- Opowiadanie: szoszoon - Jak daleko jeszcze...?

Jak daleko jeszcze...?

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Jak daleko jeszcze...?

 

 

Jak daleko jeszcze?

 

 

 

Zapadał zmierzch. Niebo nabierało z wolna lekko purpurowego odcienia, jak zawsze, kiedy dwa księżyce jednocześnie wschodziły w pełni. Stojący na tarasie mężczyzna wpatrywał się w gwiazdy jaśniejące na niebie. Stał tak już dłuższą chwilę, nieruchomo. Drgnął, kiedy poczuł na ramieniu dłoń. Dotyk, delikatny niczym muśnięcie ust. Uśmiechnął się, gdyż wiedział, do kogo należy.

 

– Ciągle czekasz, Kai? – głos kobiety był spokojny i kojący niczym szum górskiego strumienia. Mężczyzna skinął głową. Mimo iż stała za Kaiem, wiedziała, że jest bardzo smutny.

 

– Chyba już nie ma sensu – I`sha zdjęła dłoń z ramienia i stanęła przed nim. W jego oczach dostrzegła gasnącą nadzieję. Kai spuścił głowę i ujął jej smukłe dłonie. Przez chwilę przyglądał się im uważnie, badając każdy szczegół; idealnie gładką skórę, cienkie żyły, zadbane paznokcie. Uniósł głowę i spojrzał jej w oczy, jak zwykle na próżno szukając w nich czegokolwiek. Zawsze odczuwał podniecający dreszcz niepokoju, kiedy próbował wejrzeć w ich ciemną głębię. Jakże dziwnie to kontrastowało ze spokojem, jaki przynosił jej głos. Oczy Ludzi Pustyni…

 

– Teleskopy nie wychwyciły niczego, nie odebraliśmy też żadnych sygnałów – wyjaśnił. – Ale dlaczego… ?

 

– Może po prostu… nie zdążyli? – I`sha zawiesiła głos i przytuliła się do męża. – Albo zgubili drogę.

 

Spojrzał na żonę z uwagą. Zdawał sobie sprawę, że nie powiedziała wszystkiego, co miała na myśli. Nie chciała na głos wyrazić tego, czego wszyscy się obawiali. Każdy przecież czytał dzienniki pokładowe „Obieżyświata”, stanowiły lekturę obowiązkową we wszystkich szkołach. Niemal odruchowo spojrzał w dół, gdzie na postumencie stał pomnik legendarnego statku, który przywiódł ich do nowego świata. Statku, który był niemym świadkiem potworności, do jakich zdolny był rodzaj ludzki. Wszyscy wiedzieli, co się wydarzyło podczas długiego lotu pod przywództwem drugiego pokolenia. Kai nawet nie dopuszczał do siebie, że podobne potworności mogły się powtórzyć.

 

Dawno temu…

 

Zgodnie z proroctwem Stephena – Przewodniczący Rady Wtajemniczonych przerwał na chwilę odczyt, rozglądając się po twarzach zgromadzonych. Chciał się upewnić, że wszyscy słuchając go należycie. – za około dwieście pięćdziesiąt lat Ziemia przestanie nadawać się do zamieszkania. Czas, który mieliśmy i ciągle mamy, należy wykorzystać w pełni. Poziom technologiczny, jaki udało się nam osiągnąć, pozwala mieć nadzieję, że plan proroka się powiedzie.

 

Na sali rozległy się brawa.

 

Kilkanaście lat temu rozpoczęliśmy wstępną rekrutację do pierwszej misji. Wyselekcjonowaliśmy dwie grupy osobników, których dziedzictwo genetyczne pozwala mieć nadzieję na sukces. Pierwsza grupa zostanie wysłana na pokładzie „Obieżyświata” ku planecie, którą oznaczyliśmy roboczą nazwą „Colony 1”. To jedyna z odkrytych planet, która może być zasiedlona i znajduje się w na tyle rozsądnej odległości, że podróż do niej jest możliwa. Ich wnukowie dotrą na jej orbitę, założą osadę i wyślą załogę w drogę powrotną. Druga grupa pozostanie tu, na Ziemi, w bezpiecznym, odizolowanym miejscu, gdzie będzie się rozmnażać i czekać na powrót okrętu z „Colony 1”.

 

– Czy się doczekają? – odezwał się głos z sali. Starszy, siwy mężczyzna w długiej, lnianej szacie wstał ze swego miejsca i powoli podszedł do mównicy. – Z całym szacunkiem, przewodniczący Ablu, ale nasze plany są tak rozciągnięte w czasie, że jakiekolwiek precyzyjne przewidywania są skazane na niepowodzenie.

 

– Masz rację, Zen, ale cóż innego nam pozostało? Poświęciliśmy na tę misję niemal wszystkie nasze środki. Zrezygnowaliśmy z badań, które mogłyby poprawić stan środowiska na Ziemi. Z niemałym trudem znaleźliśmy osobniki, które posiadały zdrowy materiał genetyczny. Czy macie pojęcie, gdzie musieliśmy szukać?! Skutki GMO, eugeniki i inżynierii genetycznej, mimo iż ostatecznie zarzucono ich stosowanie dwa stulecia temu, poczyniły tak straszne spustoszenia, że nie zdołaliśmy naprawić szkód. Wiecie doskonale, co zrobił z glebą Grzyb ziemny! Dlatego też skierowaliśmy nasze wysiłki w innym kierunku, a ich efektem jest „Obieżyświat” który, jak doskonale wiecie, krąży na orbicie w oczekiwaniu na swoją misję. Wkrótce po starcie, kiedy zaczniemy odbierać pierwsze raporty i analizować dane, ruszy budowa właściwej arki, która zabierze stąd oczekujących.

 

– Tak, przewodniczący, to wszystko prawda – Zen pokiwał głową i okręcił wokół palca kosmyk siwej, rzadkiej brody. – Zastanawiam się tylko, czy nie pokładamy w planie zbyt wielkich nadziei?!

 

– Realizujemy myśl proroka – wyjaśnił przewodniczący. – A on, jak dotąd, był nieomylny, zatem… – zawiesił głos i ponownie powiódł wzrokiem po zgromadzonych – mamy podstawy sądzić, że i w tej kwestii wiedział, co mówi. Poza tym, czy jest jakiś alternatywny plan? Surowce niemal wyczerpaliśmy, a pozyskiwanie ich z asteroid jest zbyt kosztowne. Dlatego pozostałe środki przeznaczyliśmy na zabezpieczenie misji.

 

– Poza tym – Zen mówił powoli, spokojnie – nie wydaje mi się, aby możliwe było stworzenie społeczności niemal idealnej w zamkniętej przestrzeni, w dodatku na tak długi czas. Inżynieria społeczna kilka razy ponosiła już dotkliwe klęski w o wiele bardziej sprzyjających okolicznościach!

 

– Chcę ci, mistrzu, wyjaśnić, że oni już są tak wychowywani, od małego! I na razie zachowują się tak, jak tego oczekiwaliśmy. Program wychowawczy w warunkach izolacji działa.

 

– Tak – Zen nie poddawał się. – Ale drugie pokolenie będą wychowywali znowu rodzice!

 

– W których wykształciły się właściwe wzorce – zakończył Przewodniczący i na Sali znowu rozległy się brawa.

 

Zen skinął głową i usiadł na swoim miejscu. Z rozmów, jakie odbył z zaprzyjaźnionymi członkami Rady wiedział, że nie on jeden ma wątpliwości. Niestety, teraz nie było już innego wyjścia i musieli zawierzyć po raz kolejny prorokowi. Być może po raz ostatni.

 

Pokolenie I

 

Mężczyzna uważnie wpatrywał się w ekran, na którym pilot kreślił kurs. Obaj milczeli, jak zawsze, kiedy współpracowali ze sobą. Nagle drzwi na mostek rozsunęły się i do środka weszła kobieta. Stanęła przy kapitanie, poprawiła mundur i chrząknęła nieznacznie.

 

– Wszystko w porządku? – kapitan Stone przeniósł spojrzenie na oficer Lamar. – Jak tam się chowa nasza latorośl?

 

– O tym właśnie chciałam z panem pomówić, sir.

 

Teraz również pilot spojrzał na Lamar. Kapitan dał jej do zrozumienia, aby mówiła dalej.

 

– Dostrzegamy wyraźny podział wśród młodych – wyjaśniła oficer. – Część z chłopców, których uważamy za inteligentne, przejawia coraz silniejsze cechy przywódcze i zaczyna górować siłą nad tymi, które są chętne do nauki. Poza tym…

 

– Uważa pani, że skłonności przywódcze oraz chęć sprawowania władzy to ułomność? – W głosie kapitana kryła się ironia. Twarz Lamar okrył rumieniec, szybko jednak odzyskała rezon.

 

– Nie, po prostu mówię to, co od jakiegoś czasu obserwujemy.

 

– Świetnie! Zatem dalej róbcie to, co do was należy i nie zawracajcie nam głowy domysłami.

 

Lamar skinęła głową i odeszła. Takiej reakcji kapitana się spodziewała. Podobnie jak tego, że skutki złamania dyrektyw dość szybko dadzą znać o sobie. W mesie przysiadła się do oficera medycznego Kaleba, który podzielał jej obawy. Usiadła przy oknie, zamówiła qawę i utkwiła wzrok w otchłani kosmosu.

 

– Znów ignorancja? – zagadnął, unosząc wzrok znad tableta.

 

Skinęła głową i upiła łyk aromatycznego napoju. Zanim wystartowali, całą załogę połączono w pary. Doboru dokonano pod kątem maksymalnego zróżnicowania materiału genetycznego. Tak zaprojektowane potomstwo miało zagwarantować, że z czasem nie dojdzie do zaburzeń. Każde następne pokolenie miało być, pod względem materiału genetycznego, doskonalsze. Zamysł był skądinąd chwalebny, jednak Lamar miała w pamięci konflikty eugeniczne i koszmar, jaki z nich wyniknął. Również samą załogę, choć nieformalnie – co zapewne było źródłem całego nieszczęścia – podzielono na dwa piony: techniczny i naukowy. Technicy, odpowiedzialni za „Obieżyświata” i trasę lotu, szybko uznali się za tych „ważniejszych” od całej reszty. Kiedy zaś ich przywództwo utrwaliło się, uznali, że dyrektywy Rady ich nie obowiązują. Stwierdzili też, że monogamia to nie jest najlepsze wyjście dla pełnych wigoru mężczyzn i zaczęły się kłopoty. Mężczyźni zaczęli walczyć o kobiety, pary poróżniły się, w efekcie czego drugie pokolenie, które właśnie dorastało, stanowiło, według Lamar, genetyczną bombę.

 

– Kaleb, jesteśmy coraz starsi.

 

– Mów za siebie – medyczny przygładził siwe włosy i wciągnął w płuca powietrze.

 

Roześmiali się.

 

– Starzejemy się szybciej, niż powinniśmy, ale to dawno temu przyjęliśmy do wiadomości. Pewnie to efekt słabszej grawitacji niż na Ziemi, ale nieważne. Pomyśl, do czego za chwilę może dojść!

 

– To jeszcze dzieci. Są w trudnym wieku, przejdzie im i zaczną słuchać.

 

– Obyś miał rację, Kaleb – pokiwała głową.

 

– Należy się cieszyć, że misja, pomimo pewnych perturbacji… – na chwilę zawiesił głos i posmutniał – przebiega pomyślnie.

 

W rzeczy samej, pomyślała Lamar, podróż przebiegała pomyślnie. I choć technicy czasami nie ukrywali, że to od nich zależy powodzenie misji, to w gruncie rzeczy byli w porządku. Plan nakreślony przez Wtajemniczonych dawno temu, był w zasadzie tylko planem. Rzeczywistość mknącego przez otchłań kosmosu statku była nieco inna. Cóż, przesadna skłonności ku płci przeciwnej to była wprawdzie słabość, ale typowa dla mężczyzn od zarania gatunku. Szkoda jej było Kaleba, któremu niemal siłą odebrano narzeczoną. Wiedziała, że choć byli połączeni przez przypadkowy dobór, kochali się bardzo, jak zresztą kilka innych par. Niestety, w mrocznej otchłani kosmosu najwyraźniej nie było miejsca na miłość.

 

– Tak, wszyscy się cieszymy. Ale sam widzisz, Kaleb, że chociaż to my stanowimy gwarancję sukcesu misji, to techniczni traktują nas nieco z góry.

 

Kolega machnął ręką i powrócił do studiowania danych. Lamar znów spojrzała w kosmos. Następne pokolenie… co z niego wyrośnie, jeśli już ci silniejsi fizycznie rywalizują ze sobą, a słabszych rozstawiają po kątach? Rada Wtajemniczonych chciała, aby na pokładzie panowała demokracja. Dość szybko jednak zastąpiona została przez oligarchię technicznych, którzy zdanie umysłowych z rzadka tylko brali pod uwagę. Najgorsze jednak, że choć byli wśród dowodzących ludzie inteligentni, – między innymi kapitan Stone – to ignorowali ostrzeżenia. Do misji wyselekcjonowano pięćdziesiąt osobników, w drugim pokoleniu było już sześćdziesiąt. Liczba nie była niepokojąca i chociaż poziom planowanej populacji został przekroczony o dziesięć, to statek mógł pomieścić o wiele więcej osobników. Bardziej niepokoił stan pierwszego pokolenia. Z rodziców żyła już tylko połowa. Rachuby Rady okazały się mylne i nawet dobre geny nie gwarantowały długowieczności czy ochrony przed zwykłą starością, która tutaj postępowała mimo wszystko szybciej, aniżeli zakładano. Poza tym ludzie nie znali jeszcze sporej części genotypu, więc margines błędu pozostał.

 

– Myślę, że za bardzo się przejmujesz – powiedział nagle, odsuwając tablet od siebie. W tej samej chwili komunikatory obydwojga odezwały się głośnym wizgiem.

 

– Alarm? – Lamar z niedowierzaniem spoglądała na wyświetlacz. Czerwony alert zarezerwowano dla wypadków nagłych. Oboje pospiesznie wstali i udali się do głównego hangaru, który służył jako miejsce zebrań załogi. Kiedy przybyli, na miejscu zdążyła zebrać się już większa część załogi. Komandor Dan, głównodowodzący statkiem i technikami, stał obok czternastoletniego chłopca. Lamar poznała go.

 

Adam! Najbardziej agresywny spośród wszystkich przedstawicieli drugiego pokolenia.

 

I najinteligentniejszy.

 

Zauważyła też, że komandor jest wyraźnie poruszony i z trudem tłumi emocje.

 

Kiedy zeszli się wszyscy i gwar nieco przycichł, Dan oznajmił:

 

– Moi drodzy, doszło do wypadku. W bójce, jaka wywiązała się pomiędzy chłopcami, Adam zabił swojego kolegę.

 

Wśród zebranych zapadła grobowa cisza. Do wszystkich powoli zaczynała docierać świadomość, że na statku, który w pewnym sensie był niczym arka Noego, doszło do zbrodni najstraszliwszej i, zważywszy na okoliczności, niewybaczalnej: morderstwa. Na szczęście rodzice Adama już nie żyli, przez co uniknęli wstydu i bólu.

 

– Jak do tego doszło? – zapytał ktoś z zebranych.

 

– Doszło do bójki – wyjaśnił krótko Dan. – Zgodnie z prawem jutro zbierze się posiedzenie sądu, któremu będę przewodniczył. Zebranie zarządzam na początek wachty.

 

***

 

Lamar długo nie mogła zasnąć. Nie ona jedna. Wszyscy przeżywali tę tragedię po swojemu, każdy jednak był pod wrażeniem potworności oraz wagi wydarzenia.

 

Morderstwo!

 

To nie miało prawa wydarzyć się na tym statku! Ludzkość, w obliczu zagłady gatunku, miała obowiązek współpracować i szanować się nawzajem! A nie mordować.

 

Co zatem zrobić z Adamem?

 

Ukarać! To na pewno, ale jak? Jaką karę powinien ponieść? Przecież nie skażą go na śmierć. To byłoby kolejne morderstwo… Izolacja? Jak można uwięzić kogoś, kto i tak jest uwięziony, bo przecież Obieżyświat to zamknięty system! W pewnym sensie każdy z przedstawicieli drugiego pokolenia może czuć się jak więzień, bo przecież nie dano im wyboru. Ale też nikt nie wybiera sobie rodziców. Poniekąd jednak nie znali smaku wolności, zatem…? Jak uświadomić młodemu, inteligentnemu i pozbawionemu uczuć człowiekowi, że zabijając słabszego popełnił zbrodnię? Czyn najgorszy z możliwych?! Przecież to inteligencja właśnie, a nie uczucia i litość sprawiły, że człowiek, u zarania swoich dziejów, przeżył w środowisku mimo wszystko wrogim. Stał się drapieżnikiem doskonałym, którego nie zdołała okiełznać religia.

 

A jeśli mowa o wrogim środowisku… to gdzie niby teraz się znajdują?

 

Przeróżne myśli kłębiły się w jej głowie, w końcu jednak usnęła, ale nie był to spokojny sen. Śniła, że Adam przejmuje władzę nad statkiem, który staje się siedliskiem zbrodni i gwałtu…

 

***

 

– Czy chcesz coś powiedzieć? – Dan mówił powoli i wyraźnie. Widać było, że chce mieć w tej rozprawie inicjatywę i występować w roli mediatora. Nie było tajemnicą, że darzył Adama pewnymi względami i po cichu liczył zapewne, że w przyszłości chłopak przejmie dowodzenie okrętem. W zaistniałej sytuacji było to jednak wielce problematyczne.

 

Adam stanął przed sądem dumny i wyprostowany. Wyglądał na więcej lat, niż miał w rzeczywistości. Biła od niego pewność siebie.

 

– Chcę zacząć od tego, że nie możecie… nie macie prawa mnie sądzić ani karać!

 

Sędziowie spojrzeli po sobie pytająco.

 

– Co masz na myśli? – zapytała Lamar, którą z racji wieku oraz sprawowanej funkcji – była głównym etykiem na okręcie – uczyniono zastępcą sędziego głównego.

 

– Brak wam legitymizacji! Nie ma jakiegokolwiek prawa, które nakazywałoby mi… nam podporządkowywać się waszej dyktaturze.

 

– Jesteśmy starsi i wiemy, co dla was dobre – Lamar starała się mówić dobrotliwie, łagodząc narastające napięcie.

 

– Gówno prawda! Wiek nie ma tu nic do rzeczy – spojrzał wyzywająco na Dana. – Jesteście mu posłuszni, bo was zastraszył. On i inni technicy. A władzy należy się respekt. Siedzicie cicho, bo uznaliście, że tak będzie lepiej, ale my nie musimy! Dlaczego mamy cię słuchać? – zwrócił się bezpośrednio do Dana. – Kto dał ci prawo do sprawowania władzy? Rządzisz tu, bo wyeliminowałeś swojego poprzednika! Sam dopuściłeś sie zbrodni, więc…? Odpowiedz!

 

– Skąd… – komandor zawahał się na chwilę, co nie uszło uwadze zebranych – To bzdury! Kłamiesz, smarkaczu!

 

– Jasne, w końcu tylko ty masz dostęp do dziennika pokładowego – odparł chłopak. – A wy – pogardliwym spojrzeniem powiódł po pozostałych – nie potrafiliście do niego dotrzeć. Cóż, wasza strata. Wolicie być jak owce prowadzone na rzeź! Udajecie, że wszystko jest w porządku i nie zauważacie problemu. Oto właśnie sekret inżynierii władzy. Ale to my będziemy za jakiś czas rządzić tym okrętem i nic na to nie poradzicie! Wasza demokracja rozpadła się już na samym początku, więc czego chcieliście nauczyć nas?

 

– Opanuj się młody człowieku – głos zabrał Kunlao, najstarszy z załogi. Siwowłosy starzec z długimi wąsami wstał i westchnął, pokiwał głową zniecierpliwiony. – To ty jesteś sądzony, nie my.

 

– I co, myślicie, że macie na cokolwiek wpływ? – Adam uniósł głos. – Udajecie, że wszystko jest w porządku, podczas gdy tak naprawdę rządzi grupka najsilniejszych, którzy mają w rękach ster okrętu oraz dziennik pokładowy. W rzeczywistości jesteście tchórzami i dlatego nie macie prawa sądzić nas! Demokrację wymyślono, aby chronić słabych podczas gdy tylko silni i odważni pchają ludzkość ku postępowi. Spójrzcie – wskazał ręką na okno – jesteśmy eksploratorami kosmosu! Tu trzeba odwagi i siły, bo nie wiadomo, co spotkamy tam, dokąd zmierzamy. Chcecie karać pod pretekstem praworządności, podczas gdy sami stanowicie grupę opartą na bezprawiu i sile. Co z was za wychowawcy?

 

– Widzę, że przemawiasz w imieniu grupy? – Kunlao starał się być spokojny, chociaż doskonale rozumiał, jak celne były uwagi Adama. Chłopak mówił z niezachwianą pewnością siebie, jak rasowy przywódca. Miał charyzmę, czyli to, czego brakowało Danowi. Nic dziwnego, że pokolenie pójdzie za nim choćby i na zatracenie. Cóż, w otchłani kosmosu nie było zbyt wielu możliwości wyboru. Albo jesteś z nami, albo przeciwko nam. Adam bardzo szybko to zrozumiał, a fakt, że wyrażał opinie całej grupy potwierdzał, że drugie pokolenie już obrało nie tylko swego przywódcę, ale i drogę. Adrien, ten, którego zamordował Adam, najprawdopodobniej nie zgadzał się na to, co było nieuchronne.

 

Lamar i o dziwo także Dan, z przerażeniem przysłuchiwali się wywodom Adama. Jednego nie można było im odmówić: logiki. Mój Boże, pomyślała, on w to wierzy! Kogo my wychowaliśmy? Są tacy inteligentni, a wyprani z jakichkolwiek uczuć. Poza tym była jeszcze jedna, niezwykle istotna kwestia: drugie pokolenie faktycznie miało przejąć władzę nad okrętem.

 

I to już niedługo…

 

– Co z nim robimy? – zapytał komandor, kiedy wyprowadzono Adama.

 

Na chwilę zapadła cisza. Członkowie trybunału byli zdumieni tym, że Dan zapytał ich o zdanie. Pierwsza odezwała się Lamar.

 

– Nie można go skazać jak za morderstwo, bo to jeszcze… dziecko!

 

– Dziecko się tak nie zachowuje – odparł krótko Dan. – Słyszeliście, co mówił. Ale masz rację, Lamar, nie można go skazać na śmierć. Więc może izolacja?

 

– Na boga! – roześmiał się Kunlao. – Od wielu lat jesteśmy w izolacji!

 

Uwaga seniora wywołała krótkotrwałe rozbawienie.

 

– Zastosujmy nad nim ścisły dozór – zaproponował Maxwell, szef ochrony, który dotychczas milczał. Widać jednak było, że śmierć Adriena wstrząsnęła nim do głębi. – Może dzięki temu zapobiegniemy przejęciu przez niego władzy.

 

Zebrani pokiwali głowami.

 

– Lamar, przejmiesz nad nim szczególną troskę – zaproponował komandor. – Może uda się jeszcze czegoś go nauczyć.

 

– Może lepiej zająć się resztą pokolenia? – zaproponował Kunlao, ale jego propozycja przepadła w gwarze rozmów i dyskusji.

 

 

 

II Pokolenie

 

Drzwi zamknęły się i wszystko stało się jasne.

 

Zostali uwięzieni.

 

Kiedy Adam wszedł do jej kajuty bez pukania, była oburzona. Odkąd wraz z innymi silnymi przejął dowodzenie okrętem, stał się niezwykle pewny siebie i agresywny. Z początku ograniczali się do krzyków i poszturchiwań , ale z czasem zaczęli ich bić, a potem się znęcać. W końcu Adam stwierdził, że naukowi mogą wykonywać swoją pracę w kajutach, a do laboratorium będą chodzić w wyznaczonych porach i grupach.

 

Teraz stał przed nią i uśmiechał się pogardliwie. Był przystojny, tego nie mogła nie zauważyć. Ale był też brutalny i pozbawiony jakichkolwiek ludzkich uczuć, jak zresztą pozostali technicy, czy też silni, jak nazywali ich od małego.

 

– Rozbieraj się! – spojrzał na łóżko i znowu na nią. Czuła, jak rozbiera ją wzrokiem i nie podobało się to jej. Przecież nie miała na to ochoty…

 

– Rozbieraj się, ale to już! – krzyknął.

 

Podeszła do niego z zamiarem wyproszenia, ale uderzył ją w twarz i upadła na podłogę. Szarpnął nią i zdarł z niej mundur, a potem pchnął na łóżko. Czuła, jak puchną jej usta, ciągle jeszcze nie mogła dojść do siebie. Co on robi?

 

Adam rozebrał się. Jego ciało było smukłe i piękne. Dziwił ją ten podziw. Nie rozumiała, dlaczego te myśli przebijają się do świadomości. Nienawidziła go, a jednocześnie było w nim coś pociągającego, podniecającego.

 

Znowu ją uderzył, a potem brutalnie zgwałcił.

 

Potem było jeszcze gorzej.

 

 

III Pokolenie

 

Kiedy York oznajmił najnowszą wiadomość, na całym statku zapanowało niesłychane podniecenie. Wszyscy gratulowali sobie i wznosili toasty na cześć „Colony 1”. Cel podróży został praktycznie osiągnięty, a misja coraz bliższa zrealizowania. Nawet fakt, że od czasu buntu nie otrzymali żadnego doniesienia z Ziemi, poszedł w chwilowe zapomnienie.

 

– Na co jeszcze czekasz? – Khala zajrzała ponad ramieniem Yorka na monitor. – Pokaż ją wszystkim!

 

York ujął jej dłoń, uśmiechnął się i skinął głową.

 

– Jest piękna – powiedział. – Podobna do Ziemi…

 

Khala na chwilę posmutniała. Przecież żadne z nich nigdy nie widziało Ziemi na własne oczy. I nie zobaczy… Dane z archiwów nie mogły zastąpić im zapachów, doznań czy odgłosów śpiewu ptaków.

 

– To będzie nasz dom – szepnęła wzruszona. – A teraz pokaż ją wszystkim!

 

– Załoga – York odezwał się przez interkom – teraz wszyscy patrzą na monitory. Oto ona: „Colony 1”, cel naszej pielgrzymki!

 

– Za ile dotrzemy na orbitę? – zagadnęła Khala, przyglądając się uważnie niewielkiemu punkcikowi na bezmiarze czarnej pustki.

 

– Myślę, że za jakieś trzydzieści jednostek czyli ziemski… miesiąc. Spójrz, ma dwa księżyce.

 

– Noce będą naprawdę piękne – dziewczyna rozmarzyła się. – Wyślij raport na Ziemię, niech i oni się cieszą. To powinno dodać im otuchy i upewnić w przekonaniu, że to, co robimy ma sens.

 

York westchnął. Niepokoiło ich, że już od dłuższego czasu nie otrzymali z bazy żadnych wieści. Cóż, przyczyn mogło być wiele. Odległość od Ziemi była naprawdę spora, a potencjalnych zakłóceń naprawdę dużo. Wiedzieli skądinąd, że w Enklawie też dochodziło do niepokojów, ale jakoś udawało się je rozładowywać, w końcu tamci byli na Ziemi. Ktoś zawsze mógł po prostu odejść… Na statku sprawa wyglądała nieco inaczej. Ich rodzicom udało się zlikwidować silnych, chociaż kosztem potwornej zbrodni. Zostawili im lekcję do odrobienia i sumę koszmarnych doświadczeń do przemyślenia. Całe szczęście, że uszkodzenia Obieżyświata po buncie okazały się niegroźne i można było kontynuować podróż.

 

A teraz byli u celu. Otworzył plik w dzienniku pokładowym i nagrał treść raportu z załącznikami w postaci zdjęć „Colony 1”.

 

– Możemy zrobić jakieś zbliżenia?

 

York pokiwał głową.

 

– Teleskop został uszkodzony, kiedy… – nie dokończył. Wszyscy doskonale pamiętali, co się stało. – To wszystko, co czujniki mogą dostrzec. Pozostaje nam tylko cierpliwie czekać.

 

Khala zmarszczyła nos. Była niecierpliwa, ale teraz, kiedy cel był na wyciągnięcie ręki, po prostu ją roznosiło.

 

– Idę poćwiczyć, nie usiedzę już chyba na miejscu!

 

– Przyjdź do mnie w nocy.

 

Wychodząc spojrzała na niego i uśmiechnęła sie zalotnie. Taką ją lubił: pełną temperamentu, niepokorną, ale w gruncie rzeczy dobrą. Cóż, geny wyrodnego ojca dawały o sobie czasami znać.

 

***

 

– Nie uwierzysz, tam są miasta! – nigdy nie widziała go tak podnieconego, ale też nigdy dotąd nie byli świadkami czegoś takiego. To była bomba!

 

Z wrażenia aż przysiadła.

 

Faktycznie, zdjęcia pokazywały wyraźnie, że na powierzchni planety znajdowały się skupiska… no właśnie, kogo? W każdym razie planeta była zamieszkana. Jakość zdjęć nie pozwalała na wyciąganie zbyt daleko posuniętych wniosków, ale brak sztucznych satelitów na orbicie wskazywał, że albo nie osiągnęli jeszcze koniecznego ku temu poziomu rozwoju, albo nie widzieli sensu w ruszaniu się dokądkolwiek.

 

– Trzeba będzie nawiązać jakoś z nimi kontakt.

 

York pokiwał głową, analizując zdjęcia.

 

– Popatrz, całkiem duże skupiska z zaplanowanym układem przestrzennym. Nie ma ich dużo, dostrzegliśmy raptem cztery osiedla, w niewielkiej odległości od siebie na wysokości zwrotnika.

 

– Są w linii prostej – zauważyła.

 

– Pewnie przy jakiejś rzece.

 

– Może trzeba poczekać, aż planeta się obróci?

 

– Może masz rację. Ale co z tym kontaktem? – spojrzał na nią uważnie. – Masz jakieś propozycje?

 

– Cóż – zawahała się. – jeśli nie są dostatecznie rozwinięci, to możemy to wykorzystać i…

 

– Wiem, co masz na myśli – przerwał jej niespodziewanie. – Ale nie możemy tego zrobić! Zapomniałaś już, co władza czyni z ludzi? Gdybyśmy wytworzyli jakiekolwiek więzy poddaństwa czy zależności, szybko sami padlibyśmy ich ofiarą. Suma naszych doświadczeń powinna być dla nas lekcją i przestrogą. Będziemy rozmawiać z nimi jak równy z równym, a jeśli zajdzie taka potrzeba, nauczymy ich wszystkiego, co wiemy. Lepiej, żeby byli nam przyjaźni niż wrodzy albo nieufni. Być może będziemy potrzebować ich pomocy w celu wysłania „Obieżyświata” z powrotem.

 

Pokiwała głową i wbiła wzrok w zdjęcia.

 

Kwestia powrotu na Ziemię… Niby mieli już ustalony skład załogi, ale wiele miało zależeć od tego, co zastaną na tej planecie. Odkrycie inteligentnych form życia zmieniało sytuację diametralnie! Nie brali tego pod uwagę podczas wybierania załogi powrotnej. Może warto byłoby jakiś czas odczekać? Dać poczuć wszystkim choć odrobinę wolności?

 

– Co to może być? – wskazała palcem na ledwie dostrzegalne punkciki, które zdawały się tworzyć coś na kształt wzoru.

 

York spojrzał na zdjęcie i przyglądał mu się w milczeniu. W końcu pokiwał głową i odparł:

 

– Nie wiem. Może to coś przypadkowego, a może jakiś kompleks budowli sakralnych?

 

– Jak myślisz, jacy oni są?

 

York zmarszczył brwi i westchnął.

 

– Z tego, co widzę, posługują się rozumem, mają domy i lubią towarzystwo. Zatem muszą być podobni do nas, jeśli pytasz o zachowania. Co do wyglądu, to nie mam pojęcia, ale pewnie podział płci istnieje.

 

Roześmiali się.

 

– Myślisz o tym, co ja? – zapytała, mierzwiąc mu włosy.

 

– Chyba każdy z nas myśli o tym… to znaczy o wszystkim. To naprawdę jedna wielka niewiadoma. A tak w ogóle, to póki co widzimy tylko zabudowania. Równie dobrze to mogą być ruiny.

 

– Wolę myśleć, że jest tam ktoś, kto ucieszy się z naszego przybycia.

 

– Póki co mamy mnóstwo pracy. Trzeba zrobić obliczenia, sprawdzić, jak tamtejsza grawitacja wpłynie na nasze zdrowie i czy nie ma tam mikroorganizmów, które będą nam zagrażać.

 

***

 

York osadził prom delikatnie na wodzie i podpłynęli do portu. Na nabrzeżu zgromadziły się tłumy gapiów. Wcześniej, aby uniknąć szoku i związanych z nim, całkiem niepotrzebnych i nieprzewidywalnych napięć, nawiązano kontakt z mieszkańcami planety i zaprogramowano translator, dzięki któremu możliwa była komunikacja. Ich język nie był zbyt skomplikowany, choć słownictwo nie zawierało wielu oczywistych słów.

 

Coloni, jak nazwano ich na statku, nie rozróżniali na przykład kolorów – ich osady znajdowały się w strefie klimatu suchego i kontynentalnego, więc krajobraz był dość monotonny – i mieli tylko trzy zaimki osobowe: ja, ty i my. Najciekawsza była jednak składnia: nie zadawali pytań. Z wyglądu Coloni byli bardzo podobni do ludzi. Podobnego wzrostu i postury, choć o niesłychanie gładkiej, pozbawionej zmarszczek, skórze. I oczy… czarne jak noc, nieprzeniknione. Poziomem rozwoju przypominali krzyżówkę społeczeństwa średniowiecznego i preindustrialnego.

 

Kiedy załoga wyszła na molo z grupy witających Colonów wystąpiła delegacja ubrana w barwne, strojne szaty. Dwaj mężczyźni i jedna kobieta zdawali się należeć do starszyzny. Ich długie, siwe włosy zaplecione były w warkoczyki, do których przywieszono koraliki. Khala zauważyła, że niektórzy mają we włosach więcej ozdób, a inni mniej. Pewnie oznaka statusu, pomyślała, ściskając spoconą dłoń Yorka.

 

Gdy stanęli naprzeciwko siebie, mężczyzna mający najwięcej korali uniósł prawą dłoń i podał ją Yorkowi. Po tym geście zebrani Coloni zaczęli głośno i spontanicznie wiwatować. Nastrój radości udzielił się również ludziom i po chwili wszyscy ruszyli barwnym korowodem ku miastu.

 

– Miło powitać. Ja Adad. – translator starał się oddawać jako tako sens zasłyszanych słów.

 

– Ja York. Cieszymy się.

 

Colon spojrzał nań mrużąc oczy, po czym uśmiechnął się przyjaźnie.

 

– Twoja mowa naprawdę różna od mojej.

 

York skinął głową i uśmiechnął się. Cóż, pomyślał, że to w zasadzie najmniejszy z możliwych kłopotów.

 

– Dokąd idziemy?

 

Dom Esa gila. Tam uroczyste powitanie.

 

– Esa gila? – York zmarszczył brwi, jak zawsze, kiedy próbował sobie coś przypomnieć.

 

Pałac nieba i ziemi. Tam Dom Boga.

 

Po około pięciuset metrach ich oczom ukazała się świątynia, do której prowadzili ich Coloni. Nie ona jednak wprawiła ich w osłupienie, ale budowla znajdująca się naprzeciwko niej, w odległości około dwustu metrów.

 

– Widzisz to, co ja? – Khala nie kryła zachwytu.

 

York skinął głową, choć nie do końca wierzył w to, co widzi. Zdjęcia z „Obieżyświata” nie oddawały tego, co własne oczy. Może i dobrze, że teleskop został uszkodzony, pomyślał, dzięki temu mogę ujrzeć coś takiego po raz pierwszy na własne oczy.

 

– Gdzie już takie widzieliśmy? – zapytała Khala, odwracając się do reszty załogi, która stała w osłupieniu.

 

– Jak nazywa się wasze miasto?

 

Adad spojrzał nań pytająco i York skarcił się w myślach. Nie zadają przecież pytań!

 

– Imię miasta.

 

Coloni skinął głową i odparł:

 

Bab il Lion.

 

– A kto mieszka w tamtej świątyni? – York wskazał ręką na monumentalną piramidę i momentalnie się poprawił – Mieszkańcy tamtej świątyni?.

 

Etemenanki. Dom fundamentu nieba i Ziemi.

 

– Nic już nie rozumiem – odezwał się ktoś z załogi. – Ale podoba mi się tu. Zobaczcie na ich ozdoby! Wspaniałe.

 

– Wszystko tu jest wspaniałe! – potwierdziła Khala.

 

***

 

Przebudzenie okazało się bardzo bolesne. Napój o swojsko brzmiącej nazwie: pala, którego Coloni spożywali w nadmiarze, zaszkodził ludziom nieprzyzwyczajonym do alkoholu. Ale zabawa była wspaniała, a jedzenie pyszne. W zasadzie od razu poczuli się jak u siebie i niemal każdy odnosił wrażenie, że znajdują się na Ziemi. Po wyleczeniu kaca i mdłości załoga zebrała się na naradę.– Tak mogło być w starożytnym Babilonie – wyjaśnił Abel, najlepszy znawca historii. – W zasadzie układ tego miasta odpowiada ziemskiemu Babilonowi, podobnie jak i nazwy bóstw! To naprawdę zaskakujące i nie wiem, jak to wyjaśnić.

 

– Czy ta nazwa coś znaczy? – zapytała Khala.

 

– Tak, w dosłownym tłumaczeniu: brama bogów.

 

Na chwilę zapadła cisza. Co mogła oznaczać ta zbieżność? Starożytny Babilon i ten dzieliło prawie siedem tysięcy lat. I miliony kilometrów.

 

– Mnie zastanawia coś zgoła innego – wtrącił się Kimi, specjalista od komunikacji. – Dostrzegłem, że mają mnóstwo dziwnych przedmiotów, które służą im jako dekoracje. Ukradkiem przyjrzałem się kilku z nich. Wydaje mi się, że to jakieś bardzo złożone artefakty…

 

– Gdyby tak udało się dotrzeć ich bibliotek – rozmarzyła się Khala. – Jaką wiedzę mogą skrywać!?

 

– Cóż, najlepiej o to poprosić! – skwitował York. – A teraz do pracy. Analizować wszystkie dane i zdjęcia. Próbki gleby do laboratorium. Szukać czegokolwiek, co mogłoby posłużyć do naprawy „Obieżyświata”. Jak dowiemy się więcej, zaczniemy wyciągać wnioski. Te podobieństwa z Babilonią nie mogą być przypadkowe.

 

Kiedy załoga rozeszła się do swoich obowiązków, Khala zagadnęła:

 

– Czas zaprosić ich do nas.

 

York westchnął. Jak mógł popełnić taką gafę? Kiedy opuszczali przyjęcie był tak wstawiony, że zupełnie o tym zapomniał. Należało jak najszybciej to naprawić.

 

– Zajmiesz się tym?

 

Uśmiechnęła się i pokiwała głową.

 

– Całkiem dobra to pala – stwierdziła.

 

– Pala, eh…

 

***

 

Przywódcy Coloni przyjęli zaproszenie i wieczorem wysłano po nich prom. Po przybyciu na pokład widać było, że są pod wrażeniem tego, co ujrzeli. Uważnie przyglądali się wszelkim urządzeniom i swojej planecie. Wymieniali uwagi i gestykulowali żywo, na ich twarzach malowało się zdumienie i niepewność. York wyczuł atmosferę i zapewnił gości, że nauczą ich wszystkiego i podzielą się wiedzą. Mimochodem zagadnął na temat kompleksu budowli, który znajdował się pod ich miastem.

 

Są tam od zawsze.

 

Od zawsze. Co to u licha może znaczyć?

 

I wtedy stało się coś, co zaskoczyło wszystkich.

 

Artefakt na szyi jednego z Coloni zamigotał feerią barw, a potem wpadł w wibracje. Osoba, która nosiła to na szyi zamarła w bezruchu, podobnie jak i pozostali. Wszyscy, niemal odruchowo, cofnęli się.

 

– Daj mi to, proszę – techniczny zbliżył się do Coloni i wyciągnął w jego kierunku dłoń. – Oddam, chcę tylko sprawdzić, czy emituje promieniowanie.

 

Coloni ociągał się nieco, ale pod surowym wzrokiem Adada zdjął artefakt i podał go Kimiemu.

 

– Dziękuję. Macie więcej podobnych przedmiotów?

 

Coloni spojrzeli po sobie niepewnie. Jak dotąd ufali przybyszom, ale do ozdób mieli szczególny szacunek i zaczęli się obawiać, czy nie zostaną obrabowani.

 

– Oddamy wam w zamian, co tylko zechcecie. Chcemy je od was wypożyczyć – wyjaśnił York. – Może uda się nam wyjaśnić, skąd się u was wzięły?

 

Pamiątki przodków. To własność przodków, przekazali je nam.

 

– Groby tych waszych przodków. Pokażcie je nam.

 

Groby…

 

Ups. Kolejne kulturowe nieporozumienie.

 

– Miejsca, gdzie przekazali wam swe dary.

 

– W świątyniach, na pustyni.

 

– Chcemy również oddać im cześć.

 

Tak, ale najpierw świętujemy.

 

York skinął głową i uśmiechnął się. Pali nie mieli, ale udało się odtworzyć recepturę wyszynku whisky, więc Coloni będą mieli jutro kaca o wiele większego, aniżeli oni.

 

– Święto! Zapraszamy do naszej kantyny.

 

***

 

– Jest tylko jedno logiczne wytłumaczenie – Khala uważnie rozglądała się po kompleksie piramid. Zdołali już ustalić, że ich plan odpowiada układowi planet w układzie słonecznym. Ktoś najnormalniej w świecie pozostawił po sobie mapę, która pokazywała położenie jedynej nadającej się do zamieszkania planety, która byłaby osiągalna. – Jednym słowem: to stąd, dawno temu ktoś wyruszył w podróż na Ziemię i założył na niej Babilon, miasto, które stało się zalążkiem cywilizacji ludzkiej. A potem albo odlecieli, albo zasymilowali się z miejscowym ludem.

 

– Albo mit o potopie nabiera w tym kontekście całkiem nowego wymiary – wtrącił ktoś stojący z boku. – Może nagła powódź faktycznie miała miejsce i zniszczyła to, co rozpoczęli?

 

– Coś musiało się stać, skoro słuch po nich zaginął. Mimo to wydaje się, że właśnie wróciliśmy do domu Khala uśmiechnęła się.

 

– A może jakieś echa ich pobytu kryją się w mitologii Mezopotamii? – Abel postanowił drążyć wątek. – W ich wierzeniach dość często pojawia się motyw zamieszkiwania bóstw wśród ludzi. Może to jakaś wskazówka?

 

– Która dowodziłaby, że jako stojący wyżej postanowili wykorzystać swój status – York pokiwał głową. Podobieństwa nie mogły być przypadkowe. Obie planety leżą w takiej odległości, że podróż pomiędzy nimi jest możliwa. Oni, na pokładzie „Obieżyświata”, tego dowiedli. Teraz należy wyjaśnić mieszkańcom Colony, że są współbraćmi.

 

– Ale do czego musiało tu dojść, że zapomnieli całkowicie o swoim dziedzictwie? Pozostały im tylko te artefakty, których nawet nie potrafią użyć. – Khala pokręciła głową, studiując uważnie hieroglify wyryte na ścianach piramid.

 

– Zapewne jakaś globalna katastrofa, może sprawy geologiczne? – stwierdził Abel. – Nie mają żadnego księgozbioru, ale z historii przedstawionych na ścianach wyłania się historia jakiegoś starożytnego kataklizmu, wojny bogów.

 

– Czy nasze dzieje są pasmem nieustannych kataklizmów?

 

– Cóż, wygląda na to, że to nieuniknione. Trzeba zacząć myśleć o misji powrotnej. Nie ma czasu do stracenia.

 

– Pozostaje mieć nadzieję, że ktoś na Ziemi będzie na nich czekał – Khala pokiwała głową i popadła w zadumę.

 

– Jeśli nie odrobili lekcji i nie nauczyli się na błędach poprzedników, to nic nie możemy zrobić. – Skwitował York. Statek już prawie gotowy, więc za tydzień ruszamy.

 

Khala skinęła głową. Ona i York mieli lecieć z powrotem. Podjęli tę decyzję wspólnie, całkiem niedawno. Po odkryciu cywilizacji na Colony po raz kolejny zwołali zebranie i przedyskutowali sprawę. Zgłosiło się sporo ochotników, ale też spora grupa postanowiła zostać na Colony dobrowolnie. Dyrektywy Rady Wtajemniczonych straciły w obliczu nowych faktów moc i należało wyznaczyć nowe. Wszyscy byli zgodni, że asymilacja z miejscowymi jest możliwa a nawet wskazana.

 

– Raczej nie skrzyżujemy się ze swoimi krewnymi – zażartował ktoś przy okazji omawiania kwestii rozrodczych. – A ich kobiety są całkiem atrakcyjne.

 

– Może nasi potomkowie spotkają się kiedyś razem, tu albo na Ziemi, wypiją wspólnie palę – rozmarzyła się Khala.

 

– Myślę, że jest na to spora szansa – odparł York.

 

– Nie ciekawi was, że ani na Ziemi, ani tu nie ma żadnego śladu po statkach? – zainteresował się York.

 

Zapadło milczenie. Jedyna odpowiedź, jaka się nasuwała, nie napawała optymizmem.

 

– To naprawdę daleka droga. Wszystko mogło się zdarzyć – wyjaśnił Kimi.

 

– Ale na Ziemię ktoś jednak dotarł…

 

– I poleciał z powrotem.

 

– I już nie wrócił – Khala westchnęła i skryła twarz w dłoniach. – Chyba czas się zbierać. Miejmy nadzieję, że będzie wam tu dobrze.

 

Powrót

 

Mia, pogrążona w rozmyślaniach, wpatrywała się w okno, kiedy podfrunęła do niej Lilly. Milcząc zastygły w bezruchu.

 

Mia odwróciła się do siostry i spojrzała na nią pytająco.

 

– Nadal nic – pokręciła głową Lilly. – Żadnych wieści, a minęło już…

 

– Zbyt wiele czasu – dokończyła Mia. – A do „Colony 1” jeszcze daleko. Chociaż nie tak daleko, żeby… nie móc dotrzeć!

 

Ponownie spojrzała na przybyłą siostrę. Lilly, do niedawna jeszcze okaz piękna, teraz nie przypominała nawet cienia samej siebie. Ze wszystkimi tak się działo.

 

Tak, jak przypuszczano.

 

Niestety.

 

Czas robił swoje, podobnie jak warunki, w jakich przyszło im żyć. Teraz Lilly, jeszcze niedawno tak pełna radości i życia, przypominała kurczący się balon, z którego uchodziło powietrze. Zapadnięte, pomarszczone policzki, nienaturalnie wielkie oczy, które wydawały się jeszcze większe przez wystające oczodoły i suche, wąskie usta sprawiały, że przypominała wysuszoną przez upływ wieków mumię. Przygnębiającego obrazu całości dopełniał brak włosów.

 

Wyglądała niemal jak zjawa. Z każdą upływającą dobą upodabniała się do niej coraz bardziej. Pomarszczona, półprzeźroczysta skóra opinała wątłe ciało, pod nią zaś leniwe serce tłoczyło w spowolnionym tempie krew niemal pozbawioną życia. Dokąd to doprowadzi? Czy w końcu wszystkie staną się dryfującymi cieniami?

 

Na swoje odbicie Mia wolała nie patrzeć.

 

– Co z pozostałymi siostrami?

 

Mia wiedziała, że w końcu nadejdzie chwila, kiedy ucieczka przed tą decyzją będzie już niemożliwa. Rodzice przestrzegali , że ma to zrobić jedynie w ostateczności, kiedy nie będzie już szans na nic innego.

 

I chyba ten czas nadszedł.

 

– Będziemy musiały uśpić połowę. Inaczej…

 

Lilly spojrzała na nią z niedowierzaniem.

 

– Będziemy to robić na zmianę – wyjaśniła Mia.

 

Lilly wpatrywała się w nią bez zrozumienia. Unosiła się bezwolnie w pomieszczeniu, a luźne szaty falowały wokół niej niczym skrzydła. Ale Lilly już dawno przestała być aniołem.

 

– Zaśniesz z nimi – kontynuowała Mia – a my was popilnujemy. Potem, po przebudzeniu, zrobicie to samo z nami. Może w ten sposób uda się nam jakoś dotrzeć do celu.

 

Urwała, gdyż ostatnie słowo utknęło jej w gardle. Słowo, które powtarzano od lat niczym mantrę:

 

„Przetrwać”.

 

To był priorytet.

 

Ich i rodziców.

 

Wszystkich.

 

Wysiłki, nadzieje i starania ograniczyły się teraz do tych pomieszczeń. Do arki, w której się znajdowały. Tyle, że, jak wydawało się Mii, ta nadzieja ulatniała się przez jakąś dziurę, odpływ. Zanikała, wysysana przez jakąś bliżej nieokreśloną, ale zapewne złowieszczą moc.

 

– A co, kiedy czuwające nie będą już w stanie zmienić śniących? – Lilly zadała pytanie, na które Mia wolałaby nigdy nie odpowiadać. Lilly oczekiwała, że siostra udzieli jej odpowiedzi, na którą oczekiwały wszystkie. Że upewni ją i podniesie na duchu. Mia zawsze miała rację, wiedziała co robić.

 

Tak było.

 

Ale co, kiedy Mia zacznie sama śnić?

 

– Właśnie dlatego musimy to zrobić teraz. Niebawem przekroczymy próg zasobowy i na nic zdadzą się oszczędności! Dajcie braciom dodatkowe racje, aby mogli zapłodnić wyznaczoną grupę sióstr.

 

– Jak to… zapłodnić? – Lilly zakryła dłonią usta, a z jej oczu uniosły się łzy.

 

Mia westchnęła. Nie tylko brzemię decyzji, jakie na niej spoczywało, ale także ciężar dowodzenia wyczerpywały ją niemal całkowicie. Musiała to wszystko wytłumaczyć siostrom, wyjaśnić, że to ostatnia nadzieja.

 

– Zbierz siostry na radę – powiedziała do Lilly.

 

***

 

Członkinie rady unosiły się dokoła lśniącej kuli, na której pojawiały się i znikały obrazy oraz ciągi liczb. Szeptały między sobą cicho, wymieniając uwagi i wskazując suchymi, szponiastymi palcami w kierunku danych pojawiających się przed nimi.

 

– Witajcie – Mia wleciała przez uchylone drzwi i skierowała się ku siostrom. W pomieszczeniu zapadła tak przytłaczająca cisza, że można było ją ciąć nożem na kawałki. Zgromadzone w sali skierowały swe spojrzenia na nowo przybyłą. Lilly była tam również.

 

– Po co nas zwołano? – odezwała się jedna z nich, o imieniu Shelia. Jej czarne oczy wpatrywały się w Mię z uporem i podejrzliwością. W tym zimnym spojrzeniu tliło się więcej życiowej energii aniżeli u kogokolwiek innego, kogo Mia znała i zdawała sobie sprawę, że Shelia nie podda się tak łatwo rozkazom.

 

Zwłaszcza takim rozkazom.

 

– Muszę przedstawić wam sytuację, w jakiej się znaleźliśmy i zaproponować jedyne wyjście.

 

– A czym nasza obecna sytuacja różni się od tej z wczoraj i sprzed wczoraj? – Shelia dołączyła do swego repertuaru nutę ironii. Rozejrzała się po siostrach i jej wzrok spoczął na Lilly. Mia wiedziała już, że siostry o wszystkim wiedzą. W sumie nie powinno jej to dziwić. Nie było wśród nich tajemnic. Przynajmniej nie miało być.

 

Taka była wola rodziców.

 

Mia wzięła głęboki oddech i zebrała się w sobie.

 

– To najwyższy czas, aby nasz jedyny plan awaryjny mógł się powieść. Każda zwłoka może skazać nas na zagładę. Jeśli nie uśpimy połowy z nas, reszta może nie dotrwać do rozbudzenia. A wtedy…

 

– Jesteś małej wiary! – warknęła Shelia. Mia zastanawiała się, z czego ta siostra czerpie takie niespożyte, zdawałoby się, siły. Niektóre ze zgromadzonych skupiły się bliżej mówiącej i Mia wiedziała już, że zawiązało się stronnictwo przeciwko niej. Lilly przez chwilę dryfowała pośrodku sali, by w końcu przejść na stronę Shelii.

 

Wybacz, ale nie chcę zostać przymusowo zapłodniona – zdawały się mówić jej smutne oczy.

 

– Wiarę w co masz na myśli, siostro? – Mia specjalnie zaakcentowała ostatnie słowo.

 

– W to, że jednak uda nam się tu przetrwać.

 

Zebrane wokół niej siostry przytaknęły z aprobatą i Mia dostrzegła w ich oczach poruszenie. Shelia potrafiła zasiać w siostrach ziarno nadziei, podczas gdy ona… chciała skazać je na ostateczność. Sytuacja beznadziejna zdawała się działać na korzyść Shelii. Nadzieja umiera ostatnia, pomyślała. Co z tego, że kiedy ona umrze, nie będzie już niczego!?

 

Spojrzała po pozostałych. Kilka sióstr, które dotąd pozostawały niezdecydowane, przeleciało na stronę Shelii. Mia została sama.

 

– A zatem, wasza decyzja jest definitywna? – zapytała unosząc głowę i siląc się na tę odrobinę powagi, na jaką było ją teraz stać. Skoro jednak nie była w stanie wyegzekwować władzy, jaką powierzyli jej nad rodzeństwem rodzice, to najwidoczniej na nią nie zasługiwała.

 

Milczenie, jakie jej odpowiedziało, było wymowniejsze aniżeli jakiekolwiek słowa.

 

***

 

Kiedy Mia była już w swojej przestrzeni, zaczęła zastanawiać się, dlaczego perspektywa uśpienia wywoływała wśród sióstr taki opór. Fakt, sama świadomość zapłodnienia w tradycyjny sposób i noszenie w brzuchu pasożyta faktycznie był odrażający. Ale przecież przez czas inkubacji wszystkie by spały! A po przebudzeniu płody zostałyby z nich natychmiast usunięte. Tuż po zebraniu zgłosiło się do niej kilka sióstr, które zapewniły ją o swej wierności, ale nie miało to już większego znaczenia. Wszystko zdawało się walić w gruzy. Z początku rodzice zastanawiali się, czy zapłodnienie jest konieczne na czas uśpienia? Pojawiało się wiele głosów sprzeciwu przed barbarzyńską metodą prokreacji, ale umieszczenie sprzętu do klonowania na arce było praktycznie niemożliwe. Poza tym ludzkie organizmy nadal posiadały tę pradawną cechę rozmnażania poprzez akt cielesny i, było nie było, na arce każde nowe życie ceniono na wagę złota! Koncepcja uśpienia z zapłodnieniem ostatecznie zwyciężyła, gdyż była to jedna z niewielu szans na podtrzymanie gatunku w sytuacji, kiedy widmo zagłady zaglądało mu prosto w oczy. Samo uśpienie miało na celu przedłużenie szans na przeżycie tych, którzy znajdowali się na arce. Podczas gdy połowa śniłaby, reszta mogła liczyć na zwiększone racje oraz opiekować się uśpionymi. W ten sposób przedłużyliby szansę na dotarcie do celu.

 

Mia spojrzała w okno. Bezdenna pustka kosmosu zawsze ją przerażała. Podróż na Colony 1 okazała się jednym pasmem nieszczęść, a projekt systemu grawitacji opracowany w oparciu o dane z „Obieżyświata” zawiódł. Uszkodzenia powstałe po zderzeniu z deszczem asteroid okazały się katastrofalne w skutkach. Teraz musieli walczyć o przeżycie, o nadzieję…

 

Kiedy patrzyła na swoje odbicie w oknie nachodziły ją poważne wątpliwości. Rozmyślania przerwali jej goście. Odwróciła się w kierunku drzwi i ujrzała w nich Shelię. A za nią pięciu braci.

 

Najstarszych braci.

 

Po twarzy Shelii błądził złośliwy uśmiech. Jej oczy niemal iskrzyły, kiedy skinęła na mężczyzn. Ci, zapewne poinstruowani wcześniej, wiedzieli, co robić. Podlecieli do Mii i ujęli ją za ramiona.

 

– Skoro tak ci spieszno do zapłodnienia, to proszę bardzo. Będziesz w pierwszej grupie!

 

– Daj spokój! – Mia krzyczała, próbując dotrzeć do jej zdrowego rozsądku. – Wiesz dobrze, że to nie ma szans! Musimy postępować tak, jak kazali rodzice! To nie jest kwestia wiary tylko zdrowego rozsądku!

 

Shelia pozostała niewzruszona, podobnie jak bracia i inne z sióstr, które zgromadziły się dookoła. Mia spostrzegła, że pochwycono również te, które zadeklarowały wcześniej swoją lojalność.

 

– Zobaczycie! – krzyknęła w przypływie uniesienia. – Kiedy uśpimy te niedowiarki i zyskamy ich rację, uda się nam doczekać końca lotu! Wedle obliczeń powinnyśmy osiągnąć „Colony 1”.

 

Zwariowała, pomyślała Mia i westchnęła zniechęcona. Wszystko wydawało się jej stracone, a ona nie miała już sił, aby walczyć.

 

Kiedy położono je i unieruchomiono na stołach, podeszli bracia i zdarli z nich szaty. W odbiciu na suficie Mia widziała swe wychudzone ciało i zdawała sobie sprawę, że obecnie nie mogło ono wzbudzać wielkiego pożądania wśród mężczyzn. Kiedyś było inaczej… Bracia jednak wydawali się podnieceni i z zapałem zabrali się do wypełniania swego obowiązku względem ludzkości. Kilka z sióstr, mimo niewątpliwej przemocy, jaką wobec nich zastosowano, wydawało z siebie ciche westchnienia, a niektóre być może przeżyły rozkosz. Wprawdzie, dzięki odpowiednim środkom w pożywieniu, mężczyźni stawali się czasowo bezpłodni, ale nie wykluczało to kontaktów seksualnych. Najwyraźniej Shelia, która przyglądała się scenie z nieskrywaną przyjemnością, zadbała dostatecznie wcześnie o to, aby nasienie braci było pełne życia.

 

– A teraz dobranoc, siostry – rzuciła, kiedy było już po wszystkim. – I do zobaczenia w nowym, lepszym świecie.

 

Mia, zamknięta w komorze hibernacyjnej, czuła ,jak powoli opuszczają ją siły witalne. Komputer stopniowo odsysał z jej ciała nadmiar płynów fizjologicznych, redukując je do minimum. Tętno spadało niemal do zera, a ciało wysychało niczym wiór, zachowując zdolność do regeneracji, która jednakże była powolna i bardzo bolesna. System specjalnych rurek doprowadzał dostatecznie dużo płynów oraz substancji odżywczych jedynie do macic, gdzie miały się rozwijać płody.

 

Obraz przed jej oczami powoli rozmywał się, aż w końcu zapadła w sen. Wiedziała, że to koniec. Im też się nie uda…

 

Epilog

 

– Chodź! – I`sha odsunęła się od Kaia i wygładziła jego szaty. – Musisz to obwieścić oficjalnie. Oczekują tego od konsula.

 

– Pielgrzymka nie przybędzie – powiedział do siebie sprawdzając, jak to zabrzmi. – Nie przybędzie…

 

 

 

 

Koniec

Komentarze

Ciekawie się zapowiada, resztę doczytam jutro.

Przeczytałam. Końcówka, mniej więcej od Powrotu, wydaje mi się gorsza od reszty. Kilka powtórzeń i niezręczności, jednak pomimo to, moim zdaniem, tekst jest udany. Całościowo, naprawdę nie jest źle. Jest bardzo dobrze, tylko jakby dopracować tę końcówkę… Szczerze powiedziawszy pogubiłam się w niej troszeczkę, ale mi to jakoś bardzo nie przeszkadza.   Jeszcze jednak uwaga – skąd kolorowe szaty u osób, które podobne ich w ogóle nie rozróżniają?   Tak czy siak, dla mnie jest na poziomie.

A mnie się nie podoba. Tekst jakiś taki inny niż poprzednie Twoje, które czytałam.   Może jestem tępa, ale jak dla mnie są tu za duże przeskoki pomiędzy kolejnymi pokoleniami. Brak mi związków przyczynowo-skutkowych. O co chodzi z tym ostatnim pokoleniem? W ogóle nie wydają się już ludźmi. Skąd to "wyniszczenie" sióstr? Niczym go nie tłumaczysz. I czemu konwencjonalne zapłodnienie, skoro dysponują wysoko rozwiniętymi technologiami? A to już nie ma in vitro? Sterylnego przeniesienia plemnika do komórki jajowej? Musi być gwałt niby? Skąd poza tym pewność, że dojdzie do zapłodnienia od jednego razu? W wyniszczonych organizmach równowaga hormonalna jest silnie zaburzona i z tego, co wiem, kobiety mogą w ogóle nie produkować wówczas jajeczek. Ten ostatni fragment w ogóle nijak ma się do reszty, wygląda jakbyś napisał go, żeby zszokować czytelnika, ale to raczej nie za dobrze wyszło.   Wydaje mi się też, że zbytnio uprościłeś zachowania społeczne drugiego pokolenia. Wiem, że nie sposób dokładnie wyobrazić sobie, co by się działo w podobnej sytuacji, ale tak wielka agresja i wrogość nie wydała mi się wiarygodna.   No i nie wiadomo, jakie pod koniec były losy Ziemi?   Są potknięcia w zapisie dialogów, literówki, czasem powŧórzenia. Pod względem technicznym ogólnie tekst wydaje się nieco niedopracowany.   Nie wiem, jaki Ci cel przyświecał przy "osobników", ale – logicznie rzecz biorąc – odmieniasz to słowo nieprawidłowo. "Z niemałym trudem znaleźliśmy osobniki…" – Ci osobnicy, znaleźliśmy kogo? co? – osobników. To słowo pojawia się też później również, jak na mój gust, źle odmienione.   Latorośl to jest jeden potomek. Kiedy kapitan pyta Lamar o wiele dzieci, powinny być "latorośle".   W dopełniaczu (według PWN) mamy tabletu, a nie tableta. Unosząc wzrok znad tabletu.   "Oznajmił wiadomość" brzmi dziwnie.   "Khala zajrzała na monitor" – j.w.   Khala pyta, czy da się zrobić zbliżenie obrazu planety, a York kiwa głową, chociaż mówi, że nie. Nie powinno być raczej: "pokręcił'?   Za Mają powtórzę – skoro nie rozróżniają kolorów, to skąd te barwne szaty?   Podkreślasz, że tubylcy nie rozumieją pytań, a przynajmniej trzykrotnie załaoga takowe pytania im zadaje, a oni natychmiast odpowiadają.   Nie "zobacznie na ozdoby" tylko albo popatrzcie na ozdoby, albo zobaczcie ozdoby.   CIza tak przytłaczająca, że można ją ciąć nożem na kawałki? Przytłoczenie da się ciąć? Raczej: gęsta albo namacalna.   Tyle, tak pobieżnie.   Pozdrawiam.    

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka