie nadarzała, a Medea marniała w oczach. Starość, którą wiedźma jeszcze do niedawna zwalczała swoimi eliksirami i czarami, powoli sięgała po to, co jej się słusznie od kilku tysięcy lat należało. Twarz Medei pokryła się siecią zmarszczek, oczy zagubiły dawny drapieżny blask, a włosy straciły gęstość i kolor. Mojry z radością zacierały ręce, nie mogąc się doczekać, aż przetną nić życia tej oszustki.

 

Każdego dnia, patrząc w lustro, Medea powtarzała sobie, że zmiany zachodzące w jej wyglądzie ani trochę jej nie obchodzą. „Kolejny siwy włos? A co to za różnica?!” – szeptała gniewnie podczas porannej toalety. Kiedy lustrzane odbicie szykowało się, żeby odpowiedzieć coś wyjątkowo złośliwego, Medea zatrzaskiwała drzwi łazienki i niczym chmura gradowa wypadała z domu na ulicę.

 

Wiedźma żyła w odosobnieniu, samotnie pielęgnując nędzne resztki swojej niegdysiejszej urody. Chociaż nie, mała poprawka. Wcale nie samotnie. Towarzyszyła jej przecież dwójka przepięknych kotów, a – jak powszechnie wiadomo – kot potrafi wypełnić pustkę lepiej niż niejeden człowiek, nawet jeśli całe dnie spędza poza domem, załatwiając swoje szemrane interesy.

 

Czarownica godzinami przesiadywała w starym fotelu, głaszcząc grzbiety ukochanych pupili i wspominając dawne czasy. Wciąż na nowo odtwarzała w myślach dzień, w którym zdecydowała się pomóc Jazonowi w zdobyciu złotego runa. Przypominała sobie wszystkie zbrodnie, wszystkie perfidne okrucieństwa, których dopuściła się najpierw w imię miłości, a potem – w imię zemsty. Teraz wydawało jej się, że tamta Medea umarła dawno temu.

 

Jeśli już wychodziła z domu, to tylko dlatego, że nie mogła dłużej wytrzymać w czterech ścianach. Przebywanie wśród ludzi szybko okazywało się jednak irytujące i męczące. Medea czuła się wtedy jak ktoś stojący na dwóch oddalających się od siebie kawałkach kry. Ostatecznie wybierała opcję pomiędzy: wychodziła późnym wieczorem, spacerowała po opustoszałych parkach, a czasami zaglądała na cmentarze, żeby zebrać jakieś składniki i przy okazji postraszyć hieny cmentarne. Opłacało się użyć odrobiny magii dla widoku dorosłego człowieka, który nagle blednie, odwraca się na pięcie i w popłochu ucieka gdzie pieprz rośnie, przekonany, że ściga go krwiożerczy demon. Oj, opłacało się, opłacało.

 

Któregoś dnia o Medei ni stąd ni zowąd przypomniała sobie jej dawna znajoma, jasnowłosa piękność z mroźnej Skandynawii. Freja omal nie krzyknęła z przestrachu, widząc, co upływ czasu zrobił z twarzą i sylwetką wiedźmy. Zgarbiona i zgnębiona reumatyzmem Medea rzeczywiście nie prezentowała się najlepiej. Z niekłamaną zazdrością patrzyła na Freję, szczupłą, zadbaną i uwodzicielską nawet w wyciągniętych dresach.

 

– Med – stwierdziła Freja. – Wyglądasz jak szkielet! Musisz koniecznie coś ze sobą zrobić.

 

– Łatwo ci mówić – odpowiedziała wiedźma opryskliwie. Była zła jak osa, więc wizyta nie trwała długo.

 

Ale w końcu rada przyjaciółki to rzecz święta, czyż nie? Nie należy jej pochopnie odrzucać.

 

Medea siedziała więc na niewygodnej ławce w miejskim parku i zastanawiała się głęboko, jakim sposobem mogłaby upolować tłustego, rumianego berbecia, który przywróciłby jej część utraconego wigoru. Czasy się zmieniły, nie było już tak łatwo jak kiedyś. Kilka wieków temu wystarczyło zatrudnić podrzędne demony do pieczenia pierników. Byle prowizorka z ciastek przyciągała dzieci lepiej niż magnes. A dziś? Dziś nikt już nie wierzył w czary. Dziś dzieci skusiłoby może najnowsze „pe-es-trzy” czy inne ustrojstwo o dziwnej nazwie; chatka z piernika wzbudziłaby tylko szyderczy chichot.

 

Niestety Medea, choć córka królewska, na starość ledwo wiązała koniec z końcem. Kiedy jeszcze była w stanie zachować ulotną młodość, zawsze znalazł się malarz, który chciałby ją namalować albo fotograf, który potrzebował do sesji właśnie takiej wyrazistej modelki jak ona. Nie brakowało również biznesmenów szukających towarzystwa pięknej kobiety w zamian za drogie prezenty i kolacje w ekskluzywnych restauracjach. Ale teraz? Kto chciałby umówić się z pomarszczoną siedemdziesięciolatką? No kto?

 

Medea żyła ze skromnego zasiłku. Nie miała pieniędzy, żeby zdobyć odpowiednią przynętę na pulchniutkie bachory, kupując „iksboksa", „łii" lub „ajpoda". Nawet nie do końca wiedziała, co te wszystkie słowa znaczą. Poza tym obawiała się, że moc artefaktów potrafiących tak silnie zawładnąć umysłami dzieci, mogłaby wymknąć się spod jej kontroli. Nie chciała myśleć, do jakiej katastrofy by to doprowadziło. Z mieszaniną smutku i wstydu przyznawała przed samą sobą, że przez wieki jej potęga stopniała.

 

Jaka szkoda, pomyślała Medea z niespodziewaną nutką nostalgii, że kochana babunia Jaga skończyła w piecu. Ona była prawdziwym geniuszem. Wymyśliła przecież bajkę o piernikowej chatce. Ba, zbudowała tę chatkę! I dzięki temu przez kilka stuleci miała stały dopływ jedzonka, bo dzieci lazły do lasu jak głupie. Inna sprawa, że pech (przy niewątpliwym udziale ironii losu) zafundował jej tak nieprzyjemny koniec…

 

Medea dobrze wspominała Jagę. Przyjaźniły się; wspólnie warzyły mikstury, rzucały uroki i przywoływały demony o kucharskim zacięciu.

 

– To były czasy – mruknęła wiedźma i wstała z ławeczki, walcząc ze zdrętwiałymi kończynami.

 

Wracała do domu powoli, nigdzie się nie spiesząc. Wiatr bawił się jej czarną chustą, którą zawiązała na głowie dla ukrycia siwiejących włosów. Wokół panowała ciemność, bo latarnie w przypływie złośliwego humoru gasły, kiedy Medea pod nimi przechodziła. W jednej z uliczek na wiedźmę padły groźne spojrzenia młodocianych bandytów. Iskierka magii sprawiła, że chuligani czatujący w bramie nagle doszli do wniosku, że drepcząca chodnikiem starowinka to babcia jednego z nich, a co za tym idzie – nie wolno jej ruszać.

 

Dotarcie do obdartego mieszkania na przedmieściu zajęło Medei ponad godzinę. Od samego progu dwa koty, Śnieżynka i Węgielek, przywitały ją radosnym miauczeniem. Uwielbiała te sierściuchy. Były takie urocze… Takie słodkie i urzekające…

 

I wtedy olśnienie uderzyło Medeę niczym grom z jasnego nieba. Rzuciła się do telefonu i nie zważając na późną porę, wykręciła numer Freji. Po krótkiej rozmowie uśmiechnęła się jadowicie. Przez moment poczuła się niemal jak za dawnych czasów, gdy jeszcze kochała Jazona, nie cofała się przed niczym i potrafiła odprawić każdy rytuał. Teraz znowu była tamtą groźną Medeą. A w każdym razie chciała nią być, choćby przez chwilkę.

 

Błękitnooka Śnieżynka otarła się nogi swojej pani i zamruczała z uwielbieniem. Była jak maskotka.

 

***

 

Medea zawsze sądziła, że to czarne koty są najpiękniejsze ze wszystkich. Wiele wskazywało jednak na to, że z racji swojej profesji, nie potrafiła wykazać się obiektywnym podejściem do sprawy. Cóż, skrzywienie zawodowe. Zgiełk, puszysty zakapior z jednym okiem i sierścią ciemną jak płaszcz kostuchy wcale nie wzbudzał zachwytu. Choć zdaniem wiedźmy zdecydowanie powinien.

 

Ludzie omijali kocura szerokim łukiem, jakby bali się przebiegłości błyskającej w żółtym oku. Tęga starsza pani, której imponującą postać wieńczył wściekle fioletowy beret, przeżegnała się w popłochu na jego widok. Zgiełk specjalnie przedefilował tuż przed jej nosem, mrucząc ostrzegawczo, żeby pokazać, co myśli o tych głupich kocich zabobonach. Na damie wywarło to takie wrażenie, że potem przysięgała sąsiadkom, że na ulicy minął ją sam diabeł.

 

Kot krążył po całej dzielnicy, poszukując miłych dzieci w wieku do lat sześciu. Takie miał zlecenie, ale nie udało mu się go wypełnić. W jednym domu poszczuto go psem, w innym omal nie dostał w łeb ciężkim butem. Udało mu się ocalić cenne piąte życie, ale uznał, że nie będzie dłużej ryzykować. Stara wiedźma z przedmieścia musiała znaleźć kogoś innego do odwalenia brudnej roboty.

 

***

 

Plan, w założeniu genialny, spalił na panewce, a wszelkie próby jego reanimacji kończyły się porażką. Medea z dnia na dzień traciła nadzieję. Nawet osławiona moc pozytywnego myślenia niewiele mogła tu zdziałać.

 

Czarownica karmiła koty, bijąc się z myślami. Istniał jeszcze jeden sposób na dopięcie swego. Wystarczyło poprosić o pomoc. Ale czy ryzyko nie było zbyt wielkie?

 

Z ociąganiem zasiadła do układania listu. Pojedyncza świeca dawała akurat tyle światła, żeby Medea mogła widzieć, co pisze. Trzęsąca się dłoń z początku kreśliła litery koślawe, niekształtne, ale potem pajęcze pismo zyskało nieco uporządkowania.

 

„Droga Bast”

 

W założeniu notatka miała być uprzejma i w przyjaznym tonie, ale w praktyce wyszło jak wyszło.

 

„To żadna tajemnica, że straszna z ciebie suka, ale mam sprawę. I, na złote runo, wiem – z chęcią mnie zignorujesz, lecz przeczytaj chociaż do końca. Mam dla ciebie ofertę nie do odrzucenia…”

 

Medea naskrobała jeszcze kilka enigmatycznych zdań wyjaśnienia i westchnęła ciężko. Odłożyła pióro na pokryty brzydką ceratą blat, pstryknęła, a arkusik papieru zapłonął i zmienił się w popiół. Swąd spalenizny unosił się w powietrzu przez kilka następnych minut.

 

Wiadomość wysłano. Kości zostały rzucone. Nie było odwrotu.

 

***

 

„Kochana Medeo! Nie sądziłam, że jeszcze żyjesz. Zaskoczyłaś mnie, naprawdę. Widać Kirke obdarzyła Cię większą mocą, niż bym się tego po niej spodziewała. Kolejny dowód na to, że życie jest pełne niespodzianek.

 

Co do Twojego liściku… Uważam, że nazywanie bogini-kotki suką brzmi śmiesznie. A w dodatku, skoro prosisz o pomoc, jest przejawem niespotykanej nieuprzejmości.

 

Mimo to chętnie spotkam się, by omówić tę tajemniczą sprawę. Co powiesz na klub Kocie Oko? Zapewniam, to bardzo miłe miejsce.”

 

***

 

Powiedzieć, że Medea czuła się nieswojo, byłoby za mało. Żadne słowo nie opisze, jak bardzo nie na miejscu wydawała się wiedźmie jej obecność w zadymionym, parszywym klubie.

 

Ciała wirowały w szalonym tańcu, a pulsująca muzyka wprowadzała umysł w pewien rodzaj narkotycznego transu. Natłok agresywnych bodźców sprawił, że Medeę zaatakowały mdłości. Otrząsnęła się, przepchnęła do baru i zamówiła pierwszego lepszego drinka. Nie wiedziała, gdzie szukać egipskiej bogini, więc uznała, że najlepszym wyjściem będzie cierpliwe czekanie, aż Bastet sama się ujawni.

 

Barman uśmiechnął się do niej czarująco. Czar nie odjął jej lat, tylko zmienił wygląd. Proste zaklęcie zadziałało prawidłowo, ale było niewygodne jak za małe buty. Wiedźma cały czas miała wrażenie, że iluzja lada moment rozsypie się w proch. Nic tam, przedsięwzięcie wymagało poświęcenia.

 

W pewnym momencie muzyka zrobiła się gwałtowniejsza, bardziej mroczna. Medea rozejrzała się i zobaczyła Bastet przy konsoli. Bez żadnych wątpliwości, to musiała być ona. Bogini miała na twarzy maskę czarnej kocicy i miksowała kawałki electro z dziką energią. W świetle stroboskopu tatuaż na jej ramieniu poruszał się jak żywy.

 

Kiedy przy konsoli zmienił ją młody chłopak, podeszła do baru przywitać się z Med.

 

– Nieźle wyglądasz jak na śmiertelniczkę.

 

– To tylko miraż, Bast. I coś czuję, że nie wytrzyma długo. Wyjdziemy?

 

Bogini skinęła głową, powodując, że jej lśniące czarne włosy sięgające połowy policzka zatańczyły wokół twarzy. Chwyciła wiedźmę za łokieć i wyprowadziła ją na zaplecze klubu. Medea z wdzięcznością przywitała błogą ciszę, która tam panowała. Widać pomieszczenie było dźwiękoszczelne.

 

– Wytłumaczysz mi jeszcze raz znaczenie pojęcia „miłe miejsce”?

 

– Czyżby nie spodobał ci się mój klub, Med?

 

– Twój… – wiedźma urwała i westchnęła. – Powinnam się domyśleć.

 

– Powinnaś.

 

Zapadło niewygodne milczenie. Medea przygryzła wargę. Za wszelką cenę próbowała uniknąć patrzenia bogini prosto w oczy. Zbyt wiele czaiło się w nich kpiny zmieszanej z pogardą.

 

– Dawniej nie byłaś takim tchórzem – prychnęła Bastet. – Powiesz mi wreszcie, na ruiny Bubastis, o co ci właściwie chodzi?

 

Medea, pomimo podskórnego niepokoju, uśmiechnęła się pod nosem.

 

– Pewnie, że ci powiem. Nie wszystko, ale i tak jestem pewna, że mój plan ci się spodoba.

 

***

 

Tamtej nocy w klubie, korzystając z bezcennych minut działania zaklęcia, wiedźma zdołała oczarować, a następnie spić w trupa studenta, który do Kociego Oka trafił zupełnym przypadkiem. Szukał podrywu, znalazł ponętną czarownicę z problemami finansowymi. Nic dziwnego, że obudził się bez portfela, komórki i butów. Jeśli spojrzeć na to z dystansem, to właściwie dopisało mu szczęście. W czasach swojej największej potęgi Medea zmusiłaby go, żeby na kolanach błagał, aby łaskawie przyjęła jego marne dary.

 

***

 

– Nie żartuj, Med – Freja głaskała po głowie małego białego kotka. Zwierzę wierciło się niespokojnie, chcąc zeskoczyć na ziemię, lecz delikatne dłonie przytrzymywały kota nadzwyczaj skutecznie. – Naprawdę okradłaś studenta? STUDENTA?!

 

Medea zawzięcie mieszała gęstą miksturę w garnku, który pamiętał zapewne czasy Napoleona.

 

– Owszem – przytaknęła. – I widziałam się z Bastet. Obiecała mi pomóc.

 

Przez twarz Freji przebiegł nieładny grymas.

 

– Wiesz, że nie można jej ufać. To obca bogini. W dodatku taka, która przez tysiąclecia przeszła znaczną metamorfozę. Z silnej bogini-lwicy do bogini-kotki. Na pewno tkwią w niej resztki pierwotnej natury. Na twoim miejscu od razu podziękowałabym jej za współpracę. Ryzyko jest zbyt duże. A skąd masz w ogóle przepis na ten eliksir? Od niej, tak?

 

Medea przewróciła oczami.

 

– No pewnie, a od kogo innego? Och, daj spokój! Ty też jesteś dla mnie obcą boginią, zapomniałaś? Bast jest zbyt uczciwa, nie oszuka mnie. Hm, potrzebuję kilka włosów twojego kota. Pozwolisz?

 

Freja pozwoliła.

 

Gdy biały kłak utonął, wywar zabulgotał donośnie i przybrał kolor mleka. Medea zanurzyła w nim palec i oblizała.

 

– I jak? – spytała Freja bez przekonania.

 

– Ujdzie – zamruczała wiedźma. Źrenice jej oczu na chwilę zrobiły się pionowe.

 

***

 

Julia już jako pięciolatka podświadomie wyczuwała, że wyróżnia się spośród swoich rówieśników. Nie umiała jeszcze stwierdzić, na czym owa inność polegała, lecz ona niewątpliwie tam była, objawiając się w rzeczach drobnych i z pozoru nieznaczących.

 

Dziewczynka najbardziej lubiła bawić się sama. Rządziła w wymyślonym świecie według własnych reguł. To jej, a nie komukolwiek innemu, lalki i misie biły pokłony. To ona decydowała o życiu i śmierci swoich poddanych. Julii za bardzo podobała się władza, żeby miała się nią dzielić z kolegami i koleżankami.

 

Mimo to uważała się za dobrą królową. I, wedle wszelkich standardów, rzeczywiście nią była. Zapewniała zabawkom bezpieczeństwo, którego nie miały, zanim pięcioletnia władczyni objęła rządy. Inne dzieci traktowały maskotki z niewyobrażalnym okrucieństwem. Ofiary ich bezmyślnych psot dziś odpoczywały w uzdrowisku, urządzonym przez Julię pod szafką w kącie świetlicy. Miś z wyrwanym oczami, nienaturalnie chuda Barbie, rozebrana i ostrzyżona na jeża, plastikowy konik, któremu połamano nogi, aby ugotować z nich kopytka – oni wszyscy wreszcie mogli dotrwać kresu swoich dni w spokoju. A zapewniła im to troskliwa władczyni Julia.

 

Kiedy wybuchło zamieszanie na przedszkolnym podwórku, Julia jako jedyna przebywała w sali, zapomniawszy o bożym świecie. Czytała dorwaną pod nieobecność opiekunki książkę. Lektura szła jej powoli, ale bez specjalnych oporów, więc po kilku stronach baśnie braci Grimm pochłonęły dziewczynkę bez reszty. Co chwilę rozpraszały ją jednak krzyki i śmiechy dochodzące z dworu. Zamknęła stare tomiszcze w połowie „Spółki kota z myszą” i z nabożną czcią ukryła książkę pod szafką, uznając, że w uzdrowisku dla kalekich lalek nikt nie będzie jej szukał.

 

Maskując zaciekawienie królewskim zmarszczeniem brwi i nosa, Julia wyszła na podwórko. Obok zamkniętej furtki zrobiło się istne zbiegowisko, dzieci tłoczyły się i popychały nawzajem, żeby lepiej widzieć to, co działo się za ogrodzeniem. Ponad gwar cienkich, zachwyconych głosów przedzierał się dźwięk, który szczerze zaintrygował dziewczynkę i sprawił, że zaczęła przepychać się między kolegami.

 

***

 

Dwa koty, jeden czarny, a drugi biały, miauczały żałośnie pod furtką przedszkola. Rozradowane dzieci zza siatki zachwycały się dumną, pełną niewymuszonej elegancji kocicą i jej nieporadnym małym. Śnieżnobiały kociak postąpił kilka kroków w stronę furtki, chcąc zbliżyć się do wyciągających się w jego stronę rączek, ale matka złapała go za kark i odniosła na bezpieczną odległość.

 

Oszalałaś, kobieto? Gdybyś dała im się złapać, byłoby po tobie!

 

Medea prychnęła obrażona i wyrwała się z uścisku Bast. Bogini posłała jej pełne politowania spojrzenie.

 

Cierpliwości, Med. Przecież dobrze nam idzie.

 

Tak sądzisz?

 

Owszem. Na pewno się uda.

 

Przedszkolanka wreszcie zorientowała się, że dzieci zajmują się czymś, czym nie powinny i zagoniła je z powrotem do sali. W duchu dziękowała opatrzności, że żaden z podopiecznych nie wyszedł poza teren podwórka. W innym przypadku mogłaby mieć poważne kłopoty.

 

Tylko Julia została przy ogrodzeniu nieco dłużej, ale w końcu i ona wróciła do środka.

 

Koty zostały same.

 

Wiedźma i bogini krążyły wokół przedszkola, czekając, aż dzieci znowu wyjdą na dwór. Minuty mijały jakby dwa razy wolniej niż zwykle. W końcu Bastet bezceremonialnie walnęła się na trawę, ignorując zaczepki znudzonej Medei. Zaczęła z namaszczeniem wylizywać lśniące futro i ta czynność całkowicie zaprzątnęła jej uwagę.

 

Wiedźma wykrzywiła bielutki pyszczek i zadreptała w miejscu, zirytowana. Dręczyły ją złe przeczucia, których nie potrafiła wyjaśnić w żaden racjonalny sposób.

 

Wreszcie, gdy Medea była już szczerze zdesperowana i zaczęła bawić się dmuchawcami, jasnowłosa dziewczynka, ta sama, która jako ostatnia zniknęła za progiem przedszkola, wymknęła się na dwór. Wiedźma z nadzieją śledziła jej ruchy.

 

Rozejrzawszy się najpierw, czy opiekunka nie patrzy, dziewczynka otworzyła furtkę. W ręku ściskała zawiniątko z kawałkami pokruszonej czekolady. Koniecznie chciała dać je białemu kotkowi ze ślicznymi oczami. Puszysta kita zamajaczyła jej gdzieś pośród wysokiej trawy. Uradowana Julia pobiegła w tamtym kierunku, ale wtedy okazało się, że mruczek jak gdyby nigdy nic maszeruje prosto w głąb zdziczałego parku.

 

Zawahała się, ale poszła za zwierzątkiem.

 

Polanka, na którą zwabił ją kot, była zacieniona. Promienie ledwo przebijały się przez kołdrę liści poruszanych wiatrem. Zaniedbaną żwirową ścieżkę łatwo można by przeoczyć, tak gęsto zarastały ją wybujałe chwasty. Julia pierwszy raz w życiu poczuła się jak w bajce.

 

Medea przycupnęła w trawie. Patrzyła na jasnowłosą panieneczkę z zaciekawieniem i zastanawiała się, jak ją przyrządzi. Ugotuje? A może upiecze? Choć na surowo też smakowałaby niezgorzej…

 

Dziewczynka uśmiechnęła się promiennie.

 

– Kici, kici – zawołała przyjaźnie, zbliżając się do wiedźmy, nieświadoma grożącego jej niebezpieczeństwa.

 

Kiedy ciepła dłoń wylądowała na głowie kota i zaczęła głaskać miękkie futro, Medea postanowiła przemienić się z powrotem. Pomyślała inkantację, skupiła magię i…

 

Nic się nie stało. Wiedźma nie odzyskała swojej postaci, ciągle była okrągłym kociakiem.

 

Walcząc z narastającym niepokojem, spróbowała jeszcze raz. Również nic się nie stało.

 

Dziewczynka wzięła kotka na ręce, szepcząc słodkim głosem coś o nowym, ślicznym domku i pełnej miseczce mleka. Medei zrobiło się niedobrze. Bardziej przestraszona niż zła, zaczęła prychać i drapać jak opętana, więc Julia zmuszona była ją puścić.

 

– Nie bój się, piękny.

 

Wiedźma błyskawicznie wspięła się na drzewo. Nie podejrzewałaby się o taką zwinność, ale nagle okazało się, że pokonanie dwóch metrów w pionie nie stanowiło dla niej żadnego problemu. Najeżyła futro i syczała na dziewczynkę, pokazując pazury.

 

W polu widzenia pojawiła się czarna kocica. Poruszała się z gracją primabaleriny, a na jej pysku widniał przebiegły grymas przypominający uśmiech. Bastet musnęła ogonem łydkę dziecka, zwracając tym samym na siebie uwagę. Nagle zaczęła się zmieniać i po chwili stanęła przed dziewczynką w swojej ludzkiej postaci.

 

Julia patrzyła na kobietę szeroko otwartymi oczami, podziwiając jej włosy i hipnotyzujące kocie oczy.

 

Kiedy bogini złapała dziewczynkę za rękę, ta nie opierała się, ufnie zaciskając palce na aksamitnie gładkiej dłoni. Podświadomie czuła, że nie powinna obawiać się tajemniczej nieznajomej. Kobieta wyszeptała coś w dziwnym języku. Julia poczuła szarpnięcie, a potem zemdlała z wrażenia.

 

Bastet wzięła dziecko na ręce. W tym samym momencie obie zniknęły, rozpływając się w powietrzu.

 

Uwięziona na drzewie Medea zawyła.

 

Bastet! Baaasteeet! BASTET!!!

 

W jej głowie rozbrzmiewała tylko cisza.

 

Suka.

 

***

 

Godziny mijały, a Medea wciąż nie wracała do domu. Jej koty snuły się po mieszkaniu, wyraźnie zaniepokojone. Atmosfera nerwowego oczekiwania robiła się coraz gęstsza.

 

Freja przysnęła w przeżartym przez mole fotelu. To dlatego nie usłyszała pyknięcia, które oznajmiło, że na biurku wiedźmy pojawił się nadpalony skrawek papirusu.

 

***

 

Bogini wstała ze stylowej skórzanej sofy i wyjrzała przez okno. Z trzeciego piętra klubu rozciągał się piękny widok na miasto. Promienie zachodzącego słońca oświetlały dachy bloków oraz bryły odległych wieżowców. Gdzieś tam, pomiędzy budynkami, w gąszczu ulic, musiała snuć się oszukana Medea, uwięziona pod postacią rozkosznego ulubieńca dzieci. Poniekąd dostała to, czego chciała, prawda?

 

Bastet odwróciła wzrok od panoramy miasta i przeniosła go na bawiącą się pośrodku pokoju dziewczynkę. Julia ustawiła miniaturowe posążki egipskich bogów w szeregu i wygłaszała do nich natchnioną mowę o konieczności zachowywania pokoju. Dziewczynka uznała, że zasady, które wprowadziła w przedszkolu, muszą być przestrzegane również tutaj, w nowym królestwie. Nie miała zamiaru tolerować wzajemnych knowań oraz nieposłuszeństwa wobec jej autorytetu.

 

Rozbawiona Bastet przekrzywiła głowę. Padliby ze wstydu, gdyby naprawdę mogli tego posłuchać, pomyślała, uśmiechając się samymi kącikami ust.

 

W Julii było coś, co przywodziło na myśl Hatszepsut. Każdy, kto widział wybitną królową, miłującą pokój, dbającą o dobrobyt poddanych i ceniącą piękno, dostrzegłby zalążki tych samych cech u jasnowłosej pięciolatki. Julia nawet najprostszą zabawę traktowała z wielką powagą.

 

– Uczynię cię kimś potężnym – szepnęła Bast na tyle cicho, że dziewczynka, zajęta tłumaczeniem, dlaczego wojna jest zła, nic nie usłyszała.

 

Bogini westchnęła. Jako patronka ogniska domowego od niepamiętnych czasów dbała o pomyślność czczących ją rodzin. Pilnowała ich szczęścia, odsuwała zły los, pomagała rodzicom wychować dzieci na dobrych i posłusznych bogom obywateli.

 

Teraz po latach miała okazję sprawdzić, czy sama sprawdzi się w roli matki.

Koniec

Komentarze

Nie podoba mi się. Przeczytałam opowiastkę o tym, że upływ czasu nie omija postaci mitologicznych, ale w zasadzie nie wiem, co Autorka chciała opowiedzieć.  

 

„Z niekłamaną zazdrością patrzyła na Freję, szczupłą, zadbaną i uwodzicielską nawet w wyciągniętych dresach”. –– W ile dresów była ubrana Freja?

 

„Dotarcie do obdartego mieszkania na przedmieściu…” –– Jak wygląda obdarte mieszkanie? Zakładam, że Medea nie mieszkała w namiocie. ;-)

 

„Bogini miała na twarzy maskę czarnej kocicy i miksowała kawałki electro z dziką energią”. –– Jaki jest efekt miksowania kawałków elektro i dzikiej energii? ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

     Typowe, niestety. Tekstowi przydałby się trzeci szlif, choć jest sprawnie napisany. Szersze zastosowanie podmiotu domyślnego przydałoby tekstowi potoczystości.      Pozdrawiam.      PS. Bardzo ladny awatar. 

Dziękuję Wam bardzo za komentarze. Ten tekst w założeniu miał być dość lekki. Ot, historia przestrzegająca przed ślepą pogonią za młodością :) @regulatorzy – jestem wdzięczna za wytknięcie tych podknięć. Uśmiałam się przy mieszaninie electro z energią, czytałam tekst kilka razy, a za żadnym podejściem nie zauważyłam, jak to można zrozumieć :D  @RogerRedeye – również pozdrawiam, miło mi, że avatar się podoba ;)

No – przeczytałem. Bezboleśnie, bo nie jest napisane źle, ale też bez wzruszeń – ponieważ temat, jakby to powiedzieć, nie był dla mnie szczególnie interesujący ; )

I po co to było?

Dla odmiany, mi się podobało. Jakiegoś głębokiego przesłania tu nie ma, ale całkiem miła rozrywka. Tym bardziej, że lubię zarówno koty, jak i dzieci, oraz starożytny Egipt

Cieszę się, że trafiłam w homarowe gusta, a u syf.a nie wywołałam czytelniczego bólu :) Pozdrawiam! 

Nowa Fantastyka