- Opowiadanie: MrBeliar - “MARS-2322”

“MARS-2322”

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

“MARS-2322”

 

PiK!…PiK!…

– Jest odczyt. Rusz dupsko, musisz to zobaczyć!

Od rdzawego gruntu oderwał się kawałek skały i zjechał żlebem do wnętrza krateru ciągnąc za sobą obłok pyłu. Głaz podtoczył się do innego, gdzie na oba padała pulsująca szmaragdowa poświata.

– Ooo…Nie sądziłem, że będzie taka duża.

– Tunele ciągną się na północ i wschód, ale w promieniu kilometra nie będzie lepszego zejścia… Li, cholera, jesteś pewien?

– A ty wciąż masz wątpliwości?

 

Odpowiedziała cisza.

 

– Cóż, jeśli tak, to się ich pozbądź, bo ja nie odpuszczę takiej okazji – kontynuował Li. – Podjadę turkuciem.

 

 

Głazy wyprostowały się, a po otrzepaniu z czerwonego kurzu przypominały strachy na wróble, od stóp do głów obleczone w szmaty koloru ziemi. Tylko ruch i zielone błyski, na powierzchni gogli, sprawiały pozory życia w tych szmacianych kukłach.

Li wspinał się na górę tą samą drogą, którą zjechał, gdy na powrót usłyszał głos towarzysza:

– Burza jego mać. – Od strony czapy lodowej nadciągała ogromna, popędzana gwałtownym wiatrem, ciemna, jak smoła plama, na tle tonącego w półmroku widnokręgu.

– Pójdzie na zachód, Buraku.

– Raczej kurwa wątpię.

– W takim razie nie traćmy sił na paplanie, jeśli nie chcesz by zastała nas w czasie roboty. – Wydostał się z krateru niemalże bez wysiłku i podszedł do turkucia schowanego między dwoma grzybami skalnymi.

– Musimy to przełożyć. Mówią "burza wszelkie plany zburza". Jednym słowem: pech. A my i tak już mamy tego na pęczki, nie chcę mieć jeszcze burzy na karku!

Mężczyzna nie przejmował się ględzeniem Buraka, złapał za płachtę, która świetnie imitowała blok skalny i odkrył skryty pod nią pojazd: połączenie opancerzonego buggy z wiertłem i szeregiem łopat. Odpalił turkucia z warkotem i ostrożnie zjechał do towarzysza.

– Dobra, koniec buraczenia. Łap za swoje komputerki i obserwuj, czy ziemia się pod nami nie zawali. Jeśli jeszcze będziesz narzekał, to posłużę się tym cackiem do wywiercenia ci drugiego odbytu. – Choć obaj mieli twarze schowane pod maskami, chroniącymi przed zabójczym promieniowaniem słonecznym, i potrójną warstwą szalików, to Li wiedział, że Burak zgrzyta zębami i traktuje jego groźbę bardzo serio. – Gdzieś musimy pomieścić tę piaskownicę.

 

***

 

"Wszyscy pasażerowie są proszeni o skierowanie się do komory 22" – ogłosił władczy kobiecy głos z megafonu. Na ścianach wykwitły zielone, świetliste drogowskazy prowadzące ludzi we wskazaną strefę. Górujący nad tłumem Kui Nansen kuśtykał naprzód podpierając się na kulach rehabilitacyjnych. Jego półroczna, bio-elektroniczna, lewa noga nie zdążyła się jeszcze zaadoptować w miejsce starej. Miał wątpliwości, czy kiedykolwiek się do niej przyzwyczai.

Bramka “22” zamknęła się szczelnie, kiedy ostatni podróżny przekroczył próg. Plomby strzeliły wypchniętym powietrzem. Rozpoczął się proces skanowania. Podczas, gdy dwie strużki lasera prześwietlały obecnych Nansen rozglądał się za jakimkolwiek bladookim, lecz żaden się nie wyróżniał. Otaczali go dominanci. Wyraźnie mongoidalne oczy i proste, czarne, jak soja włosy, dokładnie, jakby chcieli zakrzyknąć: Jam jest Azja, kość z kości. Czuł się wyalienowany, nie pasował tu – miał ledwie, ledwie, rozwiniętą fałdę nakątną, szpiczaste kości policzkowe i ciemny zarost, ale włosy i skórę jasną.

“Skanowanie: Zakończone” – podawał automatyczny komunikat.

“Wynik: Pozytywny.”

“Jeden… dwa… trzy… inicjacja dezynfekcji…” Biały, nieznacznie drażniący nozdrza dym zalał pomieszczenie, w celu likwidacji wszelkich opornych bakterii, które przetrwały kosmiczną podróż w sterylnej puszce.

“Wyrównywanie ciśnienia… 10%… 55%… 99,7%… 100%.”

“Witamy w Mieście Nowej Nadziei, na Marsie” – obwieszczały mandaryńskie napisy, po wyjściu z komory.

Nansen chciał wreszcie odetchnąć swobodniej, lecz przed nim czekało jeszcze kilka punktów kontroli. Stanął w ogonku kolejki dla przybyszy z półwyspu Europejskiego. Sprawdzający dane identyfikacyjne powtarzał, anemicznie, nazwiska ich właścicieli:

“Xiao… Sinopes… Mun… Palmer… Radek… Mukkerije… “– Wszyscy byli jednacy, śniadzi o płaskich twarzach. Obywatele jednego świata.

– Godność, towarzysza? – Padło pytanie zza okienka.

– Nansen…

“Kompatybilność wokalna” – Usłyszał gdzieś w tle.

– Ach, wojskowy! – rzekł kontroler, lekko się pobudzając. – Powód wizyty?

– Przeniesienie do Marsjańskiej Policji Tajkonautycznej i Biura Ochrony Dróg.

Prędkie palce człowieka, otoczonego kuloodporną szybką, penetrowały dokumenty, w celu potwierdzenia słów bladookiego.

– Mam rozumieć, że pobyt na czas nieokreślony?

– Tak jest napisane.

– Formalności…

Nansen chciał się zbierać do odejścia, gdy kontroler jeszcze zagadnął:

– Proces dominacji nie przechodzi najlepiej, co?

– Niestety tak. Komisja orzekła, że mam reakcjonistyczne allele. – Obydwaj ponuro zachichotali.

– Jak to mówią: Po walce klas, pozostała tylko walka genowa – rzekł patetycznie. Miał kręcone włosy. – Życzę w takim razie powodzenia, tu i w przyszłości, może wnuki, towarzysza, będą w lepszym stanie. – Wręczył chip danych, a także czerwono-złotą bransoletę. – Powiadomiłem już komendę.

Kui zastanawiał się, czy to należało do reguły, czy raczej chcieli mieć go tutaj na oku. Wylegitymowany, bez słowa zapiął obręcz na przegubie; klamra zacisnęła się magnetycznie i dopasowała do grubości ciała, a po jej powierzchni przebiegły elektryczne błyski – wyświetlił się interfejs i po niewielkiej personalizacji wskazał żołnierzowi drogę, którą musiał pokonać.

Nie zatrzymywał się obecnie przy każdej bramce, jak reszta mieszkańców Ziemi. Bransoleta, niczym słowa “sezamie otwórz się”, przepuszczała go przez zapory i ograniczenia przeciętnego obywatela.

Wychodząc z portu od razu skierował się do głównej siedziby marsjańskiego aparatu bezpieczeństwa.

– Porucznik Nansen? – Podszedł do niego człowieczek, który wydawał się bratem bliźniakiem tłumu, z którym wyruszył w kosmiczną podróż przed dwoma miesiącami. – Nadsierżant Tenggu, melduję się.

– Właściwie…podporucznik.

– Wybaczcie, że takie skromne powitanie, mówiłem chłopakom, że bohatera trzeba ugościć z pompą, ale… jak zwykle krucho u nas z budżetem. Nawet po tych wszystkich konfiskatach.

Błysk w oku i uśmiech nadsierżanta były dwuznaczne. Kui nie był pewien, czy wyczuł woń szyderstwa, czy raczej Tenggu w taki sposób okazywał sympatię. Nietolerancja wobec bladookich była wysoka, uważano ich za ludzi drugiej kategorii, a często również za niebezpiecznych, jakoby ewentualnych wrogów ludu.

– Nadsierżant – smakował ten tytuł, jakby nie usłyszał "zaczepki" – nie słyszałem o takim stopniu.

– Cóż, to jeszcze niewielka kolonia, a takie, zwłaszcza takie, raczkujące potrzebują wielu stróżów prawa. – Śmiał się przez żółte zęby. – Dodaliśmy trochę "pod" tu, kilka "nad" tam, ale pensje nie są specjalnie zróznicowane.

– Prędko tu dotarliście – rzekł rozglądając się na boki. Odszedł od kontrolera dosłownie minutę temu – czy wasza placówka jest gdzieś w pobliżu?

– Chcieliście powiedzieć "nasza", towarzyszu podporuczniku – odrzekł, ponownie susząc pysk. – De facto jest sześć poziomów wyżej. Czekałem na was i widziałem przylot – Wskazał na galerię wielkich monitorów symulujących okna, do których obraz przesyłały ukryte na zboczach góry kamery panoramiczne. – Odważnego kapitana mieliście nie ma co, żeby lądować w taką zawieję.

– Ano, powiadomił, że mogą być turbulencję. – Nansen podszedł do ekranu.

Tenggu prychnął.

– Zieloni, jak podporucznik, nie mają szacunku do burzy; nielichy błąd. Najsłabsze są o sile tornada, a najsilniejsze widzi się tylko raz, ponieważ z obserwatora zostają jedynie oczyszczone kości. – Stanął koło niego i wpatrywał się w marsjański krajobraz. Bladooki zauważył, że ma długi, ptasi nos, a przy czarnych włosach nadawał mu wygląd wrony. – Zdaje się, że można otworzyć jedno skrzydło i złapać w garść pędzący, jak ferrari pył – mówił zamyślony – gdyby to było możliwe żywioł najpewniej okaleczyłby, bądź nawet rozerwał tę moją zuchwałą, nadsierżancką rękę, a następnie wdarł się głębiej niosąc czerwień i beztlenową śmierć. Ludzie padaliby, jak ryby na brzegu. Marsjanie wierzą, że coś co się rozpoczyna w burzy, zawsze kończy się tragicznie. Życzę jednak, by wasz pobyt był szczęśliwy.

Nie brzmi to fortunnie, pomyślał Kui.

– Tak, może już ruszajmy.

Człowiek, jak podporucznik, który po raz pierwszy odwiedza Nową Nadzieję może doznać lekkiego szoku… po pierwsze klaustrofobicznego. Natura tego zjawiska jest doskonale zrozumiana, bowiem miasto mieszcząca się we wnętrzu największej góry w Układzie słonecznym nie może być przesadnie rozbudowane i pełna przepychu. Dlatego ciasne uliczki (tunele) i skromne mieszkania (groty) buduje się w myśl marsjańskiego minimalizmu i prostoty, nie, jak często zarzucają wywrotowcy, lichej technologii i niskiego budżetu.

Drugiemu wstrząsowi towarzyszy istne zatrwożenie reklam, tworzących chorą mozaikę ogłupiającą Marsjan. Większość tego marketingowego bajzlu należała do państwa, a jedyną, mogłoby się zdawać, ucieczką dla zmęczonych oczu były vis-okna, podobne do tych w porcie. Przeważnie wyświetlały relaksujące obrazy ziemskiego krajobrazu, straconego na rzecz Wojny. Niewielu miało ochotę oglądać czerwoną pustynię. A jednak, nawet w przerwach między kolejnymi wizualizacjami, pojawiał się pakiet cenników określających warunki użytkowania tego produktu we własnej norce.

Tenggu okazał się nader sprawnym przewodnikiem, prowadził przez mniej uczęszczane tunele, a gdy weszli w jakiś tłum Nansen miał wrażenie, że ludzie się rozstępują, jak morze przed Mojżeszem… nie, jednak to oni byli czerwoną falą. Działo się tak przez wzgląd na bliźniacze bransolety, które nosili na przegubach, a które odbijając się w oczach przechodnia nakazywały mu zejść z drogi.

– Pójdziemy jeszcze po dziewczynkę – rzucił nadsierżant.

– Po kogo?!

– Żmiję.

 

***

 

Siedzieli na wysokich, uginających się pod ciężarem klientów stołkach przy barze wietnamskiej garkuchni. Nansen raczył się zupą i sajgonkami, a Tenggu powoli sączył jakiś wysokoprocentowy napój z aluminiowego kubka, który uprzednio służył, jako konserwa.

– Jedzie groszkiem… – mruczał z kinolem wetkniętym w puszkę.

Podporucznik popatrzył na niego z dezaprobatą i dolał odrobinę pikantnego sosu do swojej miski.

– Nie powinniście pić, kiedy dochodzi dopiero trzecia.

– Tutaj zawsze jest noc. – Wskazał na sklepienie groty, gdzie wymalowano fresk nocnego nieba i przyklejono plastykowe fosforyzujące gwiazdki. – Zresztą, gdybym nie pił, to wkrótce bym zaczął, inaczej dostaje się bzika.

– Dlaczego?

– Eh, jak mówiłem, jesteście zieloni, jak na razie, ale gdy nasiąkniecie barwą Marsa to zaczniecie popijać. – Dolał sobie, z dużego baniaka, po same brzegi wypełniając konserwę. – Bez przerwy wdychamy te same powietrze, ten smród, który przechodzi tylko przez szmatę, zwaną filtrem. Musimy chodzić na naświetlanie, bo jakimś sposobem mamy niedobór słońca. To nie zdrowe. I jeszcze te tunele! Przecież my ich nie wykuliśmy, tylko trochę przyozdobiliśmy żelbetonem. Olympus Mons, to cholerny wulkan, co ja mówię, superwulkan! Jak widzicie znajdzie się parę powodów, by wychylić kieliszek, czy dwa. – Jego uśmiech trochę skwaśniał, a oczy się zamgliły.

Kui pokiwał blond głową na te parę kieliszków.

– Tyle, że wygasły…

– Na tyle wygasły, że ogrzewa kaloryfery, tak, tak… Przypomina mi to wielkie mrowisko. Tak, jesteśmy mrówkami. Ouch! – Rozciął sobie wargę od krawędzi kubka. – Nie powinienem był mówić o mrówkach, to owady w szponach feudalizmu. Jeszcze posądzą mnie o poparcie dla monarchistów, ekstremistów i innych szachistów. Właśnie! – zakrzyknął z oświeceniem i chusteczką, przystawioną do ust, na której widoczna była drobna plamka krwi. – Czemu nikt nie wpadł na to, że naprawę świata powinniśmy zacząć od mrówek i szachów. Ale co to musiał być za ucisk, że mrówki nie zdecydowały się na rewolucję przez te setki milionów lat. Nasze małe siostrzyczki potrzebują braterskiej pomocy. Władza dla robotnic! A szachy! Proletariat byłby pionkami, a zamiast króla na czele stałby sekretarz generalny, a czarne pionki to będzie opozycja. W taki sposób usprawnilibyśmy walkę z wrogami ludu. Wystarczy, że nasi funkcjonariusze graliby z podejrzanymi… a tu wieża na sekretarza! Ty szubrawco, w dyby go!…

Po przeciwnej stronie placu przycichały śpiewy i majestatyczna gra organów. Oprócz krypt mieszkalnych i sklepowych wydrążonych w skale, w grocie stało kilkanaście szop posklejanych z blachy i plastyku, jak ich garkuchnia. Z wnętrza betonowej pieczary, w której do niedawna rozchodziła się echem pobożna muzyka, wybiegło dwóch chłopczyków odzianych w biel. Młodszy wdrapał się starszemu na barki i ściągnął prosty krzyż zawieszony nad wejściem. Tenggu wymachiwał zakrwawioną szmatką przed oczami Wietnamczyka.

– Jak mi zaraz nie postawisz kolejki, to doniosę, gdzie i komu trzeba, że próbowałeś mnie zabić za pomocą ostrego przedmiotu o nieregularnym kształcie. – Złapał puszkę, jakby to był nóż i dźgał skołowanego człowieka. – Ile osób już okaleczyłeś w ten sposób, co? I pewnie zostawili tu swoje bakterie. No tak, jesteś terrorystą, który używa broni biologicznej! Za to należą się przynajmniej dwie kolejki, czegoś mocnego, a nie tych szczyn wywrotowca!

Procesja wychodziła z krypty, sznur pingwinów i kaczuszek. Trójka mężczyzn niosła na przedzie drewnianego( co oznacza, że nie zważali na koszty), prawie dwu metrowego, ukrzyżowanego syna bezimiennego Boga. W skośnookim spojrzeniu ział smutek, a rubinowe łzy wrzynały się w sęki policzków.

Z tunelu po prawej stronie Nansena wynurzyła się inna grupa; brodaci mężczyźni w swobodnych, jedwabnych szatach i kobiety, przypominające ruchome namioty z oczami. Kroczyli dumnie, z wysoko uniesionymi głowami i rękami założonymi na piersiach. Pikowali wzrokiem w łańcuszek rosnący na placu.

Kui szturchnął nadsierżanta łokciem.

– O co tu chodzi?

Tenggu wypuścił barmana z objęć i obrócił się powoli. Mgła w oczach rosła, ale szybko zorientował się w sytuacji.

– Allah przywiódł ich na Asr – rzekł pochylając głowę w prawo. – A tak, u was nie ma Domu Wierzeń. Widzicie, to jest taka akcja, hmm… potrzebuję odpowiedniego słowa… integracja. Dokładnie, akcja, he, kryptonim "Integracja". – Popatrzył na podporucznika, ale jemu nie było do śmiechu. – W tym budynku spotykają się choćby muzułmanie, chrześcijanie, żydzi, hinduiści, buddyści, a nieoficjalnie… sataniści i onaniści. – Tu puścił oko. – Oczywiście wszystko jest rozpisane, uporządkowane i wypolerowane na błysk. Nikt nie ma zastrzeżeń, a przynajmniej darują nam krzyki i strajki. A wy towarzyszu, w co wierzycie?

– Jestem ateistą, ale wychowałem się w rodzinie protestanckiej.

– Mmm, to dobrze, bardzo, mmm, poprawnie, mam na myśli… politycznie. – Głos Tenggu, jakby słabł.

Za muzułmańską wspólnotką kroczyło sobie spokojnie dwóch opancerzonych mężczyzn. Karabiny spoczywały na ramieniu. Nikt, z wyjątkiem bladookiego, nie zwracał na nich uwagi.

– A ci dwaj?

– Ano czasem dochodzi do przepychanek. – odparł, zupełnie niezainteresowany.

– Będą strzelać do chrześcijan? – Nie mógł uwierzyć Nansen. Prawdziwy obraz Marsa znacznie się różniło od tego, co się o nim słyszało. Róż przybladł.

– Raczej do swoich. Patrz. – Wskazał kolejną parę zbrojnych, która zamykała chrześcijańską kolumnę. – Plecy. Prządek jest wtedy, gdy chodzą wyprostowani, a można tego dokonać tylko przez świadomość, że "palec jest na spuście". Ale nie zamartwiaj się, strzelają tylko gumowymi kulami. – Powiedział "tylko".

Gdy obie grupy się minęły "siły porządkowe" podeszły do siebie. Mężczyźni mierzyli się spojrzeniami, łapali się pod boki, a na koniec wspólnie zarechotali. Przywitali się, pogawędzili chwilę i podążyli za swymi wierzącymi.

Od chrześcijan odłączyła się jedna kobieta i zamachała do nadsierżanta. Była młodą, urodziwą i idealną dominantką. Hebanowe włosy miała zaplecione w warkocz, który opadał na dekolt cywilnego stroju. Nansen był od niej wyższy o całe dwie głowy. Powstał ciężko z siedzenia, kiedy do nich podbiegła.

– Cześć, Tenggu. – Przyjrzała się bladookiemu. – Towarzyszu nadsierżancie, przedstawicie mnie? – Uraczyła obydwu uroczym, białym, jak szaty ministranta uśmiechem.

– Podporuczniku Nansen, mam nadzwyczajną przyjemność zapoznać was z panią podporucznik Żmijewską. Kiedy się poznaliśmy była jeszcze panią kapral, a ja podsierżantem. Cóż, nieraz żałuję, że nie mam takich cycków i tyłeczka.

Nansen, ze swoim wzrostem, miał doskonały widok na duet kształtnych piersi nowopoznanej, lecz starał się nie patrzeć. Kobiety zawsze go peszyły. Przez ostanie trzy lata miał w swoim oddziale dwie towarzyszki, lecz były one lesbijkami i miały większe bicepsy od niego. Po pewnym czasie zdał sobie sprawę, że zadziera głowę, co też nie uchodziło; wreszcie, zrezygnowany, patrzył na nos podporucznik.

– Bardzo mi miło.

– Mnie również. – odparła i potarła się po nosku, jakby był brudny. – A ty, Tenggu, nie myśl o operacji piersi, tylko przestań tyle chlać, bo śmierdzisz gorzej niż menel.

 

***

 

Nansen od ponad miesiąca gościł na czerwonej planecie i oswajał się z myślą, że pozostanie tu na dłużej. To samo dotyczyło jego nogi( z wyjątkiem nieustannego swędzenia) i nie potrzebował aktualnie żadnej pomocy do swobodnego kroczenia. Dowództwo przydzieliło jemu nadsierżanta Tenggu jako partnera, który był przewodnikiem, za równo w klaustrofobicznym i mrocznym labiryncie miasta, jak i w mozolnej pracy papierkowej.

Do tej pory ich współpraca zaowocowała zamknięciem nielegalnego złomowiska. Złomiarze przemierzali marsjańskie pustynie w poszukiwaniu starych sond i łazików, a które, zgodnie z prawem, powinni przekazywać władzy. Ich baza znajdowała się pod sklepem muzycznym, który zagłuszał przestępczy proceder. Nie tylko niszczyli urządzenia, które mogły zawierać istotne informacje, ale również sprzedawali metal na produkcję broni dla ekstremistycznej opozycji. Niestety, znaczące persony zdołały zbiec, wraz ze swymi kontaktami po czarnej stronie szachów.

Dzięki znajomości z Tenggu bladooki miał mnóstwo okazji do spotykania się z piękną towarzyszką Żmijewską. Jej swobodny sposób bycia działał odprężająco na podporucznika i po kilku spotkaniach zostawił jej drobne nozdrza w spokoju, a zatonął w sadzawkach ciemnych oczu.

Zaraz po przyjęciu, co miesięcznego zastrzyku został wezwany do biura kapitana Andhy. Nadsierżant i pani podporucznik, którzy przyszli wcześniej rozparli się wygodnie w małych fotelach, ale bladooki dotykał kolanami podbródka. Ubrani byli w rdzawe mundury ze złotymi i czerwonymi detalami.

– Jedziemy na biegun północny – powiedział bez ogródek kapitan. Był to bezpośredni przełożony Kuia, nie miał w zwyczaju gadać po próżnicy i tracić drogich minut. Dla niego nigdy nie było odpoczynku. – Dziś rano dostałem raport, że gdzieś w Chasma Boreale rozbiła się sonda. Musimy ją odnaleźć i przetransportować tutaj, a jeśli to niemożliwe, to wyciągnąć z niej komplet danych.

– Ja też? – skrzywił się Tenggu. – Właśnie wkroczyliśmy w peryhelium! Nie wiem, czy wiecie towarzyszu kapitanie, ale to sezon burz i nocy polarnej, a nie wycieczek krajoznawczych i bawienia się w poszukiwaczy skarbów. Aaa, zapomniałem, mielibyśmy szczęście zobaczyć wspaniałe zorze. – dodał z przekąsem.

– Jedziesz, zwłaszcza ty! Dopóki nie przyjechał Nansen opierdalałeś się, że głowa mała, a i teraz pozwoliiście, by złomiarze uciekli. – Kui nadal nie mógł sobie wybaczyć tej porażki. Akcja była dobrze rozplanowana, więc wszystko wskazywało na to, że mieli konfidentów w szeregach. Andha wskazał na niego palcem. – Podporuczniku będziecie niańczyć nadsierżanta, a was towarzyszka Żmiejewska.

– Ona też jedzie? – zagadnął z udawanym zaskoczeniem Tenggu. Powiedział kiedyś Nansenowi, że pani podporucznik jest jego ulubienicą kapitana.

– Jest najlepszym pilotem, jakiego znam.

– To chyba za mało, my potrzebujemy prawdziwego jeźdźca burzy, żeby to przetrwać.

– I macie go – rzekła dominantka nachylając się do towarzysza. – A jak będziesz tak piszczeć na pokładzie, to dam ci odpowiednie środki nasenne – mówiła niemal z matczyną troskliwością, w której jednak kryła się maleńka kropla jadu. – Pałą przez łeb na dobranoc.

Rozeszli się. O świcie, w głównym hangarze, miał czekać na nich gotowy do drogi transport.

 

***

 

Burak miał rację. Zawierucha miotała się nad głowami złomiarzy, ale jej karmazynowe szpony nie sięgały wnętrza pieczary, do której przedarli się turkuciem. Harmider, jaki czyniła maszyna, gdy przebijała się przez kolejne warstwy skały był przytłaczający, nawet pomimo masek wyposażonych w ochronne słuchawki, ale swoją pracę wykonywała równie sprawnie, co owad, którego była imienniczką. Obrotowe łopaty po bokach i pod podwoziem zgarniały luźny materiał skalny na rosnący za pojazdem nierówny ogonek.

Było przeraźliwie ciemno, choć oko wykol, i pracował przy trybie noktowizyjnym gogli, który jednakże był ograniczony do kilku metrów widoczności. Gdy kolejna ściana uległa ich potężnemu świdrowi przejechali niewielki odcinek naturalnym tunel, choć ledwo się w nim mieścili i słyszeli, jak dach turkucia zgrzytał o kamień. Li zgasił silnik, gdy droga skończyła się urwiskiem.

– Mało brakowało – westchnął i wysiadł ostrożninie badając grunt koniuszkiem buta. – Nie widzę dna.

– Myślałem, że oczy kreta masz równie dobre, co zmysł pogodynki. – Burak wydobył podłużny, walcowaty kształt spod własnych łachmanów. – Odpalę racę.

– Nie! – zakrzyknął jego kompan i wyrwał mu nienaruszony przedmiot. – Może i nie znam się na pogodzie, ale wiem, że w tych jaskiniach powietrze jest równie łatwopalne, co twoje bąki.

Burak zgrzytnął zębami i zajrzał do urządzenia pomiarowego, którym ongiśj wybadał tunele i sprawdzał stabilność stropu. Diody migały ostrzegającą żółcią.

– Cholernie duże stężenie metanu, tutaj i na wschodzie, ale…północna odnoga wygląda na bezpieczną.

– W takim razie tam rozpoczniemy poszukiwania.

Zebrali sprzęt; liny z hakami i automatycznymi wciągarkami, nożyce do cięcia metalu i wytrzymałe latarki. Wymienili filtry w maskach tlenowych, które na bieżąco dostarczały im odpowiedniej dawki powietrza i zajrzeli w przepaść, której dno majaczyło nie więcej, jak dziesięć metrów poniżej. Zeskoczyli lekko i wzbili tumany kurzu. Ziemia zadygotała pod nimi, coś pękło, chrupło i spadli kolejne kilkanaście metrów, poważnie obijając sobie tyłki.

– Myślałem, że będziesz na tyle rozgarnięty, by zbadać teren chociaż kilka kroków przed nami – skarżył się Li masując swoje pośladki. – Zazwyczaj marudzenie zostawiam tobie, ale to mógł być nasz grobowiec, gdyby był jeszcze trochę głębszy.

– I nie bardzo się pomyliłeś. Patrz. – Burak trzymał w rękach żółtą kość. – Jesteśmy w jebanym grobowcu.

Wylądowali na stosie szkieletów.

Leżeli tu od dawna, zapomnieni, lecz wreszcie przyszli goście, pomyślał ponuro Li. Przyglądał się otworowi w czaszce, dziurze ziejącej tuż nad oczodołami.

 

***

 

Biodra towarzyszki Żmijewskiej unosiły się rytmicznie i płynnie, w przeciwieństwie do ich oddechów, które były zdyszane i przerywane, w chwili, gdy któreś wydawało głębsze westchnienie, bądź cichy jęk. Wbiła mocno pazury w jego plecy pozostawiając czerwone pręgi na bladej skórze. W jednym miejscu, w którym rozcięła skórę zaczęła się gromadzić krew. Zebrała ją na palec wskazujący i pokazała mu, ze śmiechem:

– Dziewice powinny krwawić. – Rozsmarowała płyn na ustach, jakby to był błyszczyk – bez względu na płeć.

Zauważyła to od razu, jak się rozebrała, a Kui, zamiast coś zrobić, planował taktyczny odwrót. Czy patrzeć w sufit, pod nogi, a może na Tenggu, śpiącego szczęśliwym snem pijaka na kanapie? Albo na zegar odliczający minuty do pierwszej podróży Nansena na biegun północny?

Uszczypnął ją w odwecie w sutkę, trochę nieśmiało, ale i tak pisnęła, jak mała dziewczynka. W objęciach muskularnych i owłosionych ramion wydawała się drobna niczym Calineczka, a jednak przejęła inicjatywę i zawładnęła nim bez reszty.

Był to pomysł nadsierżanta. Nie nakłaniał ich do zostania kochankami; powiedział wyłącznie, że trzeba oblać wyprawę: Konserwa na powodzenie misji! Zebrali się w mieszkaniu pani podporucznik, klitce, w której bladooki musiał pochylać głowę. Na całym murze projektor vis-okna wyświetlał kojącą pocztówkę bezimiennego atolu na Pacyfiku. Ciekawe, kiedy to zrobili – rozmyślał Kui – jak dawno, zanim ocean stał się morzem napalmu wiążącym amerykańską flotę w ognistym pierścieniu? Może zdjęcia miały sto lat, a wykonał je kapitalistyczny turysta, albo stworzył grafik komputerowy?

Pili, wznosili toasty i rozmawiali o mało istotnych rzeczach. Nansen dowiedział się, że jego towarzysze przybyli na Górę Olimp przeszło siedem lat temu. Tenggu nie lubił mówić o przeszłości, wspomniał tylko, że był zielony. Natomiast Żmijewska, często zmieniała miejsce zamieszkania, ze względu na rodziców, ale tylko raz była na Ziemi. Najwięcej czasu spędziła w jaskiniach pod Arsia Mons, pierwszej marsjańskiej kolonii.

– Jestem Arsianką – opowiadała żywo gestykulując z polimerowym kieliszkiem w dłoni. – Kolonia Siedem Sióstr została zbudowana z trochę większym “przepychem” niż reszta. Miało to zachęcić ludzi do osiedlenia się tutaj. Są tam ogrody, tunele większe, które zwiemy ulicami, a stoją na nich prawdziwe budynki. Mamy pozory cyklu dobowego, ponieważ projektory rozciągają obraz na całe poziomy. Symulują niebo, po którym przelatują rozśpiewane ptaszki.

– Co za burżujstwo, co Nansen?

– Od mojego poboru, a było to pięć lat temu, nie widziałem żadnego zwierzęcia, oprócz much. Codziennie dostarczaliśmy im pożywki – mówił z ponurą zadumą. Alkohol ani trochęj nie poprawiał mu humoru. – Ale zobaczyłem wronę, rok temu. Tego dnia straciłem nogę.

– Zagapiłeś się na ptaka, czy jak? – zarechotał Tenggu, a kobieta zgromiła go wzrokiem.

– Nie, on kosztował mięsień czworoboczny uda. Mój. – Zrobiło się cicho, jak chwilę po grzmocie, a następnie podporucznik zaśmiał się nosowo. – Wasze miny są bezcenne.

Teraz ich trójka pokładała się ze śmiechu.

Pół godziny później nadsierżant leżał nieprzytomny, a ślina plamiła jemu mundur. Kiedy padał skarżył się jeszcze na przodków:

– Moi krewniacy mieli silne i pojemne baniaki, ale mi… zostawili jeno wielki kinol i… – Beknął. – I miłość do wódki. Co za niesprawiedliwość!

Wszystko potoczyło się błyskawicznie.

Patrzyła się… on też.

Uśmiechnęła się… on również…niepewnie.

Pocałowała go… on skapitulował.

Rozsuwała zapięcie munduru… on wrócił do rzeczywistości i się zawahał:

– Jestem… równie dobrze można mnie nazywać “19 %”. – Trudno było o tym mówić, wstydził się bycia bladookim – a ty jesteś… doskonała.

– Nikt nie jest doskonały. – Znów zamknęła jego usta własnymi. Ty jesteś, Kui był o tym przekonany, sprawdzał jej akta. 100 %. – Poza tym, docenię twoje procenty, jeśli przekładają się na centymetry. – Zachłannie położyła dłoń na wyrastającym ze spodni pagórku.

Po łóżkowym maratonie leżeli przytuleni i lepiący się do siebie od potu. Oglądali wschód słońca nad czerwoną pustynią. Brzask barwił horyzont pomarańczowo-różową paletą. Świt na tej planecie nie był tak cudowny.

Podpis, w dolnym rogu vis-okna, informował, że zdjęcie pochodzi z Jordanii.

ARL – zapomnieli dodać, że to region Arabskiej Republiki Ludowej.

 

***

 

Kapitan Andha, ubrany w niekrępujący ruchów skafander i hełm, czekał na nich przy marsjańskim wahadłowcu. Maszyna miała ich wynieść ponad poziom powstawania burz i dotrzeć do bieguna w mniej niż godzinę. Czekała przy nim czwórka ludzi:

– Jesteście wreszcie. Rozplanowałem podróż na świt, nie południe. – Pokręcił głową i wskazał parę młodzieńców. – Szeregowiec Chien i Otonne, lecą jako tragarze. – Na twarzy Tenggu pojawił się nieprzyjemny grymas.

– Co jest? – Kui nachylił się do niego.

– Nic, mam wrażenie, że rzygając w hełmie z pewnością się utopię. – Na te słowa Nansen się uśmiechnął. Zdołał już polubić humor nadsierżanta i jego towarzyskie nieobycie, który komentował je w taki sposób:

– W tłumie trzeba się wyróżniać stylem, albo głupotą. Ja posiadłem mistrzostwo, w jednym i drugim.

Tymczasem kapitan kontynuował:

– …A to nasi zapasowi piloci. Jak dolecimy do Chasmy oni skierują się ku bazie hydrologicznej, na północ od kanionu. Będą czekali na nasz znak. – Westchnął i zatoczył węgielkami oczu krąg po twarzach skacowanych przybyszy. Zmarszczył brwi, odwrócił się i wszedł na schodki. – Do środka.

Pani podporucznik ruszyła na mostek. Jej wężowe ruchy nawet poza sypialnią były przesycone erotyzmem i pewnością siebie. Nansenowi, który szedł tuż za nią zdawało się, że to przeznaczone specjalnie dla niego show. Upomniała go, żeby zachowali w sekrecie wydarzenia minionej nocy. Kui wyszedł od Żmijewskiej zanim obudził się nadsierżant i spotkał ich dopiero hangarze. Niepokoił go Tenggu, ale prezentował się, jakby od przebudzenia miał na widoku jedynie własne wymiociny, a resztę świata, łącznie z ich małym romansem, w głębokim poważaniu. Możliwe, że martwił się na zapas.

W wahadłowcu mogli wreszcie ściągnąć hełmy. Bladooki zajął miejsce po prawej, w małej kabinie i włączył podręczny monitor. Wyemitował się obraz ukazujący okolicę statku z każdej możliwej perspektywy.

– Dzisiaj opanowana została Kalifornia – rzucił nadsierżant sadowiąc się koło niego.

– Dolina Krzemowa jest w naszym zasięgu – Kui szacował płynące z tą wiadomością korzyści. – Świetnie, to znacznie osłabi wroga.

– Tak. – Uśmiechał się, ale strasznie mocno zaciskał zęby. Nansen widział poruszające się, jak małe stworzonka, mięśnie pod skórą towarzysza. – Wiesz, jest tam taka pustynia, Mojave, którą można by pomylić z tutejszymi. Ciekawi mnie, czy wśród okupantów jest odział Marsjan.

– Jeśli byliby, jak ty, to założę się, że zamiast pistoletów w dłoniach, trzymaliby drinki z palemkami i opalali się na plaży.

– Jasne. Zresztą tam gorąco wykańcza, a tu ziąb. Zabójcza różnica.

Przejechali przez kilka komór ciśnieniowych i znaleźli się w skąpanym w mroku, półokrągłym tunelu, na końcu którego majaczył jasny punkcik. Na stropie zapaliła się czerwona lampka, która śmignęła błyskawicznie w stronę światła. Silniki się rozgrzewały. Burgundowy błysk powrócił i zmienił barwę na zielony. Wahadłowiec skoczył na przód.

Kilka sekund później Olympus Mons kurczył się w zatrważającym tempie. Od góry odchodziły linie łączące ją z pozostałymi trzema marsjańskimi olbrzymami. Nansen zapytał o to sąsiada.

– Nie słyszałeś jeszcze o tym? – zdziwił się nadsierżant, ale wzruszył ramionami. – Metro, łączy wszystkie miasta na wyżynie Tharsis. Od przyszłego roku mają budować odcinek tam, gdzie lecimy, ale ja nazwałbym to akweduktem, bo cóż innego można stamtąd wywozić.

 

***

 

Funkcjonariusze MPT przemierzali kanion już od pótorej godziny. Płynęli nad powierzchnią ziemi na dwóch zadaszonych poduszkowcach. Po losowaniu, którego przyszykowaniem zajęła się pani podporucznik, kapitanowi towarzyszyli szeregowcy. Ściany Mroźnego Kutasa, jak nawykł zwać Chasmę Boreale nadsierżant opadały wygładzonymi terasami, a czasem jawiły się jako kolosalne wydmy. Wiał silny wiatr, ale nie było mowy o burzy.

Nie znali dokładnej lokalizacji uderzenia sondy, ponieważ satelity natrafiły na zakłócenia w tej strefie. Sygnał z ich mobilnych odbiorników kierował ich wgłąb kanionu.

– Andha groził, że zajrzymy do najmniejszego rowka, w poszukiwaniu tej kupki złomu. – trajkotał, jak zwykle Tenggu. – Mam szczerą nadzieję, że nie każe mi zaglądać nikomu do dupy. Nie mam takiej wprawy, co celnicy na naszym lotnisku i obawiam się, że znalazłbym nazbyt wiele kupki, której, niemniej, nie ciągnie do magnezu.

– Patrzcie, na drugiej! – Nansen spostrzegł cienki kształt rosnący w oddali, który od podstawy do wierzchołka zwężał się, a od reszty odchodziła, jakby gałąź, stercząca w górę pod kontem trzydziestu stopni. – Drzewo?

– To dopiero! Przez siedemdziesiąt lat bytności człowieka na Marsie nie zrobiliśmy większego odkrycia, a tu wystarczyło przejechać się po Kutasie i mamy drzewo – kpił nadsierżant. – Ja wysunę nawet dalej idącą teorię… to żyrafa.

– Zamknij się, Tenggu, może to nasza sonda. – odezwała się Żmijewska.

Gałąź się złamała i przylgnęła do brązowej kłody. Na odległym urwisku rozkwitł ognisty pączek, z którego wyleciało czarne nasienie z bladą wstążką powiewającego ogona. Poduszkowiec kapitana Andhy eksplodował, niczym fajerwerki.

– Kurwa! – zakrzyknęli jednogłośnie. – Zatrzymaj się natychmiast. – dodał Nansen. Nawet nie myśląc sięgnął do torby na tylnym siedzeniu. – Musi gdzieś być!

Bladooki trzymał w ręce pistolet. Gradivus 17-M, marsjański Desert Eagle.

Wybiegł pierwszy z pojazdu, a nogi niosły go pewnie i lekko. Nie zawiodła technologia medyczna, która zastąpiła utraconą kończynę. Widział nadciągające obłoki pyłu, co oznaczało, że będzie musiał za moment postrzelać do celu. Nie troskał się trafność strzałów, ani liczbą potencjalnych przeciwników. Jego zdolności zapewniły mu order i tytuł bohatera, w wojnie, która zabrała mu nogę, a ludzkość przemieniała w jedną wielką demokrację ludową. Ważne, żeby znalazł bagaż kapitana, w którym spoczywał jedyny karabin w ich ekwipunku.

Sylwetka Kuia przedzierała się przez zasłony gęstego dymu.

Znalazł Otonne i… Chiena. Nie żyli. Jeden leżał wykręcony pod dziwnym kątem i parujący, a drugi miał tak zdeformowaną górną połowę ciała, że poznał go wyłącznie po innym kolorze bransolety.

Kapitan Andha jeszcze dychał. Nansen bezzwłocznie ściągnął przygniatający go fotel, ale z brzucha poszkodowanego sterczał jeszcze kawałek zakrwawionej stali. Posoka zamarzała na całej długości. Jeśli nie od ran, to zaraz wykituje od hipotermii i ciśnienia, buczało w głowie podporucznika. Za kapitańską głową leżała torba. Ukląkł przy nim.

– Proszę być spokojnym…

– Ja umrę? – Na twarzy Andhy rysowało się niedowierzanie. – Gadaj blady skurwysynu!

– Tak, ma pan może minutę… – W takiej sytuacji puścił zniewagę mimo uszu. – Skafander jest rozdarty i… ale wystrzelę bydlaków.

Podbiegła Żmijewska i Tenggu, oboje brzydko zaklęli na widok kapitana. Przypadli do dogorywającego i wypytywali na przemian o jakieś bzdury, ale nie mogli już mu pomóc. Nansen nie zwracał na nich uwagi, cały świat skurczył się do muszki na końcu lufy.

Nie musiał grać w szachy, by wiedzieć, jaki kolor pionków przypadłby do gustu napastnikom.

Zastrzelił kierowcę jadącego wprost na nich pojazdu, który uderzył w buggy koło siebie, ale nie wywrócił. Po kolejnym, który zarobił kulkę między oczy, wrogowie zrozumieli, że mają do czynienia ze strzelcem wyborowym. Zatrzymali szarżę i czekali za osłonami z wozów.

Zerknął, jak radzą sobie towarzysze i na mgnienie oka nawiązał kontakt z kapitanem. Umierał, ale znalazł rezerwy siły by podnieść rękę i… złapać Kuia za łydkę. Ciało bladookiego przeszył obezwładniający wstrząs. Opadł, zemdlony.

Nie słyszał strzałów, krzyków, a jedynie cichnące kroki..

 

***

 

Po ocknięciu szaro-niebieskim oczom Kuia ukazała się śliczna buzia pani podporucznik. Naszła go myśl, że wcześniejsze wydarzenia były jedynie koszmarem wywołanym całonocną libacją w jej mieszkaniu. Faktycznie, gnietli się w słabo oświetlonej ciupie, ale mieszkanie towarzyszki mogło się przy niej ubiegać o miano pałacu. Nie słyszał żadnego dźwięku, prócz szmeru oddechu przylegającej do niego kobiety.

– Zmartwychwstałeś? – Rysy twarzy miała pociągnięte grubymi kreskami cienia. – Gdy padłeś wystraszyłam się, że cię postrzelili.

“Jak, ci tchórze kryli się przez cały czas – pomyślał, ale to nie miało obecnie jakiegokolwiek znaczenia.”

– Wiesz, gdzie jesteśmy?

– Nie, zawiązali mi oczy, ale zdaje się, że to jakieś jaskinie. Długo jechaliśmy, ale nie mam pojęcia w jakim kierunku.

– Czy… Tenggu żyje? – Żmijewska i nadsierżant nie mieli broni, ale mogli podnieść je po jego upadku.

– Żyć, żyje, ale… teraz go przesłuchają. – Co w najlepszym razie oznaczało mordobicie, a najgorszym tortury.

– Kapitan nie żyje? – Bezsensowne pytanie, ale wymagało tego czyste sumienie Nansena.

– Nie miał szans. Chien i Otonne również. Powiedz mi. Wsunęła cienkie palce w potężną i szorstką dłoń. – Poczułeś coś, jak… zemdlałeś, ale nie ze strachu. Nie jesteś już bezbronną dziewicą. – Wykrzesała niewesoły uśmiech.

– Jakby poraził mnie prąd.

– Wiedziałam, to kod neuronowy! – Zmieniła się na twarzy, w sposób, jakiego Nansen jeszcze nie poznał. – Andha wysłał ci wiadomość. Informacje o sondzie, kody…

– W jaki sposób?

– To przez bransoletę, ma takie funkcje, ale… pamiętasz ten szyfr?

Nansen przyjrzał się jej uważnie. Ich oddechy łączyły się w jasną chmurkę. Poczuł chłód, choć była tak blisko, a ich ciała dzielił jedynie materiał skafandrów. Nawet, gdybym mógł sobie przypomnieć, wodził po niej wzrokiem z troską, ale… Nachylił się do jej ucha i przygarnął do siebie mocnej:

– Kochasz mnie?

– Tak, Nna…

– Kui. – Zamrugała powiekami, jakby nie zrozumiała. – Mów mi Kui.

– Kocham cię, Kui. – rzekła natychmiast, bez wahania. Miłe uczucie ogarnęło serce bladookiego. Słowa. 100%, 19%.

– 2322… Dalilo.

Ponownie połączył ich pocałunek.

Po czasie, który trudno było policzyć, przyszli po nich. Wyprowadzili Żmijewską, a jemu zaserwowali kolbę w pachwinę, skuli ręce z przodu i założyli hełm, na który zarzucili worek. Szli długim i krętym tunelem, to musiał być tunel, bo Nansen nie czuł najlżejszego podmuchu. Popychali go, kopali pod kolana i uderzali w żebra. Parę razy się przewrócił, ale szybko podciągali go do góry. Słysząc metaliczny dźwięk odczuwał niewypowiedzianą satysfakcję, gdyż wówczas napastnicy trafiali w sztuczną nogę. Wyli boleśnie, a Kui liczył połamane palce.

Przystanęli wreszcie w miejscu, gdzie grunt był dziwnie gąbczasty. Jego uszy wychwyciły wibrujący wrzask, ale to nie był żaden paluch, a jeżąca włoski na karku agonia.

Przywrócili mu widzenie.

Widok był oszałamiający… niemarsjański. Pieczara była wysoko sklepiona, oświetlona zamontowanymi tu i ówdzie reflektorami. Przez wielki wyłom w stropie widać było świecącego Fobosa. Całą uwagę Nansena pochłonęły pokrywające skały fioletowe, fosforyzujące narośla. Były czymś w rodzaju mchu, w którym grzęzły stopy bladookiego.

W środku groty, skąpana w nikłym blasku większego księżyca, stała sonda.

– No, Nansen, mamy, jak widzisz… porosty? Nie ważne, są prawie jak drzewa. Założę się zaraz wyskoczy stadko żyraf, a nawet jeśli będą małe, fioletowe i świeciły dupami, jak robaczki świętojańskie, to też się ucieszę. – Tenggu miał nabrzmiałą od krwiaków facjatę, a spod wargi ciekła mu czerwona strużka. Stał dumnie, jakby na defiladzie i przeskakiwał z nogi na nogę. – Jak ci się podoba?

– W innych okolicznościach byłbym równie wesoły, co ty, ale… co z tobą?

– Eh, męczyli się ze mną cały dzień, ale wymiękli po kilkudziesięciu dowcipach z serii "ilu ekstremistów potrzeba do wkręcenia żarówki." Nawet nie wiedzieli, co to żarówki. Biedacy, nie zwiedzali nigdy muzeum.

Z grupki napastników wystąpił przysadzisty człowieczek z nalaną twarzą Buddy, ale mniej rozbawioną i przydreptał do Nansena. Złapał za jego magnetyczne kajdanki i zaciągnął do stojącej na sztorc sondy. Wokół podstawy maszyny zgromadzone było różnorodne żelastwo, od drutów po guziki… i stygnący człowiek. Hełm miał zniszczony i pokryty karmazynowymi kryształkami.

– Patrz, co zrobił ten diabelski złom! – Wskazał na oszronioną, brązową plamę na czole zmarłego. – Wywiercił trzecie oko mojemu człowiekowi. Ej, wrzucić go do wilczego dołu. – Nakazał stojącym obok pionkom. On był królem. Nie, hetmanem. – A teraz podaj kod!

Bladooki zajrzał na pulpit z klawiaturą wystający z boku sondy. Na "2" i "3" widniały odciski palców. Rdzawe od marsjańskiego pyłu.

Żółte ostrzeżenie wypalało się na jego wizjerze.

– Nie.

– Nie? – Zakrztusił się od rechotu. Usta, jak najedzone dżdżownice, rozciągały się od ucha do ucha prezentując brązowe i niekompletne zęby. – Dawajcie ją!

Przyprowadzili Dalilę. Ropuch, tak to był płaz, złapał ją za kark i przystawił do skroni Gradivusa.

– Jeśli będziesz na tyle głupi, żeby milczeć, ty czerwony muppetcie, to jej śliczna buziczka zamieni się w truskawkową mrożonkę. – Muppet, przezwisko nadane funkcjonariuszom MPT. Mówili, że są bezwolnymi kukłami, których sznurkami pociąga system. – Wpisuj!

– Ręce.

Nansen widział, jak hetman pociera dłonią o kieszeń spodni. Zastanawiał się.

– Tak też sobie poradzisz.

Nachylił się do nisko zawieszonego ekranu i skoczył ku swojej jedynej szansie. Magnez wiążący ręce puścił, gdy uderzył kajdanami o udo ropucha. Poczuł lufę pistoletu na plecach i krzyk, ale wyprostował się tylko, jak struna i uderzył tyłem głowy o czoło wroga. Obrócił się na pięcie, jedną ręką wyrwał broń, a drugą złapał człowieczka za poły stroju i rzucił w nadciągające wsparcie. Rozglądał się na boki buzującymi od adrenaliny ślepiami.

– Rzuć to, kurwiszonie – stękał przywódca ekstremistów. – Zabiję ją, jak się nie uspokoisz, zasrańcu.

– Nie.

– Co, kurwa twoja mać, ma znaczyć nie? Ty nie wiesz kim jestem.

– Wiem – Widział go na listach gończych, teraz kojarzył. Czytał raporty. – Yao Salah, zwany Ropuchem. Lubujesz się w łamaniu żeber i urządzaniu samosądów.

– Dokładnie, jej żeberkami też się zajmę, jeśli nie odłożysz tej pukawki i nie podasz kodów.

– Nie.

– Ale, Nansen – odezwała się pani podporucznik. – Mówiłeś…

– Nie, są ku temu dwa powody. – Zmroził ją parą lśniących sopli w oczodołach. – Ona jest z wami…

Dalila westchnęła… i uspokoiła się. Odepchnęła od siebie łapy Salaha i skrzyżowała ręce.

– Co zrobiłam źle?

– Nie wiedziałaś, jak mam na imię. – Ja twoje znałem od pierwszego dnia, wspomniał ten dzień. – Podałaś im zły kod: 2322.

– Co to za numer, tak w ogóle?

– Statek, którym przyleciałem nazywał się MARS-2322. – Wzruszył ramionami.

Ropuch pokurwił sobie ze setkę razy, nim wycelował Gradivusem w Tenggu.

– Nie ona, to on. Tego chcesz?

– On też jest zdrajcą. – Teraz nadsierżant klął niemiłosiernie. – Błazeńsko podryguje, jakbyście zamiast łamać kości wsadzili mu palec w dupę.

– No wiesz co! – oburzył się Tenggu, z nosem, jak Pinokio. – Mówiłem, że trzeba bardziej obić, bo z fioletem nie jest mi do twarzy. Mówiłeś coś o drugim powodzie, czyżby ten zaszczyt przypadł mnie?

– Nie możecie strzelać, bo to miejsce, aż kipi od metanu – mówił i patrzył, jak zmieniają się wyrazy ich twarzy -, ale ja mogę.

– Nie zgrywaj bohatera, ani kamikaze.

– Sam powiedziałeś, że jestem, towarzyszu nadsierżancie, nie pamiętasz?

– Co to za heros, który służy zbrodniarzom. – Tenggu podszedł, ale zachowywał dystans. – W tej sondzie są dowody na to, że nie musisz się wstydzić bycia bladookim.

Słowa. 100%, 19%. Słowa, poruszały najwrażliwszą cześć duszy Kuia. Jeśli chcą mnie oszukać?

– Nie wierzę.

– Jak to otworzysz, to się przekonasz. Wielka prawda, którą ogłosili w 76, to stek kłamstw. Geny chińskie nie są lepsze od amerykańskich, latynoskich, czy murzyńskich. Ewolucja nie pragnie dominantów. Jajeczka i plemniki naszych rodziców były modyfikowane genetycznie, dlatego rodzi się tak wiele ułomnych dzieci. A później przez całe życie musimy chodzić na szczepienia. – Jeśli to tylko prawda. – W sondzie znajdują się wyniki badań i nowe, ulepszone chemikalia, którymi chcą nas truć.

– Widziałeś Dom Wierzeń, bezsensowną wojnę, płonące miasta i martwe zwierzęta – dołączyła się pani podporucznik. – Możesz przyłączyć się do nas i wywołać jedyną, słuszną rewolucję, która obali komunizm.

– Przysięgałem, ty też i Tenggu. – Głos mu słabł, jeszcze chwila i mają go, ale… nie ma jednej, słusznej rewolucji, ponieważ wszystkie są krwawe. – Robiłem rzeczy, których się wstydzę, ale wy również. Jaki ze mnie by był pożytek, jeśli zmieniałbym barwy za każdym razem, pod presją lepszych argumentów. – Odblokował pistolet. Zbliżył lufę do własnej skroni. – Nasiąkłem czerwienią i nic tego nie zmieni, nawet biały mundur.

– Nie musisz umierać! – Dalila osunęła się na kolana i objęła jego nogi. Bladooki zastanawiał się, czy bardziej boi się o niego, czy o siebie. Zawsze się beznadziejnie oszukiwał. – Każdy może zostać rozgrzeszony. Możesz to wynagrodzić milionom ludzi.

– Wy chrześcijanie powinniście wiedzieć najlepiej, że… niektóre grzechy może tylko śmierć odkupić. – Nie był teologiem, ale w tym momencie jego głos był nader sensowny.

– Podaj numer, proszę?

– Nie znam go – wyznał i zachichotał złośliwie. – Kapitan Andha zmarnował swój impuls na moją sztuczną nogę.

 

***

 

– O w pipkę! – rzucił Li. – Jaka przypalona podeszwa, ja tam wolę raczej krwiste.

Burak powstrzymał odruch wymiotny. Dotarli do wielkiej sali po kilku godzinach wspinania się, upadków i gubienia w licznych korytarzach. Ściany były osmolone, a po podłodze walały się dziesiątki sczerniałych szczątek. Widok był gorszy nawet od szkieletów, którym dotrzymywali towarzystwa. Burak niestety poplątał liny wciągarki i Li przez długi czas trudził się jej naprawianiem, za pomocą noża.

Na środku pieczary stało horrendalnie wielkie, czarne "coś", przypominające jajo. Podeszli. Burak stawiał ostrożnie kroki, nie chciał nadepnąć na ani jedno truchło, natomiast jego kompan bezceremonialnie odkopywał przeszkody.

– Uuu! – zawołał z zachwytem Li pocierając jajko; pod sadzą zalśnił metal. – Widzisz tę dziurę na górze? – Wskazał na sadzawkę gwiazd na stropie. – Namierz lokalizację. Podjedziemy tu turkuciem i wyciągniemy to na górę. Minęłoby tysiąc lat zanim byśmy to zataszczyli tą samą drogą. Czy ty wiesz, co to jest?

– No, właściwie to nie mam za chuja pana pojęcia.

– To jest… tylko słuchaj uważnie. – Przybrał pozycję zwycięzcy, jakich często można widzieć ustawionych na postumentach. – Klucz.

– Do czego?

– Fortuny! Zobaczysz, sprawimy sobie złote zęby. – Obieli się i zaczęli skakać w miejscu uchachani, jak dzieci.

Burak przebiegł oczami po trupach szukając jeszcze jakiś kosztowności. Podniósł podłużny i zginający się w dwóch miejscach przedmiot.

– A to co za cholerstwo? – zagadnął złomiarza.

– Hmm, kiedyś pewnie zakładało się na to buty, ale teraz ty sprawisz sobie całą ścianę obuwia, za opchnięcie tego staremu Hanowi.

 

***

 

Załadowali sondę na pojazd i ruszyli na południe, przez cichą noc polarną. Fobos błyszczał wesoło. Ciągnęły się za nimi obłoki rdzawego pyłu, a przed nimi rysowała się różowa przyszłość i… przyczajone pomiędzy skałami burze.

Czekały, by wypełnić zobowiązanie wobec marsjańskiego przysłowia.

Koniec

Komentarze

– A ty wciąż masz wątpliwości? – Odpowiedziała cisza.   ---> gadatliwa ta cisza i ciekawska jak żadna inna. Choć obaj mieli twarze schowane pod maskami chroniącymi przed zabójczym promieniowaniem słonecznym i potrójną warstwą szalików, […].  ---> to jakieś toksyczne szaliki, drapieżne? No bo skoro trzeba przed nimi chronić twarz…    Głazy wyprostowały się, a po otrzepaniu z czerwonego kurzu przypominały strachy na wróble, od stóp do głów obleczone w szmaty koloru ziemi. Tylko ruch i zielone błyski na powierzchni gogli sprawiały pozory życia w tych szmacianych kukłach.   ---> Hę??? W tym miejscu odpuściłem sobie. Doświadczenie, dość już bogate, podszepnęło mi, że skoro tak szybko znajduję tak skonstruowane zdania, znajdę ich dużo więcej, bo tekst długawy, a ja nie mam nastroju na łamigłówki gramatyczno-składniowe.

Rzeczywiście, taka konstrukcja może skomplikować ( skompromitować ) odbiór tekstu. Dzięki za wytknięcie błędów, w przyszłości postaram sie ich uniknąć. 

Przeczytałem, z trudem, bo ciężkie, dziwaczne zdania mocno utrudniały lekturę. Czytanie na głos opowiadania pomaga wyłapać wiele źle brzmiących fragmentów. Co do fabuły, to jak dla mnie cała historia jest przedstawiona mętnie, a temat "kłamstwa z 76-go" pojawia się ni zgruchy ni z pietruchy (no chyba że coś mi umknęło). Na plus zaliczę różne szczególiki pojawiające się w opisie otoczenia, dzięki czemu świat przedstawiony wydaje się barwny i żywy. Opowiadanie jako całość jest raczej słabe. Dużo pracy przed Tobą.   Pozdrawiam.

Przeczytałam mniej więcej połowę opowiadania, bo tyle wydrukowałam, a że tekstów z tego dnia dyżuru miałam mnóstwo, zajęłam się innymi, które też drukowałam po kawałku – i przykro mi, że do MARSA-2322 zwyczajnie nie mam ochoty wracać. Może i nie uchodzi, jednak to, co przeczytałam, nie zachęciło mnie do dalszej lektury. I tematyka nie moja, i sposób napisania niezbyt wciągający.   Fabuły ocenić nie mogę, siłą rzeczy, bo nie wiem, co aż do końca się działo. Z technikaliów wspomnę, że niektóre zdania są budowane w taki szorstki, nie za dobrze wchodzący sposób. Czasem nie dookreślasz podmiotów, zdarzają się literówki, niektóre wyrazy, które są łączne, piszesz rozłącznie (za równo, dwu metrowy, nie zdrowe), a po wilokropku zawsze stawiamy spację. I chrupnęło, a nie chrupło.   Przepraszam, że tylko tyle, nie przebrnęłam. Może następnym razem.   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nowa Fantastyka