- Opowiadanie: Paweł Król - Ostatni oddech Angareh

Ostatni oddech Angareh

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatni oddech Angareh

 

 

 

 

 

 

Mówią, że człowiek poznaje, co to prawdziwy głód dopiero wówczas, gdy patrzy na drugiego przedstawiciela swego rodzaju jak na potencjalny posiłek. Mornan zastanawiał się, czy z nim będzie tak samo. Wprawdzie jego żołądek był równie pusty jak większość domów w skutym lodem, wymierającym mieście Angareh, mimo to jednak patrząc na człapiącego przed sobą rzeźnika Hortha, wcale nie czuł śliny napływającej do ust. W sakwie miał jeszcze kilka kawałków stęchłego, zmrożonego na kość chleba, ale to nie wystarczyło, by się stąd wydostać.

 

Podobno dalej na południe było już zupełnie normalnie. Przyszła wiosna i ludzie nie mieli pojęcia o problemach mieszkańców Wielkiego Miasta Wśród Śniegów. Rzecz w tym, że Angareh, ojczyste miasto Mornana w promieniu stu mil otoczone było zmrożonym pustkowiem, które od ponad pół roku nie widziało słońca. Od czasu, kiedy góra Afghal wybuchła.

 

Mornan dobrze pamiętał dzień, kiedy ziemia, jak mu się zdawało, zatrzęsła się wespół z niebem, które następnie pokryło się grubą warstwą ciemnego pyłu, przez co za dnia było niemal tak ciemno jak w nocy. Wiosna nie przyszła, rośliny zaczęły wymierać wespół ze zwierzętami, drogi do miasta zostały odcięte przez śniegi. Tak przynajmniej mówili ludzie. Mornan nigdy się nad tym nie zastanawiał. Nie miał na to czasu, musiał szukać jedzenia.

 

Gdy Mornan tak stał i patrzył na wymierające miasto, naszła go refleksja o przemijaniu. W sumie to było nawet sprawiedliwe. Skoro wszyscy musieli umrzeć, czemu by nie razem, na równych prawach?

 

Tylko że dziwnym trafem niektórzy nie mieli zamiaru umierać. Na przykład on sam. Albo dwóch jego towarzyszy. Nie byli może wymarzonymi kompanami, ale tylko na nich mógł liczyć taki ponury, brzydki odludek jak on. Mornan widział swoją twarz tylko kilka razy, w wodzie i na polerowanej stali, i zawsze wydawała mu się ohydna. Nieregularne rysy, krzywa, szczeciniasta szczęka, grube usta, wydatne brwi…

 

Ponadto był chory na głowę. Usłyszał o tym dawno temu, jak jeszcze był dzieckiem. Potem ludzie wiele razy mu to powtarzali. Jednak jego obecnym towarzyszom raczej to nie przeszkadzało. Rzeźnik Horth wykonywał zawód nieczystych, był więc w najniższej z kast i towarzystwo kogoś takiego jak Mornan raczej mu nie przeszkadzało. Podobnie złodziej i morderca Gomrod, pozbawiony praw członka jakiejkolwiek kasty. Towarzystwo, które każdy omijałby szerokim łukiem. Od kiedy to wszystko się zaczęło, czuli się jednak jak panowie. Obrabowali wiele domów bogatych ludzi z wyższych kast. Brali sobie wszystko, czego chcieli i nikomu nie przyszło do głowy by ich powstrzymać. Niektórzy próbowali stawiać opór, ale w takich czasach liczy się tylko siła. A tej Mornanowi nie brakowało. Miał też miecz, ostry, wyszczerbiony kawał ciemnej stali, która teraz była cenniejsza od złota.

 

Miecz prawie tak brzydki jak ja sam. – przypomniał sobie Mornan. Powiedział mu to Przyjaciel, wiele lat temu. Miał kiedyś przyjaciela, jeden jedyny raz. To był ciemnowłosy człowiek z południa, któremu spodobały się rysunki, jakie Mornan robił węglem na ścianie. Powiedział, że to niezwykły talent, błogosławieństwo natury, które miało wynagrodzić mu jego brzydotę i małomówność. Kupował Mornanowi farby, żeby jego rysunki były jeszcze piękniejsze. Ale potem Przyjaciel odszedł. Kosztowało to Mornana długie dni cierpienia. Od tamtej pory obiecał sobie, że już nigdy nie będzie miał przyjaciela. To nie było trudne. Niektórzy ludzie go poniżali, inni go unikali, ale żadni nie byli dla niego mili. I tak nie zdołaliby mnie polubić – Mornan myślał w ten sposób, kiedy kogoś zabijał. Od kiedy góra Afghal wybuchła, zdarzało mu się to bardzo często. Niewielu uchodźców miało miecze, jeszcze mniej potrafiło się nimi posłużyć. A żaden nie był w tym choć w połowie tak dobry jak Mornan. Dlatego też wiele dni Mornan spędził włócząc się po ulicach miasta w poszukiwaniu ludzi. Potem gonił ich i zabijał. Nie cieszyło go to, ale dzięki temu świat na chwilę odzyskiwał kolory. Kiedy to robił, zdawało mu się, że czegoś szuka, ale nigdy nie miał pojęcia, czego.

 

– Wchodzimy? – rzeźnik Horth potrząsał go za ramię. Miał brzydką twarz, tłustą i czerwoną. Wskazywał drzwi pobliskiego domu. Mornan z irytacją wzruszył ramionami. – Nie szarp mnie. – powiedział cicho, starając się jak najmniej otwierać usta. Miał brzydki głos, wiedział to. Zawsze mówił cicho, bo wtedy nie brzmiał aż tak brzydko. I starał się nie odsłaniać krzywych zębów. Gomrod sprawnie wywarzył drzwi. Był chudy i zwinny jak małpa. Podobno umiał wspinać się po ścianach budynków i włamywać się tak cicho, że choćby wszedł komuś do sypialni, wychodził frontowymi drzwiami, nikogo nie budząc. Chyba, że miał ochotę się zabawić.

 

W środku było prawie tak samo zimno, jak na zewnątrz, ale znacznie ciemniej. Wszystko pokrywała cienka warstewka kurzu, nie było jednak śladu zniszczeń. Nikt wcześniej tego nie splądrował. – zrozumiał Mornan. Ucieszył się. To oznaczało, że mogli znaleźć jakieś jedzenie. Potrzebowali jedzenia, żeby móc uciec z miasta i przedostać się na południe. Angareh było najdalej wysuniętą na północ ostoją cywilizacji. Daleko stąd było do krain, w których klimat był znośny. Potrzebowali dużo jedzenia, by tam dotrzeć. Dlatego musieli to robić. Gomrod skinął głową i bezgłośnie ruszył w górę, po schodach. Podążyli za nim. Na górze było nieco jaśniej. Zobaczyli cztery puste, ciemne pomieszczenia. Aż roiło się tu od potencjalnych skrytek na żywność. Jedzenie… czy cokolwiek. Gomrod zatrzymał ich gestem ręki. Jego oczy błyszczały.

 

– Ten zapach – wyszeptał – Zapach kobiety. Dziewczyny. Nie jesteśmy sami.

 

Była w niewielkim, zagraconym pokoju naprzeciw schodów. Siedziała przy wygasłym dawno piecu, tak blisko, że wyglądała, jakby chciała się do niego przytulić. Owijała się szczelnie futrem z białych lisów. Spała. Obudziła się dopiero, gdy stanęli w progu. Po prostu otworzyła oczy, duże i błyszczące w niebieskawym półmroku. Wyglądała jak przerażone, dzikie zwierzątko. Biała skóra jej twarzy błyskała spod rozburzonych, ciemnych włosów. Mornan poczuł w ustach gęstą ślinę. Jego ręce zadygotały, z pożądania i krwawej furii. Już kiedyś czuł to samo, pamiętał. Chwilę przed tym, jak zabił pierwszego człowieka. Ta dziewczyna z pewnością kiedyś należała do tłumu szczęśliwych, pięknych, roześmianych ludzi, którzy cieszyli się życiem, nie zwracając uwagi na takich jak Mornan. Mężczyzna mocno zacisnął zęby.

 

– Bierz się do roboty Mornan – odezwał się Horth – Resztę zostaw mnie, a nie będziemy głodować przez następny tydzień.

 

– Kurewskie marnotrawstwo – Gomrod pokręcił głową, wchodząc do środka – Nie ruchałem chyba od miesiąca. Chcę się zabawić. Nażresz się potem.

 

– Mam jeść mięso, które przed chwilą ruchałeś? – obruszył się Horth. Obaj wybuchnęli śmiechem. Mornan tego nie zrobił.

 

Dziewczyna chyba wreszcie zrozumiała, co się dzieje. Zaczęła dygotać, rozchyliła zbielałe wargi. Chyba próbowała coś powiedzieć. – Nie – wymamrotała ledwo słyszalnie – Mam jedzenie. Weźcie je. – szeptała, obrzucając mężczyzn rozpaczliwym spojrzeniem, w którym desperacka nadzieja gasła szybciej od płomienia świecy zdmuchiwanego przez mroźny wiatr

 

– Weźcie… Proszę… Chyba zrozumiała, że to bez sensu. Mornan westchnął świszcząco i wyciągnął miecz. Dziewczyna jęknęła przeraźliwie i zaczęła płakać ze strachu. Mężczyzna skrzywił się. Ten widok coś mu przypominał. Nagłe uderzenie wspomnienia, tak silne, że niemal zapomniał, gdzie się znajduje, i co powinien zrobić. Tego szukałem – pomyślał. Stał przez chwilę nieruchomo, nie zwracając uwagi na towarzyszy. Westchnął jeszcze raz, ujmując miecz w obie dłonie. Czasem tak trzeba. – pomyślał – Czasem trzeba zabić. Odwrócił się w stronę Hortha i Gomroda. A potem zaatakował.

 

Jego cięcie było tak szybkie, że Horth nie zdążył nawet krzyknąć. Miecz Mornana gładko rozciął jego brzuch. Sine wnętrzności wyszły na zewnątrz, wypełniając pokój obrzydliwym smrodem. Horth padł na ziemię i zaczął wrzeszczeć. Gomrod stęknął głośno, wybałuszając oczy z niedowierzaniem. Zdążył chwycić za noże, które nosił za pasem. Mornan zamachnął się dwa razy. Jednym cięciem odrąbał mu nogę w kolanie, a drugim rozpłatał czaszkę. Krew bryznęła na ściany i wszystko wokół. Wyrwał miecz z głowy Gomroda, pomagając sobie kopniakiem, a potem wbił go między żebra jęczącego przeraźliwie Hortha. Wszystko to mogło trwać zaledwie dwa albo trzy oddechy. Mornan stał przez chwilę, czując, jak opuszcza go gorączka walki. Nie wiedział, w którym momencie go ogarnęła.

 

Dziewczyna padła na ziemię i zwymiotowała. Mornan patrzył, jak jej ciało spazmatycznie wygina się w łuk, dostrzegł ruch nóg pod kosztownym futrem. Była niska i chuda, prawie jak dziecko. Zbliżył się do dziewczyny i zobaczył w jej oczach strach, znów zaczęła dygotać. To podnieciło go jeszcze bardziej. Przewrócił ją na podłogę i nakrył sobą. Szarpała się odruchowo, ale wyraźnie nie miała siły ani zamiaru się opierać. Mornan warknął jak zwierzę. Dziewczyna jęknęła cicho, kiedy wszedł w nią powolnym ruchem bioder. Dyszał i sapał głośno, czując pod sobą jej smukłe, naprężone ciało. Wsunął język do jej ust i przygryzł jej wargi. Patrzył w jej oczy, rozszerzone przerażeniem i szokiem. Czy wzięła go za demona? Może i tylko demon mógłby zrobić coś takiego. Ciszę przerywało tylko jego głuche warczenie i coraz głośniejsze jęki dziewczyny. Kiedy skończył, ugryzł ją mocno w szyję. Leżał tak przez chwilę, a potem podniósł się i podszedł do swych byłych towarzyszy. Niestety, nie mieli przy sobie nic przydatnego. Tak jak się obawiał. Ostatnio dużo łatwiej było o ludzi, niż o chleb.

 

– Mówiłaś coś o jakimś jedzeniu? – zapytał dziewczynę. Jedzenie, potrzebował dużo jedzenia, żeby przetrwać. Tylko to się liczyło.

 

– Pod stołem – wymamrotała, odwracając się.

 

– To dobrze. – Mornan podszedł bliżej – Będzie nam potrzebne – gapiła się na niego szeroko rozwartymi oczami. Mornan złapał ją za rękę i szarpnięciem postawił na nogi.– Zabieram cię na południe. Rozumiesz? Z dala od zimna i głodu. Z dala od kanibali – potrząsnął nią – Pójdziemy razem. Nie umrzesz. – zastanawiał się przez chwilę, co powinien jeszcze powiedzieć. Czegoś mu brakowało. Przypomniał sobie Przyjaciela. Co było pierwszą rzeczą, którą od niego usłyszał? Przypomniał sobie – Ja jestem Mornan. Jak się nazywasz? – zapytał.

 

Dziewczyna jeszcze przez chwilę gapiła się na niego w milczeniu. Chyba była zbyt oszołomiona by zastanawiać się nad tym, co się stało. Dawniej kiedy Mornan robił takie rzeczy, jego ofiary wyrywały się i krzyczały. Ale dni tamtego porządku rzeczy przeminęły w tym mieście na dobre i teraz już nic nie było takie, jak kiedyś. Mornan pomyślał, że dziewczyna jest rozdarta pomiędzy strachem przed samotnością i pragnieniem ludzkiej bliskości z jednej, a walką o resztki godności z drugiej strony. Co prawda oba te pojęcia niewiele dla niego znaczyły, ale nie miał wątpliwości, które zwycięży. Tego też nauczył go Przyjaciel. Mówił, że w świecie, jaki dla siebie zbudowali, ludzie ściśle przestrzegają pewnych reguł, których łamanie napełnia ich strachem. Ale pewne rzeczy są od nich starsze i silniejsze. Miał rację. Dziewczyna przełknęła powoli ślinę, wyraźnie walcząc z pragnieniem odwrócenia wzroku.

 

– Ilmatar – powiedziała. To było dziwne doznanie. Przypominało Mornanowi domek w głębi lasu, zapach drzew, ciepłe promienie słońca i chłodny, orzeźwiający wiatr. Coś, co było bardzo, bardzo dawno. Tak dawno, że prawie zapomniał. Ale ta chwila trwała krótko. Wpatrzył się w okno. Mrok zdawał się gęstnieć jeszcze bardziej. Czyżby nadchodziła noc? W nocy było groźnie. Ci, którzy żywili się ludźmi, woleli przemieszczać się nocą. Ale Mornan się ich nie bał. Nie bardziej, niż śmierci z zimna i głodu.

 

– Chodźmy – powiedział, ruszając w dół schodów. Ilmatar poszła za nim.

 

* * *

 

Było ciemno, zimno i cicho jak w grobowcu. Może i słusznie, bo całe miasto było grobem dla tysięcy swoich mieszkańców. Pojedyncze płatki śniegu wirowały powolutku w niebieskawym półmroku i opadały bezgłośnie na ziemię. Ilmatar szła niezdarnie, patrząc cały czas w niebo przed sobą i ustawicznie się potykając. Nie powiedziała ani słowa, gdyby nie para oddechu z jej ust wyglądałaby jak chodzący trup. Ale gdy zobaczyli na ulicy pierwsze zwłoki, natychmiast się zatrzymała.

 

To był młodzieniec, prawie chłopak, mocno przyprószony śniegiem. Mornan cieszył się z tego. Dzięki delikatnemu, białemu całunowi prawie nie było widać krwawych dziur w bardziej mięsistych częściach ciała. Jego brwi były lekkio uniesione, mróz zatrzymał rysy jego twarzy w wyrazie bezgranicznego zdziwienia, graniczącego z rozbawieniem. Ten widok nie był dla Mornana dużym zaskoczeniem. Śmierć ma swoje własne zwyczaje – pomyślał.

 

Pociągnął Ilmatar za rękę. Dziewczyna co chwila potykała się, wlepiając puste spojrzenie w horyzont. Powinienem coś powiedzieć – pomyślał Mornan rozpaczliwie. Znów zaczął przypominać sobie wszystkie słowa, które wypowiedział do niego Przyjaciel. Uczył go, jak rozmawia się z ludźmi.

 

– Zadawaj pytania – mówił Przyjaciel – Wyobraź sobie, że odpowiedź na nie ma dla ciebie duże znaczenie. Pytaj ludzi, jak się czują. Udawaj, że cię to interesuje. Mów o sobie. Mornanowi rozmowa nigdy nie przychodziła łatwo. Nie chodziło tylko o jego brzydki głos. Wszyscy ludzie, jakich znał, rozmawiali zwykle na różne dziwne i banalne tematy, trajkocząc głośno i często, jak mu się zdawało, napastliwie. Rzadko miał szansę się połapać, o co im chodzi.

 

– O czym myślisz? – zapytał, patrząc prosto w oczy Ilmatar. To też pamiętał, ważne, żeby starać się patrzeć prosto w oczy. Odpowiedziała mu zaskoczonym spojrzeniem. Mornan zastanawiał się, czy będzie chciała z nim rozmawiać po tym, co jej zrobił. Nie wyglądała, jakby miała zamiar coś powiedzieć, ale jednak to zrobiła. Wszyscy jesteśmy tacy sami. Ludzie wmawiają sobie że przestrzegają reguł. Ale niektóre rzeczy w głębi duszy cenią bardziej. Potrzeba towarzystwa jest jedną z nich.

 

– Po prostu… – Ilmatar znów się potknęła – Coś sobie przypomniałam. – Co takiego? – coś w jego głosie albo spojrzeniu musiało wydać się jej zabawne, bo na jej twarzy na krótką chwilę zagościł drżący, niepewny uśmiech. Zniknął jednak niemal tak szybko, jak się pojawił. – Ten człowiek, który leżał na ziemi… Znałam go.

 

– Ja też. -Enlaid, nazywał się Enlaid. Zastanawiałem się czy go nie zabić – przypomniał sobie – Ale ktoś inny okazał się szybszy.

 

– Naprawdę? – w głosie Ilmatar odbiło się autentyczne zaskoczenie – Jak to możliwe?

 

Dziwi się, bo był o trzy kasty wyżej ode mnie. – zdał sobie sprawę.

 

– Chciał, żebym uczył go walki mieczem – Mornan wiedział, że to brzmi dziwacznie. Chłopak z arystokracji miałby się uczyć od kogoś z ulicy? Ale to była prawda. Enlaid musiał zobaczyć Mornana podczas walki. – Nie był w tym zły. – nie pozwolił jej po raz kolejny wyrazić zdziwienia, nie chciał dłużej na nie patrzeć – Ale czegoś mu brakowało.

 

– Widziałam jego śmierć – głos Ilmatar był ledwie dosłyszalny, dziewczyna patrzyła w ziemię – Przez okno. Otoczyło go czterech kanibali. Odciął jednemu rękę, a potem zaczął uciekać. Ale go dogonili. Słyszałam jak krzyczał. Nigdy w życiu nie słyszałam, żeby ktoś tak się bał. Zawsze wyglądał na odważnego.

 

Mornan wzruszył ramionami.

 

– Nie ma odważnych, ani tchórzy. – tego nauczył się sam – Są tylko silni i słabi.

 

– Tego… tego pewnie uczy ulica. Ale jest mnóstwo pieśni, w których wielcy wojownicy okazują się tchórzami, a wieśniacy i dzieci okrywają się chwałą.

 

– Są też ludzie, którzy wyglądają na słabych, ale w środku są silni. I na odwrót. – zerknął przez ramię, w duchu żegnając młodego Enlaida i wszystkie jego sprawy – On był słaby.

 

Zauważył, że Ilmatar przygląda się jego twarzy. Niedostrzegalne niemal zmarszczenie brwi miało podziałać za ostrzeżenie, ale widocznie go nie zauważyła.

 

– Czemu mówisz tak cicho? – zapytała. – I tak jakoś… dziwnie.

 

Mornan nie chciał na to odpowiadać. Ale dziewczyna patrzyła wciąż na niego, uparcie czekając na odpowiedź.

 

– To głos. Jak mówię głośno, robi się zgrzytliwy. – mówiąc to, napiął mocno mięśnie. Drżał na całym ciele, mając nadzieję, że dziewczyna przestanie się gapić i nie powie już ani słowa na ten temat. Po co ona to robi? – pomyślał z rozpaczliwą wściekłością.

 

– Naprawdę? – zapytała, wyraźnie nie zdając sobie sprawy z jego nastroju – Nie słyszałam.

 

– I nie usłyszysz! Krzyknął. Zrobił to. Ale natychmiast tego pożałował. Jego głos rzadko brzmiał równie ohydnie. Jak stal ryjąca szkło, jak skrzypienie skórki od chleba o metal. Było to tak nieprzyjemne, że Mornan skrzywił się boleśnie. Jeśli jednak Ilmatar również coś takiego odczuwała, dobrze to ukryła.

 

– Wydaje ci się, że brzmi znacznie gorzej niż w rzeczywistości. – Mornan nie chciał tego słuchać, ale nie miał siły jej przerywać – To choroba umysłu.

 

– Choroba – powtórzył bezmyślnie. I cicho. – Znam się na chorobach. Podobno można ją wyleczyć. – trajkotała – Jak wszystkie choroby.

 

Mornan był zawstydzony. Ta dziewczyna właśnie poznała jego największą słabość, a teraz dotykała ją natrętnymi, nieświadomymi, brutalnymi palcami swoich słów, maltretowała, obmacywała i rozdrapywała, myśląc, że pomaga. Mornan zaczerwienił się. Pokryte cienką warstewką lodu budynki wpatrywały się w niego martwymi, czarnymi oczodołami okien.

 

– Możesz zacząć mówić o czymś innym? – w jego głosie, tym razem tak cichym, jak poprzednio, brzmiało zmęczenie. Nic dziwnego. Ta chwila wyczerpała go znacznie bardziej, niż walka. Ilmatar, o dziwo, posłuchała go. Może czuła się już nasycona obmacywaniem jego rany. Zaczęła więc mówić o czymś innym. O ile tuż po wyjściu z domu szła cały czas w ponurym, niemal obłąkańczym milczeniu, o tyle teraz nie mogła zamknąć ust ani na moment. Słowa wypłynęły z niej niepowstrzymanym strumieniem.

 

Opowiedziała Mornanowi, że była sierotą i mieszkała w domu z przyjaciółkami. Że codziennie pobierała nauki u niższego rangą akolity zakonu mędrców. Że wszystkie jej przyjaciółki umarły albo uciekły bez niej, ona zaś została w domu i bała się stamtąd gdziekolwiek ruszyć. Że przez ponad tydzień była sama w pustym, wymarłym, ciemnym wnętrzu i cały czas drżała ze strachu przy najcichszym nawet szmerze. Że nie mając nic innego do roboty, zastanawiała się, czy to, co czuje, to umieranie. Opowiadała też o tym, jak wyglądało jej życie przed wybuchem góry Afghal. Co lubiła robić. Jak się ubierała. Kim chciała być. Mówiła o wszystkim i o niczym. Pewnie to się nazywa rozmawianie – pomyślał Mornan. Ilmatar mówiła o mnóstwie rzeczy naraz, tak o swoich uczuciach, jak o ulubionych kolorach. Była w tym naprawdę dobra.

 

Mornan nie przerywał jej. Może dlatego, że podobało mu się brzmienie jej głosu, wciąż lekko zachrypnietego od długiego nieużywania. A raczej podobało mu się jego drżenie, brzmiąca w nim rozpaczliwa determinacja, by nie milknąć ani na moment, by swoimi drżącymi, niepewnymi słowami, w które rozpaczliwie starała się tchnąć odrobinę ciepła, zagłuszyć ponurą, martwą ciszę, nie dopuścić do głosu złych mysli, które się w niej lęgły. Mornan sycił się także głodem ciepła i strachem, wyzierającymi z jej oczu. Widział to wszystko jak na dłoni i cieszył się z tego. Dawno nic nie sprawiło mu podobnej przyjemności. Dawno nie czuł podobnego uniesienia. Chciałby to namalować, gdyby umiał.

 

Powinna zobaczyć. – zdecydował. Wyjął ze swojej sakwy coś, co było cenniejsze niż jego życie, a może też cenniejsze, niż to miasto. Prostokątny, gładki kawałek drewna, na którym namalował swój obraz. Nikt poza nim nie potrafiłby powiedzieć, co przedstawia. Nikt nie potrafiłby ocenić, jaką ma wartość. Malował go przez cały rok, nakładając kolejne warstwy farby nie według jakiejś wizji, ale w kompletnym chaosie. Ponieważ życie nie było wzorem czy wizją, ale właśnie chaosem. Przyjaciel powiedział mu, że ten obraz jest zwiastunem nadejścia nowych czasów, kiedy ludzie zapomną o wojnach i oddadzą się sztuce. Ilmatar jednak nie dostrzegła, czym naprawdę jest dzieło. Mornan zrozumiał to natychmiast.

 

– Och, jest piękny – powiedziała z bezmyślnym uśmiechem – Sam go namalowałeś? Jesteś artystą? Artystą? – Mornan nigdy nie słyszał takiego słowa. Pokręcił głową. – Pokazywałeś go komuś?

 

– Jednemu człowiekowi. Ale inni też go zobaczą. Zabrał jej obraz, owinął w płótno i schował do sakwy.

 

– Dokąd właściwie idziemy? – zapytała Ilmatar po krótkim milczeniu.

 

– Żeby wydostać się z miasta, trzeba będzie obejść mury. Brama Ainarów zawaliła się po ostatnim trzęsieniu ziemi. Ale może znajdziemy jakieś inne wyjście. – Podobno w pałacu namiestnika schroniło się dużo ludzi. Tak przynajmniej było dwa tygodnie temu. Pomysł pójścia do pałacu namiestnika nie spodobał się Mornanowi w najmniejszym stopniu. Tłok. Smród. Wyjące kobiety. Płaczące dzieci. Ludzie. Ludzie. Ludzie.

 

– Czemu chcesz tam iść?

 

– Jeśli ktoś miałby wiedzieć, jak można się stąd wydostać, to tylko tam. Poza tym… miło by było zobaczyć więcej ludzi. Może z kimś porozmawiać. Nie. – pomyślał Mornan. Ale Ilmatar patrzyła na niego wyczekująco.

 

– W porządku – wzruszył ramionami, starając się nie sprawiać wrażenia niezadowolonego – Pójdziemy tam.

 

Ilmatar uśmiechnęła się.

 

* * *

 

Mornan nigdy przedtem nie był w pałacu namiestnika. Żałował tego. Wiedział, że budowla ta już nigdy nie będzie wyglądała tak, jak dawniej. Stojąc przed wejściem zauważył, że witrażowe okna są powybijane, wrota potrzaskane. Zapewne w środku też nie wyglądało najpiękniej, jeśli było to miejsce dla uchodźców. Co więcej, nie wiedział, jak wygląda ich zaopatrzenie w żywność, ale raczej nie mogli mieć jej zbyt wiele.

 

– Zaczekaj tutaj – powiedział do Ilmatar – Najpierw się rozejrzę.

 

– Nie – pokręciła stanowczo głową – Nie chcę być sama na tej ulicy, ani na moment.

 

– W środku nie jest bezpieczniej. Jeśli jest tam wielu ludzi, to pewnie nie mają jedzenia. – Mornan chciał ująć to delikatniej, ale nic nie przychodziło mu do głowy – Lepiej, żeby cię nie widzieli.

 

– Wszystko jedno. Nie chcę być tutaj.

 

Mornan wzruszył ramionami.

 

– W porządku.

 

Pierwszym, co ich powitało, był smród, tak silny, że nawet mroźne powietrze nie zdołało go przytłumić. Mornan pamiętał tego rodzaju odór z czasów, kiedy był żołnierzem i musiał pilnować jeńców, stłoczonych na niewielkim obszarze, którego nie mogli opuszczać przez wiele dni. Zmarszczył tylko brwi, ale Ilmatar rozglądała się wokół z przerażeniem, wyglądała, jakby zaraz miała zwymiotować. Nie dziwiło go to.

 

Na podłodze było dużo śniegu, który co jakiś czas przesuwał się pod wpływem wiatru wdzierającego się do środka przez wybite okna. Wysoki sufit ginął w ciemności, ale dalej Mornan dostrzegał blask ognisk. Płomienie oświetlały rój ludzkich sylwetek kulących się na posadzce ponurym, czerwonym blaskiem. W ostrym świetle ognia ludzie wydawali się straszliwie nędzni, kosmaci i brudni. Ich twarze przeważnie nie wyrażały nic.

 

– Wygląda prawie jak piekło – wyszeptała Ilmatar, patrząc na uchodźców – Tyle zostało z Angareh.

 

Mornan przytaknął w duchu. Piekło… tylko że tutaj nikt nie lamentuje. Dopiero teraz zwrócił na to uwagę. Było dziwnie cicho jak na miejsce wypełnione tyloma ludźmi. Spodziewał się, że powita go gwar ludzkich głosów, płacz i wycie. Nic takiego nie słyszał. Niemal nieuchwytne dla ucha szepty i westchnienia ulatywały w stronę dachu w zimnej ciemności.

 

– Czemu ci ludzie nic nie mówią? – zapytała Ilmatar, wciąż gapiąc się na sylwetki uchodźców. W jej oczach błyszczały łzy. Mornan spojrzał na nią z zainteresowaniem. Widać było, że dziewczyna cierpi.

 

– Przyjrzyj się uważniej. Wielu z tych ludzi nie żyje.

 

Z ust Ilmatar wyrwał się zduszony jęk. Dziesiątki, setki twarzy zwróciły się w ich stronę. Trwało to jednak krócej niż oddech. Po chwili widok wydawał się taki sam, jak poprzednio. Mornan dostrzegł w kącie sali coś, co wyglądało jak prowizoryczny ołtarz, albo pogański totem. Stało przy nim kilka świec, ale i tak ginął w mroku. Zmarszczył brwi. Mieszkańcy Angareh, podobnie jak ludzie z położonych dalej na południe krain Ildunnaru i Talladenu nie uznawali tak zorganizowanych praktyk religijnych, kojarząc je ze starożytnym zabobonem. Wokół ołtarza ludzie stłoczeni byli w najróżniejszych pozycjach wyrażających trwożne rozmodlenie. Na twarzy Ilmatar odbiło się oburzenie.

 

– Co oni robią?

 

– Boją się – Mornan wzruszył ramionami – Nie mogą sobie poradzić ze swoim strachem więc próbują szukać pomocy u bogów. – westchnął – Nie masz ochoty się do nich przyłączyć? W takim razie lepiej chodźmy. Nic tu po nas.

 

– Spróbuję z kimś porozmawiać – powiedziała Ilmatar. Mornan jak na dłoni widział, że dziewczyna rozpaczliwie sili się na odwagę. – Poczekaj.

 

Ruszyła przed siebie i po chwili przykucnęła przy jakiejś kobiecie, która nie wyglądała jeszcze na umierającą. Na rękach kołysała zawinięte w futra niemowlę. Ilmatar uśmiechnęła się mimowolnie.

 

 

– Chłopiec czy dziewczynka? – zapytała, wyciągając rękę. Kobieta wzdrygnęła się gwałtownie.

 

– Demon – odparła, rozwierając ręce. Niemowlę potoczyło się na podłogę. Było sczerniałe od mrozu. Jego jedno oko było większe od drugiego i niedomknięte, zęby miały żółtawą barwę, z ust wylewał się śluz – Chaos wygrywa. Nie widzisz? – rozejrzała się. – To jego królestwo. Ale ciebie to nie dziwi prawda? – wykrzywiła usta w odrażającej parodii uśmiechu – On już cię miał. Chaos. Widzę to. Ty też urodzisz demona. – przesunęła językiem po spierzchniętych, sinych wargach i wybuchnęła śmiechem. – Chaos wygrywa! – wrzasnęła. – Chaos wygrywa – zawtórowały jej inne głosy.

 

Ilmatar krzyknęła i zerwała się na równe nogi. Teraz Mornan już czuł wzbierający niepokój. Poszaleli. Mogą czegoś próbować. – zrozumiał natychmiast. Rozejrzał się szybko, oceniając sytuację. Nie mieli raczej broni, ale było ich bardzo dużo. Zacisnął mocno zęby, czując znajome napięcie przed walką. Miał ochotę wyszarpnąć miecz z pochwy i pozamieniać kościstych, obrzydliwych szaleńców w krwawiące szczątki. Wyobraził sobie, jak jego miecz przecina futra i ciało, lśni jasno i czysto w brudnej ciemności jak symbol wyzwolenia…

 

Ilmatar znalazła się w jego ramionach. Drżała mocno, jak przestraszone zwierzątko. Niespodziewanie dla samego siebie, Mornan puścił rękojeść miecza. Zamiast tego objął mocno Ilmatar i trzymał tak długo, aż przestała dygotać.

 

– Przepraszam, przepraszam… – mamrotała dziewczyna płaczliwie – Nie chciałam. Nie chciałam. Nie wiedziałam, że…

 

– Chyba lepiej będzie, jak stąd wyjdziemy – powiedział. Jego głos był spokojny i cichy. Odwrócił się.

 

Stał za nim człowiek, którego wiek trudno było określić, bo choć jego włosy i skołtuniona broda były już prawie całkiem siwe, twarz, wprawdzie chuda i wynędzniała, nie była twarzą starca. Miał na sobie wystrzępione, brudne szaty, które zapewne jeszcze niedawno mieniły się najdroższymi kolorami. Nie znał go i nie miał pojęcia, kto to jest. Ale Ilmatar chyba wiedziała. Przyklęknęła na jedno kolano.

 

– Panie – szepnęła, na jej twarzy odbiło się bezgraniczne zdumienie – Słyszałam… Słyszałam, że uciekłeś.

 

– Ja też – odparł stary człowiek. Wspierał się ciężko na lasce – Ale to nie miałoby dla mnie sensu. Jestem tym miastem i zostanę z nim do końca. Czyli pewnie już niedługo.

 

Mornan spojrzał pytająco na Ilmatar.

 

– To Emyarad, nasz namiestnik – powiedziała dziewczyna. To niewiele znaczyło dla Mornana. Gdy porządek zawodzi, ludzie stają się tylko mięsem. To mięso było stare, niegroźne i musiało trzymać kurczowo laskę, żeby się nie przewrócić. Ilmatar jednak chyba to nie przeszkadzało.

– Chcemy wydostać się z miasta – powiedziała – Ale Brama Ainarów jest zawalona.

Emyarad ledwo zwrócił na nią uwagę. Wpatrywał się w stłoczonych na podłodze uchodźców.

 

– Tysięczna z kolei tragedia, którą oglądam osobiście. Nie możecie się wydostać. – oznajmił zmęczonym, cichym głosem– Miasto jest otoczone.

 

– Otoczone? Przez kogo?

 

– Przez myśliwych nowego rodzaju. Nie wiem, skąd się wzięli. Ale w okolicy nie ma zbyt wiele jedzenia, więc pewnie nietrudno to wyjaśnić. Otoczyli miasto całymi bandami, czatując na uchodźców. Są wśród nich dzicy ludzie z gór i wiosek, świetni tropiciele. Ale nie trzeba być kimś takim, żeby zobaczyć ślady na śniegu zostawione przez parę uchodźców. Możecie spróbować przejść pomiędzy nimi, ale ja bym tego nie robił. Widziałem zbyt wiele szczątków wokół murów. – westchnął, ciężki, wysilony oddech co chwila dobywał się z jego ust – Zawsze dobrze jest mieć nadzieję, ale teraz… Jeśli uda wam się przejść pomiędzy kanibalami otaczającymi miasto, cud będzie na to zbyt deliktanym określeniem.

 

Mornan zadrżał. Słyszał podobne opowieści już jakiś czas temu. Nie powinien być zdziwiony, ani przestraszony, ale jednak… Czy ja się boję? – pomyślał. To było dziwne. Ale prawdziwe. Jego ręce drżały. Mogę walczyć z dwoma, trzema albo nawet czterema, ale co zrobić, jeśli otoczy mnie cała banda? Spróbował o tym nie myśleć. Zostanie w mieście to śmierć. Lepiej zginąć w walce.

 

– Nie mamy innego wyjścia. – powiedział. Z zadowoleniem zobaczył, że jego głos nadal jest tak spokojny, jak poprzednio.

 

– Jak chcecie. Śmierć człowieka pełnego nadziei jest lepsza od śmierci zrozpaczonego. Chodźcie za mną. Pokażę wam tunel, którym można wyjść na zewnątrz. Z szeroko rozwartych drzwi podziemnego przejścia dmuchał lodowaty powiew. Było tak ciemno, że Mornan nie widział nawet, z czego jest podłoga – Idźcie nim, jest prawie cały czas prosty. Zorientujecie się, jak będziecie blisko wyjścia – Namiestnik pokręcił powoli głową – I niech Pan da wam spokojną śmierć.

 

* * *

 

A więc to jest właśnie strach – pomyślał Mornan idąc zimnym, ciemnym tunelem. Patrząc na swoje drżące dłonie, słuchając przyspieszonego rytmu bicia serca, czując dreszcze i słabość w nogach, dochodził do wniosku, że nie czuje nic innego. Jeszcze nigdy nie przegrał żadnej walki, bał się go każdy, który słyszał o jego zdolnościach, ale coś takiego… Na samą myśl o tym, że po śmierci mógłby zostać zjedzony, zrobiło mu się słabo. Od początku tej upiornej zimy widział wiele przypadków kanibalizmu, ale nigdy nawet nie pomyślał, że ofiarą może być także on sam. Nie dostaną mnie żywcem – pomyślał – Cokolwiek się stanie. Zerknął na idącą obok Ilmatar i ten widok wywołał w nim dziwne uczucie. Czy to był po prostu… smutek? Mornan rzadko bywał smutny. Jednak na myśl o tym, że kanibale dostaną w swoje ręce jej delikatne istnienie, jej strach, nadzieje i pragnienia, poczuł wzbierającą gdzieś w głębi desperację. Jeśli nie będzie innego wyjścia, poderżnę jej gardło. – obiecał sobie – Nie dostaną jej żywej. Gdzieś w oddali przed nimi ciemność zaczęła blednąć. Mornan poczuł, że nie chce iść dalej. Zatrzymał się. Pomyślał, że nie chce umierać. Dziwne, że nigdy wcześniej nie przyszło mi to do głowy. – pomyślał – Mógłbym wrócić do miasta, robić to co wcześniej, przeszukiwać domy, zabierać jedzenie… I co dalej? Jeść trupy? Umrzeć, kiedy innych ludzi już zabraknie? To nie był koniec godny kogoś, kto stworzył dzieło zwiastujące nową epokę. To nie był koniec godny… jak brzmiało to słowo? Artysty. Wszystko powinno być bardziej niezwykłe. Na chwilę poczuł ukłucie odwagi, wyobraził sobie, jak ludzie opowiadają historie o tym, jak bezimienny człowiek z gminu wyrąbał drogę sobie i wysoko urodzonej dziewczynie przez szeregi kanibali. Pieśń, tak, potrzebował pieśni. Desperacko uchwycił się tej myśli. Pragnąc chwały czuł się odważny.

 

– Zatrzymajmy się – powiedział. – Zaśpiewaj mi coś. Proszę. – dodał, gdy usiedli na zimnej podłodze.

 

Ilmatar patrzyła na niego przez chwilę. Jej duże, ciemne oczy lśniły mocno w blasku pochodni. Chyba się nie bała. Po chwili zaczęła śpiewać. Jej głos był najpierw słaby i drżący, ale potem nabrał siły i barwy, przerywając melodyjnie ciszę tak, jak pochodnia rozpraszała mrok. Mornan zadrżał i zamknął oczy. Nie rozumiał zbyt wiele, bo Ilmatar śpiewała w staroainarskim, używanym w krainach położonych dalej na południe, ale sama barwa głosu i melodia wystarczyła, by oczy zaszły mu łzami. W wyobraźni ujrzał początki swojego życia, gdy jeszcze nie było w nim mroku, ciepłą, żywotną wiosnę, światło i domek w lesie. Potem oczom jego wyobraźni ukazywały się obrazy, których nigdy wcześniej nie widział. Ujrzał też rzeczy, których nie da się opisać słowami. Nie wiedział, jak długo pozostawał w bezruchu, ale nawet jeśli były to całe godziny, Ilmatar go nie obudziła. Wstał jednak natychmiast, gdy spokój wizji go opuścił. Ale strach już go nie paraliżował. Poczuł, że zrobi, co będzie chciał, i że wszystko to stanie się częścią powolnej, smutnej pieśni losu wszystkich ludzi. Ilmatar ruszyła za nim. Mornan znów poczuł silne ukłucie smutku, ale mimo to szedł dalej przed siebie. Wkrótce jego oczom ukazała się powierzchnia. Lodowaty, porywisty wicher niosący ze sobą drobinki śniegu uderzył go w twarz. Dalej przed nimi majaczyły martwe, czarne szkielety bezlistnych drzew. Niebo było ciężkie i miało odcień najciemniejszej szarości.

 

– Martwa biel, martwa szarość i jeszcze bardziej martwa czerń – powiedziała Ilmatar – Świat nigdy nie wyglądał bardziej martwo.

 

– Dalej będzie zielono – powiedział Mornan, sam nie wiedząc czemu. Wątpił, by mieli jeszcze kiedyś zobaczyć zieleń. Mimo to mówił dalej – Sto mil na południe stąd już zaczyna się lato. Jak tylko znajdziemy się w północnych granicach ziem Najwyższego Króla, wszystko znowu będzie takie, jak dawniej. Słońce będzie świeciło. Wszystko zaczyna właśnie kwitnąć. Wszędzie będzie pełno kwiatów. Zobaczysz. – uścisnął mocno jej rękę – Zobaczysz. – Prawie nie zauważył, że zaczyna mówić coraz głośniej. Co z tego, że jego głos brzmiał brzydko. Nadzieja była ważniejsza, bo dawała odwagę i ciepło. Oboje go potrzebowali.

 

Wiatr smagał go po twarzy bezlitośnie, ale zdobył się na uśmiech. Nigdzie nie było widać śladów ludzkiej obecności. – Pięć dni – powiedział Mornan – Pięć dni, i wszystko zacznie powoli się zmieniać. Za pięć dni powinniśmy już dotrzeć gdzieś, gdzie będzie świecić słońce. To nie dużo. Damy radę.

 

Pięć dni wędrówki przez lodową pustynię. Pięć dni głodowania.. Mornan chciałby odczuwać pewność, która brzmiała w jego głosie.

 

– Nie chcę się wydać niewdzięczna – odezwała się nagle Ilmatar – Ale dlaczego mnie ze sobą zabrałeś? I czemu… czemu byłeś tam z tymi ludźmi?

 

Mornan spodziewał się, że prędzej, czy później zada to pytanie. Nie odpowiedział od razu.

 

– Byłem z tymi ludźmi, bo byli moimi towarzyszami. – powiedział powoli – Dopóki nam wszystkim pasowało. Zabiłem ich w chwili, kiedy przestało. – Milczał przez chwilę – A czemu zabrałem cię ze sobą? Ciężko wyjaśnić. Za dużo słów. – To było jakieś niejasne, podobne do wspomnienia uczucie, które kazało mu zachować się tak, a nie inaczej. Nie miał zresztą wątpliwości, że postąpił słusznie. Ilmatar i jej uczucia fascynowały go i zajmowały, były tym, czego potrzebował, by przetrwać wędrówkę przez śniegi na południe. – W ten sposób… po prostu będzie nam łatwiej.

 

– Co zrobimy na południu?

 

Mornan wzruszył ramionami. Podobne problemy go nie zajmowały. Zrobię to, co mi przyjdzie do głowy.

 

– Będziemy żyć. – powiedział krótko. To było wszystko, co potrzebowała wiedzieć. Nie powiedział jej, że on zostanie najemnym zbirem jednego z licznych portowych karteli przestępczych, bo walka jest jedynym, co dobrze mu wychodzi. Nie powiedział jej też, że ona pewnie będzie musiała zostać kurwą. Uchodźcy zawsze mieli ciężko. Może sama się domyśliła. – Byłeś kiedyś na południu, w Talladenie? – zapytała Ilmatar.

 

– Byłem. To piękny kraj, zielony i malowniczy. Mnóstwo rzek i lasów. Przyjemny klimat. Gościnni ludzie. Ktoś na pewno nam pomoże. Wiesz…

 

Nie dokończył. To był cichy świst niesiony wiatrem, a potem stuknięcie, i przeszywający ból. Mornan nagle znalazł się twarzą przy śniegu. Przez chwilę nie wiedział, co się stało. Dopiero potem zorientował się, że z jego boku i pleców sterczą dwie strzały. Strużki krwi skapywały na śnieg, dziwnie powoli i miarowo. Kanibale. – brzmiała jego pierwsza myśl – Ilmatar. – brzmiała druga.

 

– Zmiataj stąd – wycedził przez zaciśnięte z bólu zęby – Natychmiast!

 

Dziewczyna chyba zapomniała, do czego ma nogi. Gapiła się na niego szeroko rozwartymi oczami, próbując coś powiedzieć. Walka – zrozumiał Mornan. Odwrócił się, z głuchym charkotem dźwigając się na nogi. Wyciągnął miecz. Brzęk stali dodał mu siły.

 

Było ich pięciu, pięć pochylonych cieni skradających się wśród zamieci. Byli tak omotani w futra, skóry i koce, że bardziej przypominali zwierzęta, niż ludzi. Za dużo. Nie dam rady – pomyślał. Mimo to ruszył w ich stronę. Zawsze jest lepszy wybór, niż po prostu umrzeć. Właśnie go dokonał.

 

Pierwszy z nich rzucił się na Mornana z kościanym toporem w dłoni. Szybki cios miecza rozciął jego prymitywną broń na pół. Drugi prawie odrąbał mu głowę. Mornan zachwiał się lekko, udając słabość. Nie było to trudne. Czuł krew spływającą po jego ciele. A potem zaatakował. Jego przeciwnik uchylił się przed ciosem miecza, wymachując kosą postawioną na sztorc. Wtedy pochodnia trafiła go w twarz. Mężczyzna wrzasnął z bólu i puścił broń. Mornan wbił mu miecz w pierś, tak głęboko, że ich twarze znalazły się o stopę od siebie. Na obliczu mężczyzny zastygło zdumienie.

 

Jaki brzydki – pomyślał Mornan – Jeszcze brzydszy niż ja.

 

Wyszarpnął miecz z trupa i zamachnął się na oślep, odbijając cios nożem. Kanibal stojący za nim widocznie liczył, że zdoła zadźgać go z zaskoczenia. Kiedy zobaczył, że jego przeciwnik się odwraca, na jego twarzy pojawiło się przerażenie. Mornan uśmiechnął się. Czuł w ustach krew. Ciął tylko raz, rozłupując czaszkę mężczyzny na pół. Kątem oka zobaczył, jak jeden z kanibali się cofa z wyrazem przerażenia na twarzy. A gdzie… Potężny cios zachwiał nim tak, że prawie się przewrócił. Jego bok stał się jednym wielkim ogniskiem bólu. Był przeszyty włócznią. Z prawej – pomyślał Mornan. Zamachnął się mieczem jeszcze raz, trafiając w gardło. Cios był słaby, ale wystarczająco silny, by rozpłatać nieosłonięte gardło. Na twarz Mornana trysnęła jasna, parująca krew. Ostatni znalazł się przed nim. Miał tylko ciężką, drewnianą maczugę obitą żelazem. Uderzył Mornana w pierś, przewracając go na ziemię. Nachylił się, unosząc broń jeszcze raz… Chwiał się lekko, grzęznąc w śniegu. Mornan pociągnął go za nogę. Kanibal runął na ziemię, w objęcia przeciwnika. Znaleźli się blisko siebie, jak kochankowie. Mornan złapał go za głowę i zaczął kręcić. Mężczyzna opierał się. Ale nie dość mocno.

 

– Już… cię… nie ma! – zacharczał wściekle Mornan, słysząc strzyknięcie i trzask kości. Z ust kanibala popłynęła krew. To było jak odejście w objęcia śmierci. Niemal natychmiast poczuł słabość, i wewnętrzny chłód. Nie… – pomyślał, zgrzytając zębami – Muszę wstać… Muszę iść… – Tak bardzo go bolało. Całe jego ciało krzyczało, życie wypływało z niego strumieniami. Nic nigdy nie wydało mu się potworniejsze od tego uczucia. Chciał o tym krzyczeć, ale nie mógł. Spróbował dźwignąć się na nogi, ale niemal natychmiast runął na ziemię. Jego głowa spadła na coś miękkiego i ciepłego. To było białe, lisie futro. Futro Ilmatar.

 

Dziewczyna objęła dłońmi jego twarz. Natychmiast owionął go ciepły zapach kobiety, który zdołał przebić się przez odór rzezi. Przypominało mu to matkę. Ale jego matka nigdy się nie bała. A twarz Ilmatar była biała ze strachu, jej oczy szeroko rozwarte, a usta drżące.

 

– N.. nie – zajęczał Mornan. Nie chciał tego robić, ale nie mógł się powstrzymać – Zabili mnie, zabili – drżał na całym ciele. Z jego gardła wydobyło się dławiące łkanie. – Tak.. zimno. Pomóż mi. Proszę.

 

Zobaczył, że Ilmatar gapi się na coraz rosnącą plamę krwi na śniegu. Nie. – pomyślał. W jego gardle zagulgotał szloch. – Źle jest? – zapytał, czując na twarzy łzy. Było mu zimno, tak bardzo zimno.

 

– Źle? – uchwycił się jej kurczowo, z siłą, jaka jeszcze mu została – P… powiedz. Umrę?

 

Ilmatar pokręciła głową. Z jej oczu też płynęły łzy, ale głos brzmiał dziwnie mocno i spokojnie.

 

– Nie – pokręciła głową, wyginając usta w uśmiechu Uścisnęła mocno jego rękę, a drugą dłonią pogładziła jego twarz. Jej dłonie były chłodne, delikatne i miękkie. – Nie umrzesz. Wszystko będzie dobrze. Nie zostaniesz sam. I ja też nie. Zobacz, jestem przy tobie. Zostanę z tobą – przytuliła go mocniej, z całej siły, powstrzymując wstrząsające nim drgawki i pocałowała w czoło. Jej głos brzmiał teraz słodko i ciepło. – Wszystko będzie dobrze. – zanuciła coś, mamrocząc uspokajająco, kołysząc go i gładząc jego twarz. Mornan jęczał urywanie, miotał się słabo, jak głodne niemowlę i płakał. Zdał sobie sprawę, że to, co nuci Ilmatar, to ta sama pieśń, którą śpiewała w tunelu. Może zrozumienie odbiło się w jego oczach, bo dziewczyna uśmiechnęła się przez łzy. – Wszystko będzie dobrze. – powiedziała.

 

* * *

 

– Jesteśmy niedaleko Angareh – powiedział kapitan Mirsadan. W jego włosach do ramion i brodzie był śnieg, przez co wyglądał jak starzec. Stanął w strzemionach – Bądźcie gotowi. Nie wiemy, co możemy tam znaleźć. Odpowiedział mu donośny okrzyk. Jechało za nim sześciuset konnych Ainarów z Talladenu, wszyscy w kolczugach i szarych płaszczach, uzbrojeni w miecze i łuki. – Szykuj sobie kałamarz, bardzie – powiedział do jadącego obok siebie jasnowłosego młodzika – Niedługo dostaniesz temat na kilka niezłych przyśpiewek.

 

– Widzę go właśnie w tej chwili – odparł młodzieniec, wskazując ręką przed nimi – Patrz.

 

Mirsadan krzyknął ze zdumieniem. Tuż przed nimi, na drodze, widniały przyprószone śniegiem, zamarznięte ciała. Brzydki mężczyzna w kolczudze, cały zakrwawiony, z twarzą zastygłą w grymasie cierpienia. Jego oczy były półprzymknięte i wpatrzone w twarz dziewczyny, na kolanach której opierał głowę. Jej twarz miała taki sam kolor, jak futro z polarnych lisów, które miała na sobie. Duże oczy miała szeroko rozwarte i wpatrzone w niebo. Śmierć w taki sposób dodała jej twarzy niewysłowionego, nieziemskiego piękna. Zastygł na niej przelotny ślad delikatnego uśmiechu, utrwalony przez mróz tak samo jak jej zamarznięte łzy.

 

– Wspaniałe. Temat na świetną pieśń – westchnął bard. W jego głosie nie było wzruszenia, raczej zachwyt rzemieślnika. – Usłyszy ją sam Najwyższy Król.

 

– I jak ją nazwiesz?

 

Bard zamyślił się trochę.

 

– Coś niebanalnego – odparł. Promień zachodzącego słońca przebił rozpraszające się chmury pyłu.

 

– Niebo się odsłania! – krzyknął Mirsadan, śmiejąc się radośnie. Martwili się, że w okolicy nadal będzie ciemno i zimno, choć w Talladenie zaczynało się już lato. Światło padło na ciała mężczyzny i dziewczyny.

 

– To nie takie proste – Bard nie zwrócił na niego uwagi. Sprawiał wrażenie głęboko, boleśnie pochłoniętego problemem – Muszę pomyśleć nad tytułem– zakończył.

Koniec

Komentarze

Sugeruję poprawić akapity. Nie jestem w stanie przeczytać takiej ściany tekstu bez nich.

Tak wiem, już się tym zająłem. Nie wiedziałem że kopiowanie tak zmasakruje tekst

Faktycznie, już wygląda o niebo lepiej :)

Już wczoraj zauważyłem ścianę tekstu. Zniechęciło mnie to, ale przeczytałem tekst ponownie. Bowiem widać, że dzielnie walczyłeś z tutejszym portalowym edytorem tekstu.   Tekst zaś, ma duże problemy techniczne. Od pierwszego akapitu – sporo zaimków: jej, jego, swego itp. Powtórzenia tych samych słów w jednym akapicie, występujące zaraz po sobie: np. wespół. Interpunkcja też gdzieniegdzie kuleje. Niektóre zdania są źle skonstruowane i nie logiczne, np:   >> Zobaczył, że Ilmatar gapi się na rosnącą plamę krwi na śniegu << -– Ujrzał Ikmatara spoglądającego na powiększającą się na śniegu plamę krwi. Plamy nie rosną, bo jak, do góry? Przecież to nie źdźbło trawy czy palma kokosowa. Plamy się powiększają.   Przejrzyj tekst pod tym kątem. Zdanie po zdaniu. I powinno być lepiej.   Generalnie pomysł jest i fajnie. Ale tekst wymaga jeszcze kilkutygodniowego leżakowania w szufladzie i korekty.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

W trakcie czytania przymknąłem – a przynajmniej się starałem – oko na wykonanie, które faktycznie, jak napisał mkmorgoth, pozostawia wiele do życzenia i wymaga poprawek.  Twojemu tekstowi nie można jednak odmówić potencjału, zdarzały się też lepsze, ciekawsze fragmenty.  Myślę, że trochę za wcześnie zdecydowałeś się umieścić tutaj swoje opowiadanie, ale może po dokonaniu korekty wrzucisz na portal poprawioną już wersję. Pozdrawiam.

Dzięki za uwagi. No faktycznie, dopiero teraz zauważam sporo błędów, zwłaszcza przez to, że podczas kopiowania usunęło mi wszystkie akapity i musiałem robić je od nowa, przez co przeoczyłem je w kilku istotnych miejscach. Niebywale utrudnia czytanie. Ale dzięki temu będę pamiętał żeby na przyszłość przygotować się z góry na coś takiego.

Jestem pod wrażeniem. Tak spokojnym stylem przedstawionej apokalipsy i ludzkiej tragedii dawno nie czytałem na tym portalu. Ale nie ma róży bez kolców – widziałem sporo błędów. Poświęć nieco czasu i energii na sprawy warsztatowe, o jakich wspomniał mkmorgoth. To istotne, bo tekst od razu zyskuje na "czytalności".

Owszem, pomysł jest ciekawy i opowieść ma niezły klimat. Niestety – wykonanie dość mocno szwankuje. Gdybyś tak usiadł i porządnie poprawił tekst…

I po co to było?

Podobało mi się, ciekawy pomysł

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka