- Opowiadanie: jeralniance - Laik

Laik

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Laik

 

 

 

 

 

James nawet już nie słyszał hałasów, które docierały do jego maleńkiego pokoiku z korytarza. To znaczy – słyszał je, nie był przecież głuchy, ale nie docierały do niego tak naprawdę. Już dawno nauczył się całkowicie wygłuszać ten irytujący szum w tle. A raczej nieustanny, zgrzytliwy jazgot dziecięcych wrzasków i śmiechów, towarzyszących zabawom. I tak codziennie dziękował opatrzności, że miał własny pokój, maleńkie „dwa na dwa”, ale było. Bardzo zagracone przez łóżko, wciśnięte obok biurka, i stertę książek, głównie medycznych. Na czytaniu spędzał większość swojego życia. Niewiele miał do wyboru oprócz tego. Przecież nie będzie marnował czasu na szwendanie się z nimi.

Dziś były nawet przyzwoite warunki na czytanie. Stosunkowo cicho, jak coraz częściej ostatnio. Ale zdecydowanie głośniej niż choćby wczoraj, więc… Coś się działo. Znowu.

James oderwał się od lektury koło drugiej, kiedy głód przybrał na sile tak bardzo, że chłopak musiał w końcu zjeść obiad. Idąc na posiłek, mijał inne sieroty, czyste i zdrowe, ale bardzo blade. Kilka razy uchwycił ponownie te słowa, przewijające się przez ośrodek od ostatnich dwóch miesięcy: ten wysoki. Dzisiaj było też nowe modne słowo – detektyw. Może być i detektyw, może będzie miał więcej szczęścia niż sprowadzony przed nim ksiądz. Starania wielebnego kupiły przestraszonym sierotkom zaledwie dwie spokojne noce, co i tak było w odczuciu Jamesa nieoczekiwanym sukcesem.

A zatem teraz mają detektywa. Ciekawe, kiedy w końcu przyślą tych, których sierociniec naprawdę potrzebował, to znaczy psychiatrów. Z bezpiecznymi, czyściutkimi kaftanami, których rękawy spina się za plecami. Tak, to by wszystkim wyszło na zdrowie.

Ledwie James wszedł do jadalni, od razu zauważył obcą twarz. W tak zamkniętym społeczeństwie nowoprzybyły natychmiast rzucał się w oczy. Mężczyzna w golfie i jeansach oraz płaszczu – kretyn, może jeszcze nie włączyli ogrzewania, ale tak zimno nie było – stał koło podwójnych drzwi do kuchni. Obserwator. Mijano go, zerkając krótko, ciekawsko, a często także z zawstydzeniem i spłoszoniem. Nie w przypadku Jamesa, który patrzył na obcego faceta niechętnie, dość zaczepnie. Aroganckie spojrzenie, które często sprawiało, że miał problemy w szkole.

Nieznajomy również go zauważył. James, choć odwrócił wzrok, już do końca posiłku czuł się obserwowany. Siedział pod spojrzeniem tak wnikliwym i wyczuwalnym, jakby nieznajomy (detektyw?) stał mu za plecami. Jakby go dotykał.

 

Wracając do pokoju, James już zdążył się poczuć zirytowany obecnością innych dzieci. Bandy idiotów, coraz bardziej przestraszonych albo, co gorsza, próbujących się z nim socjalizować. Jedyne, czego teraz potrzebował, to chwili spokoju i kolejnego rozdziału poświęconego trzustce.

Nie nacieszył się ciszą i książką. Ledwie ułożył się wygodnie na łóżku, biorąc ze sobą ciężkie tomiszcze, rozległo się pukanie do drzwi. Trzy krótkie stuki: dwa szybkie, trzeci po sekundowym opóźnieniu. James już otwierał usta, by chcąc nie chcąc zaprosić gościa, kiedy klamka drgnęła i drzwi same się powoli otworzyły (ten wysoki? bzdura) i w progu pojawił się nieznajomy z jadalni.

– Cześć, James, można? – zapytał, i tak od razu wchodząc do ciaśniutkiego pokoju. Nie mając do wyboru nic poza łóżkiem a podłogą, ponieważ krzesła przy biurku nie było, mężczyzna nie usiadł, a jedynie oparł się o drzwi, które zamknął za sobą.

– Już wszedłeś – pozwolił sobie zauważyć James. – Kim jesteś?

Obcesowe pytanie nie zbiło faceta z tropu. Wyszczerzył się, pokazując biały uśmiech gwiazdy filmowej. Przejechał dużą, szorstką dłonią po przydługich, złotych, pofalowanych włosach. Dłuższa grzywka i podgolony kark dawały obraz idealnie zaplanowanego nieładu na głowie. Dodając do tego miękki golf z wysokiej jakości materiałów i firmowe jeansy oraz elegancki, na pewno drogi płaszcz i skórzane buty, można było otrzymać luźny, ale przećwiczony wizerunek niedbałej elegancji. Wszystko zaplanowane. Tak, jak James lubił. Igiełka zazdrości.

– Eagan Morris – przedstawił się, spoglądając na Jamesa jakby z zadowoleniem i zaciekawieniem. Jednocześnie te czekoladowe oczy rzucały wyzwanie.

– I jesteś tu w sprawie…

– „Tego wysokiego”, tak – powiedział Eagan, unosząc brwi z rozbawionym uśmiechem.

– Czyli jesteś egzorcystą – stwierdził James, nie odwracając oczu. Dopiero Eagan przerwał kontakt wzrokowy, wodząc spojrzeniem po spiętrzonych na biurku i podłodze książkach. W końcu spojrzał na Jamesa tak, jak chłopak bardzo, bardzo nie lubił. Z politowaniem.

– Wolę określenie „detektywi do zjawisk paranormalnych”. Paranormalni, jeśli wolisz.

James powstrzymał rozbawione prychnięcie, ale jego usta wykrzywiły się w nieprzyjemnie wesołym grymasie. Kolejny kretyn. Choć ten tutaj wyglądał raczej na naciągacza i lepiej, by nim był. Wtedy James miałby choć trochę wiary w intelekt Morrisa.

– Daj spokój. Chyba nie wierzysz w te opowieści młodszych dzieciaków. Następnym razem wezwą cię jak zobaczą Boogeymana w szafie. Poza tym, już był egzorcysta i…

– Nic to nie dało, wiem – przerwał mu Eagan. – Bo był idiotą, a nie prawdziwym egzorcystą. Natomiast słyszałem, że nie wziąłeś udziału w tych jego rzekomych egzorcyzmach, James.

– A czemu miałbym? Nie sądzę, by zjedzenie przeze mnie opłatka miało pomóc na dziecięce majaki – odparł pogardliwie James, w końcu wstając z łóżka. Oparł się o biurko, dokładnie naprzeciw Eagana. Dotąd mężczyzna spoglądał na niego badawczo, teraz ich oczy się spotkały. Kątem oka James widział, że Eagan obraca coś w kieszeni.

– Wszyscy inni przyjęli komunię – zauważył mężczyzna.

– I nie pomogło – powiedział kpiąco James. – Jak i skropienie każdego zakamarka wodą święconą.

– I jak myślisz, czemu nie pomogło?

– Może dlatego, że, tak na przykład, nic tu nie ma? Żadnych demonów czy upiorów do wyganiania – zasugerował James, coraz bardziej zirytowany wypytywaniem. Eagan musiał to zauważyć, bo jego humor wyraźnie się polepszył.

– Czyli ty nic nie widziałeś? Żadnej nienaturalnie wysokiej postaci, otoczonej cieniem, pozbawionej twarzy…

– Oczywiście, że nie, do cholery, to przecież same durne historyjki głupich bachorów – zdenerwował się do reszty James. – Z resztą, każdego tak wypytujesz? To nie ja latam po korytarzach, strasząc dzieciaki w łóżkach.

Eagan zaśmiał się. Długo i głośno, tak sympatycznie, że chyba sztucznie. James zamknął usta, czując, że się rumieni ze złości. Dał mu wygrać. Eagan przejął kontrolę.

Mężczyzna dopiero po chwili się uspokoił i całkiem spoważniał. Podszedł do biurka, podniósł jedną z książek Jamesa i przerzucił kilka kartek.

– Jasne, że nie. Ale gdzieś zniknęła ta dwójka pięciolatków. Wybacz, już się zabieram i nie zawracam dłużej głowy. Znajdź mnie, jakbyś miał coś jeszcze do powiedzenia. Tak, James? W porządku? – zapytał z uśmiechem, idąc na powrót do drzwi. Książki nie odłożył, a mijając Jamesa na ciasnej przestrzeni pokoiku, przystanął. Kiedy ich oczy ponownie się spotkały, chłopaka przeniknął nieprzyjemny dreszcz. Nie były ciepłe i czekoladowe. Spojrzenie stało się zimne, przeszywające i poważne. Ostrzegawcze? Nie, z jakiegoś powodu Jamesowi wydawało się bardziej badawcze.

– Wiesz, Boogeyman istnieje.

Wyszedł, nie zamykając drzwi za sobą.

– I to niby miało zrobić na mnie wrażenie – mruknął James pod nosem i wstał, by zatrzasnąć drzwi kopniakiem. Potem nareszcie zagłębił się w lekturze.

 

James na razie nie szedł spać. Choć było już późno, zdecydowanie po pierwszej, wciąż czytał, nie mogąc się oderwać. Nie przeszkadzała mu też hałaśliwa ulewa za oknem, przeciągłe skowyczenie wiatru i wykrzywione cienie drzew, tańczące po pokoju. Bardziej niepokoiła go żarówka w jego lampce. Już dogorywała, co chwilę ciemniejąc i migocząc w zmęczonych podrygach. James miał zamiar skorzystać z niej póki mógł. Płuca były zbyt fascynujące, by tak po prostu przerwać lekturę.

Tupot na korytarzu.

O tej porze?

Kroki nierówne, ciężkie, ale miękkie. Stopy musiały być bose. Czyżby znowu kolejne dziecko dało się wrobić w poszukiwanie jego i teraz zwiewało do łóżka, przerażone własnym cieniem?

Kroki umilkły, a James wbił spojrzenie w swoje drzwi. Klamka drgnęła, a pod drzwiami przesunął się cień. Cichutkie pukanie w jednej chwili uspokoiło serce Jamesa, które przed momentem nagle ożyło w lodowatym tąpnięciu wyobraźni.

– James? – usłyszał przestraszony szept. – Proszę, wpuść mnie…

Dziewczyna. Piskliwy głosik zlęknionej Ruby, z którą James rozmawiał może pięć razy w życiu, choć oboje byli w sierocińcu od dobrych kilku lat. W pierwszej chwili już miał zamiar ją zignorować, udawać, że zasnął przy włączonej lampce, ale… Głupia, naiwna dziewucha czy nie, bała się. I czepiła się pierwszych lepszych drzwi, bo wszystko było lepsze, każdy był lepszy od samotności w ciemnościach.

– James, proszę… – Zaskrobała w drzwi.

Westchnął i wykaraskał się z pościeli. Już nie zwlekając, uchylił drzwi i wpuścił przestraszoną koleżankę, rozczochraną i w piżamie. Ruby obejrzała się na drzwi i objęła ramiona dłońmi, w końcu łapiąc spokojniejszy oddech, choć wciąż drżała. Nie próbowała tego ukryć.

– Co jest? Druga w nocy, dziewczyno, powinnaś być w swoim łóżku, a nie u mnie. Oboje będziemy mieć cholerne kłopoty jeśli ktoś cię tu zastanie.

– Ja… James, ja wiem, że nie wierzysz, ale przysięgam, przysięgam, widziałam…

– Tego wysokiego – dokończył za nią. – Zgłupiałaś? Daj spokój, masz czternaście lat, a nie cztery, by wierzyć w te głupoty.

– Kiedy ja naprawdę, naprawdę…

– Dobra – przerwał jej. – Nie obchodzi mnie to, idź już po prostu.

Ruby spojrzała na niego od razu z niemym protestem w oczach, a jej ręka drgnęła jakby w powstrzymanym geście w stronę Jamesa. Chłopak zaczął podejrzewać, że Ruby musiała mieć poważne urojenia. Wyglądała na naprawdę przerażoną. Ustąpił jednak, odrobinę łagodniejąc.

– Odprowadzę cię do pokoju. Może być? Choć przysięgam, że tam nic nie ma, do cholery…

– Nie, nie do pokoju – zaprotestowała natychmiast. – Wiesz, gdzie śpi ten…

– Detektyw? – parsknął. – Chcesz iść do Morrisa i opowiedzieć mu o tym, jak się przestraszyłaś cienia w kącie? Zresztą, twoja sprawa. Ma pokój na parterze, o ile wiem. Po prostu chodźmy nareszcie.

Wyszli razem z pokoju. James nie zgasił światła w swoim pokoju, mimo wszystko, choć wcale nie wierzył, by coś czaiło się na nich w mroku, wyciągając nienaturalnie długie łapska po ich dusze. Brednie.

– Co się w ogóle stało? – zapytał w końcu z ciekawości, zerkając na dziewczynę, która szła zaraz przy nim, w ogóle się nie rozglądając. Spojrzenie wbijała w swoje bose stopy, wciąż zaciskając chude palce na ramionach.

– Nie mam pojęcia – mruknęła, zerkając na Jamesa z zawstydzeniem. Strach musiał zelżeć. – Obudziłam się aż na strychu, wiesz, tam za skrzyniami ze sprzętem zimowym. Najpierw poczułam okropne zimno, chyba właśnie to mnie obudziło. A nade mną stał on – powiedziała i przełknęła ślinę. Głos dziewczyny zadrżał. – Ten wysoki.

– A może to był cieć? – zasugerował James. – Też jest dość wysoki.

– To nie był człowiek – zaprzeczyła natychmiast, urażona. – To… to coś… miało ze trzy metry jak nic, sięgało sufitu. Było łyse i bez twarzy, takie upiorne…

– Dobra, wiem. Słyszałem już ten opis – przerwał Ruby, widząc, że dziewczyna znów zaczyna gorzej wyglądać.

Dotarli na parter. Pozostał im do przejścia tylko wielki hol, główna sala z frontowymi drzwiami, podłogą w szachownicę i ogromnymi oknami, których framugi pokryte były łuszczącą się farbą. Jedno było uchylone i poszarzałą firanę wydął wiatr, powodując, że falowała mocno. Za holem czekał mały korytarz, a na jego końcu znajdował się pokój detektywa.

– Już prawie jesteśmy, ale Morris pewnie śpi, więc i tak… – przerwał, patrząc na Ruby. Dziewczyna zawiesiła wzrok ponad jego ramieniem i jej oczy rozszerzyły się w skrajnym przerażeniu. W następnej sekundzie wrzasnęła przeszywająco i upadła na ziemię jakby zdmuchnął ją wiatr. James natychmiast obejrzał się za siebie, czując jak jego serce maksymalnie przyspiesza, wybijając rytm dwóch słów. Ten. Wysoki. Ten. Wysoki. TEN. WYSOKI. TENWYSOKITENWYSOKITENWYSOKI-KI-KI-KI.

Ale nie zobaczył nic.

Prawie nic.

Czarny dym. Chmura gładkiej ciemności, rozrastającej się z czarnego kąta za drzwiami, nadciągająca i pochylająca się do Ruby. Być może nawet miała kształt… ręki… Szponiastych, chudych palców, sięgających, by…

– Ruby! – krzyknął James i w ogóle nie myśląc, rzucił się do dziewczyny, by zasłonić ją przed narastającym mrokiem. Ledwie usłyszał huk drzwi na końcu małego korytarzyka i tupot szybkich kroków. Nie doczekał niczego więcej. Przeraźliwy, skuwający serce lodem mróz ogarnął go jakby od środka, paląc zimnem i bólem.

Ciemność.

 

James przebudził się cały zdrętwiały i zziębnięty. Wszystko mrowiło w igiełkowatym zdrętwieniu, szczególnie bark. I jeszcze słyszał głosy.

– …oczu też nie. W ogóle nie miał twarzy – powiedziała Ruby. – A ręce i nogi miał takie, takie… patykowato chude, strasznie długie, a tułów malutki. I do tego…

– Tak? – zachęcił ją Eagan, gdy dziewczyna umilkła, zawstydzona.

– Chyba miał na sobie garnitur. Tak to wyglądało. A w jednej ręce skórzany neseser – powiedziała niechętnie. Detektyw nie wyraził zdziwienia ani niedowierzania.

– Dziękuję, Ruby. Na razie nie mam więcej pytań. Jeśli sobie przypomnisz coś jeszcze, nie bój się przyjść i mi o tym opowiedzieć, dobrze? A teraz zmykaj na śniadanie.

James westchnął i podniósł się na łokciu. Już domyślał się, gdzie jest, a wystrój to potwierdzał. Mały pokoik sypialny, w którym nocował Morris. Wszystkie jego rzeczy były rozpakowane; książki zajmowały stolik, ubrania leżały na komodzie, położone, nieposkładane. Była jeszcze mała walizka, zamknięta i wyjątkowo troskliwie położona obok Jamesa na łóżku. Chłopak momentalnie poczuł niechęć i szczególny dreszczyk, bliski obrzydzeniu. Cudze łóżko. Cudza pościel.

– James, w końcu – uśmiechnął się Eagan, podchodząc. Podał mu zielony, stuknięty na brzegu kubek, wypełniony parującym napojem. Ciepło promieniowało od niego rozkosznie.

– Wypij. To tylko herbata z odrobiną prądu, rozgrzejesz się.

Eagan wyciągnął rękę, by dotknąć czoła Jamesa, ale chłopak uchylił się. Napój przyjął tylko dlatego, że zmarznięty organizm informował, iż to jedyna rzecz, jakiej w tym momencie pragnie. James nie rzucił się do kubka wyłącznie ze względu na fakt, że godność nie pozwalała. Mimo wszystko, kiedy już zaczął pić, połykał herbatę łapczywie, parząc sobie usta i język. Ale to było na swój sposób przyjemne.

Po chwili zostali tylko we dwóch, James i Eagan. Kiedy Ruby wychodziła, James uświadomił sobie, że już jest jasno. Noc minęła, a on był nieprzytomny przez co najmniej trzy, a może i cztery godziny.

Eagan usiadł na komodzie, przygniatając i mnąc leżącą na niej czarną koszulę, co wywołało ciarki, a raczej swędzenie mózgu u Jamesa. Mężczyzna patrzył na niego z zainteresowaniem, ale całkiem innym niż wczoraj po obiedzie. Nie było w tym już żadnego wyzwania. On mnie podejrzewał, uzmysłowił sobie mgliście James. Dupek.

– I jak ci się podobało spotkanie z istotą nie z tego świata? – zagadnął tymczasem egzorcysta, uśmiechając się lekko. Obracał w palcach małą fiolkę wypełnioną przezroczystym płynem.

– Co? Ja nic nie widziałem – powiedział James i skoncentrował się na wypieraniu z myśli gęstych kłębów ciemności, ogarniających przerażoną Ruby. – Żadnego upiora w garniturze – dodał już złośliwym tonem, nie odwracając spojrzenia od Eagana.

– A, czyli zasłoniłeś ją własnym ciałem przed totalnie niczym i to totalnie nic znokautowało cię na kilka godzin oraz załatwiło solidne wyziębienie organizmu. Tak? – zapytał Eagan bardzo podobnym tonem. Przedrzeźniał Jamesa.

Poskutkowało – chłopak poczuł, że się trochę rumieni. Ciepło na policzkach było bardzo wyczuwalne przy tak skostniałym ciele. Milczał.

– Co widziałeś, James? – zapytał Eagan trochę ciszej, nachylając się ku niemu. – Możesz mi powiedzieć, to nic złego. Wszyscy go widzą, najwyraźniej. A ty w dodatku nie zacząłeś piszczeć jak panienka, tylko ochroniłeś Ruby.

– Nic nie widziałem – powiedział James, wzdychając. Potarł oczy; czuł się bardzo, bardzo zmęczony. – Było ciemno. A jeśli cokolwiek tam było… to tylko więcej ciemności, to wszystko. Przysięgam.

Eagan milczał chwilę, wyraźnie zainteresowany. Potem odezwał się:

– Czyli widziałeś tylko coś w rodzaju ciemniejszej ciemności, tak? Żadnych kształtów, nienaturalnie wysokiej sylwetki, nic.

– Może zarys ręki – powiedział ostrożnie. – O ile mi się nie przywidziało, a tego nie wykluczam.

A jednak chyba wykluczał. Cokolwiek się stało, nie był to tylko wytwór jego wyobraźni, tego był pewien jak niczego innego w swoim życiu. Jednocześnie bardzo starał się sobie wmówić, że tylko uległ sugestii. Ale czy sugestia mogłaby pozbawić go przytomności i sprawić, że czuł się jakby leżał w wannie z lodem? Nie chciał sobie odpowiadać na to pytanie. Chociaż chyba nie musiał.

– Co to właściwie było? – zapytał po chwili, nie patrząc na detektywa. Jego głos zabrzmiał trochę ciszej i mniej pewnie niż James by sobie życzył. Zrzucił to jednak na karby osłabienia.

Eagan, wbrew temu, czego spodziewał się James, nie sięgnął po jedną z oprawionych w skórę ksiąg, a po cienkiego, zgrabnego laptopa, istne cudo, błyszczące, a jednak eleganckie. Drogi sprzęt, to na pewno. Detektyw uruchomił komputer.

– To był… Slenderman, zdaje się.

– Co? – parsknął James. – Przecież on nie jest prawdziwy. Wymyślili go internauci na jakimś forum, daj spokój.

– To nie znaczy, że nie może być prawdziwy, James – pouczył go Eagan. – Jeśli w coś bardzo, bardzo wierzysz, możesz to przypadkiem powołać do życia. Szczególnie jeśli podobnej sugestii ulegają setki czy tysiące internautów czytających straszne historyjki w Internecie i oglądających przerobione fotki.

Eagan usiadł przy Jamesie i pokazał mu ekran laptopa. W otwartym okienku wyświetlone było zdjęcie, które James już znał. Dziwne, że sam wcześniej tego nie skojarzył. Wysoka postać bez twarzy, elegancki strój, nienaturalnie wydłużone kończyny… Ten wysoki. Slenderman. A przynajmniej wyglądali tak samo. Detektyw przełączał kolejne zdjęcia; dwa następne też wyglądały znajomo, ale kolejne już nie. Było ich jeszcze siedem, wszystkie podpisane nazwami miejscowości z całego świata.

– Slenderman najczęściej jest widywany w miejscach, gdzie przebywają dzieci. Szkoły, internaty, place zabaw i…

– Sierocińce.

– Owszem. Ten tutaj nie wyłamał się ze schematów, jak widać.

– Ten tutaj? To jest ich więcej? – wzdrygnął się James.

– Och, oczywiście, czemu nie?

– A czym on właściwie jest?

– Energią. Paskudną, złą energią, która zainspirowała się ludzką psychiką i przybrała taką, a nie inną postać. Tak to działa – wyjaśnił Eagan, wpatrując się w niewyraźną postać wśród drzew na jednym ze zdjęć. Wśród czarnych, chudych gałęzi i we mgle bardzo łatwo było przeoczyć bladą sylwetkę Slendermana. Chwila nieuwagi i oko gubiło postać, zatracając ją na tle ponurego lasu.

– Popieprzone. Czyli że ludzie nie boją się upiorów, bo one istnieją, tylko upiory istnieją, bo ludzie się ich boją? – zapytał, spoglądając na Morrisa, który pokiwał głową.

– To jedna z teorii, tak. Jest ich jednak wiele. Ciężko zbadać czystą energię, która w dodatku nie jest zbyt komunikatywna.

James odstawił pusty już kubek, który dotąd wciąż trzymał w rękach, tak długo, jak ceramika oddawała ciepło przejęte od naparu.

– I to jest twoja praca? Jeździsz po kraju i zabijasz takie wynaturzenia? – zapytał powoli. Brzmiało to ciekawiej nawet od zawodu chirurga. Poza tym, czy można tak po prostu zostać lekarzem, wiedząc, co czai się w ciemnościach? Pod łóżkiem? W szafie? Wszędzie?

– Tak, w dużym skrócie. Chodzę po nawiedzonych domach, przeprowadzam egzorcyzmy na opętanych, wyganiam upiory… Mniej więcej. Ale przez większość czasu to siedzenie z nosem w książkach – stwierdził, wyłączając komputer. Zaraz podszedł do okna, uchylił je i zapalił papierosa srebrną zapalniczką z grawerunkiem, którego James nie widział wyraźnie z tej odległości.

– Robisz to za darmo? – zaciekawił się, a Eagan parsknął śmiechem.

– Nie. Zdecydowanie nie. Nie nadstawiam karku za obcych za darmo. Oczywiście, są idioci, którzy to robią, ale nie ja. Poza tym, wybacz, czy ja wyglądam, jakbym pracował charytatywnie?

James uśmiechnął się lekko i potrząsnął głową.

– No, nie.

– No właśnie.

 

James nie spał najlepiej tej nocy i rano wstał wyjątkowo zmęczony. Nie bał się Slendermana, w zasadzie niewiele o nim myślał, w przeciwieństwie do bladej jak kartka papieru Ruby, która nie przyszła nawet na obiad. Natomiast umysł Jamesa odtwarzał liczne sceny, wyobrażające pracę detektywa paranormalnego, egzorcysty. Chłopak spędził tego dnia mnóstwo czasu w pokoju Eagana, wypytując o jego niecodzienną codzienność. Nawet nie zauważył, kiedy przestał żywić antypatię do detektywa. To znaczy, wciąż go irytował, tak, złościł go, ale wyzłośliwiali się na sobie nawzajem i jakoś zamieniło się to w coś na kształt sympatii. Ciężko jej było nie czuć do osoby inteligentnej, towaru deficytowego w życiu Jamesa. A teraz leżał w łóżku i nie mógł przestać myśleć, obserwując cienie drobnych listków szeleszczących na wietrze za oknem. A kiedy w końcu zasnął, marzenia senne wypełnione były tymi samymi obrazami, co rozmyślania.

 

James zastukał do drzwi na końcu malutkiego korytarzyka nim zdążył znaleźć sobie powód – albo od razu kilka powodów – by tego nie robić. Drzwi otworzyły się niemal od razu i Eagan powitał go szerokim uśmiechem.

– James. Właśnie miałem cię szukać, wejdź – rzekł mężczyzna, zapraszając go gestem do pokoju, który coraz bardziej zapadał w chaos osobowości detektywa. Pomieszczenie było za małe, by ją pomieścić.

– Tak? Po co?

– Potrzebuję kogoś, kto dobrze zna teren, chcę się rozejrzeć po okolicy. Będziesz mi towarzyszyć?

– Może być – wzruszył ramionami James, ale uśmiechnął się. – Po ośrodku, czy po mieście?

– I tu, i tu. A ty? Po co przyszedłeś? – zainteresował się Eagan, sięgając po parasol. Ciężkie, skłębione chmury skażone nierówną szarością zwiastowały deszcz.

– Dowiedzieć się, co jest w tej walizce, o której wczoraj wspominałeś – odparł szczerze James, decydując się odpowiedzieć na bezpośredniość bezpośredniością.

– Masz na myśli mój zestaw „Mały egzorcysta”? Wszystko w swoim czasie. Ale pokażę ci. A teraz chodź, chcę zdążyć przed deszczem.

Wyszli z pokoju i James po drodze zameldował u opiekunki, że wychodzi pomóc detektywowi. Kolejna osoba w sierocińcu wyglądała jakby nie spała od miesiąca albo nawet nigdy. Ten wysoki wykańczał wszystkich po trochę… Ten wysoki, och, co za głupie dziecinne określenie. Slenderman. Wykańczał wszystkich, tak, ale nie Jamesa, choć to on dopiero co padł jego ofiarą… I w dodatku…

– Eagan… – odezwał się. Nawet nie zauważył, kiedy przeszli na ty, wyszło naturalnie. – Czemu wszyscy widzą tego Slendermana, a ja nie?

– Nie jesteś medium. Co więcej, śmiem stwierdzić, że masz niesamowicie ograniczone zdolności medialne. Tak jak ja. Moje możliwości są już rozwinięte niemal do maksimum, a i tak przy pierwszym lepszym medium jestem jak ślepiec.

– To źle?

– Zależy. Jeśli chcesz być egzorcystą, to im mniejsza medialność, tym lepiej. Poza tym, media przyciągają duchy jak magnes, więc sam sobie odpowiedz – powiedział Eagan, przytrzymując niezapalonego jeszcze papierosa wargami. Chwilę klepał się po kieszeniach nim znalazł zapalniczkę.

Jamesa zastanowiło to jedno zdanie. „Jeśli chcesz być egzorcystą”.

 

Nie zdążyli przed deszczem. Zastał ich w połowie drogi do centrum, więc po prostu chodzili w deszczu, kryjąc się pod wielką czarną parasolką Eagana. Zanim James zauważył, ich rozmowy stały się bardziej prywatne. Nawet nie pamiętał, kiedy ostatnio i czy w ogóle kiedykolwiek tak z kimś rozmawiał.

– Ile masz lat, James? – zapytał Eagan, zapalając kolejnego papierosa. Palił praktycznie jednego za drugim.

– Szesnaście. Mogę dostać papierosa? – zapytał w końcu, chodziło mu to po głowie od jakiegoś czasu. Nigdy nie palił, ale…

– Nie – zaśmiał się Eagan. To był rechotliwy, wredny śmiech, a może zawsze tak brzmiał. – Od jak dawna tu jesteś?

Minęła ich młoda kobieta, zahaczając spojrzeniem o detektywa w charakterystyczny, zdradzający zainteresowanie sposób. Eagan uśmiechnął się do niej czarująco i skinął głową, a ta zarumieniła się z uśmieszkiem. Dopiero teraz James zauważył, że detektyw jest naprawdę bardzo, bardzo przystojny. Podobał się. Regularne, ale ciekawe rysy twarzy, zadbany, dobrze ubrany… Był wszystkim, czego kobieta mogłaby chcieć. Podczas gdy James był średniego wzrostu, zwykły, po prostu zwykły.

Z odpowiedzią chwilę zwlekał, zamyślony.

– Od dwunastu lat. Mój ojczym był w więzieniu, a matka była ćpunką. Opieka społeczna mnie zabrała, o ile wiem. Niewiele pamiętam z domu, tylko brud i hałas, w gruncie rzeczy.

– A rodzice? Matka?

– Mglisty obraz. – Wruszył ramionami. – Nie mam nawet za czym tęsknić. A ty? Ile masz lat, Eagan?

– Tyle, na ile wyglądam – mrugnął do niego.

– To babska odpowiedź.

– Zamknij się. Masz fajkę.

 

Kiedy wrócili wieczorem do sierocińca, było chłodno. Wyjątkowo zimno jak na lipcowy wieczór, ale ostatnio pogoda pozostawała wiele do życzenia. Dalej nie przestało padać, nieustannie mżyło, zamieniając ziemię w błotnistą, lepką masę, w której grzązł każdy krok. Ale James nie zwracał na to uwagi, zbyt pochłonięty towarzystwem Eagana. Detektyw snuł długie opowieści ze swojej pracy, w zasadzie niemal się przechwalał, ale James słuchał, zafascynowany innym światem. Barwne historie zdawały się nie mieć końca, płynnie przechodząc z jednej w drugą. „Sprawy”, jak nazywał to Eagan.

Zatrzymali się przed bramą ośrodka. Już zmierzchało, spędzili na mieście cały dzień. James nawet nie zauważył, kiedy zleciał ten czas. Chciał usłyszeć więcej, dowiedzieć się więcej… A Eagan pewnie by opowiadał, James nawet nie musiał pytać.

– Więc? Co dalej ze sprawą Slendermana? – zapytał, gdy podążali żwirowaną, ale też podmokłą już dróżką do głównego wejścia. – Jak się go pozbyć?

– Jeszcze nie wiem. Poszukam w Internecie, w książkach… Mam pewien pomysł, ale wolę być pewien – odparł detektyw, marszcząc brwi w zamyśleniu. Zaraz jednak uśmiechnął się do Jamesa, widząc, że ten chce coś jeszcze powiedzieć. James był pewny, że Eagan dobrze wie, o co mu chodzi, ale chyba nie miał zamiaru mu z tym pomóc.

– Nie przydałaby ci się pomoc? – zapytał w końcu.

– No sam nie wiem. Zobaczymy – powiedział Eagan z rozbawionym uśmiechem i wszedł pierwszy do budynku, zostawiając poirytowanego Jamesa. Po głębszym namyśle, jednak nie lubił Eagana.

 

Nie przyszedł do Morrisa. Myślał o tym cały czas, ale nie chciał się naprzykrzać… W końcu laik nawiedzający profesjonalistę, pchający się tam, gdzie go nie chcą, brużdżący… Czy jest coś gorszego? On sam nienawidził, gdy ktoś się wtrącał w jego sprawy, nie mając o nich pojęcia…

James po śniadaniu od razu wrócił do pokoju, by zakopać się w książkach, które nagle wydawały mu się nieciekawe. Bezbarwne i nudne. Kogo obchodzą sekrety ludzkiego ciała, kiedy na świecie czai się większa tajemnica? Głębsza i mroczna jak nic innego, tym bardziej hipnotycznie pociągająca. Ale to wciąż nie jego świat. James utkwił tutaj.

Za pięć druga. Pora obiadowa. James czytał kilka dobrych godzin, a raczej zmuszał się do tego, by nie myśleć, nie marzyć… W końcu jednak opuścił sypialnię i skierował się na jadalnię. Myślami był daleko.

– Hej, James, gdzie się podziewałeś? Czekałem na ciebie – usłyszał Eagana. Mężczyzna zatrzymał go, kładąc rękę na ramieniu Jamesa, który odruchowo się wywinął, jak zwykle.

– Czekałeś? – zdziwił się.

– Obiecałeś mi pomoc, już zapomniałeś? Jest cały stos książek do przejrzenia, chodź, nie mamy całego dnia. W zasadzie, mamy, ale wiesz, o co mi chodzi – mrugnął do niego i ruszył w kierunku holu głównego. Litościwie zostawił Jamesowi chwilę, by powstrzymać szeroki uśmiech. Chętnie pospieszył za Eaganem.

– Tak się zastanawiam…

– Aha? – zachęcił go Eagan.

– Każdy egzorcysta jest takim dupkiem, czy jesteś wyjątkiem?

Odpowiedzią Eagana był wredny, rechotliwy śmiech.

Przenieśli się z książkami i komputerem do czytelni, jak zwykle pustej o tej porze i w zasadzie o każdej innej. Mieli cały dzień na grzebanie w książkach i Internecie.

– A w ogóle, czego będziemy szukać? – zapytał James, z ciekawością przeglądając najbliższe tomiszcze, pachnące lekko wilgotnym, bibliotecznym aromatem i skórą, w którą było oprawione. Książka była po francusku, bardzo stara, opatrzona licznymi rycinami. Wyobrażały one najróżniejsze upiorne postaci oraz mnóstwo dziwnych znaków, kojarzących się Jamesowi z zapisami alchemicznymi z gier komputerowych. Na marginesach pełno było notatek ołówkiem, już po angielsku. Sądząc po piśmie, zostały spisane przez kilka różnych osób.

– Szukamy rytuału zamknięcia. Takiego, który podziała na naszego milusińskiego, Slendermana. Wiem, że gdzieś to tutaj miałem, tak sądzę. Szukaj wszystkich znaków przypominających lub zawierających oko – poinstruował go Eagan. – Po prostu kartkuj aż znajdziesz.

– Będziesz odprawiać rytuał? Czyli nie jesteś egzorcystą, a w zasadzie szamanem? – zaciekawił się, już zaczynając delikatnie przewracać karty księgi niemal z nabożeństwem.

– Nie. Mam zamiar przyzwać Slendermana, zamknąć go w kręgu i wyegzorcyzmować. W jego przypadku, jak sądzę, po prostu obrócę go w nicość zamiast wysyłać do podwymiaru. To tylko energia.

– Podwymiaru?

– To długa historia.

– Myślałem, że mamy cały dzień – wytknął mu James, patrząc na Eagana z leciutkim uśmieszkiem.

 

Siedzieli nad książkami do późnej nocy. W tym czasie Eagan podzielił się historiami, które całkowicie zmieniły światopogląd Jamesa. Jednak ciągle przerywał Eaganowi, dopytywał, wypytywał, protestował… Tego nie dało się tak po prostu zaakceptować. W międzyczasie przyszła opiekunka, nakazując Jamesowi iść spać. Eagan odprawił ją w dwóch słowach, jednocześnie stając się bohaterem dnia poprzez zdominowanie starej jędzy i zmuszenie jej do uległości. W tym zdawał się być mistrzem.

Dochodziła już pierwsza w nocy, kiedy James znalazł kolejny symbol, już trzeci, który pasował do wytycznych. Od razu odwrócił książkę do detektywa, pokazując mu znak.

– Hm. Pokaż no – mruknął Morris, sięgając po księgę. Ta była po łacinie. Po dłuższej chwili mężczyzna zatknął zakładkę (swoją wizytówkę) między stronice. – Gdzie masz to oko?

James przesunął palcem po ilustracji; był to bardzo skomplikowany znak, składający się z obręczy i kropek, splecionych w jeden złożony obraz.

– Tutaj, gdzie przecinają się obręcze, powstają takie łezki… Jeśli by obrócić księgę, przypominają oczy. A te kropki to źrenice. Może być?

Eagan chwilę przyglądał się rycinie, nim w końcu uśmiechnął się jakby z odrobiną… satysfakcji? Chyba tak, choć James nie rozumiał, skąd się wzięła.

– To powinno zadziałać, jeśli połączę rytuał z tamtym wcześniejszym, który znalazłem w „Spectrumusie”. Całkiem nieźle, James.

– Tak? – uśmiechnął się nieznacznie, z ciekawością patrząc na łacińskie inskrypcje.

– Jak na laika.

 

Następnego dnia pojechali razem do miasta samochodem detektywa. Jeździł bordowym Cadillakiem, wypucowanym i zadbanym. Wyglądał jak z filmu – wydłużony przód i srebrne ramowanie, prawdziwe cudo, choć nie do końca w typie Jamesa. Siedzenia były skórzane, chyba niedawno zmienione, bo skóra wydzielała bardzo charakterystyczny, gorzkawo ostry zapach. Takiego auta nie dało się nie docenić.

Zahaczyli o sklep zielarski. Eagan kupił kilka ziół, olejek różany i kadzidła. Potem jeszcze pojechali po świeżo cięte chabry i róże oraz sypką siarkę, całkiem sporo. Do tego już w ośrodku Eagan wychciał od kucharki dwa kilogramy soli. Z własnych zapasów wziął zaś wódkę.

– Masz zamiar wywołać pożar? – zapytał James, obserwując rosnące zapasy składników ze sceptyczną miną.

– Może uda się tego uniknąć – Eagan mrugnął do Jamesa. – No, z wódką to już chyba wszystko. To łatwy rytuał, nie będę potrzebował kapłana, więc… To dziś. Dziś w nocy pozbędę się waszego problemu.

James jakoś nie poczuł ulgi. Ani nawet zadowolenia. Tak na dobrą sprawę, czuł się całkiem żałośnie. Po chwili namysłu w końcu zdecydował się odezwać, wypowiedzieć te durne, dziecinne słowa:

– Będę mógł patrzeć?

– No sam nie wiem. A jak Slenderman cię dorwie?

– Daj spokój, będzie w kręgu – zaprotestował James, już czując skok ciśnienia. Dobrze widział, że Eagan tylko się z nim drażni, ten przekonany o swojej wyższości palant, tylko czekający, by się z kogoś ponaigrywać…

– Wiesz, zresztą wszystko jedno – wycofał się James, zmieniając taktykę. – W zasadzie nawet mi nie zależy, i tak nic nie zobaczę.

– Och, ależ zobaczysz. Dzięki oparom różanym Slenderman będzie widoczny. Wręcz cielesny – odparł Eagan, opierając się o parapet. Zapalił papierosa, nie częstując Jamesa. Chłopak zagryzł wargi, czując, jakby bitwa o kontrolę znów się zaczęła. A może nigdy nie ustała. W tym momencie jednak detektyw roześmiał się.

– Jasne, że możesz patrzeć, dzieciaku.

– No. Dzięki – mruknął James i uśmiechnął się mimowolnie.

– O jedenastej w kapliczce. Tam wszystko rozłożę.

 

James zmusił się, by nie przyjść wcześniej. Wbrew sobie, złoszcząc na samego siebie, był bardzo podekscytowany. Do wieczora w kółko chodził po terenie ośrodka, próbując jakoś zająć nerwowy umysł i ciało do wieczora. Nie bardzo wyszło. Koniec końców, pod kapliczką stawił się idealnie o jedenastej, choć w pobliżu czaił się już od godziny, obserwując coraz ciemniejsze niebo. Gwiazd nie było, zasłaniały je miękkie, kłębiaste chmury, nieco jaśniejsze od granatu sklepienia. James, siedząc na wilgotnym pniaku niedaleko drzwi do kapliczki, obserwował jak obłoki wędrują ponad nim. I czekał tak jeszcze ponad pół godziny, coraz bardziej zniecierpliwiony. W końcu bramka skrzypnęła i w półmroku zamajaczyła sylwetka Eagana. Szedł niespiesznie, gwiżdżąc melodię, którą James mgliście kojarzył z diabelskim dzieckiem Rosemary. Miał ze sobą walizkę z zestawem egzorcysty („Małego egzorcysty” – przypomniał sobie James) i dwie księgi, z których Eagan chciał skorzystać. Resztę rzeczy wcześniej zanieśli do kapliczki, razem.

– W końcu – powitał go James. – Czterdzieści dwie minuty spóźnienia.

– Skąd, jestem w samą porę. Otwórz mi drzwi – polecił detektyw, nieporuszony. Wręcz przeciwnie, zdawał się być w świetnym humorze.

Weszli do pogrążonej w mroku kapliczki, gdzie jedynym źródłem światła były dwie czerwone żarówki, oświetlające figurę cierpiącego na krzyżu Chrystusa. James nie lubił tego miejsca, zawsze wywoływało u niego ciarki, nie tylko ze względu na ustawiczny chłód. Ciemne, rzeźbione ławy, witrażowe okna z apostołami oraz cały ołtarz wydawały mu się upiorne w odpychający, kościelny sposób. Nie mógł patrzeć na woskową, błyszczącą skórę pięćdziesięciocentymetrowej figury niepoprawnego anatomicznie Jezusa o wystających żebrach i kościstych biodrach omotanych udrapowaną przepaską ani na dziecinną, bezmyślną twarz Maryi. Jej figurka stała w kącie, depcząc bosymi stopami Szatana pod postacią węża. Czerwone światło dodatkowo nadawało wszystkiemu krwawą poświatę. Otoczenie stawało się złe i drapieżne.

– Milutko tutaj – stwierdził Eagan pogodnym tonem i sięgnął po pierwszy worek soli. – Weź świece i pozapalaj je w kątach.

Wzięli się do pracy. James pomagał jak mógł, jednak nie był do końca usatysfakcjonowany. Dostawał same łatwe prace, których nie da się zepsuć. Bardzo go to mierziło, a jeszcze bardziej mierziła go świadomość, że nie nadawał się do bardziej odpowiedzialnego zadania. Był tylko cholernym laikiem.

Kiedy skończyli, kaplica wyglądała jak przygotowana do czarnej mszy. Brakowało tylko ofiary, na przykład baranka czy owieczki, którą mogliby poświęcić mrocznemu bogu. Pośrodku, na wolnym placu między ławami a ołtarzem, znajdował się krąg ze zmieszanej z solą siarki. W kręgu narysowany był pentagram z okiem w środku. Źrenicą oka był symbol, który znalazł James. Eagan narysował to wszystko kredą. Na zewnątrz kręgu, w ramionach pentagramu, swoje miejsce znalazły kolejne świece, te były czerwone. Już płonęły. Między dwoma rzędami ławek, Eagan przygotował miejsce na odprawienie rytuału – ustawił dwa kadzidełka, mocno woniejące różami, a także małą miseczkę z czystą siarką. Wokół rozłożył kwiaty, które już zdążyły trochę stęchnąć w ciągu tego całego dnia w wilgotnej, zimnej kaplicy.

– Dobra, to wszystko – stwierdził w końcu Eagan, rozglądając się po pomieszczeniu z aprobatą.

– A po co wódka? – zapytał James, a egzorcysta w tym momencie otworzył butelkę i pociągnął tęgi łyk. Skrzywił się przy tym.

– Do rytuału. Teraz siadaj w ławeczce jak grzeczny chłopiec i obserwuj. Tutaj masz fiolkę z wodą święconą. Jakby coś się działo, to chlapnij Slendermana i zwiewaj, jasne? No, ale wszystko powinno być w porządku, jestem profesjonalistą – puścił do niego oczko detektyw i podał Jamesowi fiolkę. Chłopak już wiedział, że woda święcona to tylko taka nazwa, wewnętrzny żart egzorcystów. Tak naprawdę był to tylko specjalnie spreparowany roztwór na bazie alkoholu.

Mimo formy polecenia, James spełnił je bez protestów, zajmując miejsce na ławce. Bezwiednie zaciskał palce na fiolce. Eagan w tym czasie sięgnął po jedną z ksiąg i, korzystając głównie ze swoich notatek, zaczął odczytywać zaklęcie. Obce słowa brzmiały podniecająco, interesująco, w pewien sposób dziko. Egzorcysta, nie przerywając recytacji, sięgnął po jedną różę i podpalił ją, upuszczając do miseczki z siarką. Płomień strzelił wysoko, a Eagan dodatkowo podsycił go alkoholem.

– Slenderman – powiedział głośno i wyraźnie. – Ten wysoki.

Czerwone lampki przy krzyżu przygasły na chwilę, a następnie po kolei, w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, pogasły świece wokół pentagramu, by zaraz wystrzelić wysokim płomieniem, wszystkie naraz. James drgnął, prawie upuszczając fiolkę.

W kręgu stała postać niemal sięgająca kopulastego sufitu. Pasowała idealnie do opisów, które znał James, nie, przebijała je swoją prawdziwością, a jednocześnie nienaturalnością. Nogi były chude i długie, sztywne i pająkowate; wyglądały jak kije złamane w kolanach, obleczone czernią udającą trochę za krótkie spodnie od garnituru. Równie dziwacznie wyglądały ramiona upiora, z wielkimi łapskami. Palce były sękate, ostro zakończone, zdecydowanie za długie i jakby oszronione. Przy tym wszystkim malutki korpus wyglądał groteskowo, ale w żadnym razie nie zabawnie. Nawet postrzępiona muszka na szyi Slendermana nie była śmieszna. Ale najgorsza była twarz, a raczej jej brak. Zdawało się, że kryje się pod dodatkową warstwą cienkiej, pergaminowej skóry naciągniętej na zaskakująco dużą głowę upiora. Wypukłość nosa, doliny oczu, nawet drobne, poprzeczne wały warg, wszystko to było, istniało, jakby ukryte pod mocno naciągniętym prześcieradłem. Przez skórę prześwitywała czarna pajęczynka żył, grubszych i chudszych. Slenderman. Tak, ta nazwa pasowała. Absurdalnie przy całej tej sztywności wydawał się dziwnie miękki i zwinny, choć ani drgnął, jeśli nie liczyć koszmarnych palców, przebierających po rączce walizki, którą miał ze sobą.

A do tego wszystkiego ten chłód, lodowate zimno, które w sekundę zbiło temperaturę w kapliczce poniżej zera. Od obutych w niby-skórzane, dobrze skrojone halfbrogsy stóp potwora rozchodził się szron, zmierzający do ścian.

James wbijał spojrzenie w Slendermana, oniemiały, zszokowany i pełny niedowierzania. Oczy musiały go mylić, naprawdę musiały, to było tak inne od głupiej, teraz wręcz idiotycznej czarnej mgiełki, przed którą zasłonił Ruby.

A jednak się nie bał. To nie był strach, nie tak naprawdę. Nic go nie paraliżowało. Kiedy to zauważył gdzieś na skraju świadomości, w jego serce wlała się przedziwna euforia, rozpływając się różowością najintensywniejszej, najprawdziwszej emocji, jaką kiedykolwiek James czuł. Jeszcze nigdy nie był tak żywy. Naprawdę żywy.

Eagan patrzył na Slendermana śmiało i z profesjonalnym zaciekawieniem, ale upiór chyba nie robił na nim większego wrażenia, jakkolwiek nieprawdopodobne mogło się to wydawać Jamesowi. Egzorcysta sięgnął po przygotowaną już wcześniej wodę święconą i chlusnął prosto w upiora całą zawartością manierki.

Upiór wykonał piękny, płynny obrót, unikając strumienia. Tylko kilkanaście zagubionych kropel z rozbryzgu wylądowało na czarnym garniturze, z którego zaczął sączyć się dym, przybierający postać macek. A zanim Eagan zdążył cokolwiek powiedzieć, Slenderman wyciągnął pajęcze ręce przez krąg. Tam, gdzie kilka kropelek wody święconej rozmyło linię siarki i soli.

Eagan i James zaklęli jednocześnie.

– James, zabieraj się stąd, poradzę sobie! – zawołał mężczyzna, rzucając w upiora całą garścią soli, która zdawała się natychmiast integrować ze strukturą upiora. Chyba cierpiał, jego obraz drgał, zacinał się niczym hologram i trochę rozmywał.

James posłusznie poderwał się z ławki i już miał uciekać, gdy dobiegło go kolejne przekleństwo Eagana, przerywające ledwo rozpoczętą inkantację. Gruba księga przefrunęła przez kaplicę i uderzyła w ścianę, o włos mijając spokojną twarz świętego Marka na witrażu. James, nie zwlekając, pobiegł właśnie tam. Nie tracił czasu, by zerknąć na zmagania egzorcysty z upiorem. Miał tylko wrażenie, że robiło się coraz ciemniej, a wiatr zawodził jakby głośniej. A może to Slenderman?

– Eagan! Łap! – zawołał James i podał mu książkę przez podłogę. Przeszorowała przez całą długość kaplicy, zatrzymując się metr od egzorcysty. Podanie nie było idealne, ale wystarczające. Eagan przyciągnął księgę, kupując sobie trochę czasu poprzez oblanie Slendermana solidną porcją wody święconej. Upiór zdawał się rozpływać w ciemność, miotając się po ścianach i suficie w dzikiej furii, tak niepasującej do jego stroju.

Eagan szybko przerzucił brązowawe karty tomu, otwierając w miejscu zaznaczonym zakładką i od razu zaczął bardzo pospiesznie odczytywać inkantacje. James przykucnął za jedną z ław, obserwując potwora, który z każdą chwilą upodabniał się do pająka, biegając w amoku po wszystkich powierzchniach. Przewracał świece, tłukł małe figurki, złamał klęcznik. Z każdym jednak słowem detektywa Slenderman zwalniał. Coraz bardziej rozmywał się na brzegach w wystrzępiony płaszcz ciemności i cieni, którego końcówki urywały się i rozpływały w nicość. Następne były kończyny, które w pewnym momencie po prostu załamały się i rozbiły, znikając. Korpus Slendermana wylądował na ziemi, telepiąc się w szale i wciąż malejąc. Był coraz mniej straszny, a po chwili już tylko żałosny. Wiatr zdawał się kwilić, jakby użyczając się potworowi jako głos.

James powoli podniósł się i ostrożnie zbliżył do żenująco bezsilnego upiora. Wiatr cichł, światło przestało migotać jak alarm. A po chwili znikł również Slenderman, czarna maź jakby wsiąkła w zimny kamień podłogi kaplicy, znikając bez śladu.

Na dłuższą chwilę zapadła cisza. Eagan oddychał głęboko. W końcu odłożył księgę i podszedł do rozmazanego kręgu. James również się zbliżył.

– To było… zajmujące – stwierdził ostrożnie i zaśmiali się obaj. Eagan poklepał go po ramieniu.

– Zajmujące to będzie sprzątanie tego syfu.

 

Tej nocy, choć niewiele jej zostało, James spał spokojnie i bez żadnych snów. Kiedy rano wstał, czuł się po prostu dobrze – do czasu. W sali jadalnej podchwycił rozmowę dwóch dziewcząt, trochę od niego młodszych. Niewiele usłyszał, ale ogólny przekaz jasny – przystojny pan detektyw się pakuje. Robota wykonana, zapłata zainkasowana, wyjeżdża. Wyjeżdża. Wyjeżdża.

Dobry nastrój zniknął. No tak. To oczywiste. Naturalne. Przecież co innego miał tu do roboty, skoro Slenderman obrócił się w nicość, nie został z niego ani atom, nic.

James wrócił do pokoju, zostawiając ledwo tknięte śniadanie. Usiadł na łóżku i po prostu wpatrywał się w ścianę tak intensywnie, jakby chciał przebić ją spojrzeniem na wylot. Och, gdyby to było możliwe, na pewno tak by się stało. Albo by runęła, tak, mogłaby…

Prawdziwy żal. Szczery i intensywny. Od kiedy uczucia są tak prawdziwe i głębokie? James nie pamiętał. Cała powierzchowność zniknęła, przez chwilę był prawdziwą jednostką ludzką, pełną osobą. Ale już niedługo.

James drgnął, słysząc pukanie do drzwi. Wszedł Eagan.

– Cześć, James. Twoja książka, pożyczyłem pierwszego dnia.

– No tak. Pamiętam – powiedział, patrząc na obrzydliwie nudną oprawę przedstawiającą przekrój przez serce człowieka. – Połóż na stercie.

Eagan odłożył książkę, ale nie wyszedł. Spojrzał na Jamesa i ich oczy się spotkały. Choć obaj milczeli przez dłuższą chwilę, James nagle zrozumiał. Zrozumiał i poczuł coś specjalnego, pewną nić, specjalną więź. Teraz się pojawiła? Nie, chyba była tam od dłuższej chwili. Nie umiał jej nazwać, może nie miała nazwy. Ale była tam, zaskakująco mocna. I wiedział, że Eagan czuje dokładnie to samo.

– Kiedy jedziesz? – zapytał James, nie odwracając spojrzenia. Eagan powoli podszedł i usiadł w nogach łóżka. Wyciągnął papierosa i poczęstował również Jamesa, odpalając mu swoją zapalniczką.

– Na pewno przed obiadem. Pani Jennes obiecała mi naleśniki z pastą brokułową.

– A co z zaginionymi dzieciakami?

Eagan westchnął i pokręcił głową, w zafrasowaniu poprawiając lewy mankiet czarnej koszuli, nim znowu spojrzał na Jamesa.

– Nic więcej nie mogę zrobić. Stamtąd, dokąd Slenderman je zabrał, już się nie wraca. Ale przynajmniej nie będzie więcej ofiar – odpowiedział cicho, a James pokiwał głową, nie patrząc na mężczyznę.

Zapadła cisza, podczas której chyba obaj myśleli o tym samym. Ale to Eagan ją przerwał, zaskakująco niepewnie jak na niego.

– Nie chciałbyś się stąd wyrwać?

James parsknął gorzkim śmiechem.

– Żartujesz? Jasne, że bym chciał. Ale jeszcze dwa lata, a potem zobaczę. Może dostanę stypendium i pójdę na medycynę.

– Albo zostaniesz egzorcystą – stwierdził Eagan, wypowiadając na głos myśli Jamesa. Tak brzmiały jeszcze idiotyczniej niż w jego głowie. Mimo tego… równie właściwie. A jednak znów się zaśmiali, choć James nie był pewien, czy to był tylko żart. Nie wiedział, czy chciał, żeby to był żart.

– Możesz jechać ze mną – powiedział nagle detektyw, patrząc na Jamesa całkiem poważnie. Serce chłopaka tąpnęło w jego piersi, a potem wpadło do żołądka jak worek lodu.

– Eagan, do cholery… To niemożliwe, przecież stąd nie ucieknę, musiałbyś…

 

– Adoptować cię? – uśmiechnął się mężczyzna.

– To głupie. Cholernie głupie.

– I co? Przyda mi się uczeń. Albo chociaż… asystent, jeśli nie chcesz.

James pokręcił głową, śmiejąc się bezgłośnie. A jednak jakkolwiek dziwnie i niemożliwie to nie brzmiało, wydawało mu się bardzo zachęcające. Widział to oczyma wyobraźni, widział to.

– A kto niby pozwoli samotnemu trzydziestolatkowi z wątpliwą pracą adoptować szesnastolatka? Nie rozśmieszaj mnie – zaprotestował jednak.

– Przepraszam bardzo, mam dopiero dwadzieścia siedem, nie odbieraj mi tych trzech lat – odparł Eagan, niby urażony. – I, powiedzmy, kilka osób wisi mi kilka przysług. Solidnych przysług.

– Czyli załatwisz lewe papiery.

– Skoro tak to nazywasz. – Eagan rozłożył ręce z bezradnym uśmiechem.

James milczał, dopalając papierosa. Wyobrażał sobie jak to będzie. Rzucić wszystko i wpaść w ten wir, w tę lepką, ciężką tajemnicę, poznać ją, stanąć w samym jej centrum… Widzieć to, co widział tej nocy. Wiedział, że to nie zabawa, nasłuchał się opowieści Eagana, sam był blisko śmierci w zasadzie dwa razy w ciągu ostatnich dni. Musiałby być szalony, naprawdę kompletnie nienormalny, by wybrać coś takiego, takie życie zamiast pewnej, stałej pracy chirurga, ratować życia ludzkie w tak nieprawdopodobny sposób zamiast na stole operacyjnym, zamienić szacunek i poważanie na niedowierzające spojrzenia…

– Zgoda – powiedział w końcu.

Gdy żegnali się tego dnia przed wyjazdem Eagana, James bardzo żałował, że muszą się już rozstać, przynajmniej na jakiś czas. Ale nie wiedział, że jeszcze tej samej nocy pożałuje jego wyjazdu jeszcze bardziej.

 

James jak zwykle nie kładł się spać przed północą, ale tym razem nie czytał – po prostu nie mógł zasnąć, gdy w jego głowie biło się ze sobą tyle myśli, wyobrażeń, obaw i nadziei. I właśnie dlatego usłyszał cienki, przerażony pisk na korytarzu, dziewczęcy głos, który natychmiast go otrzeźwił.

Ten wysoki, pomyślał natychmiast.

Wrócił.

James podniósł się szybko i bezszelestnie z łóżka, a wszystkie jego mięśnie były napięte. Sięgnął do szuflady po flakonik z wodą święconą, który dostał na pamiątkę od egzorcysty. Tak uzbrojony, opuścił pospiesznie pokój, przekradając się na korytarz i wpatrując się w ciemność. Jego umysł nagle był spokojny i skupiony. James od razu za następnym zakrętem zobaczył dokładnie to, czego się spodziewał – wysoką postać Slendermana nachyloną nad nieprzytomną Ruby.

A więc nie zniknął.

Eagan nie unicestwił upiora, musiał się pomylić, zawieść… A teraz stwór wyciągał swoje pajęcze dłonie po nieruchome ciało nieprzytomnej dziewczyny.

James od razu odkorkował butelkę zębami i, nim zdążył się zawahać, skoczył ku upiorowi, chcąc odciągnąć jego uwagę od Ruby. Jednak w tym samym momencie Slenderman z łatwością podniósł dziewczynę, by zaraz cofnąć się w ciemność. Choć działo się to w ciągu dosłownie dwóch sekund, James przeszedł od koncentracji na planie do zaskoczenia i natychmiastowego przerażenia, gdy zrozumiał, że ta ciemność, którą widzi, to nie jest zwykły zacieniony korytarz sierocińca, a coś żywego. Było jednak za późno na zmianę planu. Zdążył tylko chlusnąć na oślep zawartością fiolki i desperacko chwycić się ramienia Ruby, nim skłębiona, poszarpana peleryna ciemności pochłonęła go całego.

Ledwie to się stało, James zapragnął stracić przytomność, choćby oznaczało to śmierć. Przenikające go na wskroś zimno było tak bolesne, że wszystko jawiło się lepsze od kolejnej choćby sekundy tego cierpienia. Ale nie mógł sobie pozwolić na wygodę nieświadomości, kurczowo uchwycony ramienia Ruby. Mgliście uświadomił sobie jaką głupotą było to, co zrobił, ale wtedy wydawało się jedyną właściwą rzeczą, mimo wszystko… A teraz czuł, że nagle zasady grawitacji przestały obowiązywać, a czerń była tak gęsta i nieprzenikniona, że James równie dobrze mógłby stracić wzrok. Nie widział absolutnie nic, czuł tylko lodowaty ziąb, paraliżujący i bolesny, coraz intensywniejszy… Czuł jak skostniałe palce nie są w stanie dłużej utrzymać szczupłej ręki Ruby, a w uszach narastał świdrujący gwizd…

Trzymaj się, nie puszczaj, nawet nie próbuj puścić…

Ale puścił.

Pozwolił, by lodowate, jakby wyrzeźbione w zmrożonym wosku ramię wysunęło się z uchwytu jego własnych, zesztywniałych palców. W tej samej chwili James poczuł jak pustka wokół niego zmienia się w gęstą ciecz, pochłaniającą po czubek głowy. W szoku zaczął się miotać i machać rękoma, walcząc z płynnym zimnem, które natychmiast zaczęło wlewać mu się do otwartych w zaskoczeniu ust. Smakowało zbutwiałą, przegniłą wodą. Ręce natrafiały co rusz na twarde, oślizgłe przeszkody, ale w końcu głowa Jamesa przebiła taflę. Wynurzył się, wypluwając wodę i gwałtownie zaczerpując tchu. Nie mógł uwierzyć, że żyje, choć jeszcze nie wiedział, czy jest z czego się cieszyć. Przerażona próżnia w jego sercu nie zniknęła.

James, unosząc się z trudem na wodzie, gdy mokra piżama ciągnęła go na dno, rozejrzał się prędko. To, co zobaczył, wcale nie dodało mu otuchy. Dryfował na powierzchni mętnego, całkowicie czarnego, jakby wypełnionego atramentem jeziora, a na jego brzegu, kilkanaście metrów od Jamesa, rosła brązowa, martwa, wyschnięta trawa. Od wypranego z koloru, szarego nieba odcinały się czarne pnie martwych drzew, wyznaczających granicę polany.

Las, po prostu fantastycznie, pomyślał James mimo strachu i zmęczenia. Nie chcąc się poddawać beznadziei, położył się na wodzie i zaczął płynąć do brzegu. Wzburzając dotąd nieruchomą wodę, spowodował, że na wierzch wypłynęły też i przeszkody, z którymi walczył chwilę temu. I w tym momencie James pożałował, że jednak nie stracił wzroku w zgęstniałej ciemności.

Tuż pod powierzchnią wody unosiły się ciała. Całe mnóstwo martwych, półnagich ciał o dziwnie wychudzonych członkach i zapadniętych brzuchach. Ich twarze były blade, o pustych oczach i otoczone wstęgami falujących na wodzie włosów. Wszędzie wokół dryfowały martwe dzieci, ofiary Slendermana.

Wstrząsnął nim upiorny dreszcz obrzydzenia i tylko cudem James nie wpadł w panikę. Przymknął oczy i wyrównał oddech, starając się nie myśleć o zwłokach, które roztrącał dłońmi, by dostać się na brzeg. Kiedy w końcu wypełzł na kłującą, wysuszoną trawę, trząsł się cały, nie tylko z zimna. Choć usiłował nad sobą zapanować, przed oczyma migały mu sztywne kończyny, blada, lśniąca skóra i martwe oczy. Usiłował nie pytać samego siebie, czy właśnie tam, w tym jeziorze mógłby znaleźć dwójkę dzieci porwanych z jego sierocińca. Osłabiony samą tą myślą, padł na trawę i skulił się, trzęsąc i drżąc w strachu, mdłościach i zimnie. Był pewien, że gdyby zwymiotował, przyniosłoby mu to pewną ulgę. Ale ledwo dawał radę choćby łapać rozpaczliwe hausty powietrza, gdy gardło ściśnięte miał łzami, a żołądek zawiązany w supeł.

– Nie… Nie poddawaj się… – wyszeptał do siebie chrapliwie. – Opanuj się! Opanuj się, do cholery!

Zawył żałośnie i zaraz podniósł się znów do siadu. Uderzył się mocno w twarz otwartą dłonią, raz, potem znowu. Dopiero piekący ból przywrócił mu przytomność, pozwalając zepchnąć niechciane obrazy nieco głębiej, poza świadomość.

– Lepiej – szepnął i zamrugał, przepędzając łzy, a potem odgarnął przyklejone do twarzy kosmyki wilgotnych włosów. Powoli podniósł się i stanął na drżących nogach, kuląc plecy. Zimny wiatr przeszywał go na wskroś, targając włosy i przemoczoną piżamę, z której dalej ściekały strużki wody.

Co teraz, zapytał siebie James. Przede wszystkim, podjął decyzję, że dzisiaj nie umrze, a przynajmniej nie wijąc się po trawie z płaczem, jak żałosny wymoczek, a nie przyszły egzorcysta, którym na pewno zostanie, bo przecież Eagan obiecał. Na myśl o nim James poczuł się trochę lepiej, na tyle, że zaczął intensywnie myśleć o wszystkim, co…

Ruby.

Gdzie jest Ruby?

James czym prędzej rozejrzał się po matowej, martwej tafli czarnego jeziora w poszukiwaniu ruchu, jednocześnie licząc na to, że zwłoki nie zdecydują się nagle ożyć. Zaryzykował też kilkukrotne zawołanie dziewczyny po imieniu, ale nie dostał odpowiedzi. Musiał założyć, że Ruby tutaj nie było, a zatem jedyną rzeczą, jaka teraz wydawała się słuszna, było odnalezienie jej. Nawet jeśli oznaczało to kolejne, pewnie i tak nieuchronne, spotkanie ze Slendermanem.

Nie mając żadnego pomysłu, ruszył w stronę drzew, wybierając kierunek na chybił-trafił. Jednocześnie przywołał w pamięci wszystkie eaganowe informacje o Slendermanie i o upiorach w ogóle. Analizując po kolei wszystkie fakty, porządkując kolejne urywki i wzmianki, James doszedł tylko do jednego wniosku.

– Mam przejebane – mruknął, wyciągając rękę, by odgarnąć suchy badyl gałęzi, utrudniający mu wejście między drzewa. W tym samym momencie na jego dłoni wylądował spory kruk o lśniących piórach i zakrakał głośno. James drgnął i szybko potrząsnął ręką, cofając się o krok. Na moment jego serce skurczyło się w strachu i zaskoczeniu. Kruk odbił się od jego ręki. Ostre szpony musnęły skórę, ale nie rozcięły jej. Ptak wylądował na gałęzi, którą James chciał odsunąć i zakrakał znowu. Wtedy zaś gałąź ustąpiła miękko, odsłaniając ścieżkę, której z całą pewnością chwilę temu jeszcze tu nie było. James nie miał pojęcia czy to dobry czy też zły znak, ale jako realista, skłaniał się ku drugiej opcji. Ale przecież nie miał już nic do stracenia.

Idąc wyschniętą na pieprz ścieżką James intensywnie myślał nad tym, co zrobi, gdy już dotrze do celu, który wskazywał mu ptak, co jakiś czas przeskakując na kolejne gałęzie i oglądając się na Jamesa. Nie budził lęku, wręcz przeciwnie. A może po prostu wycieńczony i przemarznięty chłopak potrzebował jakiejkolwiek pomocy tak desperacko, że przestał dbać o to, czy to kruk prowadzi go do zasadzki. Może nawet był teraz obserwowany, nie tylko przez kruka… Sama ta myśl podniosła mu włoski na karku, posyłając elektryczny dreszcz w dół kręgosłupa. Wyobraźnia sprawiła, że natychmiast poczuł na sobie palące spojrzenie niewidocznego obserwatora, podążającego jego śladami.

Wiara i strach, przypomniał sobie. Upiory powoływane są do życia przez wiarę i strach. Wobec tego, by pozbyć się Slendermana trzeba… nie wierzyć? I nie bać się go? Bez strachu przestanie istnieć, przestanie być prawdziwy… Taką przynajmniej miał nadzieję James. Uśmiechnął się krzywo pod nosem.

Łatwizna, pomyślał ironicznie. Utknął w upiornym świecie Slendermana bez jakiejkolwiek broni, w piżamie i jeszcze musi szukać Ruby, która najpewniej już nie żyje, a do tego James ma się nie bać. Przynajmniej nie może być gorzej…

Ledwie to pomyślał, niebo zagrzmiało i zaczął lać rzęsisty, cuchnący deszcz, by dopełnić odwiecznych praw pecha.

James przyspieszył na tyle, na ile pozwalały mu zlodowaciałe, przemarznięte stopy. Nie spuszczał spojrzenia z kruczego przewodnika. Skostniałymi rękami roztrącał i łamał cienkie gałązki, które smagały go po twarzy i zaczepiały się o ubrania jakby miały malutkie dłonie, chwytające za materiał. Z zimna James szczękał zębami, choć próbował to opanować, zaciskając posiniałe wargi. Do tego deszcz padał dokładnie pod kątem prostym, spływając mu po twarzy i wlewając się za kołnierz. Jamesa opanowywało już poczucie beznadziei. Znowu zaczął cały drżeć i słabnąć, ale parł naprzód, bo wszystko było lepsze od czekania w bezczynności na śmierć. I była też Ruby, pewnie jeszcze bardziej przerażona i wyczerpana.

Kruk znów otworzył dziób, kracząc rozdzierająco. A wtedy odpowiedziało mu drugie krakanie spomiędzy drzew. James znieruchomiał na moment, odwracając głowę w tamtym kierunku. W tym samym momencie cienkie, powykręcane pnie czarnych drzew rozstąpiły się, tworząc nową ścieżkę, której koniec niknął w deszczowej zasłonie. James obejrzał się na kruka, który łypnął na niego czarnym okiem i wzbił się do lotu, skręcając właśnie w tamtą stronę.

Krakanie zza deszczowej kurtyny prowadziło ich dalej, aż w mglistych oparach zamajaczył skulony kształt, wciśnięty w pusty, przegniły pień powalonego drzewa, na którym siedział drugi ptak. Kruk zatrzepotał skrzydłami i odleciał, a towarzysz Jamesa razem z nim. Ale to nie było ważne, bo w skulonej postaci James rozpoznał Ruby. Przypadł do niej natychmiast, klękając na gnijącym, zbutwiałym poszyciu lasu. Dziewczyna była tak blada, że zdawała się równie szara, co niebo nad nimi. To było tak, jakby stawała się częścią tego obcego świata. Jej piżama była brudna i w strzępach, a w jasnych włosach Ruby tkwiło igliwie i połamane gałązki. Usta miała wręcz fioletowe. James zakładał, że pewnie on sam wygląda równie żałośnie.

– Ruby – syknął, zaciskając rękę na jej ramieniu. Dziewczyna była lodowata, ale James nawet nie pozwolił sobie pomyśleć, że jest martwa. – Ruby, do cholery, obudź się!

Potrząsnął mocniej jej ramieniem i dziewczyna drgnęła ze słabym jękiem. Otworzyła podkrążone oczy i zaraz poruszyła się, zwracając do niego.

– James… Och, James! – wykrzyknęła zachrypniętym głosem i wyczołgała się z pnia, by uściskać Jamesa, który objął ją jednym ramieniem, chcąc uspokoić.

– Ruby, musimy stąd iść. Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy, ale wszystko będzie dobrze, jasne? Eagan nas stąd wyciągnie – powiedział twardym, pewnym głosem, choć doskonale pamiętał, co egzorcysta powiedział przed swoim wyjazdem. Stamtąd, dokąd Slenderman je zabrał, już się nie wraca.

Ruby skinęła głową, trzęsąc się równie mocno, co przed chwilą James. Teraz nie mógł sobie pozwolić na słabość, był potrzebny. Ktoś musiał zapanować nad sytuacją, zrobić coś, cokolwiek…

– Ruby, słyszysz to? – zapytał nagle James, podnosząc głowę. Wśród miarowego szumu deszczu rozbrzmiewało coś jeszcze.

– Co takiego? Ten… pisk? – zapytała cienkim, przerażonym głosem. Zacisnęła mocniej ręce na ramionach Jamesa. To był ten sam przeszywający gwizd, który świdrował czaszkę Jamesa tuż przed lądowaniem w jeziorze i chłopak obawiał się, że wie, co ten dźwięk oznacza.

– Nadchodzi – stwierdził zduszonym głosem, a drzewa potwierdziły, cofając się z trzaskiem i chrobotaniem. Stworzyły wokół nich małą polanę.

– Widzisz go? – jęknęła Ruby i skuliła się.

– Nie. Słuchaj, Ruby, opanuj się… – zaczął, chcąc podzielić się swoją teorią o strachu, ale w tej samej chwili jedno z drzew poruszyło się. Zrozumiał, że nie patrzy na drzewo, a na Slendermana, który zmierzał prosto ku nim. Piskliwy gwizd narastał, wgryzając się bolesnym szpikulcem do mózgu. Ruby zasłoniła uszy dłońmi, a po jej policzkach popłynęły łzy. James zaś poderwał się, zwracając twarzą do upiora.

– Nie boję się ciebie! – zawołał. – Nawet nie jesteś prawdziwy, nie istniejesz, słyszysz?! – zawołał, zaciskając ręce w pięści. Jego własny głos sprawił, że James poczuł się pewniej i ruszył ku Slendermanowi, ale nawet nie zrobił dwóch kroków, nim patykowate kończyny go pochwyciły, unosząc. James stanął, a raczej zawisł twarzą w twarz ze Slendermanem, który wyraźnie miał inne zdanie na temat swojej realności.

Mam przejebane, uznał znowu James, ale w tym samym momencie gwizd zamilkł, a Slenderman odrzucił Jamesa jak marionetkę, miotając nim niedbale w jedno z pobliskich drzew. Nie był zainteresowany. Za to kuląca się, płacząca, przerażona Ruby musiała od razu ściągnąć jego uwagę, bo upiór ruszył ku dziewczynie.

– Ruby! Uciekaj! – krzyknął James, podnosząc się mimo tępego bólu w żebrach. Kiedy dziewczyna dalej nie reagowała, skamląc i szlochając, James pobiegł do niej i dźwignął na nogi, odciągając w stronę drzew. Jej tępy, bezwładny opór był zbyt duży dla obolałych mięśni Jamesa. Wiatr i deszcz smagały po twarzy, a pisk ogłuszał, ale instynkt Jamesa wziął górę. Krzyczał: uciekaj. Więc James pociągnął Ruby i zmusił do biegu, wpadając między drzewa, które nagle zgęstniały dwukrotnie, a gałęzie nabrały giętkości, czepiając się wszystkiego, zatrzymując ich siłą, zagradzając przejście…

To nie koniec, krzyczało wszystko rozpaczliwie w Jamesie, to nie może być koniec…

Niebo pociemniało. Czerń nadciągała z zachodu, zza pleców Jamesa, tłumiąc bolesny świst, na powrót wypełniający mu uszy. Czerń, ciemność, śmierć… Nie.

James otworzył szeroko oczy i obejrzał się. Slendermana ogarniała ciemność, ten sam kożuch mroku, co w sierocińcu… Chłopak nie zatrzymał się, by pomyśleć. Po prostu złapał Ruby mocno w pasie i skoczył ku Slendermanowi, którego ta ciemność zdawała się pochłaniać wbrew jego woli. James uchwycił się pająkowatych palców, zaciśniętych na neseserze, a potem przywarł do mokrego, a jednak sztywnego garnituru, naciągniętego na korpus upiora. Tulił się do niego tak mocno, jak tylko potrafił, nie puszczając jednocześnie Ruby. Dziewczyna chyba straciła przytomność, bo przestała płakać, w ogóle przestała reagować. A potem zapadła na nich ciemność i znajome poczucie zatracenia praw fizyki.

Odzyskanie wzroku na moment zaćmiło Jamesa wirem barw i doznań, uchwycił tylko czerwone lampki, oświetlające niepokojący ołtarz kapliczki i złote włosy Eagana, jego głos roznoszony echem po kamiennych ścianach. A potem uderzył głową w marmurową posadzkę i wszystko na powrót stało się czernią.

 

Łupiący ból w czaszce, gardło wyschnięte na wióry, lodowate dreszcze i bolesność spiętych mięśni wydarły z ust Jamesa słaby jęk. Uniósł ciężkie powieki i potoczył spojrzeniem po szarawych ścianach swojego pokoju.

Żyję, pomyślał z zaskoczeniem, otwierając szerzej oczy. Zakaszlał na próbę, a potem spróbował usiąść.

– Hej, hej, ostrożnie, James – usłyszał wesoły głos Eagana, który podniósł się z parapetu, na którym siedział i podszedł do Jamesa. Usiadł i wyciągnął rękę, by zmierzwić jego włosy, ale James jak zwykle się uchylił. Po chwili usiadł ostrożnie. W zasadzie czuł się całkiem dobrze, wyjąwszy typowe objawy przeziębienia. I nareszcie był suchy. Eagan, dostrzegając jego pociąganie nosem, podał Jamesowi chusteczki. Jednak próba wysmarkania zatkanego nosa na niewiele się zdała.

– Kretyn, zmaściłeś robotę – zarzucił mu obrażonym tonem. – Mało mnie nie zeżarł ten cholerny Slenderman.

– E tam. Za stary dla niego jesteś – mrugnął do niego Eagan.

– No nie wiem… A wiesz – przypomniał sobie. – Teraz, za drugim razem, znowu go widziałem. Tak wyraźnie. Czy to znaczy, że… – zająknął się James, przełykając swoje obawy jak zatykającą gardło kluskę. – …nie mogę jednak zostać egzorcystą?

Eagan uśmiechnął się leciutko, ledwo zauważalnie unosząc lewy kącik ust. Pokręcił głową.

– To też moja wina. Dokładniej rytuału. Tym się nie przejmuj, jesteś takim samym ślepcem we mgle jak byłeś – pocieszył Jamesa, który skinął głową, próbując nie pokazać po sobie zalewającej go fali ulgi.

– Skąd się tu w ogóle wziąłeś? – zapytał szybko James, chcąc przerwać ciszę i odwrócić od siebie uwagę mężczyzny, który i tak zdawał się czytać z niego jak z otwartej księgi.

– Zadzwonili po mnie, wasze nocne krzyki wyciągnęły dzieciaki z łóżek i podniosły alarm. Byłem niedaleko, więc zawróciłem natychmiast i przyjechałem prosto do sierocińca – wyjaśnił Eagan, wyciągając swoją zapalniczkę, by zacząć się nią bawić. Klik-klik. Wieczko odskakiwało i wskakiwało z powrotem na swoje miejsce.

– A Slenderman?

– Już po nim, tym razem na zawsze. Głupia sprawa, przeoczyłem jeden drobiazg. Egzorcyzm nie miał sensu jeśli Slenderman był poza kręgiem – uśmiechnął się z chłopięcym, całkowicie sztucznym zawstydzeniem Eagan, wzruszając ramionami. – Ale Rose…

– Ruby – poprawił go James.

– …opowiedziała mi już wszystko. Będzie z ciebie egzorcysta, James – wyszczerzył się Eagan.

– Będzie? – powtórzył James, zerkając na niego. Nie udało mu się powstrzymać leciutkiego uśmiechu, który sam się wkradł na jego usta. Nadal nie docierało do niego to wszystko, co się stało. Nie przyjmował do siebie myśli, że był w innym świecie i udało mu się wrócić, zabierając ze sobą Ruby. Sam, całkiem sam. Przeszedł piekło i wrócił, dał radę, a teraz zostanie egzorcystą…

– Nieźle sobie poradziłeś – pokiwał głową Eagan, jakby czytał mu w myślach.

– Nieźle? – powtórzył za nim ponownie James, a gdy Eagan otworzył usta, by uzupełnić swoją wypowiedź, chłopak już wiedział, co detektyw powie. Więc odezwali się jednocześnie:

– Jak na laika.

 

 

 

KONIEC

 

 


Koniec

Komentarze

Jest nastrój. Relacja między anami taka dość mangowa – starszy mądrzejszy i troszkę tajemniczy, młodszy się uczy, trochę zbuntowany, nierozumiany, zafascynowany starszym wbrew sobie. Tak mi się kojarzy :) Do egzorcyzmu bałam się, że leci od sznurek. Potem dopiero zrobiło się naprawdę ciekawie, choć fakt, że egzorcyzm się nie udał też można uznać za przewidywalny. Ale aż tak się czepiać nie będę, bo bardzo mi się podobało. I mimo objętości, przeczytałam "na raz". Lubię takie klimaty a Ty ich nie zmaściłaś ;) Jak wpadną "edytorsko utalentowane wróżki" to poprawią więcej, a ja wrzucam tymczasem: drzwi same się powoli otworzyły (ten wysoki? bzdura) – nie rozumiem, w nawiasie jest myśl Jamesa?

chłopaka przenikł nieprzyjemny dreszcz – przeniknął

Spojrzenie wbijała w swoje poobijane nogi – czy idąc, możesz patrzeć na nogi? Może lepiej stopy?

paląc zimnem i bólem. – mrowiło igiełkowatym bólem – blisko siebie dwa zdania z bólem

Nie nadstawiam karku za obcych za darmo. Oczywiście, są idioci, którzy to robią - No, to by dostał od Winchesterów ;)

wyjątkowo zmęczony Nie bał się  – brak kropki

w zasadzie o każdej innej – W zasadzie, czego będziemy szukać? – blisko siebie dwa zdania

Eagan wychciał od kucharki  – jest takie słowo?

nie będę potrzebować kapłana – potrzebował (?)

poświat1)ę - literówka

zdążyły trochę stęchnąć przez cały dzień  – przez jakoś nie pasuje. Może stojąc albo czekając?

wewnętrzny żart  – branżowy żart?

wyjąwszy koszmarne palce – nie piszesz skąd je wyjął

trząsł cały, nie tylko z zimna. – brak się

– Lepiej – szepnął do siebie James – wiemy, że on. W ogóle często nieotrzebnie dodajesz Jamesa. Jeśli jest sam, i widzimy świat jego oczyma, to wiemy, że on coś pomyślał albo powiedział do siebie

Do tego deszcz padał dokładnie pod kątem prostym, siekąc go po twarzy i wlewając się za kołnierz. – Zakładając, że patrzył przed siebie, za krukiem, jak deszcz mógł mu padać w twarz i za kołnierz jednocześnie?

mglistych oparach zamajaczył skulony kształt, wciśnięty w pusty, przegniły pień powalonego drzewa, na którym siedział drugi ptak. Zamachał skrzydłami i odleciał – kształt zamachał? Pozdrawiam. Carry on, my wayward…eee, friend ;)

 

https://www.martakrajewska.eu

Nie lubię horrorów, ale jakoś poszło. Oprócz listy od Krajemar; pod kątem prostym do czego padał deszcz?

Babska logika rządzi!

Krajemar, pewnie Cię zaskoczę – moich egzorcystów wymyśliłam jakieś 4 lata temu bodaj, a Supernatural obejrzałam w zeszłym roku ;) Aczkolwiek nie obraża mnie to porównanie, bo lubię ten serial. I ciężko zaprzeczyć, że można znaleźć podobieństwa. Dzięki za poprawki, zerknę i popoprawiam co mogę. Aczkolwiek napisałam, że deszcz padał pod kątem prostym, zatem mógł ściekać po twarzy i dalej, po szyi, za kołnierz. I jeszcze – wyjąwszy nie w sensie wyjął, ale w sensie "wyjątkiem były palce". W zasadzie to pewnie tak przerobię to zdanie ;) Dzięki raz jeszcze. Również za miłe słowa i za poświęcony czas. Nie sądziłam, że ktoś poza Lożą się skusi na taki kawał tekstu :) Przy okazji, odgadłaś właśnie grawerunek na zapalniczce Eagana.

Finklo – również dziękuję za przeczytanie. A mnie jakoś oczywiste się wydało, że jeśli nie napisałam, do czego, to znaczy, że do ziemi. Ale może powinnam wziąć to pod uwagę :D

No to, jeśli akcja nie dzieje się w jakichś górach, deszcz pada pionowo, a James pewnie idzie z zadartą na maksa głową. ;-) Ot, takie tam czepianie.

Babska logika rządzi!

Dżej – nie obraża Cię to porównanie?! My deary, jak ja komuś Winchesteruję, to to jest pochwała :D Za Deana to ja bym wyszła za mąż, gdyby tylko… no, istniał. I gdyby nie to, że już jednego męża mam, w sumie ;P

https://www.martakrajewska.eu

Krajemar, siostro duchowa. Musiałybyśmy się nim jakoś podzielić, gdyby istniał ;) Finklo – może poprawię to siekanie na spływanie i jakoś się pogodzimy :D

Ależ ja się nie kłócę. Tylko czepiam. ;-) Rób, co chcesz – Twój tekst.

Babska logika rządzi!

Ledwie James wszedł na jadalnię, od razu zauważył obcą twarz. W tak zamkniętym społeczeństwie nowoprzybyły od razu rzucał się w oczy. – do jadalni, poza tym nieładne powtórzenie   Mijano go, rzucając krótkie, zaciekawione spojrzenia, często zawstydzone i spłoszone. Nie w przypadku Jamesa, który spojrzał na obcego faceta niechętnie, dość zaczepnie. Aroganckie spojrzenie, które często sprawiało, że miał problemy w szkole. – trochę tego za dużo   Uśmiechnął się, pokazując biały uśmiech gwiazdy filmowej. – masło maślane, lepiej gdyby pokazał białe zęby    Czasem błędnie zapisujesz dialogi, przykład poniżej: – Mglisty obraz – wzruszył ramionami. – Nie mam nawet za czym tęsknić. A ty? Ile masz lat, Eagan?   Do przeczytania, nieźle napisane, ciekawy styl. Zabrakło mi natomiast elementu zaskoczenia, ciągle trafnie przewidywałem, co się wydarzy.   Pozdrawiam

Mastiff

Nie, faktycznie to siepanie budzi skojarzenie jakby deszcz padał mu prosto w twarz, a nie z góry. Masz tutaj rację :) Wobec tego – poprawiłam.

Dzięki, Bohdan, na te błędy też zerknę :)

A ja czytałam ten tekst przed Wami, acha;-)! jeralniance: znasz moją opinię, ale ją napiszę, bo jest budująca – sympatyczni bohaterowie, wciągająca fabuła (typ, który nigdy się nie znudzi), bardzo plastyczne opisy nadnaturalnych zjawisk i tego upiornego wymiaru, w który trafia młody i Ruby. Opis figurki Maryi – już pisałam – bardzo trafny, niestandardowy, ciekawy;-) Niech to będą ode mnie publiczne (tym razem publiczne) oklaski. Trzymaj się, pa;-)

Dzięki, Agato :)

Tak, opis kapliczki bardzo mi się podobał.

https://www.martakrajewska.eu

Bardzo mi miło c:

Nie sądziłam, że ktoś poza Lożą się skusi na taki kawał tekstu :)   ---> skusi?  zmusi… :-)    Tekst spoza kręgu preferowanych przeze mnie, a przeczytałem bez boleści. Znaczy to chyba, że Koleżanka dobrze napisała i opisała… zaraz, co ja tu wypisuję? żadne "chyba"!   Może to wina braku większego zainteresowania tekstami z nadzieniem nadprzyrodzonym, ale jedna rzecz mnie ujęła: po raz pierwszy spotkałem się ze stwierdzeniem, że tylko laik, niedowiarek może być dobrym egzorcystą.

Adamie, miło mi, że przeczytałeś i to nawet 'bez boleści' ;) I fajnie, że coś tutaj jednak przykuło Twoją uwagę. Może następnym razem bardziej trafię w gusta, kto wie.

jeralniance, bynajmniej nie chodzi o trafienie w moje bądź jakiegokolwiek innego, pojedynczego czytelnika, gusta. Traf do setek, tego Tobie na dobry początek życzę.

Może powinnam była napisać po prostu: bardziej Ci się spodoba. Ja tu nie próbuję pisać pod publiczkę, a pod swoje gusta :) A jeśli znajdzie się pewne grono, któremu moje pomysły będą pasować, to ja będę niezmiernie szczęśliwa.   I dzięki, to byłoby fajne ;)

Nie najgorsze to opowiadanie, ale dość wtórne i przewidywalne. O nawiedzonych sierocińcach już było, o pogromcach duchów i zjaw, również. Nie zaskoczyło mnie również przeniesienie Jamesa do innego świata by, ratując koleżankę, mógł się okazać kolejnym dzielnym i nieustraszonym. Mało wiarygodne wydaje mi się, że James tak bezwarunkowo porzuca marzenia i zainteresowania medyczne, na rzecz nagłej chęci zostania egzorcystą. Nie kupuję też nagłej deklaracji chęci adoptowania chłopaka przez, jakby nie było, obcego faceta.  

 

„Mężczyzna w golfie i jeansach oraz płaszczu…” –– Wolałabym pisownię spolszczoną: Mężczyzna w golfie i dżinsach oraz płaszczu

 

„Mijano go, zerkając krótko, ciekawsko, a często także z zawstydzeniem i spłoszoniem”. –– Nie wiem, czy można patrzeć/zerkać ze spłoszeniem. Wolałabym: Mijano go, zerkając krótko, ciekawsko, a często także z zawstydzeniem i płochliwie. Lub: Mijano go, zerkając krótko, z zaciekawieniem, wzrokiem zawstydzonym i spłoszonym zarazem.

 

„Dodając do tego miękki golf z wysokiej jakości materiałów i firmowe jeansy…” –– Z ilu wysokiej jakości materiałów, wykonany był golf? Tu też wolałabym dżinsy, niechby i firmowe ;-)  

 

„…wodząc spojrzeniem po spiętrzonych na biurku i podłodze książkach. W końcu spojrzał na Jamesa…” –– Powtórzenie.

 

Z resztą, każdego tak wypytujesz?” –– Zresztą, każdego tak wypytujesz?  

 

„Co się w ogóle stało? – zapytał w końcu z ciekawości, zerkając na dziewczynę, która szła zaraz przy nim, w ogóle się nie rozglądając”. –– Powtórzenie. Może w pierwszym zdaniu: Co się właściwie stało?

 

„Podał mu zielony, stuknięty na brzegu kubek, wypełniony parującym napojem”. –– Skąd wiadomo, że kubek nie był normalny, tak jak inne kubki, że był stuknięty? ;-)  

 

Ciężko zbadać czystą energię…” –– Trudno zbadać czystą energię… Ciężkie jest coś, co dużo waży.

 

Ciężko jej było nie czuć do osoby inteligentnej…” –– Może: Nie można jej było nie czuć do osoby inteligentnej

 

„Ten wysoki wykańczał wszystkich po trochę…” –– Ten wysoki wykańczał wszystkich po trochu

 

„…kryjąc się pod wielką czarną parasolką Eagana”. –– Jeśli parasolka była wielka i należała do mężczyzny, to powiedziałabym raczej: …kryjąc się pod wielkim czarnym parasolem Eagana.

 

„…a ta zarumieniła się z uśmieszkiem”. –– Uśmiechnięty rumieniec? ;-)

Może: …a ta zarumieniła się i odwzajemniła uśmiech.  

 

„…ale ostatnio pogoda pozostawała wiele do życzenia”. –– …ale ostatnio pogoda pozostawiała wiele do życzenia.

 

„Detektyw snuł długie opowieści ze swojej pracy…” –– Wolałabym: Detektyw snuł długie opowieści o swojej pracy

 

„Nie przyszedł do Morrisa”. –– Raczej: Nie poszedł do Morrisa.  

 

„W końcu jednak opuścił sypialnię i skierował się na jadalnię”. –– W końcu jednak opuścił sypialnię i skierował się do jadalni.

 

„Sądząc po piśmie, zostały spisane przez kilka różnych osób”. –– Sądząc po charakterze, zostały spisane przez kilka różnych osób. Lub: Sądząc po piśmie, zostały sporządzone przez kilka różnych osób.

 

„Następnego dnia pojechali razem do miasta samochodem detektywa”. –– Wolałabym: Następnego dnia, samochodem detektywa, pojechali do miasta.

 

„…charakterystyczny, gorzkawo ostry zapach”. –– …charakterystyczny, gorzkawo-ostry zapach.

 

„Eagan wychciał od kucharki dwa kilogramy soli”. –– Nie ma słowa wychciał, choć z drugiej strony, skoro je napisałaś… rozumiem, co chciałaś powiedzieć. ;-)

Może: Eagan wyprosił/wycyganił od kucharki dwa kilogramy soli. Sprawdzałam w słownikach, by mieć pewność co do istnienia/nieistnienia słowa wychciał i oto co zdarzyło mi się wyguglować: film –– DOM WOSKOWYCH CIAŁ. ;-)

 

„…obserwując rosnące zapasy składników ze sceptyczną miną”. –– Dlaczego składniki miały sceptyczną minę? Może: …obserwując, ze sceptyczną miną, rosnące zapasy składników.

 

Do wieczora w kółko chodził po terenie ośrodka, próbując jakoś zająć nerwowy umysł i ciało do wieczora”. –– Powtórzenie? Drugie do wieczora jest zupełnie zbędne.

 

„…rozglądając się po pomieszczeniu z aprobatą”. –– Skąd się wzięło pomieszczenie z aprobatą? ;-)

Może: …z aprobatą rozglądając się po pomieszczeniu.

 

„…jestem profesjonalistą – puścił do niego oczko detektyw i podał Jamesowi fiolkę”. –– Wolałabym: …jestem profesjonalistą – detektyw puścił do niego oczko i podał fiolkę.

 

„Przez skórę prześwitywała czarna pajęczynka żył, grubszych i chudszych”. –– Przez skórę prześwitywała czarna pajęczynka żył, grubszych i cieńszych.

 

„Eagan! Łap! – zawołał James i podał mu książkę przez podłogę”. –– Podał książkę przez dziurę w podłodze, czy przeniknął ją przez podłogę? ;-)

A może: Eagan! Łap! – zawołał James i, po podłodze, pchnął ku niemu książkę.

 

„Wiatr zdawał się kwilić, jakby użyczając się potworowi jako głos”. –– A może: Wiatr zdawał się kwilić, stając się jakby użyczonym potworowi głosem.

 

„…przedstawiającą przekrój przez serce człowieka”. –– …przedstawiającą przekrój serca człowieka.

 

„…a potem wpadło do żołądka jak worek lodu”. –– James miała żołądek jak worek lodu? ;-)

oże: …a potem, jak worek lodu, wpadło do żołądka.

 

„A jednak jakkolwiek dziwnie i niemożliwie to nie brzmiało, wydawało mu się bardzo zachęcające”. –– A jednak, jakkolwiek dziwnie i niemożliwie to brzmiało, wydawało mu się bardzo zachęcające.

 

„James podniósł się szybko i bezszelestnie z łóżka…”  –– James, szybko i bezszelestnie, podniósł się z łóżka

 

Ale nie mógł sobie pozwolić na wygodę nieświadomości, kurczowo uchwycony ramienia Ruby”. –– Ale, kurczowo uchwycony ramienia Ruby, nie mógł sobie pozwolić na wygodę nieświadomości.

 

„A teraz czuł, że nagle zasady grawitacji przestały obowiązywać, a czerń była tak gęsta i nieprzenikniona, że James równie dobrze mógłby stracić wzrok”. –– W tym akapicie piszesz o tym co robi i co czuje James. Użycie imienia w tym zdaniu jest niepotrzebne.

 

„W tej samej chwili James poczuł jak pustka wokół niego zmienia się w gęstą ciecz, pochłaniającą po czubek głowy”. –– jw. Może: W tej samej chwili poczuł jak pustka wokół zmienia się w gęstą ciecz, pochłaniającą go po czubek głowy.

 

„Wynurzył się, wypluwając wodę i gwałtownie zaczerpując tchu”. –– Wolałabym: Wynurzył się, wypluwając wodę i gwałtownie zaczerpnął tchu/powietrza.

 

„…skulił się, trzęsąc i drżąc w strachu, mdłościachzimnie”. –– …skulił się, trzęsąc i drżąc ze strachu, mdłościzimna.

 

„…a zatem jedyną rzeczą, jaka teraz wydawała się słuszna…”. –– …a zatem jedyną rzeczą, która teraz wydawała się słuszna

 

„Na moment jego serce skurczyło się w strachu i zaskoczeniu”. –– Na moment jego serce skurczyło się ze strachu i zaskoczenia.

 

„…które smagały go po twarzy i zaczepiały się o ubrania jakby miały malutkie dłonie, chwytające za materiał”. –– Jakie ubrania? Przecież chłopak miał na sobie tylko piżamę.

 

„Do tego deszcz padał dokładnie pod kątem prostym, spływając mu po twarzy i wlewając się za kołnierz”. –– Chyba nie ma znaczenia czy deszcz pada prostopadle czy nie. Jeśli jest ulewny, błyskawicznie zmoczy człowieka, lejąc mu się jednocześnie na głowę, twarz, spływając za kołnierz i wszędzie gdzie tylko zdoła się wcisnąć.

 

„Ruby skinęła głową, trzęsąc się równie mocno, co przed chwilą James”. –– Ruby skinęła głową, trzęsąc się równie mocno, jak przed chwilą James.

 

„…ale nawet nie zrobił dwóch kroków, nim patykowate kończyny go pochwyciły, unosząc”. –– …ale nawet nie zrobił dwóch kroków, gdy patykowate kończyny pochwyciły go i uniosły.

 

„Czerń nadciągała z zachodu, zza pleców Jamesa…” –– Skąd wiadomo, że czerń nadciągała z zachodu właśnie?

 

„Tulił się do niego tak mocno, jak tylko potrafił, nie puszczając jednocześnie Ruby”. –– Wolałabym: Tulił się do niego tak mocno, jak tylko potrafił, trzymając jednocześnie Ruby.

 

„A potem zapadła na nich ciemność i znajome poczucie zatracenia praw fizyki”. –– Wolałabym: A potem opadła na nich ciemność i doznali znajomego poczucia zatracania  praw fizyki.

 

„…jego głos roznoszony echem po kamiennych ścianach”. –– …jego głos roznoszony echem wśród kamiennych ścian.

 

„…gardło wyschnięte na wióry…” –– …gardło wyschnięte na wiór

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za poprawki, regulatorzy. Wciąż jestem pod wrażeniem Twojego zaangażowania. A że się opowiadanie nie podobało – cóż, trudno :)

OK, z tych poprawek jasno wybija się moja pięta achillesowa – przekombinowana składnia, która zmienia znaczenie zdań ;) Będę nad tym pracować. Raz jeszcze dziękuję, regulatorzy.

Nie powiedziałam, że opowiadanie nie podobało mi się; napisałam tylko, że niczym mnie nie zaskoczyło, a to różnica. A poza tym, cieszę się, że mogłam pomóc. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hmm, racja :)

Nowa Fantastyka