- Opowiadanie: Bernierdh - Rysa na szkle (2/2)

Rysa na szkle (2/2)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Rysa na szkle (2/2)

XV

Ogień w piecu trzaskał kojąco. Odkorkowana butelka wina wydała miły dla ucha dźwięk. Niemal zupełnie taki sam, jak odkorkowana beczułka z piwem, którym miał się poczęstować niepijący słabszych trunków krasnolud. Pryszczaty Leonard ukroił chleba i właśnie kończył grzać zupę, która to została z poprzedniego obiadu. Sznyt postawił na stole tackę z podarowanym przez miłą sąsiadkę ciastem. Pachniało wspaniale. Alyssa zaproponowała towarzyszom kupione tego właśnie dnia na barthyjskim targu jabłka. Fahrenheit chwycił jedno, ugryzł je, po czym pociągnął sobie z piersiówki. Dla urozmaicenia, jak stwierdził.

Ramis, stare, leniwe, włochate psisko, położył się przy piecu i pożeglował do krainy sennych marzeń. Warczał co jakiś czas nieprzytomnie. Być może śniło mu się, że goni jednego spośród, tak licznych w Barthee, bezdomnych kotów? Magini pogłaskała go po rozczochranym łbie.

– Leonardzie – odezwał się detektyw do swojego wychowanka. – Jak już skończysz z tą zupą, weź sobie jakąś kolację i idź do swej izby. Muszę porozmawiać z naszymi gośćmi sam na sam. Mamy sobie naprawdę wiele do powiedzenia.

– Oczywiście, mistrzu – odparł młodzik, po czym obdarzył krasnoluda nieufnym spojrzeniem. Abraham go zignorował.

Posiłek została podany, a goście detektywa oddali się konsumpcji. Choć była to klasyczna, bardzo popularna w Morenyi zupa, zwana potocznie "śmieciówką", okazało się, że uczeń Sznyta ma niezwykły talent do gotowania. Co prawda detektyw twierdził, iż Leonard jedynie podążał za jego światłymu wskazówkami, jednak dzieciak był żywo zainteresowany reakcją nowo przybyłych na upichcone przez siebie danie. Alyssa nie mogła się powstrzymać i pogratulowała mu kunsztu. Kucharz się zaczerwienił. Chwilę później chwycił pajdę chleba, miskę zupy, pożegnał się grzecznie, życzył wszystkim dobrej nocy, po czym zniknął za drzwiami. W pomieszczeniu zapadła dziwna cisza.

Łyżki pracowały, chleb był rwany i maczany w wywarze, wino wraz z piwem przelewało się przez gardła, ale nikt nie myślał o prowadzeniu rozmowy. Gdy miski zostały już opróżnione, tylko pojedyncze warknięcia Ramisa przerywały niezręczne milczenie, które wisiało pomiędzy trójką biesiadników. Było to tego typu milczenie jakie zapadało tylko między nieznajomymi i dawno niewidzianymi przyjaciółmi.

Nikt nie wiedział, w jaki sposób rozpocząć konwersację. Nikt więc tego nie zrobił. Sznyt zaczął jeść jabłko.

– Zbrzydłeś – odezwał się Abraham, gdy ogryzek wylądował już w ogniu.

– Nie da się zaprzeczyć – odparł Morenyjczyk, po czym nalał sobie i Alyssie wina.

Cisza. Za oknem rozległ się krótki, urwany krzyk. Potem szybkie kroki, za nimi ciężko okute buty. Częste nocne odgłosy w tym mieście. Jakiś czas później wszelkie odgłosy napadów zagłuszył głośny, koci seks. Równie częsty dźwięk. Wtedy właśnie magini odezwała się do detektywa.

– Ciężko uwierzyć, że udało się panu przeżyć, panie Korvith. Wśród morenyjskiego podziemia, jest pan czymś w rodzaju symbolu… Wszyscy pamiętają prostego uczonego, który umarł za wolność swojego kraju, niczym Chrystus za grzechy mieszkańców Starej Ziemi. Gdy teraz na pana patrzę, czuję jak umiera pewna legenda.

– Mów mi Larsey, skarbie – odparł detektyw. – Albo lepiej Sznyt. Nie chciałbym, żeby cała Sendaria poznała się na moim prawdziwym nazwisku. Jest wśród twoich rodaków raczej mało popularne. Ja będę mówił ci po imieniu, chyba, że zażyczysz sobie inaczej. Przypomnij mi tylko… Jak brzmi twe miano?

– Alyssa. Alyssa Darlyss.

– Doskonale Alysso. Przepiękne imię. Wiesz, że pochodzi z Morenyi? To przekształcona na sendarską wersja naszego imienia Alicia, albo Alikya… Choć to właściwie kłamstwo, bo i tak większość naszych imion to po prostu przebełkotane imiona ze Starej Ziemi. Albo pozostawione w oryginale, jak choćby miano naszego kochanego Abrahama. Nieprawdaż, Abrahamie?

– Prawdaż – odparł krasnolud.

– A jak moje imię brzmiało w ziemskim pierwowzorze? – spytała magini, choć doskonale to wiedziała. Chciała jedynie podtrzymać rozmowę.

– Najczęściej spotykany przykład to Alice. Alicja, jeśli mamy być bliżsi morenyjskiej wersji.

– Moje imię wydaje mi się ładniejsze.

– Oczywiście, gdyż takie właśnie jest. Wszystkie nasze nazwy są ładniejsze od ziemskich. Tak to już jest, to wynika z możliwości spróbowania ponownie. Myślę na przykład, że gdyby wymyślali teraz nazwisko człowieka, po którym Abe otrzymał swe miano, z pewnością ułatwiliby jego okropną pisownię.

– Właśnie, Abrahamie – rzekła magini do krasnoluda, biorąc maleńki łyczek wina. – Zawsze chciałam cię o to zapytać. Czemu nazywasz się Fahrenheit?

– A masz może rozeznanie, kim się było ziemskiemu Fahrenheitowi? – odpowiedział pytaniem jej towarzysz.

– Nie.

– Ja też nie. Nikt nie ma. To co się zachowało, to jeno jego miano, przy jakichś liczbach, co to nikt tego szajsu nie rozumie.

– Więc skąd takie nazwisko?

– Memu przodkowi spodobało się to słowo.

– Aha. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam.

– Aha. Mam to w rzyci.

– Abrahamie, bądź miły – upomniał go Sznyt, polewając mu wina i częstując ciastem. – Kompletnie nie umiesz rozmawiać z kobietami. Za każdym razem, gdy spotykasz jakąś przedstawicielkę płci pięknej, dajesz się poznać jako cham i prostak. A potem się dziwisz, że ludzie mają taką, a nie inną opinię o krasnoludach.

– Nie daję się poznać jako cham i prostak – zaprotestował jego rozmówca, pożerając wypiek. – Żem daje się poznać jako Abraham de Fahrenheit.

– Fakt – zgodził się detektyw.

– Raczej jako Abraham Fahrenheit – nie zgodziła się magini. – Nie jesteś już szlachcicem.

– Jest żem szlachcicem! I będziem, do cholery jasnej, tym pieprzonym szlachcicem, dopóki vidoński rząd nie uzna, że już nim, kurwa, żem nie jest!

– Ale vidońskiego rządu już od wielu lat nie ma – zauważyła słusznie Alyssa.

– No właśnie – odparł krasnolud. – Więc nie uzna. Więc mogą mnie w dupę pocałować.

– Przykro mi, Alysso, ale muszę się z tym zgodzić – odezwał się detektyw. – Vidońskiego rządu nie ma, a cesarzowa jest tylko i wyłącznie władczynią Imperium. I choć może sobie wmawiać, że jest kimś więcej, nie ma i nigdy nie będzie miała prawa do operowania krasnoludzkimi tytułami. Zresztą morenyjskimi tak samo. Nie, dopóki my, obywatele, jej tego prawa nie damy.

– Rozumiem – odparła magini. – Ale jestem pewna, że rozumiesz, Sznycie, iż pozostawienie waszych odznaczeń jest ze strony Imperatorki Zdobywczyni aktem niezwykle dobrej woli.

– Garścią srebrników pewniej – wtrącił Abraham.

– Jak to?

– Abe miał na myśli, że to tylko próba przekupienia naszych narodów – wytłumaczył Larsey, po czym ugryzł soczyste, zielone jabłko. Sok pociekł mu po pooranej bruzdami brodzie.

– Zapewne masz rację. Ale chwali się jej, że usiłowała pozyskać was dyplomacją, nie siłą.

– Chciałaś rzec: jadem węża, nie toporem – rzekł krasnolud. – Nie, tego się tej babie nie chwali.

– Ponieważ?

– Ponieważ jad węża zabija powoli, za to w okropniejszych katuszach.

– Zmieńmy temat – zaproponował detektyw. – Abe, ogromnie cieszę się z twojej wizyty, tak samo jak z wieści, że udało ci się przeżyć, ale mam wrażenie, że przybyłeś do mnie w jakiejś konkretniejszej sprawie, niż jedynie chęć ujrzenie mego pokiereszowanego ryja. Zechcesz może zdradzić, cóż cię tutaj sprowadza?

– Najpierw ci się mnie opowie, jakim cudem żeś nie zdechł.

– Też jestem tego niezwykle ciekawa – wtrąciła Alyssa.

– No dobrze – zgodził się Sznyt, nakładając magini ciasta i polewając wina. – To nie będzie zbyt długa opowieść. Po tym, jak Bernie tchórz się ulotnił, a ty i Gobi zostaliście na froncie, ja z paroma najbliższymi ludźmi, jak zapewne wiesz, usiłowałem jedynie jakoś przeżyć. Ruszyliśmy wzdłuż Jesiennej Rzeki i zamierzaliśmy zbiec do Thas'be, skąd niedaleka droga do Sarniego Gniazda, gdzie pewnie byśmy się spotkali. Niestety, mieliśmy po drodze parę przygód. Byliśmy cholernie ranni, cholernie głodni, cholernie zmęczeni, zrozpaczeni, a jednemu z naszych najlepszych strzelców koniecznie należało amputować nogę. Zatrzymaliśmy się w jednej wsi. Tam nas dorwali. Zabili wszystkich moich ludzi, wieś puścili z dymem, a ja, młot jeden, się zagubiłem, po czym oberwałem w pysk z buzdygana. Część historii o mojej śmierci była więc prawdziwa, jak widzicie – dotknął swojej blizny.

– Jak udało ci się przeżyć? – spytała magini.

– Och, to proste. Stałem tak blisko krawędzi klifu, że jeździec musiał znacznie zwolnić przed zadaniem ciosu. Gdyby nie to, pieprznięcie zapewne złamałoby mi kark. Oprócz tego, miałem po prostu farta. Uderzenie wgniotło mi nieco czaszkę, złamało nos, rozcięło twarz w tak wielu miejscach, że wyglądałem niczym sieć rybacka, odebrało na jakiś czas wzrok w jednym oku, wybiło większość zębów i spowodowało, że słyszę od tego czasu jedynie na prawe ucho, ale przeżyłem. Straciłem co prawda przytomność, czemu trudno się dziwić, ale tego dnia był silny prąd. Znaleziono mnie we wsi rybackiej, nieco dalej, a przemiła morenyjska rodzina zaopiekowała się mną i nawet sprowadziła maga życia, bez którego pewnie bym rychło wykitował. Do teraz miewam częste migreny, ale gdyby nie ich pomoc, byłyby one moim najmniejszym problemem. Żałuję, że za dobroć tych ludzi, musiałem odpłacić im kłamstwem. Przedstawiłem się jako Leopold Iner'ra.

– Przezorny zawsze ubezpieczony.

– Właśnie. Co zaskakujące, choć zawsze byłem, nie chwaląc się, osobą o ponadprzeciętnej inteligencji, po uderzeniu tą cholerną metalową pałą, powiększyła się moja zdolność dedukcji, choć w większośći przypadków po ciosie buzdyganem bywało zgoła inaczej. Oczywiście możliwe, że to jedynie siła autosugestii, ale naprawdę mam wrażenie, że przestawiły mi się od tego pieprznięcia jakieś klepki i jestem teraz jeszcze mądrzejszy. Jako że już wcześniej byłem bardzo dobrym szpiegiem, nauczyłem się udawać sendarski akcent i wyruszyłem w świat, by pracować jako detektyw. Barthee okazało sie do tego doskonałym miejscem.

– Jesteś świrem – stwierdził Abraham.

– Oczywiście, przyjacielu. Ale jakbyś ty tak wyglądał, to pewnie też byś zwariował.

– Prawda. A tego tam – krasnolud wskazał na drzwi, za którymi jakiś czas temu znikł Leonard – to jak ci się przygarnęło?

– Znalazłem go. Miał wtedy ledwie osiem lat. Gdybym go nie wziął, trafiłby pewnie do rynsztoka lub sierocińca. Jego matka była maginią cienia. Gdy inkwizycja się zainteresowała musiała na jakiś czas pojechać z tymi miłymi panami. Nie przeżyła kastracji.

– Odizolowania niebezpiecznego genu – poprawiła go Alyssa. – Lub oczyszczenia. Ale błagam cię, nie nazywaj tego kastracją.

– Jak zwał, tak zwał – stwierdził Sznyt. – Ważne, że nie możesz po tym czarować. Ważne, że jest to obowiązkowe dla magów z nielegalnych kręgów i częto jest karą śmierci dla osób, które zawiniły wyłącznie tym, że urodziły się takie, a nie inne. Miałaś dużo szczęścia, skarbie. W twoim ciele znajduje się ten "dobry" gen.

– Taką płacimy cenę za obronę przed niebezpieczną magią.

– Punkt dla ciebie, Alysso. Tylko dwie uwagi. Raz: każda magia jest niebezpieczna. Dwa: powiedz to matce, której małe dziecko urodziło się magiem śmierci.

– Punkt dla ciebie, Larsey. Jeden-jeden. I tylko jedna uwaga. Przypomnij sobie Damiena.

– Punkt dla ciebie, Alysso. Gratulacje, wygrałaś.

– Opowiedz dalej o Leonardzie, proszę.

– Oczywiście. Tak więc jego matka została poddana, specjalnie dla ciebie, skarbie, OCZYSZCZENIU. Można rzec, że operacja się udała, ale pacjent zmarł.

– Ojciec? – spytał Abraham.

– Ćpun. Przedawkował pół roku później. Ale tu zaczyna się robić ciekawie: otóż Leo był na tyle sprytny, że z powodzeniem zdobywał dla swojego tatusia złote złoto, by ten kupował za nie białe złoto. Gdy trochę lepiej poznałem dzieciaka, uznałem, że może mi się przydać. Że może wychowam sobie następcę. I tak Leonard został moim uczniem.

– Zdolny?

– Tak jak mówię. Sprytny, zwinny, inteligentny, zorientowany, do tego umie gotować.

– Ha! A inne talenta?

– Eee… Ma.

– O jakich innych talentach mówicie? – zainteresowała się magini, sięgając po kolejny kawałek ciasta.

– Nieważne – odparł krasnolud, biorąc łyk piwa. – I nie żryjże tyle, bo ci się kuper stanie żaglowcem.

– Nie twoja sprawa, chamie.

– Dobrze – przerwał im Sznyt. – Więc może teraz czas na twoją opowieść, Abe? Muszę przyznać, iż jestem zdziwiony, że opuściłeś bezpieczne Sarnie Gniazdo. Nie jestem pewien, czy to był dobry pomysł.

– Nie graj młota, Larsey – warknął na to Abraham.

– W porządku. Zdradź mi więc, co było tak ważne, że zmusiło cię do opuszczenia azylu i spokojnego życia wśród skrzatów. A raczej kto.

Krasnolud sięgnął do beczułki i napełnił sobie kufel do pełna, oblewając stół pianą. Wypił całą zawartość za jednym podejściem. Beknął.

– Szukam Berniego – oświadczył, gdy ochłonął.

– Po co?

– Sprawę mam.

– Ty? Czy piękna Alyssa?

– Ja. Temu babsku się mnie tylko towarzyszy.

– Prostak – mruknęła magini.

– Rozumiem – oznajmił Sznyt, biorąc łyk wina i świdrując krasnoluda spojrzeniem. – A więc życzysz sobie spotkania z Kaczym Dziobem i liczysz, że ja znam miejsce jego pobytu. Niestety, muszę cię rozczarować, przyjacielu.

– Nie graj młota, Larsey – powtórzył Fahrenheit. – Żem nie liczył, że mi tu przemowę walniesz i na mapce wskażesz gdzie jest Bernie. Ale żeś został detektywem. Dobrym ponoć. Może ci się mnie pomóc go znaleźć.

– Za darmo?

– Nie chcesz za darmo, to ci magini zapłaci. Jej się trzyma sakwę ze złotem. Pękatą i dużą.

– Rozumiem – oznajmił po raz kolejny detektyw. – Jesteśmy starymi przyjaciółmi, Abe, więc możesz liczyć na naprawdę dużą zniżkę. Ale nie będę pracował za darmo, bo mam psa i ucznia do wyżywienia. A i odnalezienie Berniego z pewnością nie będzie należało do najprostszych zadań. Chcę dwudziestu tysięcy. Połowa płatna z góry.

– Zgoda. To i tak mniej, niż żem się spodziewał. Laska, dajże mu dagonów.

Alyssa bez słowa wyciągnęła ze swej torby pękatą sakiewkę i położyła ją na stole. Detektyw sięgnął po nią, przewracając przy okazji swój pusty kieliszek i zajrzał do środka.

– Operujesz dużymi nominałami – stwierdził, patrząc wprost na dziewczynę. – Rzekłbym wręcz, że ogromnymi, jak na zwykłą maginię z akademii.

– Nie lubię targać ze sobą zbyt dużo – odparła Alyssa. – A teraz wybacz, ale udam się już na spoczynek. Nie chcę nadużywać twojej gościnności, Sznycie, ale o ile pamiętam, oferowałeś nam nocleg?

– Oczywiście. Skorzystaj z mojego łóżka, skarbie. To będzie dla mnie zaszczyt. I weź sobie kawałek ciasta. W pościeli smakuje dwa razy lepiej.

– Z przyjemnością. Życzę wam dobrej nocy.

– Wzajemnie – odparł morenyjczyk. – Ja i Abe zostaniemy tu jeszcze chwilę i powspominamy stare, dobre czasy. Dawno się nie widzieliśmy, nieprawdaż, staruszku?

– Prawdaż – odpowiedział mu krasnolud, biorąc kolejny łyk piwa. – Bywaj, laska.

– Bywaj, Abrahamie.

"Wasza Wysokość, mamy go. Detektyw opłacony, pomoże nam odnaleźć Kaczego Dzioba. Mam jednak wrażenie, że może coś podejrzewać."

"Doskonała robota, panno Darlyss. Jestem z ciebie dumna. W razie konieczności nie wahaj się go zlikwidować. Czy to wszystko?"

"Ja… Wszystko, Wasza Wysokość. Do usłyszenia."

"Do usłyszenia, Alysso."

XVI

Bianka zmierzyła wzrokiem Pałac Pośród Chmur. Jego najwyższa wieża gubiła się wśród białych obłoków. Był piękny, a jednocześnie przerażający w swej wieczności i swym majestacie. Jakby jego istnienie obniżało wagę czegokolwiek innego. Jakby odbierało zwykłym rzeczom sens.

Niesamowite, że nawet na przepustce, elfka nie mogła się uwolnić od widoku tej budowli. W końcu był widoczny z każdego miejsca w Kharmenii.

Jakiś dworzanin uśmiechnął się do Bianki, jakby witał swoją starą znajomą. Łuczniczka pierwszy raz widziała go na oczy, ale odpowiedziała mu tym samym. Miała tego dnia wyjątkowo dobry chumor.

Poczekała, aż wdowa po Darrenie Darlyss skończy rozkoszować się widokiem tablicy pamiątkowej, która wspominała jej teścia. Gdy to nastąpiło, elfka zaproponowała jej krótki spacer Wiecznym Ogrodem. Jej towarzyszka natychmiast się zgodziła.

***

Kot domagał się jedzenia. Nie prosił, domagał się go. Wydał swojej pani rozkaz przyniesienia miski z wytrawnym posiłkiem i nie przyjmował żadnych słów sprzeciwu.

Był jedyną istotą w Shedinie, która miała czelność rozkazywać Layretcie.

Za to właśnie cesarzowa go kochała.

– Boisz się mnie – wyszeptała, nakładając swemu pupilkowi śniadanie. – Czy jestem straszna?

Służąca milczała. Trzymała rozdartą suknię w dłoniach i ze wszystkich sił próbowała nie płakać. Layretta widziała, jak dziewczyna połyka łzy. Niemal czuła, jak przepływają jej przez gardło. Widziała jej przerażenie.

– Boisz się odpowiedzieć – zauważyła. – Czemu?

Służąca przez długi czas nie wydała z siebie żadnego dźwięku, jednak było widać, że długo nie wytrzyma świdrującego wzroku swej pani. W końcu jej tarcza opadła. Wypuściła materiał z rąk i zalała sie łzami. Cesarzowa cierpliwie czekała. W końcu dziewczyna z trudem wyrzuciła z siebie trzy słowa, przerywane łkaniem.

– Boję się kary.

– Kary. Boisz się kary – Layretta zrobiła długą pauzę, by zastanowić się nad jej słowami. – Miałabym ukarać cię za to, że ta kiecka nie jest warta funta kłaków? Czy za to, że urósł mi tyłek i się w nią nie mieszczę? Odpowiedz. Jestem ciekawa.

Służąca milczała.

– Sądzisz, że jestem potworem. Dlatego, że mam władzę. Każdy kto ma władzę, musi być potworem. Wy jej nie macie, a jesteście tacy dobrzy. Przecież to oczywiste.

– Za… Zabijasz ludzi – odważyła się odezwać dziewczyna, zbierając suknię z podłogi i nie patrząc swej pani w oczy.

– Oczywiście. Przecież powiedziałam: każdy, kto ma władzę musi być potworem. Sądziłaś, że robię sobie z ciebie jaja? Ja rzadko robię sobie jaja z kogokolwiek. Może nie wyglądam, ale zazwyczaj jestem śmiertelnie poważną osobą. Po prostu lubię dużo gadać.

Służąca pozbierała suknię, podniosła wylizany do czysta spodek kota, ukłoniła się nisko i czekała na dalsze polecenia. Layretta spojrzała na nią niepewnie. Zastanawiała się, czy dziewczyna w ogóle jej słucha. A jeśli tak, to czy zrozumiała.

– Idź już – wydała rozkaz. – Zanieś tą szmatę do Kenthaya, mojego asystenta. Niech odda ją do królewskiego krawca. Ma ją poszerzyć. I… Cholera, nie płacz już, dziewczyno! Poproś cukiernika, niech da ci coś słodkiego. Powiedz, że taki był mój rozkaz. A jakby ktoś inny pytał… – dodała, gdy dłoń służącej już znalazła się na klamce. – Jakby ktoś inny pytał, to jestem wredną suką i ochrzaniłam cię, aż popadłaś w czarną rozpacz. Oraz strzeliłam cię w twarz. Koniecznie pamiętaj o tym ostatnim. Musi być efektownie.

***

Alyssa pogłaskała Ramisa po rozczochranym łbie. Odpowiedział, wylizując jej dokładnie dłoń. Magini wytarła ją o leżącą w pobliżu szmatę, nim przewróciła stronę.

Władcy Darmandeys, osłabieni po wielkiej wojnie z magiem stworzenia Damienem, nie zaangażowali się w wojnę. W ślad za nimi poszli władcy Floretty, Lasitrii, Fedherlandów, Okazoka, Zakonu Krzyża, Morenyi, oraz, oczywiście, neutralnego Sarniego Gniazda. Wschód, wraz z Północą i Południem, uznali za obojętne im wszelkie wydarzenia, które rozgrywaly się na Środkowym kontynencie. Jedynym zagranicznym incydentem okazały się krwawe zamieszki, jakie wynikły na Zachodzie. Szybko przerodziły się w regularną batalię między koloniami Sendarii i Vidonu.

O atatku na krasnoludzkie państwo bardzo negatywnie wypowiadali się tacy filozofowie, jak Adrien z Orlego Szczytu, Mitt z Walerii, Kayethan z Hollen Tarra, czy choćby Larina Jednooka z Bedthagen. Jawnie przeciwstawił się im najwyższy burmistrz Sarniego Gniazda. Uffir Bekgommen, ówczesny ambasador Okazoka w Sendarii, na znak protestu złożył dymisję. Ambasador Vidonu dokonał nieudanej próby zamachu na Imperatorkę Zdobywczynię, wtedy królową Anthienne Pierwszą. Został skazany na śmierć. Znany w całym Shedinie mistrz poezji Złotousty Lars z Haven, napisał balladę "Zdradziecki Wąż", która została później uznana przez skryty rząd morenyjski za wspólny hymn Morenyi i Vidonu. Lars zmuszony był uciekać z kraju.

Mimo tych kontrowersji, kraj vidoński był zmuszony do samotnej obrony. Jedynie generał Kenrice Low'drav z Darmandeys wsparł zaatakowanych swą armią (za darmo), a liczne oddziały najemników wspomogły ich w pierwszych, jeszcze dość równych, starciach (za opłatą). Według niektórych świadków, od strony morza pomocy vidońskiej armii udzieliła flota legendarnego korsarza Krwawego Mortela (patrz: Domenique Santiago de Mortelli), jednak rewelacje te nigdy nie doczekały się potwierdzenia. Sendaria zwyciężyła niezwykle szybko.

– Co czytasz? – spytał nagle Larsey, odrywając Alyssę od tekstu.

– Darmandeyskie opracowanie o Wojnie Imperatorki Zdobywczyni – odparła magini.

– Tak wy ją nazywacie. My mówimy "Wielkie Zagarnięcie".

– Nieważne. Próbuję stworzyć sobie w głowie profil psychologiczny Berniego, zrozumieć go jako człowieka. Próbuję zrozumieć, skąd w nim aż taka zaciekłość.

– Ty nie walczyłabyś o wolność swej ojczyzny?

– Walczyłabym, ale są dwa "ale". Po pierwsze: Morenya w dużej mierze sama była sobie winna. Po drugie: minęło blisko sto czterdzieści lat. Od początku swego życia był obywatelem Sendarii.

– Nadzieja nie umiera.

– Ludzie są z natury głupi – wtrącił Abraham.

– Wy też walczyliście – zauważył Sznyt.

– Krasnoludy są z natury uparte.

Wszyscy ówcześni uczeni uważali za skrajną głupotę ruch króla Morenyi, Gwidona Drugiego, który to wypowiedział wojnę nowo powstałemu Imperium, zamiast przyznać mu zagarnięty podczas wojny niewielki skrawek ziemii. Z powodu naruszonych granic miała miejsce jedna z najkrwawszych wojen ery Damiena, podczas której śmierć poniosła sama Imperatorka Zdobywczyni. Dziś uczeni uważają, że dzięki bohaterskiej obronie Gwidona oraz powstaniu Vidończyków, które wybuchło podczas jednej z bitew, udało sie zatrzymać wielki marsz Sendarii po ziemie (porównywany dziś do wielkiej wojny na Starej Ziemii zwanej Blitzkriegiem. Patrz: Największe odkryte batalie Starej Ziemii; Najwięksi odkryci staroziemscy przywódcy). Gdyby nie śmierć Imperatorki, ta z pewnością zaatakowała by Okazoka, Darmandeys, lub nawet Zakon Krzyża.

Choć wszyscy uważali, że po śmierci władczyni, Imperium upadnie równie szybko jak powstało, córka Imperatorki, Vivien Trzecia, okazała się niezwykle zdolną przywódczynią. Okiełznała powstanie, pokonała Morenyę oraz utrzymała nowe terytoria. Zaprzestała jednak najazdów na nowe ziemie, gdyż wszystkie państwa były postawione w gotowości, a sendarska armia niezwykle osłabiona. Dzisiejsi historycy są zdziwieni, że nikt nie wykorzystał tego faktu i nie zaatakował Imperium.

– Obrona Gwidona Drugiego bohaterską?! Przecież on nie robił nic innego, tylko próbował zyskać na czasie, wysyłając kolejne oddziały swej armii do wyrżnięcia dla Imperium, samemu uciekając przez ten czas do Darmandeys! To był zwykły tchórz, nie bohater!

– Darmandeys to elfie państwo – zauważył Larsey. – Gwidon był elfem.

– I co z tego?

– Każdy jeden ma swą własną propagandę – objaśnił Fahrenheit.

Ramis grzecznie poprosił o coś do jedzenia.

***

Sznyt badał. Badał. Czytał swe notatki i znów badał. Ugryzł kawałek przyniesionego mu przez Leonarda chleba. Badał.

Wybadał. Zrozumiał.

Otarł swe spocone czoło szmatką.

***

– Wczoraj skontaktowałem się z Berniem.

– Git. Już się mnie znudziło to siedzenie na rzyci. Co żeś ustalił?

– Poczekaj, Fahrenheit. Sznyt, dlaczego sam skontaktowałeś się z Kaczym Dziobem? Czemu od razu nie wysłałeś tam nas?

– Musiałem mieć pewność, że to nie fałszywy trop, lub, co gorsza, pułapka Imperium albo partyzantów. Sprawdzając to natknąłem się na Berniego we własnej osobie. Znajduje się całkiem niedaleko.

– Czyli, że gdzie?

– W Galdert, przyjacielu.

– Czyli, że gdzie?

– Galdert to niewielka wioska, ledwie parę dni drogi stąd. Słynie z niezwykle dobrego piwa. Przynajmniej tak słyszałam, gdyż osobiście piwa nie pijam.

– Dzięki, laska. A co też Kaczemu Dziobowi się tak blisko stolicy robi?

– Jest tu w interesach. Ogólnie ukrywa się całkiem niedaleko granicy z Darmandeys, dosłownie parę godzin od posterunku. W Galdert zdobywa nowe kontakty i zawiera nowe przymierza. Wszystko po to, by jakimś cudem wydostać się z Imperium. Niestety, jak sam twierdzi, nic z tego nie będzie.

– Bo?

– Jego kontakty wymagają rzeczy niemożliwych do spełnienia. Setek tysięcy dagonów, milionów, pałaców, nawet tronu… Tytułu szlacheckiego… Oczywiście, gdyby Morenyi udało się jakimś cudem odzyskać niepodległość, jej nowy rząd wynagrodziłby osoby, które się do tego przyczyniły. Ale, cholera, bez przesady! Nie każdy kmiot może posadzić swoje obsrane dupsko na srebrnym tronie! Do tego trzeba mieć jakieś kompetencje!

– Gdzie mamy spotkać się z Berniem?

– Właśnie żem chciał to pytanie zadać, babo! Gdzie ma się nam z nim spotkać, Larsey?

– W wieży, na północ od Galdert. Po drugiej stronie Kharmeńskiej Rzeki.

– Co to za wieża?

– Nie wiem. Została chyba wybudowana podczas wojen z Damienem, albo nawet jeszcze wcześniej. Cholera wie po co. Nie nadaje się do obrony. To po prostu wysoka, kamienna, opuszczona rudera, która to nic nie robi, tylko miejsce zajmuje.

– A dlaczegóż to w wieży, a nie w gospodzie przy piwsku, hę?

– Nie mam pojęcia. To Bernie postawił takie warunki. Może ci nie ufa? Albo nie ufa ludziom z Galdert? Pamiętaj, że jest tam pod przykrywką, jako handlarz antykami, czy jakimś tam innym bezużytecznym złomem.

– Abrahamie, taka okazja może się nie powtórzyć. Musisz zaryzykować, nawet jeśli to wydaje się podejrzane.

– Wiem, laska. To nie tak podejrzane, jak chodzi o Kaczego. Jemu się zawsze było paranoikiem. Ale dziwnym jest, że aż tak mnie nie ufa.

– Tak jak mówiłem, może nie ufa ludziom z Galdert. Ta wersja wydaje mi się nieco bardziej prawdopodobna.

– Chciałoby się mnie w to wierzyć.

– Dziękujemy za te informacje, Sznycie. Zapłacę ci natychmiast. Jeszcze dziesięć tysięcy, tak?

– Tak.

– Proszę. Ponownie dziękuję. Wyruszymy jutro, jeśli nie masz nic przeciwko.

– Ależ skąd, moja droga! Goszczenie was jest czystą przyjemnością.

– Jesteś uroczy.

***

– Żegnaj, Alysso.

– Bywaj, Sznycie.

– Cholera… Powodzenia, Abrahamie.

– Dzięki. Do zobaczenia, Larsey.

– Żegnaj.

XVII

– Sznyt to niezwykle sympatyczny człowiek.

– Aha.

– Ma charyzmę. Nie dziwię się, że ludzie chcieli za nim iść.

– Żeś nie widziała Berniego.

– Ciekawa jestem, co ich skłoniło do pójścia za tobą.

– Się mnie topór miało.

– No tak.

Wiał wiatr. Piasek z gościńca tańczył wraz z jego podmuchami, kreśląc wzorki w powietrzu i hipnotyzując Alyssę swym widokiem. Abraham nie zwracał na niego najmniejszej uwagi. Kilka razy poprawił jedynie rozplątujący się nieustannie warkoczyk na brodzie. Magini poważnie się zastanawiała, po cholerę krasnoludowi ten warkoczyk.

– Po co ci ten warkoczyk?

– Co?

– No ten.

– To? To kutas, nie żaden warkoczyk.

– Co?!

– Kutas. Nie ma ci się rozeznania, czym jest kutas?

– Ehm… No, wiem czym jest…

– To jest taki krasnali zwis na brodzie. O, taki właśnie. Król Vidonu miałby trzy, gdyby się mu istniało.

– Aha! Jestem naprawdę ciekawa skąd wzięła się ta nazwa.

– Czort tam wie. Stara jest.

– No tak.

Fahrenheit pociągnął z piersiówki.

Alyssa uśmiechnęła się pod nosem. Popatrzyła jak kranolud wierci się w siodle, usłyszała jak przeklina swojego wierzchowca. Spojrzała w niebo, na przelatujące ptaki, spłoszone zapewne przez jakiegoś myśliwego. Posłuchała śpiewu słowika, po drugiej stronie gościńca. Co do jednego miała pewność.

Nie było w Shedinie piękniejszego miejsca od Sendarii.

***

– Abrahamie? – zagadnęła Alyssa jednego wieczoru, podchodząc do męczącego się z krzesiwem krasnoluda.

– Hę? Poczekaj, laska, robię nam ciepełko do kolacji.

Magini podeszła do wciąż nierozpalonego ogniska, przykucnęła przy nim, po czym przyłożyła dwa wyprostowane palce, idealnie do jego centrum. Zamknęła oczy. Wysłała sygnał, wzięty od powoli już zachodzącego słońca. Po chwili ogień buchnął potężnym i jasnym płomieniem. Fahrenheit spojrzał nieprzyjemnie na Alyssę.

– Czy teraz mogę się czegoś dowiedzieć? – zapytała dziewczyna.

– Niech ci tam będzie, babo – odparł niechętnie Abraham. – Możemy pogadać, kiedy się nam truchło będzie piec. Co ci łazi po głowie?

– Chodzi o tego Morenyjczyka, którego szukamy… Berniego.

– No? Co z nim?

– Gdy Jej Wysokość o nim mówiła… Czy on naprawdę nazywa się Kaczy Dziób?

– Co? Ha! No przecież oczywiście, że nie!

– Więc dlaczego…?

– Nikomu się nie zna jego nazwiska. Nie mam nawet rozeznania, czy Bernie to jego prawdziwe imię. A "Kaczy Dziób" to jest po prostu ksywa, co nią wołaliśmy na niego w oddziale.

– Aaa… Rozumiem. Czyli miał…? – Alyssa ścisnęła sobie wargi dwoma palcami, tak by upodobnić usta do dzioba wspomnianego ptaka.

– Skąd – odparł Abraham. – Nic podobnego.

– Więc jednak nie rozumiem.

– Powiedz mnie, laska, jak myślisz, ilu może być w Morenyi gości z takim płaskim ryjem?

– Nie wiem – wzruszyła ramionami. – Zapewne niewielu.

– Właśnie, moja droga. Więc zadaj sobie teraz kolejne pytanie: ile czasu zajęłoby sendarskim kundlom… Znaczy się, twoim rodakom… Ile czasu zajęłoby im namierzenia takiego konspiratora, co ma taką mordę?

– No tak, pewnie niewiele. Teraz pojmuję.

– Rychło w czas, laska. I tak właśnie, każdemu z nas się miało taką ksywę, co do niego pasowała jak chuj do ogona.

– A chuj nie pasuje do ogona?

– Nie.

– A ja myślałam…

– To źle myślałaś. I nie przeklinaj, damie nie wypada.

– No dobrze – uśmiechnęła się i sięgnęła po bukłak z wodą. – A ty jaki miałeś pseudonim?

– Ja? Picuś Glacuś.

Aż się zakrztusiła.

– Żartujesz sobie ze mnie – wychrypiała, gdy udało się jej dojść do siebie.

– Niech ci się nie zdycha. Poważnie gadam.

– Naprawdę?

– Oczywiście.

– Ale dlaczego?

– To proste. Że niby od wygolonej czachy. To takie nasze krasnale gadanie. To, co wy, ludzie, nazywacie "łysą głową", my z ziomkami zwiemy "pica glaca".

– Ale przecież ty naprawdę jesteś łysy.

– Bo się mnie wyłysło. Ale kiedyś miałem tyle kudłów, co ty.

– Ha! Powiedz jeszcze, że były równie długie!

– No pewnie. Dłuższe nawet. Tyle, że rude były, sukinsyny. W kucyk żem je wiązał.

– Jestem pewna, że uroczo wyglądąłeś.

– Jasne. Uroczo jak świnia w koronkowej kiecce.

– Co najmniej zastanawiające porównanie. No, ale opowiadaj dalej o tych waszych pseudonimach. Była może w waszych szeregach jakaś kobieta?

Krasnolud uśmiechnął się pod nosem.

– No, była taka jedna. Elfka. Już się jej zdechło. Nosiła imię Fabienne. Urocza z niej była kobitka. Taka maleńka, filigranowa. Jak laleczka. Ale niech ci się nie myśli, że równie krucha! Delikatna to ona nie była, co to, to nie! Twarda, jak hartowana stal! Niczego się, suka, nie bała. Wszędzie się pchała z tą swoją szabelką. Nic się nie mogło obyć bez niej, gdzie żeś nie spojrzała, było jej dziesięć. Miała ksywę Niedźwiedź.

– Domyślam się, skąd wziął się ten pseudonim. Jak umarła?

– Uparła się, żeby dorwać takiego jednego polityka, co to wygłaszał na mównicy swoje wielce mądre mądrości, o wyższości waszej kultury nad naszą. Z własnej inicjatywy go ustrzeliła, taka była, kurwa, narwana. Nie zdołała uciec, nie miała dobrego planu, wiesz, pleców. Złapali ją, sukinsyny. Ale twarda była z niej sztuka. Nikogo z nas nie wydała. Do samego końca.

– Co z nią zrobili?

– To co z innymi. Spalili na stosie, dla przykładu.

Umilkli na chwilę. Przez jakiś czas wpatrywali się w ogień, słuchając jego hipnotyzującego trzasku, oboje zatopieni we własnych myślach. Mięso już dawno się upiekło, nawet bardziej, niż tego chcieli. Zaczęli jeść. Nikt się nie odzywał. Fahrenheit, ponieważ utonął w swoich wspomnieniach. Alyssa, bo nie chciała przeszkadzać mu w tej podróży. W końcu jednak, gdy kości znalazły się w płomieniach, poprosiła:

– Opowiedz mi jeszcze o waszych pseudonimach, Abrahamie. Na przykład ten detektyw, Sznyt. Przypomij mi, jak on się naprawdę nazywał?

Wiedziała, ale chciała, by krasnolud sam to powiedział. Pojęła już, że niezwykłą przyjemność sprawia mu powracanie do tamtych chwil, wspominanie starych towarzyszy. Nie chciała mu tego odbierać, chwaląc się wziętą z książek wiedzą. Nie czuła się tego godna.

– Larsey. Larsey Korvith – rzekł jej towarzysz. – Wołaliśmy na niego "Kluski z Makiem".

– Co? Ale dlaczego?

– Kut go tam wie. Sam to wymyślił. Twierdził, że na jego ojca tak mówili, jak był w wojsku. I że to niby fajnie brzmi.

– Na pewno lepiej, niż "Picuś Glacuś".

– Pierdol się, maleńka. Gówno się znasz na powożeniu karocą.

– Że co? – Nie mogła powstrzymać się od śmiechu.

– To takie nasze krasnale gadanie. Zresztą, nieważne.

– No dobrze… A ten twój przyjaciel? Ten, który został pojmany?

– Gobi? Rzeczywiście, jakoś mnie się o nim zapomniało.

– Jaki on miał pseudonim?

– Idolen.

– Dlaczego?

– No, bo ten wasz Idolen, to nieziemsko był ponoć przystojny i każda laska jego, nie?

– No tak.

– No. A widziałaś ty kiedy Gobiego na oczy?

– Nie.

– Ha! To strasznie ci zazdroszczę!

Ich śmiech rozniósł się echem po całym sendarskim lesie, aż do Galdert. Pochwyciły go piękne ptaki, zwane przez miejscowych błaznami, ponieważ niezwykle zabawnie naśladowały każdy dźwięk jaki usłyszały. Następnego dnia, w okolicznych wioskach wszyscy rozprawiali wyłącznie o piskliwym, demonicznym chichocie, który słychać było w całej okolicy. Oskarżali o niego samego diabła.

XVIII

Bo największe w świecie cycki

Mają morenyjskie dziwki

I najbardziej tłuste tyłki

Mają morenyjskie dziwki

O tym właśnie jest przyśpiewka

Każdy chce w Morenyi mieszkać

Bo największe w świecie cycki

I najbardziej tłuste tyłki

Mają morenyjskie dziwki

Do kapelusza wskoczyła moneta. Zrobiła parę kółeczek, obróciła się wielokrotnie, po czym upadła, by po chwili poszybować w górę, zamknięta w dłoni śpiewaka. Ten uśmiechnął się wesoło, odłożył lutnię i ukłonił się swojemu dobroczyńcy.

– Widzę, panie Bernie, że piosenka się podoba – rzekł. – Nie dziwne. Przywołuje wspomnienia?

– Przywołuje – przyznał Kaczy Dziób. – Nie ma bardziej pijackiej piosenki. A nie ma rzeczy, która bardziej kojarzy się z Morenyą, niż napruty, śpiewający wieśniak.

– Się wie. Niech ma jeszcze widły i kochanka córki po polu gania. Jesteśmy w domu.

– A pan również dziecię niedźwiedzia?

– A i owszem, choć teraz każdy służy pod spadającą gwiazdą. Imperium z tej kuli ognia bardzo dumne jest. Jakby to się obyło bez naszej pomocy.

– Wtedy byliśmy po prostu ludźmi. Dopiero później obudził się w nas nacjonalizm. Nie uważa pan, że to zabawne?

– Co?

– Że ludzie na własnej skórze odczuli skutki wojen, nienawiści, niepotrzebnej walki. A minęło ledwie kilka pokoleń od odkrycia Shedinu, gdy zaczęli na nowo formować państwa, gdy zaczęli oddzielać się od siebie nawzajem grubym murem. Dali sobie kolejny powód do rozlewania krwi. Jakby katastrofa niczego ich nie nauczyła.

– Bo wie pan, panie Bernie… Takie elfy chociaż, czy takie gnomy, to z każdym kolejnym rokiem są bogatsi o nowe doświadczenia i mądrzejsi. Uczą się. A my, ludzie, to takie jesteśmy stworzenia, że się nic na kolejnych pokoleniach nie uczymy. Z każdą wiosną coraz głupsze.

– Prawda. Tylko krasnoludy zawsze są takie same.

– Nie przeczę. Aż szkoda zabijać.

– Tak trzeba.

– Trzeba, nie trzeba… Pan to takiego cynika udaje, takiego mądrego, co to na cały świat patrzy z dystansem i wszystko przeżył… A też pan patriota do kwadratu. Potrzebę pan czuje, walki o ojczyznę.

– To prawda. Ale gdybym w nic nie wierzył, to jaki byłby cel mojego życia? Gdyby jedynym powodem, dla którego wstaję, był brak alternatywy, to po cholerę miałbym to ciągnąć? Wie pan, panie Szczurołapie, ja nie jestem człowiekiem, który znajdzie sobie cycatą blondynkę z dwoma warkoczami, zaciągnie ją na siano, przed ołtarz, a potem będzie przez całe życie chował następcę. Nie chcę, by jedynym co po mnie pozostanie był szary człowiek, powstały z mojego nasienia. Chcę być kimś więcej. Nie odczuwam naturalnej potrzeby walki o ojczyznę. Odczuwam naturalną potrzebę działania. Działania, dzięki któremu zmienię świat.

– To ja już nie wiem. Cynik czy idealista?

– Ani jedno, ani drugie. Cholerny egoista, bo walczę dla siebie, nie dla mojego narodu.

– Ja zabijam dla siebie, nie dla kogokolwiek innego. I nic w tym złego, każdy pracuje na swoje. Chłopy w Imperium wolne, nawet one same sobie sieją zboże. Nikt im nie każe. I co? Mają wyrzuty sobie czynić z tego powodu?

– Właśnie przez tą wolność chłopów, nigdy nie wygramy powstania… Ale nieważne. Pan zabija dla pieniędzy, bo jest pan złym człowiekiem, panie Szczurołapie. Ja też jestem złym człowiekiem, bo zabijam w imię swoich zmyślonych idei. Myślę, że jestem nawet od pana gorszy, bo pan działa sam, a ja wysyłam przed siebie ludzi, którzy idą na śmierć. Wielu już dla mnie odeszło. A jutro odejdzie kolejny. Przyjaciel. Czyż nie zasłużyłem na wieczne potępienie?

– A bo ja wiem? Ale w jednym rację pan ma. Nie wolno nas porównywać. Bo ja jestem mieczem, a pan jesteś rycerz.

– I?

– Miecz za ścięty łeb winy nie ponosi. Rycerz tak.

– Pod tym względem się zgadzamy. Ale Fahrenheit i tak musi umrzeć. Bo ja, Szczurołapie, wierzę. A nie wystarczy wierzyć. Trzeba też działać. Nawet jeśli wątpi się w słuszność tego działania.

– Dlaczego?

– Bo inaczej na wierze się skończy. Nadzieja będzie gnić w moim środku. Nie chcę stać się zgorzkniałym, starym dziadem. Mówiłem: chcę coś po sobie pozostawić. Nawet, jeśli będzie to tylko wylana krew, niech będzie chociaż wylana w słusznej sprawie.

– Słusznej, niesłusznej… Musi umrzeć, nie musi… Ja tam, panie Bernie, nie wiem co trzeba, a czego nie trzeba. Ja chcę tylko dostać moją kasę.

– Dostanie pan. Jak tylko dostanę kwit za sprzedaż tej sendarskiej suki. I jak tylko będę miał pewność, co do śmierci Abrahama.

– Ale zaliczka teraz.

– Dobrze, dobrze. Zaliczka teraz. Daj pan kapelusz.

Posypały się złote monety. Chwilę później Bernie Kaczy Dziób ukłonił się i odszedł. Szczurołap zagrał jeszcze króciutką melodię na wyciągniętym zza pasa flecie, po czym zniknął. Chwilę później pojawiło się trzynaście zbawionych jego graniem dziewcząt. Były niezmiernie zdziwione, że nikogo nie zastały.

***

Pierwsza strzała która trafiła Damiena, zmieniła się w węża.

Druga spośród strzał stała się rojem dżdżownic.

Dopiero trzecia sięgneła jego czarnego serca.

Potwór spojrzał na zdrajcę, który to odważył się go nie ochronić i lekko skinął palcem. Tak umarł ów wojownik, wraz z całą swoją rodziną, wraz z całą swoją armią. Jednak było już za późno.

Damien umarł. Jednak przed śmiercią, zdążył jeszcze szepnąć.

I zabrał wszystkich władców Shedinu ze sobą.

Widownia była urzeczona.

Fahrenheit mniej. Znał już tą historię.

– Wszystkim podoba się mój głos – mruknął Szczurołap. – Tylko jedne usta nie posłały mi jeszcze uśmiechu. Czemuż to?

– Znam to.

– A czego nie znasz?

– Wielu rzeczy.

– Aha. No proszę. Posłuchaj więc.

Nie tak dawno temu, nie tak daleko stąd, żył sobie pewien człowiek, który miał złote usta i każda istota chciała za nim podążyć.

Nie tak dawno temu, zupełnie niedaleko, żyła piękna kobieta, która wierzyła w to, w co najłatwiej wierzyć, bo zawsze bała się zwątpienia.

Nie tak dawno temu, chociaż nieco dalej, żył krasnolud, który zamiast rąk miał dwa wielkie, ostre niczym brzytwa miecze. I wszystko czego dotknął, zalewało się krwią.

Fahrenheit spojrzał na niego zaskoczony.

Nie tak dawno temu, nie tak daleko stąd, żył krasnolud, który kochał. Owocem tej miłości było dziecko. Jednak klątwa krasnoluda dała o sobie znać, bo krasnolud nigdy nie chciał całkiem o niej zapomnieć. Jego dziecko zalało się krwią.

– Ty…

Nie tak dawno temu, nie tak daleko stąd, żył krasnolud, który miał przyjaciół. Kochał ich, a oni kochali jego. Kochali go tak bardzo, że byli gotowi wskoczyć za nim w ogień. I wskoczyli. Ogień ich oczyścił, a krasnolud pozostał sam.

– Jak…

Nie tak dawno temu, nie tak daleko stąd, żył krasnolud, który poznał dziewczynę. Choć byli kompletnie inni, krasnolud wiedział, że spotkał kogoś, na kim mu zależy. Za wszelką cenę chciał ją chronić, pojął jednak, że nić przeznaczenia splotła już ich losy ze sobą. A na krasnoludzie wciąż ciążyła klątwa. Krasnolud wiedział, że wkrótce straci kolejnego przyjaciela.

Fahrenheit wstał i chwycił topór. Uświadomił sobie jednak, że wcale nie chce zabijać.

Krasnolud był zbyt słaby, by oprzeć się swemu przeznaczeniu. Krasnolud wiedział, że wyrok został już podpisany. I że nic, całkiem nic nie może na to poradzić.

Śmierć ostrzyła już swą kosę.

Krasnolud chciał umrzeć, ale wiedział, że i tym razem ujrzy, jak ktoś inny zalewa się krwią. Ciekawe… Czy jest na ten widok gotowy?

Fahrenheit wyszedł. Alyssa słuchała jak urzeczona.

Jak zahipnotyzowana.

***

– Boisz się?

– Nie.

– Naprawdę nic nie czujesz? Jutro czeka cię wielki dzień. Spotkasz się ze swoim przyjacielem, po tak długim czasie. Wydasz go Layretcie. Wywalczysz dla siebie wolność. Musisz się choć trochę denerwować.

– Nie powiedziałem, że się nie denerwuję. Powiedziałem, że się nie boję.

– Myślisz, że Bernie naprawdę będzie chciał z nami rozmawiać?

– Myślę, że nigdy by mu się nie okłamało Larseya. Jeśli nas zaatakuje, to będzie znaczyć, że Sznyt zdradził.

– Czy raczej pozostał wierny.

– Czy raczej. Dla ciebie chyba lepiej będzie, jakby mu się było po naszej stronie, nie?

– Brzydzę się zdradą. Ale masz rację.

– Brzydzisz się mną, laska?

– Ty, to co innego. Ty zdradzasz ze szlachetnych pobudek. Rozumiem, co tobą kieruje, w dodatku jesteśmy po tej samej stronie. Sznyt musiałby zdradzić dla pieniędzy.

– Tak. Ten minstrel…

– Zaśpiewał piękną balladę o upadku Damiena, choć nieco rozminął się z faktami.

– A potem?

– Równie piękną balladę o orelównej Grozji, a czemu pytasz?

– Nieważne. Coś się mnie przeczuwa, że Bernie jest gotowy na nasze przybycie. Cokolwiek by to miało oznaczać.

– Jesteś dziś jakiś dziwny, Abrahamie.

– Aha. Przecie jutro wielki dzień.

– Dokładnie. Dlatego chodźmy już spać.

– Aha. Śpij jak głaz.

– Słodkich snów, Fahrenheit.

Usnęli przy cichych dźwiękach harfy, dochodzących z dołu. Koncert Szczurołapa jeszcze się nie skończył.

XIX

– Chyba nie chcę tam wchodzić – oświadczyła Alyssa.

Wieża, o ile nazwanie jej tym mianem nie było zbytnim komplementem, majaczyła ponuro na horyzoncie, po drugiej stronie rzeki. Była ciemna i krzywa, wyglądała niczym wyciągnięta z najgorszego koszmaru. Sprawiała wrażenie, jakby każdy silniejszy poryw wiatru mógł powalić ją na ziemię. Choć wedle słów Sznyta przetrwała już co najmniej trzysta lat, niewiele wskazywało, by mogła liczyć na drugie tyle. Z daleka widzieli, jak od jej ściany odpada cegła i szybuje ku spokojnej tafli wody.

– Jak ja żem wlazł do łódki, to ty wleziesz do wieży.

Rzeczywiście, wypożyczona łódź kołysała się spokojnie na wodzie, pchana do przodu wiosłami i siłą ramion przewoźnika. Krasnolud rozglądał się niespokojnie na boki. Alyssa patrzyła na niego z troską. Jej towarzysz wyglądał, jakby w każdej chwili mógł wychylić się za burtę i puścić pawia. Albo wyskoczyć i uciec, choć magini nie była pewna, czy Abraham potrafi pływać. Wątpiła w to.

– Ciekawi mnie, czegoż takie zacne persony mogą szukać w tej ruinie – odezwał się przewoźnik niskim, spokojnym głosem. – Toż tam nic nie ma, jeno szczury i trochę kurzu.

Był to postawny, umięśniony mężczyzna w słomianym kapeluszu, najpewniej rybak. Sprawiał wrażenie, jakby idealnie nadawał się do swojej pracy.

– Nie twoja rzecz, kmiocie – odpowiedział mu Abraham. Mężczyzna łypnął na niego spode łba.

– Wewnętrzne sprawy Imperium – wyjaśniła Alyssa z uśmiechem.

– Aha – przewoźnik pokiwał w zamyśleniu głową. – To rzeczywiście nie moja rzecz.

– Przecie mówię – mruknął krasnolud, ale został zignorowany.

Przybili do brzegu. Wysiedli z łódki, weszli na mokry piasek. Podczas gdy magini regulowała należność u przewoźnika, Fahrenheit rozejrzał się po okolicy. Niemal natychmiast spostrzegł niepasujący do reszty szczegół. Na progu wieży, oparty o jej drzwi, siedział mężczyzna. Dzięki powiększającemu okularowi, Abraham szybko rozpoznał twarz intruza. Co ciekawe, nie był zaskoczony.

– O czym żeście gadali tyle czasu? – spytał Alyssę, gdy ta skończyła rozmowę w interesach i podeszła do niego.

– Powiedział mi, że jestem piękna – oświadczyła dziewczyna.

– Kłamał. Co ciekawego?

– Ostrzegł mnie też, że jego szwagier widział ostatnio dziwne rzeczy, które zaskakującym zbiegiem okoliczności, działy się w bardzo bliskiej odległości od naszej wieży. Zastanawiał się, czy nie jest ona kryjówką zbójców.

– Zbójców może nie, ale co do dziwności, to miał rację. Patrz tam.

– Czy to…?

– Ten sam.

– Ale co on tu robi?

Krasnolud wzruszył ramionami.

– Wkrótce się dowiemy – stwierdził, po czym ruszył w kierunku budowli. Magini podążyła za nim.

Gdy intruz ich dostrzegł, odjął od ust harmonijkę, zdjął kapelusz, ukazując zmierzwioną czuprynę koloru świeżo skosionego siana, po czym ukłonił się z gracją. Poczekał chwilę na brawa, a gdy ich nie usłyszał, skrzywił się lekko, usiadł i powrócił do gry. Alyssa natychmiast rozpoznała melodię. Był to hymn Morenyi.

– Od początku żem wiedział, że jesteś szpiegiem Berniego, bardzie – oświadczył Abraham.

– Nie jestem bardem – odparł mężczyzna, odejmując instrument od ust po raz kolejny.

– To również od początku żem wiedział.

– Kim więc jesteś? – spytała Alyssa.

– Rozwiązuję problemy.

– To zabójca – wyjaśnił Fahrenheit.

– Można tak mnie nazwać – przyznał Morenyjczyk.

– Zostałeś wynajęty, żeby nas zabić? – magini uniosła brew. – Jeśli tak, to niezbyt ci to wychodzi. W każdej chwili mogę rozerwać cię na pół.

– Ze skutkiem śmiertelnym?

– Nie zgrywaj się – warknął krasnolud. – Gadaj kim żeś jest i po cholerę tu na nas czekasz. I gdzie jest Bernie.

– Już wyjaśniam. Nazywają mnie Szczurołapem, ale to już wiecie, gdyż byliście świadkami mojego fenomenalnego występu, który to miał miejsce wczoraj wieczorem. Rzeczywiście zajmuję się rozwiązywaniem problemów, którymi to problemami są zazwyczaj ludzie, rzadziej elfy, a w skrajnych przypadkach przedstawiciele innych, mniej popularnych w Shedinie, ras. Wasz ukochany przyjaciel, Bernie Kaczy Dziób, wynajął mnie w charakterze ochrony, gdybyś chciała, laleczko, na ten przykład, przybyć tu w towarzystwie połowy żądnej krwi sendarskiej armii. Ku naszemu wspólnemu szczęściu, jestem również niezwykle wspaniałomyślny i ciekawski. Ciekawość moja objawiła się tym, że z ogromną przyjemnością udawałem przed Berniem idiotę, żeby dowiedzieć się na wasz temat jak najwięcej. Zawsze tak robię, na wszelki wypadek. Wspaniałomyślność moja objawia się tym, że zezwalam wam odejść, nim wyrządzicie nieodwracalną krzywdę swojemu sumieniu.

Alyssa, która grzecznie czekała aż jej rozmówca skończy swą wypowiedź, szeroko otworzyła oczy ze zdumienia.

– Przykro mi, ale nie mogę odejść – oznajmiła. – Otrzymałam rozkazy.

– Ta propozycja w mniejszym stopniu była skierowana do ciebie, słonko, a w większym do twojego niższego przyjaciela. Abrahamie, doskonale wiem po co tu przyszedłeś i nie ostrzegłem Berniego, bo nie ma takiej potrzeby. On również się tego domyśla. Jest w wieży i chce z tobą negocjować. Ja jednak wiem, że w wypadku, gdyby udało mu się cię przekonać, twoja przyjaciólka ma rozkaz rozsmarować cię na ścianie i za wszelką cenę dostarczyć mojego pracodawcę do Kharmenii. Skąd wiem? Tak się składa, że jestem geniuszem i się domyśliłem. Składam ci więc wspaniałomyślną propozycję: nie każmy Berniemu wybierać między krajem i przyjaciółmi. Po prostu zabijmy teraz twoją cycatą koleżaneczkę i każde z nas odejdzie w swoją stronę. Co ty na to?

"Wasza Wysokość…"

"Tak?"

"Sprawy nieco wymknęły się spod kontroli."

"Jak to?"

"Jestem w dużym niebezpieczeństwie."

– Tak po prostu? – spytał Abraham.

– Tak po prostu – odparł Szczurołap.

Na chwilę Alyssa wstrzymała oddech. Była gotowa w każdej chwili wyciągnąć zza pleców już przygotowaną kulę światła i wbić ją któremuś z mężczyzn w twarz. Bała się jedynie, że nie trafi. A wtedy już na pewno będzie po niej.

Błagała wszystkich bogów, żeby krasnolud nie przystał na tę propozycję. Ale czemu miałby tego nie zrobić? Kim dla niego była? A kim był dla niego Bernie? Wiedziała, ze nie może liczyć na wspaniałomyślność losu. Wiedziała, że musi przygotować się na śmierć. Wiedziała, że musi przygotować się na walkę ze swym towarzyszem. Bała się jak jasna cholera.

– Nie – rzekł nagle Fahrenheit, sprawiając, że serce magini przestało na chwilę bić.

– Nie? – spytał Szczurołap.

– Nie będę uciekał jak tchórz. Starczy mnie tego. Pogadam z Kaczym Dziobem.

"Alarm odwołany, Wasza Wysokość."

Dałem twojemu pupilkowi szansę, Layretto. Żałuj, że nie raczył jej wykorzystać.

"Co? Kim jesteś?"

Pożegnaj się, cesarzowo…

"Alysso!"

– W porządku – rzekł Szczurołap. – W takim razie zapraszam do środka.

Odsunął się z progu. Krasnolud popchnął lekko drzwi.

– Jestem prawie pewien, że to pułapka – powiedział jeszcze szybko do swej towarzyszki. – Ale mimo to musimy tam wleźć.

Magini skinęła głową. Zrobili krok i znaleźli się w środku.

Jedyna droga ucieczki zatrzasnęła się za ich plecami.

***

– Gotowa?

– Gotowa.

– Pewnie zginiemy.

– Bądź optymistą.

Na schodach czaił się łucznik. Krasnolud wystrzelił. Bełt wbił się w serce mężczyzny, gruchocząc mu żebra. Najemnik stał jeszcze na chwilę, patrząc na dziwny przedmiot sterczący mu z piersi, po czym upadł. Zaczął staczać się w dół po nierównych, kamiennych stopniach.

Kolejny chłopak, elf, zablokował cios tarczą. Kusza roztrzaskała się w drzazgi o metal, lecz gdy wojownik odsłonił się, by odpowiedzieć atakiem, Abraham wepchnął mu ostrze sztyletu pod żebra. Aż po rękojeść. Gdy chłopak kaszlał krwią, Fahrenheit złapał go za kark, drugą ręką sięgając po Evalindę.

Strzała ledwie musnęła ramię Alyssy, która natychmiast wypuściła ogromny pocisk ze światła, który rozjaśnił całe pomieszczenie i oślepił wszystkich obecnych. Rozległ się huk. Wśród wrzasków najemników zawaliły się schody. Wielu wojowników spoczęło pod kamieniami.

Jeden pośród zabójców, człowiek, sięgnął po pistolet i wystrzelił. Abraham szybko zasłonił się swoim nowym przyjacielem, tym ze sztyletem pod żebrami, lecz i tak poczuł siłę uderzenia. Popchnął ciało w kierunku zaskoczonego strzelca, a sam pobiegł za nim. Cios topora niemal urwał najemnikowi głowę.

– Mało tu światła! – krzyknęła magini.

Rzeczywiście, wnętrze wieży było oświetlone jedynie przez promienie słoneczne wpadające przez rzadko rozmieszczone, wąskie okna. Panował półmrok.

– Nie pierdol! – odpowiedział jej krasnolud.

Zasłonił się ramieniem przed ciosem miecza. Czuł, jak jego karwasz wgniata się pod wpływem uderzenia. Cholernie bolała go lewa ręka. Odpowiedział szybkim prawym prostym wymierzonym w szczękę. Trafił. Po chwili ostrze topora rozorało brzuch najemnika, wystawiając jego wnętrzności na widok publiczny.

– Rusz się! Berniego nie ma! Nic tu po nas!

– Jeszcze chwila!

Ostrze sztyletu rozcięło Abrahamowi policzek. Odepchnął atakującego, kolejny cios przeszył jedynie powietrze. Krasnolud wbił w niego topór, celując w bok. Widział, jak ciało najemnika niemal złamało się w pół.

W tym momencie Alyssa wysadziła dużą część ściany. Wybiegła przez powstały otwór. Krasnolud ruszył za nią.

– Przepraszam – syknęła. – To miały być drzwi.

– Tak i lepiej – stwierdził Fahrenheit, dobijając jednego z najemników. – Przynajmniej wieża się zawali.

Rzeczywiście, kilku pozostałych wojowników wybiegło z budynku tą samą drogą co oni. Stanęli przed zakrwawionym, wściekłym krasnoludem i maginią, wyposażoną w mały, zgrabny pistolet, wcześniej schowany za pasem. Zawahali się na sekundę, po czym złożyli broń. Abraham skinięciem głowy pozwolił im odejść.

– Jesteś ranny? – spytała Alyssa, patrząc jak przeciwnicy się oddalają.

– Nic poważnego. Nie widziała żeś nigdzie naszego słowika?

Magini rozejrzała się po oklicy. Natychmiast dostrzegła schyloną postać w kapeluszu, która w pełnim skupieniu stroiła sobie lutnię.

– Stoi tam, gdzie stał – oznajmiła zaskoczona.

– A to dobre – stwierdził krasnolud i ruszył w jego stronę.

Gdy Szczurołap go zobaczył, odłożył lutnię, wstał, zdjął kapelusz i po raz kolejny ukłonił się szarmancko. Alyssie przyszło do głowy, że ów grajek jest jednym z najdziwniejszych ludzi, jakich kiedykolwiek dane było jej poznać. A zaznaczyć należy, że ostatnio ponawanie specyficznych ludzi stało się dla niej codziennością.

Wciąż dziwił ją widok jego twarzy. Jeszcze nigdy nie widziała mężczyzny, po którego obliczu tak trudno było poznać jego wiek. Zabójca mógł mieć dwadzieścia lat, ale mógł mieć również ich czterdzieści, lub nawet pięćdziesiąt. Albo jeszcze więcej. Był niezwykle, wręcz urzekająco przystojny. Dziewczyna zastanowiła się, czy nie mają do czynienia z elfem, który postanowił ściąć sobie uszy i udawać człowieka.

– Cieszę się, że nic poważnego wam się nie stało – rzekł Morenyjczyk z szerokim uśmiechem na twarzy. – Nie wybaczyłbym sobie, gdybyście zostali ranni, albo jeszcze gorzej, z mojego powodu.

– Jesteś nienormalny – stwierdziła magini.

– To prawda – zgodził się jej rozmówca, kiwając głową w udawanym żalu.

– Po cholerę to było? – spytał Abraham.

– Po cholerę co było? – odpowiedział pytaniem Szczurołap.

– Po cholerę to mięso armatnie? Mówiłeś, żeś niegłupi. Doskonale żeś wiedział, że z palcem w rzyci uda nam się ich rozpieprzyć. Więc po jaką zarazę pozwoliłeś tym gołowąsom zdechnąć, hę?

– Masz wyrzuty sumienia, ponieważ zabiłeś tych strasznych najemników?

– Wystaw se, łajdaku, że mam.

– A czy ty, piękna Alysso, masz wyrzuty sumienia, ponieważ zabiłaś tych strasznych najemników?

– To byli amatorzy – westchnęła magini. – Słabo wyszkoleni, słabo uzbrojeni, w większości młodsi ode mnie. Oczywistym było, że nie mogą liczyć na wygraną w walce z doświadczonym krasnoludzkim wojownikiem, weteranem tylu walk, w dodatku wspieranym przez wysoko postawionego maga światła. Ty też musiałeś to wiedzieć. Oni nie poradziliby sobie z oddziałem straży miejskiej, mimo tak znacznej przewagi liczebnej. Wysyłając ich na spotkanie z nami, wysłałeś ich na pewną śmierć.

– Nie zapytałem, czy ja powinienem mieć z tego powodu wyrzuty sumienia, tylko czy ty je masz, skarbie.

– Nie powinnam, bo to ty ich zabiłeś, zimny sukinsynu. Ale skoro pytasz: tak, mam z tego powodu wyrzuty sumienia.

– Ach, to świetnie! Bo przecież was ostrzegałem, gołąbeczki, że jak tam wejdziecie, wyrządzicie swojemu sumieniu nieodwracalną krzywdę. Czyż nie jestem wszechmądry? Weszliście, zabiliście kilku frajerów (co, umówmy się, nie było takie trudne, wszak oboje jesteście równie wprawnymi mordercami, co ja) i od razu serducho boli. Oj, biedactwa, biedactwa. A trzeba było przystać na moją propozycję, to by wszystko było dobrze, a Farenheita by w dodatku ramię nie bolało.

– Gdyby się mnie uśmierciło tę laskę, moje sumienie bolałoby mocniej, niż przez te kilka dzieciaków, zamordowanych w obronie własnej – warknął krasnolud.

– Naprawdę? Nie mógłbyś się pogodzić ze zgonem sendarskiej suki, która trzyma cię na smyczy? Która stoi ci na drodze do niepodległości? Oj, zmiękłeś na starość, Abe. Kiedyś nie miewałeś podobnych problemów.

– A skąd niby tobie może się to wiedzieć, hę?

– Ależ, Abrahamie. Ja wiem wszystko.

Witam serdecznie, Layretto. To dla nas wszystkich był ciężki dzień, nieprawdaż? Ja flirtuję na całego z twoim pupilkiem i jego blond dziewoją, a ty grzejesz swój zgrabny tyłeczek na tronie i zdzierasz gardło, wykrzykując rozkazy. Biedactwo. Powiedz, miałaś może dzisiaj jakieś poważne problemy, lub dylematy, jakim to nieraz stawiają czoła ludziska w koronach na głowach?

"Kim ty, do cholery, jesteś?"

Oj, widzę, że miałaś. Aż trudno uwierzyć, że twoi ludzie zawracają ci twój cenny móżdżek taki sprawami, jak jacyś protestujący studenci… Nawet jeśli był to protest na tak znaczącą skalę. I co zrobisz, śliczna? Stracisz ich? Szybciutko, powiedz, nie buduj niepotrzebnego napięcia!

"Jak…? Na bogów, ty jesteś…!"

Hohoho, jakież to dziwne rzeczy krążą w twojej głowie! Nie wiem, czy pasują do twojego majestatu! Dopiero teraz uświadomiłem sobie, jak muszą ci doskwierać ci wszyscy ochroniarze nie odstępujący cię ani na krok. Nie spodziewałem się, ża tak wysoko postawione osoby, mają równie przyziemne problemy.

"Won z mojego umysłu!"

– Co to ma niby znaczyć, że wiesz wszystko? – spytała Alyssa.

– To znaczy, że znam każdą twoją myśl. To znaczy, że znam każdy twój ruch, więc walka ze mną jest w zasadzie niemożliwa. To znaczy również, że jestem na tyle potężny, że nie powstrzyma mnie nawet naturalna blokada krasnoludów.

W jakiż to sposób zamierzasz się ode mnie uwolnić? Sądzisz, że twoja świta może się ze mną równać? Żałosne. Urodził mnie człowiek, ale powstałem z elfiego nasienia, skarbie. Jestem potężniejszy, niż jesteś w stanie to sobie wyobrazić. Jestem skazą, której trafił się niezwykle potężny talent… Czas poznać wszystkie twoje sekrety…

"Moi magowie cię zniszczą, skurwysynu! Namierzą cię, a potem będziesz błagał mnie o śmierć!"

Tak ci się wydaje, maleńka? Muszę niestety rozwiać twoje marzenia, niczym sen złoty. Jesteś teraz w mojej władzy. Jeśli będę miał taką ochotę, to ja zabiję ciebie. Dlatego odwołaj swoich ludzi i posłuchaj uważnie. Wsłuchaj się w dźwięk mojego niezwykle seksownego głosu. Dostałem dużo pieniędzy, żeby się czegoś od ciebie dowiedzieć. I uwierz, że się dowiem. Pozdrowienia od wszystkich twoich wrogów.

"Nie wierzę. Alysso! Alysso!"

Nie dorwiesz jej, słońce. Skutecznie ją zablokowałem.

– Laska! – wrzasnął nagle Abraham. – To jest mag umysłu!

– Co? – spytała magini.

Ale krasnolud już był przy niej. Jednym szarpnięcem zerwał z niej suknię, by dostać się do ozdobionego runą ramienia. Dziewczyna próbowała mu się wyrwać, by okryć swoją nagość, ale krasnolud był zbyt silny. Wyszarpał jej zza pasa jej własny sztylet i z całej siły wbił go w obnażone ramię Alyssy. Magini wrzasnęła. Polała się krew. Krzyknął również Szczurołap.

– Dobra robota – syknął zabójca. – A teraz dobranoc.

Na te słowa Fahrenheit upadł bezwładnie na ziemię. Chwila później obok spoczęła pozbawiona przytomności Alyssa. Szczurołap spokojnie wrócił do strojenia lutni, po czym zagrał im spóźnioną kołysankę.

XX

Na powierzchni nadeszła noc. Zgasły vidońskie światła. Abraham siedział w starym, skrzypiącym fotelu, który zostawił mu w spadku ojciec. W dłoni trzymał pełen piwa kufel. Słuchał ciszy, tak rzadko spotykanej w Ertinoshee. Przed nim, na podobnym fotelu, siedziała Yelena. Robiła na drutach. Fahrenheit uśmiechnął się do niej nieśmiało.

Tylko wobec niej potrafił być nieśmiały.

– Kochana – wyszeptał. – Straciłem strzelbę, co żem ją nazwał twoim imieniem.

– Naprawdę? – zasmuciła się jego żona. – Cóż to się z nią stało?

– Wybuchła.

– Nic to – uśmiechnęła się. – Kupisz sobie nową. Też nazwiesz ją po mnie?

– Każdej będzie nazywało się po tobie.

– Jesteś taki słodki.

– Tylko nikomu o tym nie mów.

– Się wie, twardzielu – puściła do niego oko.

Siedzieli tak, słuchając ciszy. Abraham rozmyślał o tym, co utracił. Zastanawiał się, czy było warto. Czy to kiedykolwiek miało jakikolwiek sens. Zastanawiał się też, co bardziej było temu wszystkiemu winne. Sendarska strzała, czy może jego duma.

Nie mógł przestać patrzeć na Yelenę. Na jej pucołowate policzki, na kosmyk jasnych, miedzianych włosów, nieustannie wymykający się i zasłaniający jej twarz. Na długi warkocz, który opadał na jej pierś, sięgał aż do pępka. Na jej piękne błękitne oczy. Na najpiękniejszy w Shedinie uśmiech, którym, w jednej chwili, była w stanie ukoić całą jego złość. Nikt inny tego nie potrafił.

– Tęskniłem za tobą – powiedział, drapiąc się w zakłopotaniu po łysym czerepie.

– Ja za tobą również – odparła, patrząc mu w oczy. – Nie obwiniaj się, staruszku. Przestań tak na mnie patrzeć. Warto umrzeć za coś, w co się naprawdę wierzy.

– Tak myślisz?

– Oczywiście. Zmarło mnie się, owszem, ale teraz wiem, że ty przeżyłeś. Cholernie mnie to cieszy, wiesz?

– Wiem – uśmiechnął się. – Ale zdradzam swoje przekonania.

– Tylko dlatego, że pod tą warstwą tłuszczu, kryje się dobre, wrażliwe serce, o które nikt by cię nie podejrzewał. Jesteś najlepszym z krasnoludów, kochany. Któż może to wiedzieć lepiej ode mnie?

– Skąd mam wiedzieć, czy to ty, czy to jedynie sztuczki tego cholernego maga?

– Och, Abie, ależ jakie to ma znaczenie? – Yelena podeszła do niego i pogłaskała go po łysej głowie. – Nieważne, co jest prawdą. Ważne jest jedynie to, w co wierzysz. To wiara sprawia, że jesteś szczęśliwy, pobudza cię do działania. Gdyby kierowała nami tylko rzeczywistość, bylibyśmy jak zwierzęta, bez żadnych szlachetnych celów, marzący tylko o przetrwaniu. Jesteś na to za wielki, staruszku. Nie nadajesz się na zwierzę.

– Strasznie bez ciebie pusto.

– Chcesz, żebym tu była, prawda?

– Oczywiście – powiedział, obejmując ją.

– Więc tu jestem. teraz powiedz mi, proszę… Gdzie podziały się twoje włosy?

– Wypadły, kochana. Gdzie jest Eva?

– Już ją wołam, staruszku.

Pocałowała go, po czym zręcznie oswobodziła się z jego objęć.

– Evalindo! – krzyknęła. – Tatuś chce się z tobą widzieć!

– Już idę, matulu! – odpowiedział jej cieniutki głosik.

Wbiegła po chwili, maleńka, pulchniutka, z włosami splątanymi w dwa rude warkocze. Uśmiechała się, ukazując kilka szczerb pomiędzy zębami. Była w wieku, w którym zaczynają wypadać mleczaki. Wbiegła do pokoju, pisnęła na powitanie, wskoczyła Abrahamowi na ramiona. Ten zakręcił nią w kółko. Śmiała się. Fahrenheit mógł wiecznie słuchać tego śmiechu.

W końcu postawił ją na kamiennej podłodze i ukląkł przed nią.

– Evalinda – wyszeptał.

– Rozdeptały mnie konie, wiesz, tata?

– Wiem, słońce. Już nic nie mów.

Przytulił ją mocno. Marzył, by ten moment trwał, aż zakończy się Shedin. Nie zamerzał nigdy wypuścić swojej córki z rąk. Czuł na karku jej spokojny oddech. Chciał wierzyć, że to dzieje się naprawdę. Że ostatnie jedenaście lat nigdy się nie wydarzyło. Że nigdy jej nie stracił.

Tego dnia, po raz pierwszy od ponad dekady, Abraham de Fahrenheit zapłakał. Płakał tak długo, aż skończyły mu się łzy. A gdy tak się stało, wcale nie wypuścił Evy z rąk. Wciąż ją tulił.

Przestał dopiero, gdy zorientował się, że trzyma w ramionach martwe dziecko.

***

– Dlaczego mi to robisz?

Chcę cię lepiej poznać, Abrahamie.

– Oszaleję.

Być może już jesteś szalony.

– Zabiję cię.

Szczerze w to wątpię.

***

Sendarczyk, Morenyjczyk, Vidończyk, Darmandejczyk, Lasitrianin, Nord, czy Południowiec.

Człowiek, elf, krasnolud, niziołek, gnom, atlantianin, Karra'danin, czy nawet g'n'sae.

Rasista, morderca, homofob, pedofil, seksista, czy psychopata.

Mężczyna, czy kobieta.

Nieważne.

Wszyscy umierają tak samo.

Wszyscy jesteśmy tylko zwierzętami.

***

– Czemu się nade mną znęcasz?

***

Widziałem jak stąpasz po ziemi

Nigdy nie mogłeś wyczuć gruntu

Widziałem jak patrzysz na innych

Nigdy nie będziesz należał do tego świata

Nieważne że się nie rymuje

Ważne że w to wierzysz

***

Ależ śmierdziało wokół, gdy Fabienne płonęła na stosie.

Ależ był wściekły, gdy dowiedział się o śmierci Larseya.

Ależ czuł się winny, gdy sendarscy żołnierze ciągnęli Gobiego po ziemi.

Ależ płakał, gdy widział jak Yelena umiera od pojedynczej strzały.

Ależ chciał zdechnąć, gdy pod końskimi kopytami umierała jego córka.

***

Lubisz się kąpać w tęczowej posoce jednorożca?

– Moim ulubionym posiłkiem jest ludzka duma.

Najważniejszym spojrzeniem jest to, którym obdarza cię konające dziecko.

– Mój mózg powoli wypływa poprzez oczy.

To dobrze.

***

– Fahrenheit! Kryjówka spalona!

– Co?!

– Imperialne psy znalazły twoją żonę!

Abraham zeskoczył z konia i stanął przed Vanyarem. Spojrzał mu prosto w oczy, co nie było łatwe, gdyż ów mężczyzna miał niemal siedem stóp wzrostu. Krasnolud mierzył nieco ponad metr czterdzieści.

– Nie kłamiesz aby?

– W żadnym wypadku! Twoja rodzina jest w niebezpieczeństwie!

– W takim razie nie mam wyboru. Vanyarze, zostajesz z Gobim. Masz pomóc mu wydostać się z miasta. Mnie się wraca po Yelenę i Evę.

– Stój! – krzyknął nagle jego krasnoludzki przyjaciel. – Wszystkie bramy obstawione! Nie ma się mnie gdzie skryć! Jam mam niby uciec bez ciebie?!

– Pluję na to – warknął Fahrenheit. – Wracam po familię!

– Abraham, ja zginę bez ciebie!

– Dasz radę, Gobi. A jeśli nie, to do zobaczenia w zaświatach.

Po czym wlazł na konia, z niewielką pomocą Vanyara, i odjechał. Po chwili zniknął zakrętem. Oczy jego przyjaciół widziały jedynie zakrwawioną, ozdobioną dziesiątkami trupów ulicę. Fahrenheit zniknął.

Dalej sprawy potoczyły się szybko.

Śmierć Yeleny. Śmierć Evy.

Rozpaczliwe poszukiwania przyjaciół.

Nie udało się odnaleźć żadnego z nich.

***

– Ilu mnie to jeszcze krotnie pokażesz?

Tyle razy, ile będzie trzeba.

– Po cholerę ci to?

Zastanów się nad tym.

– Chyba wiem, co zamierzasz. Wiedz, że to się tobie nie uda. Już ja się o to postaram.

Ciekaw jestem, w jaki sposób zamierzasz mnie powstrzymać.

– Wiesz, gryzoniu, bądź co bądź jesteśmy w moim umyśle.

I?

– To mnie się go kształtuje.

I? Co zamierzasz zrobić? Ocalić Gobiego? Wtedy zginie twoja rodzina, Abie. Wcale nie uwolnisz się od cierpienia.

– O nie, Szczurołapie. Mam zamiar ocalić całą trójkę.

Kłamiesz. Chciałeś ocalić Gobiego i dopiero, gdy uznałem twój plan za bezsensowny na poczekaniu wymyśliłeś sobie inny cel. Nie miałeś jednak czasu go przeanalizować, więc nie dotarło do ciebie, że jest to niewykonalne.

– To jest mój umysł, do kurwy nędzy! Mogę zrobić w nim co zechcę!

Niestety nie. Ponieważ to ja nim władam.

– Założymy się?

Improwizujesz. Przecież czytam w twoich myślach.

– Założymy się, czy nie?

W porządku. Załóżmy się. Jeśli uda ci się uratować całą trójkę – Gobiego, Evalindę oraz Yelenę – twój umysł zostanie uratowany. Zaprzestanę kierowania cię w stronę obłędu, a ty powrócisz do rzeczywistego świata. Zaś jeśli przegrasz…

– Hm?

Jeśli przegrasz, to pozostaniesz tu na zawsze, a ja będę gwałcił twoją świadomość aż nic z niej nie zostanie, nawet najbardziej skrywane resztki. Zgoda?

– Zgoda. Przecie i tak nie mam wyboru.

Nie da się ukryć.

– Czytasz w myślach, chłopie. Nie znasz jeszcze wyniku naszego zakładu?

Być może znam, ale dla ciebie wciąż pozostaje tajemnicą. Wszystko w swoim czasie, Abrahamie.

– To co? Do roboty?

Do roboty. I powodzenia.

***

– Jest pan aresztowany za działania skierowane przeciwko koronie – powiedział strażnik. – Proszę złożyć broń.

Abraham de Fahrenheit nie złożył broni. Abraham de Fahrenheit chwycił pistolet i wypalił sobie w łeb.

Co to ma, kurwa, być?

***

Narzeczona Abrahama, Yelena, była w ciężkim szoku, gdy podczas romantycznego spaceru, jej niedoszły mąż skoczył z urwiska. Spojrzała w dół, jednak nie była w stanie dojrzeć ciała kochanka, które znajdowało się wiele setek metrów niżej, połamane, zalane krwią, bez najmniejszej iskierki życia.

Widownia honorowego pojedynku była w takim samym szoku, gdy jeden z walczących, niejaki Fahrenheit, nabił się na miecz swojego przeciwnika, nie sięgając nawet po topór. Szermierz i świeżo upieczony zabójca, wnuk barona Lettenhove, zepchnął truchło krasnoluda z ostrza, po czym przyjrzał się mu, z niezwykle głupią miną.

– Uważaj! – ryknął Marlan. – Pod żadnym pozorem nie podchodź! To gowinia królewska, jest cholernie jadowita! Jedno ugryzienie i zdechniesz po… – przerwał widząc, że jego przyjaciel, Abraham, padł właśnie martwy od ukąszenia.

Share'nak, wojownik ludu Karra, był w bardzo złym humorze. Chociaż nie. Jego humor możba było nazwać złym, zanim ten cholerny, rudy kurdupel podszedł do niego i kopnął go w piszczel. Teraz był o wiele gorszy. Nie myśląc wiele, Share'nak wstał, wyprostował się na całe swoje dwa i pół metra wzrostu i ryknął głośno, obnażając kły i proponując krasnoludowi, by ten się jak najszybciej oddalił. Kurdupel nie posłuchał jednak i spróbował napluć Karra'danowi w pysk. Nie udało mu się to, dosięgnął jedynie do włochatej, twardej niczym skała, piersi. Wtedy wojownik ryknął ponownie, chwycił krasnoluda za brodę, po czym zgniótł go na miazgę, obryzgując wszystko wokół krwią. Jego humor natychmiast uległ znacznej poprawie.

– Popilnuj tego – poprosił Larsey, po czym wyszedł. Wzrok Abrahama natychmiast spoczął na licznych beczkach prochu, które to stały nieopodal. Jego dłoń zaś powędrowała do krzesiwa…

***

Dość tego! Czy możesz mi powiedzieć, co ty, do jasnej cholery, robisz?!

– Nie wiesz? A przecie ponoć czytasz w myślach.

Co zamierzasz w ten sposób osiągnąć?!

– Spróbuj zgadnąć. Sam żeś mówił, żeś niby taki mądry.

Zaczynasz mnie naprawdę poważnie denerwować!

– I co mi zrobisz?

Mogę cię na przykład zabić.

– Ale z jakiegoś powodu jeszcze tego nie zrobiłeś. Poza tym żeśmy się chyba założyli, nie?

O żesz ty, cholerny…

***

Tu! Tu się nie zabijesz!

Fahrenheit znajdował się w maleńkiej łódce, na środku Wielkiego Morza. Wszędzie wokół niego rozciągał się wodny bezkres. Krasnolud jakoś nie przypominał sobie podobnej sytuacji w swoim życiu. Wyglądało na to, że Szczurołap przestał operować wyłącznie wspomnieniami.

– Takiś tego pewien? – zapytał więc na głos. – To nie wiesz, że mnie się nie potrafi pływać?

Na bogów… Czego chcesz?

– Przeczytaj w moich myślach.

Zabiję cię.

– Więc to zrób.

Nie spełnię twoich pieprzonych żądań. To ja tu jestem magiem umysłu i to ty jesteś w mojej władzy, nie odwrotnie. Żadna z moich ofiar nie będzie mnie szantażować. Jeszcze chwila i rozpierdolę ci łeb, tłusta świnio.

– Skoro tak… – Abraham przygotował się do skoku.

Stój! Dość tego! Trochę się zagalopowałem z tą tłustą świnią. Jestem pewien, że to same mięśnie, naprawdę.

– Nie o to mnie biega.

Ech… Dobrze. Niech ci będzie. Od początku wiedziałem, że jakoś mnie przechytrzysz. Musiałeś zaatakować moje ambicje. Ale dobrze. Będzie po twojemu. Lepsze to, niż ciągłe wyciąganie cię ze szponów śmierci. Przeniosę cię do tego wspomnienia, które tak bardzo chcesz odwiedzić.

– Jak miło.

Przygotuj się do podróży.

***

Abraham de Fahrenheit stał sobie spokojnie, oparty o latarnię, na jednej z ulic Ertinoshee, stolicy Vidonu. Dosłownie przed paroma minutami był ze znajomymi w karczmie, na małej partyjce pokera i kilku piwach. Za godzinę miał spotkać się ze swoją piękną dziewczyną, Yeleną. Poznał ją w Kamiennym Parku, gdzie to razu pewnego przyprowadził ją na spotkanie Hamish, przyjaciel Abrahama, student prawa na Imperialnym Uniwersytecie Clerione. Yelena była jego koleżanką, studiowała historię. Tym właśnie zresztą niezwykle Fahrenheitowi imponowała. Nie było wielu uczonych krasnoludek.

Teraz Abraham odpoczywał. Oglądał sobie świat, podgryzając wzięty na wynos, pieczony, barani udziec. Z pistoletem u boku, przyglądał się mijającym go krasnoludom. I nie tylko, gdyż w tłumie było bardzo wiele gnomów, niziołków, jak również ludzi, głównie strażników, którzy przybyli tu na przymusową służbę z Sendarii. Ów przymus był zapewne powodem ich strasznie nieprzyjemnego usposobienia.

Zabawne, że Abraham tak bardzo wczuł się w to piękne wspomnienie, że dopiero widok uzbrojonych po zęby sendarskich żołnierzy przypomniał krasnoludowi w jakim celu się tu znalazł. Rozejrzał się wokół i, gdy był pewien, że nie spoczywa na nim niczyj ciekawski wzrok, narysował na ulicy maleńką runę, jedyną jaką dane mu było poznać. Był pewien, że dobrze zapamiętał to miejsce.

– Łapać go! – usłyszał znajomy wrzask. We wspólnysłowie, ale z silnym sendarskim akcentem. – Ten skurwiel zaatakował imperialnego strażnika na służbie! Ciąży na nim kara śmierci! Każdy, kto pomoże mu w ucieczce, zawiśnie razem z nim! Z drogi, kmiocie!

Nagle spośród tłumu wybiegł młody, ludzki mężczyzna. Miał niezwykle jasne włosy, splecione w maleńki warkoczyk, który zabawnie majtał się za jego głową, gdy chłopak pędził, przepychając się przez zaciekawiony tłum. Po rysach twarzy uciekiniera, Abraham natychmiast domyślił się, iż jest on Morenyjczykiem. Przygotował się.

Tak jak pamiętał, wszystkie krasnoludy zeszły biedakowi z drogi. Tak jak się spodziewał, jeden z Sendarczyków na owej drodze mu stanął, na co Morenyjczyk zareagował szybkim cięciem, wykonanym za pomocą schowanego wcześniej w rękawie sztyletu. Trysnęła krew. Zrosiła błękitny kapelusz jakiejś, przebywającej tu zapewne na wakacjach, ludzkiej damy. Kobieta zemdlała. Reszta przechodniów wpadła w panikę. Rozpętał się chaos.

Tak jak Abraham się spodziewał, uciekinier wpadł w narysowaną przez niego runę, po czym, tak jak Fahrenheit zaplanował, przewrócił się i porysował bruk zębami. Niestety, dalszy plan krasnoluda zszedł na psy, w momencie, gdy goniący Morenyjczyka strażnik potknął sie o leżącego i padł na pysk w ślad za nim. Kolejny Sendarczyk zawadził o swojego kolegę i przewrócił się na jedno z uciekających dzieci, co spowodowało, że pewien brodaty, uzbrojony Vidończyk strzelił owego strażnika w zęby. Sądząc po dźwięku, złamał mu szczękę. Sendarczyk chwycił miecz. Chaos przerodził się w piekło, gdyż w obronie kolegi stanęła kompania krasnoludów, również uzbrojona, niczym na wyprawę wojenną. Skazany na śmierć skorzystał z okazji, podniósł się z wybrukowanej ulicy i zaczął spieprzać ile sił w nogach. Abraham zaklął siarczyście, po czym ruszył za nim.

– Moja sakiewka! – krzyknął przy tym, starając się wypaść jak najbardziej wiarygodnie. – Jakiś skurwysyn zajebał mi sakiewkę! Nogi z dupy powyrywam!

Podniósł porzuconą przez nieuważnego przechodnia laskę, po czym zaczął, za pomocą silnych razów, przedzierać się przez tłum. W końcu spostrzegł Morenyjczyka, który to właśnie zamierzał wbiec w jakiś ciemny zaułek. Abraham nie zamierzał mu na to pozwolić. Przymknął prawe oko, by spojrzeć w powiększający okular. Wycelował. Wystrzelił. Lewa stopa uciekiniera zamieniła się w krawą miazgę. Ranny upadł, a następnie wrzasnął przeciągle.

– Mam cię, psi synu! – ryknął Fahrenheit. – Oddawaj moją sakiewkę, szujo ty!

– Co ty chrzanisz?! – wycedził Morenyjczyk przez zęby. – Nic ci, kurwa, nie ukradłem!

– Jasne. Wy, ludzie, zawsze tak mówicie!

– Dokładnie! – poparł go, ku zaskoczeniu Abrahama, jeden spośród gnomów. – Człowieki jeszcze gorsze od skrzatów! Nasienie złodziejskie, psia ich mać!

– Ale ja naprawdę nic nie ukradłem – bronił się mężczyzna. – A ten świr rozpieprzył mi stopę!

– Dość gadania – warknął Fahrenheit, wznosząc się na wyżyny swych umiejętności aktorskich. – Oddawaj moją kasę, albo tak cię kopnę w dupę, że ci gówno zęby wybije!

– Tylko tu podejdź – syknął uciekinier, sięgając po nóż. – Upuszczę całą krew z twojego tłustego cielska!

– Jak chcesz. Więc odstrzelę ci jajca.

– Musisz przeładować. A nie widzę, żebyś miał ze sobą proch.

– To gnomi dwustrzał, skarbie. Wystrzeli jeszcze raz, starczy zmienić przedziałkę.

– A niech cię, sukinsynu.

– Bywaj zdrów, Kaczy Dziobie.

Krasnolud szybkim ruchem nacisnął na zasuwkę, by wprowadzić do zamka nową porcję prochu. Nacisnął na spust. Skałka uderzyła o krzesiwo. Iskra upadła na panewkę. Pistolet wystrzelił. Kula poszybowała i wbiła się wprost w lewą pierś Morenyjczyka, rozsadzając mu serce i powodując natychmiastową śmierć. Bezwładne ciało uderzyło o bruk.

– Dobrze mu tak – gnom splunął. – Gnida złodziejska.

Abraham de Fahrenheit całkowicie go zignorował. Uśmiechnął się z wyższośćią. Zadanie wykonane.

Bernie zginął przy ich pierwszym spotkaniu, więc nigdy nie wprowadził swojego przyjaciela do ruchu oporu. Nigdy nawet nie zaprzyjaźnił się z Abrahamem, gdyż ten nigdy nie uratował go przed strażą. W wyniku tego, Fahrenheit nigdy nie wciągnął do konspiracji swoich znajomych i nigdy nie naraził swojej rodziny na śmierć. Yelena, Eva oraz Gobi byli całkowicie bezpieczni. A wszystko to dzięki śmierci jednego człowieka.

A niech cię, sukinsynu.

Szczurołap bezwiednie powtórzył ostatnie słowa Berniego. Zakład to zakład. Fahrenheit z uśmiechem czekał na wolność.

***

Przed Abrahamem stały trzy dziewczynki. Stojąca w środku złożyła palce w pistolet i udała, że strzela tej po lewej w głowę. Cel ataku rozpadł się na miliony kawałków, obryzgując wszystko wokół krwią i kawałkami mózgu. Dziewczynka dmuchnęła w lufę, po czym schowała ją do wyimaginowanej kabury.

– Do widzenia – rzekła trzecia, jedna z pozostałych przy życiu.

– Będziemy tęsknić – dodała zabójczyni.

– Żegnajcie – powiedział Fahrenheit z uśmiechem.

Cieszył się na myśl, że już wkrótce uwolni się od tego koszmaru.

Nigdy w życiu nie przyszłoby mu do głowy, że jego umysł jest aż tak popierdolony.

XXI

Alyssa obudziła się w całkowitej ciemności. Wszędzie słyszała głosy, mówiące w nieznanym języku. Przeczuwała niebezpieczeństwo.

Chwilę później dowiedziała się, jak bardzo słusznie.

***

Nim Abraham otworzył oczy, do jego uszu dotarła muzyka. Grana była na flecie, niezwykle powoli, wręcz odprężająco. Krasnolud był pewien, że melodię tę napisał elf. Z doświadczenia wiedział, jak straszni byli wśród nich nudziarze.

Rozejrzał się. Pomieszczenie w którym przebywał wystrojem przypominało loch, co nie nastrajało Fahrenheita zbyt pozytywnie. Na ścianie paliła się, a raczej tliła, samotna pochodnia, której blady blask rozlewał się po okolicy i umożliwiał zobaczenie czegokolwiek. A jedyną rzeczą wartą oglądania był tutaj Szczurołap, który siedział jak zwykle pod ścianą i, co niezbyt zaskakujące, pogrywał sobie na flecie, nie zwracając na krasnoluda najmniejszej uwagi.

– Jesteś skazą – powiedział więc Fahrenheit, by zyskać jego zainteresowanie.

Zabójca oderwał instrument od ust, odłożył go obok, po czym obdarzył Abrahama spojrzeniem.

– Obudziłeś się – rzekł, udając zaskoczenie.

– Aha – Krasnolud podniósł się, co nie było łatwe z powodu odrętwiałych kończyn, i również usadowił się pod ścianą. – Mimo, żeś próbował mnie uśpić kołysanką.

– To? – Mag spojrzał na flet. – To nie była kołysanka. To był jeden z najpiękniejszych elfich utworów muzycznych.

– Jasne.

– Skąd wiedziałeś, że jestem skazą?

– Silna z ciebie bestia.

– Dziękuję. Napijesz się piwa?

– Poproszę.

Zabójca wyciągnął zza pleców maleńką beczułkę i rozlał jej zawartość do dwóch kufli, których Abraham wcześniej nie zauważył. Jedno z naczyń podał Fahrenheitowi. Ten wziął łyka. Piwo nie było zbyt smaczne, ale chłodne i nastrajające do przyjemnej konwersacji.

– Powiedz, Szczurołapie – rzekł więc krasnolud. – Gdzie my właściwie jesteśmy?

– W lochach wieży.

– Aha. A czemuś mnie umieścił w lochach?

– A gdzie cię miałem umieścić? Reszta budynku grozi zawaleniem.

– Czemuś gdziekolwiek mnie umieszczał, skoro zamierzałeś puścić mnie wolno?

– Kiedy ja wcale nie zamierzałem puszczać cię wolno.

– Tak? Ale przecież puszczasz.

– Bo wygrałeś zakład.

– No, owszem. Tyle, że tyś przecież jest magiem umysłu, więc od samego początku żeś wiedział, że ten zakład wygram, nie?

– Nie. Specjalnie nie zaglądałem w twoje myśli.

– Eee? A to czemu?

– Abrahamie, Abrahamie. Przecież gdybym zajrzał, to co to by był za hazard?

– Dziwny z ciebie człowiek.

– Przecież ustaliliśmy już, że jestem skazą.

– Dziwna z ciebie skaza.

– Oj tam, oj tam. Mogłem cię, co prawda, od razu pozbawić życia, ale tak się składa, że jak na prawdziwego drapieżnika przystało, uwielbiam bawić się ze swoimi ofiarami. Dlatego też miałem ochotę cię jakiś czas pomęczyć. Inna sprawa, że gdy lepiej cię poznałem, udało ci się zdobyć moją sympatię.

– A to dobre.

– Żebyś wiedział. Nie mam zbyt wielu przyjaciół. Nikt zazwyczaj nie przeżywa wystarczająco długo, by móc nim zostać. A ty… Z początku zacząłem darzyć cię szacunkiem. Zrobiłeś na mnie wrażenie, gdy ocaliłeś Jej Wysokość przed moją mocą, niszcząc runę myśli założoną na Alyssie. Szybka, mądra reakcja. Nie zawahałeś się zranić przyjaciółki. A pokazałeś przecież już wcześniej, jak bardzo ci na niej zależy.

– A tam, zależy. To dobra dziewczyna i tyle.

– Przypominam ci, że czytam w twoich myślach, Abrahamie.

– Dobra, mówże dalej.

– No. Zauważyłem wtedy, że jesteś nie tylko silny, ale również inteligentny, co wcale nie jest normą wśród twoich rodaków.

– Ojej, bo się zacznę czerwienić.

– A potem odkryłem, że mi ciebie żal. A to nie zdarza się zbyt często. Dlatego postanowiłem dać ci szansę.

– Bardzo to wzruszające. Ale dziękuję. Masz jeszcze piwo?

– Nie.

– Szkoda – Krasnolud odrzucił pusty kufel, który z głośnym hukiem odbił się od ściany. – A tak swoją drogą, wspominałeś wcześniej o magini. Gdzie ona właściwie jest?

– Sprzedałem ją handlarzom niewolnikami z Południa.

– Czekaj, czekaj… Że co?!

– Sprzedałem ją handlarzom niewolnikami z Południa.

– Ale że niby jak mogłeś to zrobić?! Już żem zaczął myśleć, że porządny z ciebie gość!

– Ale ze mnie wcale nie jest porządny gość. Jestem zabójcą, w dodatku mieszańcem. Zarabiam na mordowaniu ludzi, korzystam z nielegalnej magii. Właściwie, to zupełnie nieporządny ze mnie gość. Oprócz tego, że mam niebywały talent muzyczny. To akurat jest fajne.

– Ja też żyłem z zabijania, ale nigdy żem nie sprzedawał niewinnych dziewczyn do jakiegoś haremu!

– Wcale nie jest taka niewinna. Zabiła wielu ludzi, ma na sumieniu wiele grzeszków. Uwierz, Abrahamie, bardzo dokładnie przejrzałem jej umysł. Wiem na jej temat więcej, niż ona sama.

– I co? Zasłużyła na bycie rżniętą przez jakiegoś pieprzonego szejka i jego pomagierów?!

– Nie mam pojęcia. Ja tam tylko wykonywałem rozkazy. Ale wątpię, żeby dostała się szejkowi. Jest maginią. Raczej ją wykastrują i rzucą na pożarcie służbie.

– Wcale nie pocieszasz, do kurwy nędzy! Kto ci wydał ten rozkaz? Bernie?

– Ten sam.

– A to sukinsyn w dupę jebany! Niech się mnie tylko dorwie tą świnię w moje łapska, jak skończę, to go matka rodzona nie pozna, a w rodzinnej wiosce będą palcami wytykać, kurwa jego mać! Nic to. Dawno odjechali?

– Jakiś czas temu. Zdaje mi się, że niecały dzień.

– Skoro tak, to muszę lecieć. Cholera, właśnie żem sobie przypomniał, że kusza się mnie rozpieprzyła. Nie masz może żadnej?

– Wśród zabitych przez ciebie najemników, było kilku kuszników. Poszukaj sobie jakiejś.

– A i ten… Koń…

– Też jakiś został.

– Dziękuję, Szczurołapie. Jestem twoim dłużnikiem.

– Żebyś wiedział, Abrahamie. Z twojego powodu wykiwałem Berniego. Ciąży na tobie ogromny dług, o który kiedyś się upomnę.

– Będę czekał. Tymczasem bywaj, przyjacielu.

– Bywaj. I powodzenia.

Fahrenheit kiwnął głową, po czym chwycił leżącą niedaleko Evalindę, otworzył drzwi kopniakiem i wybiegł. Szczurołap zaś wrócił do przerwanej melodii.

XXII

Alyssa przeraziła się niezmiernie, gdy klapa się otworzyła. Promienie słoneczne raniły jej oczy. Osłoniła się więc dłonią i rozejrzała. Zignorowała ciemne sylwetki ludzi, gdyż na razie i tak nie mogła skupić się na ich twarzach. Spróbowała rozpoznać swoje otoczenie.

Okazało się, że była na wozie. To by wyjaśniało podskakujące podłoże i okropne uczucie, które wmawiało jej, że znajduje się w trumnie. Uznała za zabawne, że ledwie kilka tygodni temu Abraham obudził się w takiej samej sytuacji, w dodatku z jej winy. Ciekawe, czy poradził sobie lepiej od niej?

Na jej lewym nadgarstku zawieszona była ciężka bransoleta, do której to przypięty był jeszcze cięższy łańcuch, przymocowany do drewnianej ściany. Szybko zorientowała się, że nie jest on wykonany z żelaza, jak to zazwyczaj bywało. W wyglądzie przypominał srebrny, lecz Alyssa szybko się przekonała, że taki nie jest. Zadowolona, że nie została zbyt ciężko ranna, uznała, że najwyższy czas wydostać się z niewoli. Spróbowała zebrać wpadające do jej więzienia światło, by uformować z niego kulę. Nie udało się. Cząsteczki w ogóle się jej nie słuchały.

– Odpuść sobie, wiedźmo – Usłyszała niski, męski głos, kaleczący wspólnysłów swym okropnym, twardym akcentem. – To niesrebro. Nic nie zdziałasz.

Magini zaklęła szpetnie. Nie dlatego, że ten cham nazwał ją wiedźmą (do podobnych wyzwisk już przywykła). Zdenerwowało ją coś innego. Niesrebro (lub nibysrebro) to niezwykle dziwny, bardzo rzadko spotykany metal. Występował niemal wyłącznie na dalekim Południu. Charakteryzował się tym, że niemal pod każdym względem przypominał czyste srebro. Pod każdym, z wyjątkiem jednego. O ile wspomniany metal szlachetny wspomagał umiejętności magiczne, nibysrebro skutecznie je blokowało. Stąd jego wartość była ogromna. Z jego też powodu, Południe trzymało Imperium w garści jeśli chodzi o handel. A Alyssa była bezbronna.

Przyjrzała się dokładnie swoim oprawcom. Cała piątka (bo tylu ich właśnie było) pochodziła z Południa. Trzej, prawdopodobnie wyższych rangą, należało do rasy białej, choć nikt przy zdrowych zmysłach nie wziąłby ich za obywateli któregokolwiek z państw Środka. Byli ubrani w bogate szaty, nosili pierścienie, a niektóre spośród ich zębów były złote. Alyssie udało się to zauważyć, gdyż szczerzyli się nieustannie. Pozostała, ciężko uzbrojona dwójka należała do niewolniczej rasy Murzynów. W żadnym południowym państwie nie było zbyt wielu wolnych czarnych. Ci prawdopodobnie również byli własnością bogato ubranych mężczyzn, pełniąc przy tym rolę ich ochroniarzy. Mimo swojego wyszkolenia, Magini pomyślała, że nie chciałaby stanąć im na drodze.

– Kim jesteście? – spytała.

Jej głos był niski i chrapliwy. Widać było, że nowi właściciele nie martwili się zbytnio o jej zdrowie, gdyż musiała od dawna nie mieć kropli wody w ustach.

– Moim imieniem jest Azzim – odpowiedział jeden z białych, z czarną brodą i ogromnym nosem. Spod białego turbanu wystawały jego krzaczaste brwi. – Moi dwaj przyjaciele zwą się Imad oraz Khalil. Zajmujemy się kupnem i sprzedażą towaru żyjącego.

– Łowcy niewolników – splunęła, choć domyśliła się tego natychmiast.

– Może ci się to nie podobać, kobieto, ale wiedz, że twoje zdanie się nie liczy – rzekł Khalil, który widocznie posługiwał się wspólnysłowem lepiej od swego przywódcy. – Kupiliśmy cię uczciwie, za rozsądną cenę. Nie była zbyt wysoka, gdyż należysz do plugawej kasty magów, w dodatku jesteś okaleczona. Módl się do swoich pogańskich bogów, żebyś była warta również leczenia, któremu zamierzamy się poddać. Na razie mój przyjaciel Imad posmarował twoją ranę maścią, która powinna uśmierzyć twój ból. Nie patrz na mnie w ten sposób, wiedźmo. Zrobiliśmy to tylko dlatego, że twoje nieświadome jęki nie pozwalały nam się skupić. A nie mogliśmy przecież cię zabić. Coś tam jesteś jednak warta.

– Skoro moje zdanie jest aż tak mało ważne, to czemu w ogóle ze mną rozmawiasz, brudasie? Słyszałam, że nie darzycie kobiet wystarczającym szacunkiem, by zwrócić na nie uwagę.

– Bzdura! – ryknął Azzim i uderzył ją biczem, który wcześniej chował za plecami. Alyssa wrzasnęła z bólu.

– Kobieta jest niżej od mężczyzny, ale wciąż zasługuje na szacunek, choćby dlatego, że rodzi nasze dzieci – wyjaśnił spokojnie Khalil. – Bardzo możliwe, że ty też urodzisz czyjeś dziecko. O ile wcześniej ten ktoś nie postanowi cię zabić. Będziesz jego własnością. Będzie miał prawo to zrobić. Powinnaś więc nauczyć się szacunku do lepszych od siebie.

– Ty miałbyś być lepszy ode mnie? – zaśmiała się nerwowo. – Prędzej zdechnę, niż padnę na kolana przed łowcą niewolników!

– Możemy to załatwić – mężczyzna się uśmiechnął.

– Padniesz na kolana, zdziro! – ryknął nagle Azzim, po czym po raz kolejny uderzył maginię biczem. Alyssa poczuła, jakby w jej nogę uderzył piorun. – I nie tylko to zrobisz! Zrobisz dużo więcej! Wytresuję cię, biała suko! A potem, jak nie będziesz grzeczna, zrobię ciebie moim zwierzątkiem!

Dziewczyna leżała przez chwilę, ciężko oddychając. Jej oprawcy cierpliwie czekali. W końcu podniosła głowę i zapytała:

– Czego chcecie?

– Właściwie, to nie musimy ci odpowiadać, ponieważ kupiliśmy cię legalnie i jesteś teraz naszą własnością, Alykio… – Khalil zerknął na jakiś papierek, podany mu przez Imada. – Alysso Darlyss.

– Nie kupiliście mnie legalnie. Niewolnictwo jest zabronione na terenie Imperium. Z pewnością o tym wiecie.

Azzim zarechotał. Miał obrzydliwy śmiech.

– Mamy w dupie prawa ustanowione przez kobietę – powiedział. – Liczy się prawo Al-Akbar. A nasze prawo, prawo Allaha, pozwala nam na handel słabą rasą.

– Nie wiecie kim jestem? Wszyscy będą mnie szukać. Cesarzowa, wojsko…

– Jesteś tego pewna? – zapytał Khalil. – Z tego co mówił Szczurołap, wszyscy sądzą, że nie żyjesz. Twoja pani z pewnością już spisała cię na straty. Szkoda jej złota, na szukanie trupów.

– Skoro tak, to po co tracicie czas na rozmowę, przystajecie, zamiast gnać przed siebie? Powinniście chcieć jak najszybciej wydostać sie z Imperium.

– Zdradzimy jej to, Azzimie? Przecież nie musimy.

– Ale możemy – rzekł przywódca, wzruszając ramionami. – Będziemy sprawdzać, czy jesteś kobietą.

– Co?

– Czy miałaś już mężczyznę – wyjaśnił Khalil.

– Co?! A po jaką cholerę wam ta informacja?!

– Azzimie?

– Mów – przywódca znów wzruszył ramionami.

– Za nienaruszoną dostaniemy więcej. Bogacze uwielbiają rozdziewiczać białe kobiety. A ty jesteś jeszcze dość młoda.

Alyssa zastanowiła się szybko. Skoro dziewice są więcej warte, mogą z pewnością liczyć na lepsze traktowanie. Trzeba zacząć dbać o swoją przyszłość.

– Nie miałam mężczyzny – oświadczyła.

Azzim zarechotał po raz koleny. Tym razem jego śmiech był jeszcze obrzydliwszy.

– Akurat wierzymy twoim słowom! – ryknął. – Przypiąć ją tutaj – rzucił do niewolników.

Jeden z Murzynów wskoczył na wóz. Alyssa bez zastanowienia zdzieliła go w łeb jedyną bronią jaką dysponowała, czyli łańcuchem. Zatoczył się, ale nie upadł. Na jego czole pojawiło się zaledwie niewielkie rozcięcie. Odpowiedział jej ciosem w twarz, otwartą dłonią. Magini upadła. Poczuła, jak niewolnicy wykręcają jej ręcę, jak odczepiają łańcuch i zakładają nibysrebrne kajdany. Jak zrzucają ją z wozu i stawiają przed swoim właścicielem. Była bezsilna. Chciało jej się płakać.

– Nie opieraj się – rzekł Khalil. – Tak będzie lepiej dla nas wszystkich. Nie chcemy twojej śmierci, więc nie prowokuj nas, byśmy posunęli się do zabójstwa. To byłoby straszne marnotrastwo.

Alyssa nie słuchała jego suchej, jak każda poprzednia, przemowy. Patrzyła na bezwzględną twarz Azzima. On się nie odzywał. Jedynie powoli krążył wzrokiem po ciele magini. Czyżby oceniał wartość towaru?

W końcu wyjął nóż. Dziewczyna przeraziła się, nie na żarty. Zdarzało się już, że była o krok od śmierci, ale jeszcze nigdy nie była równie bezbronna. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że, wbrew temu co wmawiała sobie przez tyle lat, nie była nieustraszona. Wprost przeciwnie. Cholernie się bała. I wcale, wcale nie chciała umierać.

Azzim skierował ostrze do jej ramienia, po czym przeciął, i tak trzymające się na ostatniej nitce, ramiączko jej sukni. Drugim nie musiał się martwić, gdyż rozerwał je Abraham. Gdy Południowiec rozciął jeszcze kołnierzyk, sukienka gładko zsunęła się aż do pasa, obnażając blade, wyeksponowane przez obcisły gorset, piersi.

Łowca niewolników spróbował ich dotknąć. Alyssa splunęła mu w pysk i spróbowała się wyrwać. Dostała kilka razy twarz, poczuła na ustach metaliczny smak krwi. Kopnęła Azzima w krocze. W odpowiedzi jeden z Murzynów przyłożył do jej gardła ostrze sztyletu. Zawahała się.

– Boisz się – wysapał jej nowy właściciel, prostując się z widocznym bólem. – Masz kopa… Ale nie będziesz już próbowała takich sztuczek. O ile nie chcesz stracić tej zgrabnej buźki.

– Wolę zdechnąć, niż…

– Niż co? – wtrącił Khalil. – Zostać niewolnicą? Czy przeprowadzić niegroźne dla życia badanie? Ta rozmowa jest bez sensu. Jesteś naszą własnością i masz wykonywać nasze polecenia.

– Zapytam więc ponownie: po co w ogóle ze mną rozmawiasz?

– Pierwszy raz mamy kobietę, która jest żołnierzem. Lubię nowości.

– Dość – syknął Azzim. – Niewolniku, jeśli ta suka jeszcze raz spróbuje stawiać opór, wbij jej sztych pod łokieć. Na statku i tak zajmą się nią magowie życia.

Murzyn kiwnął powoli głową. Alyssa była zaskoczona jego potulnością. Przecież mógł z łatwością zabić swoich właścicieli, szczególnie, że nie był sam. Imperium z pewnością udzieliłoby mu schronienia. Wydawało się, że jest w idealnej sytuacji do ucieczki. Czemu więc tego nie wykorzystywał?

Azzim przeciął jej pasek i zdarł z niej suknię. Następnie pozbył się, również za pomocą noża, gorsetu i majtek. Pozostałymu elementami jej ubioru, takimi jak pończochy, nie zawracał sobie głowy. Magini z obrzydzeniem spostrzegła, że handlarz się oblizuje.

– Nie jest zła, jak na białą – stwierdził. – Kobiety ze środka w ogóle o siebie nie dbają. Śmierdzą. Nie golą się. Ale ta nie jest najgorsza. Nie wyrzuciłbym jej z łoża. No, chyba że ma wszy.

Wszyscy jego towarzysze zarechotali. Z wyjątkiem niewolników. Ich twarze zachowały kamienny, beznamiętny wyraz.

Podszedł do niej Imad, gestem kazał jej rozchylić nogi. Zrobiła to, o co prosił. Nigdy wcześniej, ani nigdy później, nie czuła się równie upokorzona, jak wtedy, gdy połudnowy lekarz, bez żadnych rękawiczek, badał jej krocze, nie wydając przy tym najmniejszego dźwięku. Po chwili wstał, wytarł dłonie o swą szatę, i, nie obdarzając magini najmniejszym spojrzeniem, pokręcił wolno głową. Ułożył palce w kółko, by w prosty sposób pokazać, co zobaczył.

– Już przepchana? – syknął Azzim. – A niech ją spotka najstraszniejsza ze śmierci, pieprzoną, środkową, puszczalską, zdzirę… Miałem już nadzieję… Nie jeden by chciał rozdziewiczyć wiedźmę.

– Nic na to nie poradzimy – rzekł Khalil. – Możemy jedynie odnaleźć szczęście w nieszczęściu. Sam mówiłeś, że nie wyrzuciłbyś jej z łoża.

– Właściwie masz rację – mruknął przywódca. – Zawsze to jakieś pocieszenie.

Rzucił jednemu z Murzynów jakieś polecenie w ojczystym języku. Ten złapał Alyssę ze kark i brutalnie odwrócił twarzą do wozu, po czym przyłożył jej policzek do drewnianego podłoża. Zaczęła krzyczeć, wierzgać nogami, próbowała się wyrwać. Na nic. Była bezbronna.

– Tylko mnie tknij, skurwysynu, a przysięgam, że cię zabiję! – wrzasnęła.

– Milcz, niewolnico – usłyszała spokojny głos Azzima.

Poczuła jak do niej podchodzi, jak głaszcze jej pośladki. Spróbowała go kopnąć. Nie trafiła. On trafił. Zawyła z bólu, gdy uderzenie bicza rozcięło jej plecy.

– Przywiąż jej nogi do kół – rozkazał Khalil. Murzyn natychmiast wypełnił jego polecenie.

– No, zdziro… – syknął jej nowy właściciel. – Spotkał cię dziś nie lada zaszczyt.

Wypowiedziawszy te słowa, brutalnie w nią wszedł.

Alyssa krzyknęła.

Po czym się wyłączyła.

***

Każdy, kto choć raz odwiedził Kharmenię, wie z pewnością, że nie ma piękniejszego miejsca niż Ogród Oficerów. Każdy wielki bohater w dziejach Sendarii, ma tam swoją własną aleję, urządzoną zgodnie z jego historią, osiągnięciami i charakterem. Największą aleją ze wszystkich, jak również najpiękniej ozdobioną, jest ta upamiętniająca Williama Hudsona, żołnierza ze Starej Ziemi, który poświęcił swoje życie, by doprowadzić do ostatecznego upadku Wiecznego Imperium Atlantian.

Gdyby nie on, nigdy nie powstało Imperium Ludzi.

Tego poranka, jednego z pierwszych dni wiosny, aleja Hudsona była jeszcze bardziej urokliwym miejscem niż zwykle. W nocy padało. Krople deszczu wciąż jeszcze leżały spokojnie na liściach, spadały z nich czasem, z cichym pluskiem, gdy strącił je leciutki, chłodny wiatr. W powietrzu unosił się wspaniały, niemożliwy do opisania zapach. Gdyby mógł być on widoczny, z pewnością ozdobiłby świat feerią barw, istną orgią kolorów, która przywracałaby radość i chęć do życia każdemu, kto skierowałby na nią wzrok. Na środku aleji stał zaś ogromny pomnik, przedstawiający dzielnego żołnierza w heroicznej pozie, ozdobionego pięknymi kwiatami. Kwiatami, których było wokół pełno i których idealnego ułożenia nie udało się przewyższyć nikomu od tysiąca lat.

Czy istniało doskonalsze miejsce na romantyczny spacer?

Corey d'Creux wytarł jedną z ławek płaszczem, by pozbyć się deszczówki. Wskazał swojej towarzyszce miejsce, po czym chwycił jej dłoń i pomógł usiąść. Alyssa niespecjalnie potrzebowała owej pomocy, a podobne gesty zazwyczaj niezmiernie ją irytowały. Doceniała jednak starania szlachcica i postanowiła zachowywać się z taką samą galanterią, żeby przypadkiem nie wyjść w jego oczach na prostaczkę.

– Czyż nie jest to najpiękniejsze miejsce w Shedinie? – spytał Corey, siadając bardzo blisko niej. Magini zastanowiła się, czy nie zbyt blisko, biorąc pod uwagę czas ich znajomości, ale uznała, że lepiej już wyjść na dość przystępną, niż skutecznie go zniechęcić.

– Nie byłam w całym Shedinie – uśmiechnęła się. – Ale nie widziałam nigdy piękniejszego ogrodu.

– Dla mnie byłby niczym, gdyby nie było tu ciebie. Wypełniłaś to miejsce swym blaskiem.

Skrzywiła się.

– Banalne – powiedziała.

– A czyż miłość nie jest banalna?

– Twierdzisz, że mnie kochasz? – uniosła brew.

– Nie wiem, Alysso. Można zakochać się w trzy dni?

– Chyba można – Magini wzruszyła ramionami. – Wszak minstrele nieustannie śpiewają o miłości od pierwszego wejrzenia.

– Wierzysz w nią?

Patrzył jej prosto w oczy. Czuła, że się czerwieni.

– Ja… Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.

– Ja nie wierzyłem. Przecież nawet orelówna Grozja potrzebowła kilku nocy, by rozkochać w sobie biednego Nikolaja.

Odchrząknęła.

– Nie wyglądałeś mi na miłośnika równie uczuciowych ballad…

– Ja? – zdziwił się. – Czuję się urażony, Alysso! Jestem z natury niepoprawnym romantykiem, nie wierzę, że mogłaś myśleć inaczej!

Uśmiechnęła się. Czuła, że odzyskuje kontrolę nad sytuacją.

– Romantyk? I nie wierzy w miłość od pierwszego wejrzenia?

Jego oczy sprawiały wrażenie bezdennych studni.

– Nie powiedziałem, że nie wierzę. Powiedziałem, że nie wierzyłem.

Bezpowrotnie straciła kontrolę nad sytuacją.

– Aż do…? – spytała, czerwieniąc się niczym burak.

– Aż do naszego spotkania.

Odchrząknęła po raz kolejny.

– To było już wybitnie banalne – stwierdziła.

– Przykro mi, że tak myślisz. Mówię szczerze.

– Wcale nie. Usiłujesz zaciągnąć mnie do łóżka.

– Skądże – skłamał. – Jak możesz tak mówić?

Rozpaczliwie próbowała się opanować. Została jej ostatnia deska ratunku.

– A więc nie chcesz pójść ze mną do łóżka? – spytała.

– Ja… Źle mnie zrozumiałaś… – Wyraźnie zbiła go z tropu. Teraz to on się zarumienił.

– Zdecyduj się. Chcesz ze mną spać, czy nie?

– Nie! To znaczy… Owszem, chcę, tylko, że…

– Dziękuję. To mi wystarczy.

Wstała. Była gotowa do odejścia. Corey złapał jej dłoń. Czuła jak miękną jej kolana.

Alyssa nigdy wcześniej nie była zbyt popularna wśród chłopaków. Owszem, nie należała do brzydkich, ale wywodziła się z tak znamienitego rodu, że każdy uważał ją za zbyt wysoko postawioną poprzeczkę. Poza tym była maginią. Mimo tylu lat, pamięć o Damienie nie umarła. Nikt nie ufał jej umiejętnościom. Wszyscy uważali, że lada dzień wybuchnie kolejna krwawa wojna, która doprowadzi do ogromnego cierpienia i wielu niepotrzebnych śmierci.

Nieważne, że Damien był szaleńcem. Nieważne, że od jego odejścia nie narodził się ani jeden nowy mag tworzenia. Ludzie uwielbiają myśleć stereotypami. Tak jest przecież o wiele łatwiej.

Corey był inny. Traktował ją jak zwyczajną dziewczynę. Był rycerzem, a mimo to nie odnosił do niej z góry, ani razu nie spojrzał na nią krzywo. O tym, że Alyssa jest maginią, wspomniał raz. Rzekł wtedy, że jest nie tylko piękna, ale i wyjątkowa, dzięki swoim szczególnym umiejętnościom, które on z całego serca podziwia. Wiedziała, że ma fioła na jego punkcie.

– Alysso, wybacz mi – powiedział teraz, trzymając ją za rękę. – Nie chciałem cię urazić. Zapomnij o moich słowach, dobrze? Po prostu usiądź, porozmawiaj ze mną. Przyniosłem dwie butelki wina. Rozkoszujmy się pięknem tego miejsca.

– Teraz chcesz mnie upić?

– Nie. Chcę sprawić ci przyjemność. Powiedz, jeśli jest w tym coś nieodpowiedniego,

Została. Kieliszek za kieliszkiem. Kieliszek za kieliszkiem. Rozmawiali bardzo długo, aż w końcu razem, gdy alkohol już nieco zawrócił im w głowie, biegali po całym parku, śmiejąc się, ciesząc swoim towarzystwem. Dotarli do klifu Greyhane'a. Tam położyli się na trawie, patrząc na jezioro i podziwiając zachód słońca. Alyssa nie mogła sobie przypomnieć, żeby kiedyś była równie szczęśliwa.

– Pójdźmy do mnie – powiedział wtedy. – Zagram ci jakąś balladę. Wiedziałaś, że umiem grać na lutni?

Zachichotała.

– Ależ panie d'Creux, co powiedzą pańscy rodzice? Przyprowadzać jakieś panienki do domu? Tak bez przyzwoitki?

– Mojego ojca nie ma, wyjechał w interesach do Herraney. Zastaniemy tylko mego pazia, dalszą służbę oraz mą siostrę.

– Nie naskarżą tatusiowi?

– Mam go gdzieś. Jestem dorosły. Sam podejmuje decyzje. Jedną już podjąłem. Nie chcę się nigdy z tobą rozstawać.

– Tak jak ja z tobą.

– Więc chodźmy. Biegiem. Może jeszcze mój nienażarty paź nie pochłonął całego ciasta jakie mamy w posiadłości. I nie wyżłopał całego wina.

– Czy paź nie jest za młody na wino?

– Jemu to powiedz. A czy ty nie jesteś?

– Oj, chodź, ty idioto!

Tak naprawdę Alyssa nie wiedziała, czy zamiarem Coreya było zaciągnięcie jej do łóżka. Ale jeśli tak, bawiła się ona tak dobrze, była tak pijana i zakochana (co razem tworzyło wybuchową mieszankę), że mu się to udało. Zdawała sobie sprawę, że dziadek wydziedziczyłby ją wiedząc, że straciło dziewictwo przed ślubem, w dodatku ze zwykłym rycerzem, a nie kimś o pozycji wyższej od rodu Darlyss przynajmniej trzykrotnie. Miała to gdzieś. Była szczęśliwa. Była zakochana. Nie potrzebowała niczego więcej.

Cieszyła się jednak, że nie zaszła w ciążę. To zaprzepaściłoby jej karierę, nad której rozwojem tak ciężko pracowała.

Kilka dni później, ojciec Coreya napisał do syna z prośbą, by ten dołączył do niego w Herraney, gdyż interesy nie idą po jego myśli i przyda mu się prawa ręką w zasięgu wzroku. Rycerz wyruszył. Spędził tam parę tygodni. Alyssa wiernie czekała.

W drodze powrotnej Coreyowi towarzyszył paź i czterej żołnierze, mający go chronić. Niedaleko Villess, w jakiejś połowie drogi, napadli go nieznani nikomu bandyci. Byli doskonale uzbrojeni i świetnie wyszkoleni. Z orszaku d'Creux nie przeżył nikt.

Ludzie gadali, że tak naprawdę Coreya zamordowali wynajęci najemnicy. Podobno miała być to zemsta za rozdziewiczenie czyjejś córki. Chodziły plotki, że panicz d'Creux miał na sumieniu cnotę niejednej szlachcianki.

Na szczęście Alyssa nie wierzyła plotkom.

***

Ulga?

Ból.

Przyśpieszony oddech.

Ze wszystkich sił starała się myśleć o czymś innym.

Nie była w stanie stwierdzić, jak długo to już trwa. Nie miała pojęcia, kto gwałci ją w tej chwili. Jedyne, co była w stanie zrobić, to marzyć, że jest już po wszystkim.

"Jeszcze troszkę. Jeszcze troszkę. Jeszcze troszkę."

I nagle stało się.

Poczuła ulgę.

I, co dziwniejsze, usłyszała męski krzyk.

Odwróciła się na tyle, na ile to było możliwe. Zobaczyła, że po jej lewej stronie stoi Khalil, z obnażoną męskością dyndającą pomiędzy nogami. Z jego ramienia wystawał bełt. Krzyknęła, gdy sięgnął po pistolet. Natychmiast kolejny pocisk wbił się w jego dłoń.

Alyssa zauważyła, że jeden z niewolników otrząsnął się już z zaskoczenia i sięgnął po nóż. Uniknęła ciosu i trzasnęła go z główki w szczękę. Miała wrażenie, że ją zabolało to o wiele bardziej, niż jego. Na szczęście, chwilę później, kolejny bełt utkwił w gardle Murzyna, obryzgując maginię krwią.

Największym problemem był fakt, że dziewczyna nie miała pojęcia, co się właściwie dzieje. W każdej chwili spodziewała się noża w plecach, albo kuli w głowie. Nie wiedziała ilu ma sojuszników i kim oni w ogóle byli. Czy warto było mieć nadzieję.

Na początku pomyślała, że to Sendarczycy przybyli, by ją ocalić. Być może wysłała ich cesarzowa? Ale to przecież niemożliwe. Niby jakim cudem miałaby ją namierzyć? Abraham zniszczył runę myśli. Więc może to po prostu jakiś patrol, który zaskoczył łowców niewolników w niezbyt odpowiednim momencie i postanowił ich unieszkodliwić? Wszak w Imperium niemal każdy brzydził się tym procederem.

Wątpliwości Alyssy rozwiały się natychmiast, gdy usłyszała krzyk swojego wybawcy.

Abraham de Fahrenheit.

Najwyraźniej szarżował.

Usłyszała wrzask Azzima. Dźwięk na który od dawna czekała z utęsknieniem. Dobiegł do niej odgłos, który mógł wydać jedynie topór roztrzaskujący czaszkę. Chwilę później ktoś upadł. Alyssa miała nadzieję, że był to ten sukinsyn.

Przeraziła się, gdy usłyszała strzał. Jednak ten najwyraźniej nie był skierowany do krasnoluda, gdyż niemal natychmiast magini poczuła, jak kula wbija się w jej udo. Krzyknęła z bólu. Chwilę później zawtórował jej głos, którego nie znała. Musiał należeć do Imada.

I kolejny wrzask. Khalil?

Według obliczeń Alyssy, pozostał już tylko drugi spośród niewolników. Wyglądało na to, że wcześniej nie przyłączył się on do walki. Teraz również, przez jakiś czas słychać było tylko ciszę, przerywaną jękami któregoś z rannych. Magini próbowała dojrzeć, co właściwie się dzieje, ale Murzyn znajdował się poza jej zasięgiem.

– Złóż broń – rozległ się chrapliwy głos Abrahama. – To ci się nie zdechnie.

Niewolnik wymruczał coś w swoim języku.

– Nie znam się z twoim słowem.

– Odejdż – z trudem wyszeptał Murzyn.

– Nie. Ty odejdź. Inaczej podleję tobą kwiatki.

Niewolnik bardzo głośno oddychał. Alyssa miała wrażenie, że niemal słyszy bicie jego serca.

– Chce ci się umierać za tych skurwysynów? Zastanów się, czy warto.

– Znajdą – rozległ się szept.

– Nie znajdą. Nie dożyją.

– Znajdą. Zawsze.

– Jeśli zaatakujesz, zmusisz mnie, żebym cię zabił.

– Ja – odparł niewolnik – jestem ich nożem.

– Skoro tak twierdzisz.

Alyssa nie panowała nad sobą. Przełknęła łzy.

– Abrahamie, nie! – krzyknęła, ale było już za późno.

Słychać było wyraźnie, jak ostrze topora łamie Murzynowi kręgosłup.

– Nie dał mnie wyboru – powiedział Fahrenheit, zbliżając się do niej.

– Abrahamie – wyszeptała.

– Możesz chodzić?

– Nie wiem. Abrahamie…

– Twoja kiecka się już do niczego nie nadaje. Będziesz musiała ubrać ich szaty.

– Abrahamie!

– Co?

– Dziękuję ci.

– Dobra, dobra. Nie ma sprawy. Nie wie ci się może, jak zdjąć te kajdany?

– Nie. Poszukaj klucza.

– Chuj tam z kluczem. Rozwalę je toporem.

– Co?! Nie, nie rób tego!

Trzask. I nagle była wolna.

W podobny sposób Fahrenheit uwolnił jej nogi.

I wtedy usłyszała huk wystrzału.

– Pudło, frajerze – syknął Abraham, po czym sięgnął po naładowaną już kuszę.

Bełt wbił się w drugie ramię Khalila. Ten wrzasnął z bólu. Alyssa zobaczyła, że jego prawa noga jest zakrwawiona i złamana w pół. Musiał to być rezultat ciosu toporem.

– Zniszczę cię! – krzyknął łowca niewolników. – Ty pieprzony kurduplu! Nie wiesz z kim zadarłeś! Moi ludzie cię znajdą! Do końca swojego marnego życia, będziesz ukrywał się przed naszym gniewem! Będziesz modlił się o śmierć!

– Trzeba było podciągnąć spodnie.

Fahrenheit podszedł do rannego Południowca. Uniósł nogę. Ciężka podeszwa krasnoludzkiego buciora, zawisła nad obnażonym przyrodzeniem.

– Co…? Nie! Nie! Nie!!! Nie! Nieee!!!

Alyssa odwróciła wzrok. Przeciągły, nieludzki wrzask, który wydobył się z gardła Khalila dobitnie przekazał jej, co się wydarzyło.

Otworzyła oczy dopiero, gdy Abraham podał jej południową szatę. Rozpoznała, że należała ona wcześniej do Imada. Włożyła ją. Była niezwykle wygodna.

Krasnolud pomógł jej dokuśtykać do jednego z ciągnących wóz koni, po czym pomógł jej na niego wsiąść. Odjechali.

Towarzyszyły im jęki Khalila, który błagał ich o śmierć.

XXIII

Wydawało się, że cały świat udał się na spoczynek. W absolutnej ciszy, przerywanej tylko czasem nocnymi rozmowami sów, które wyraźnie cieszyły się z nadejścia zmroku, trzask ognia wydawał się wypełniać całą przestrzeń. W takich chwilach las wydawał się nieskończony. W takich chwilach dało się docenić potęgę natury.

– Można się dosiąść?

– Można, można. My się nie boimy nocnych wędrowców.

– A to czemu, droga pani, jeśli można spytać? Czyżbyście bandyctwem się trudzili?

– Nie bądź pan taki sprytny, bo się znajdzie ktoś sprytniejszy. Nie jesteśmy bandytami. Ale nikt tu pana nie zapraszał, więc droga wolna, jeśliś taki podejrzliwy.

– A czemuż to twoja, krasnoludzie, towarzyszka nosi taką dziwną szatę?

– Bo lubi. A co?

– Nic. Zapytałem z ludzkiej ciekawości…

– I żeś ją zaspokoił. To teraz won, chamie.

– Abrahamie, wybacz panu ciekawość. To niebezpieczne czasy…

– Won, chamie, powiedziałem! Albo po topór sięgnę!

– Idę, idę – splunął. – Asymilacja, kurwa wasza mać. I weź tu żyj z takimi kurduplami w pokoju.

Odszedł.

– Dlaczego taki jesteś?

– Dlaczego ty taka jesteś?

– Słucham?

– Jak możesz być tak ufna, po tym, co stało się niedawno?

– Abrahamie, ludziom trzeba ufać. Zresztą nie tylko ludziom, każdej żywej istocie. Nie możemy wiecznie tkwić w skorupach. Przydarzyła mi się najgorsza rzecz, jaką byłam w stanie sobie wyobrazić. Ale teraz z tym żyję. Poradziłam sobie. Może być już tylko lepiej.

– Normalnie się mnie nie wierzy. Tak po prostu? Było, minęło? Już, cała katastrofa? To po chuj ciebie ratowałem?

– A co mam zrobić? Podciąć sobie żyły?

– Nie, ale nieco się przejąć.

– Abrahamie, na bogów, jestem przejęta! Cała się trzęsę, gdy tylko wspominam te wydarzenia. Ale w takich chwilach ja tamta, coś w tobie pęka. Nagle przestajesz czuć. Kiedy przytrafi ci się coś takiego, dochodzi do ciebie, że nic tak naprawdę nie ma znaczenia, rozumiesz? Masz wrażenie, że nic cię nie dotyczy i możesz żyć dalej. Bo jakie znaczenie może mieć cielesność, skoro potrafię żyć po tym, jak mi ją odebrano?

– Patetyczne. Ale czaję, o co tobie biega. Kiedy traci się tobie coś, na czym zależało niemożebnie, zaczynasz potrzebować coraz mniej i wszystko traci wagę. Wiem to dobrze, laska. Uwierz.

– Wierzę. Ale mimo to postanowiłeś zostać gburem.

– Nie jestem gburem – obruszył się.

– Owszem, jesteś.

– Może i jestem. A może po prostu jest się mnie mądrzejszym.

– Odizolowanie się od ludzi nie świadczy o mądrości.

– A co tobie się może o tym wiedzieć? Młoda jesteś siksa. Głupia. Przestań pieprzyć sentencjami.

– Przepraszam. Nie twierdzę, że jestem od ciebie mądrzejsza. Chodzi mi o to, że kiedy stracisz wszystko, możesz podjąć dwie drogi: miłości i nienawiści. Niby dlaczego mam nienawidzić wszystkich z powodu krzywdy, którą wyrządzili mi nieliczni?

– Nie musisz ich nienawidzić. Ale nie musisz też im ufać.

– Dlaczego?

– Bo oni też mogą ciebie skrzywdzić.

– I? Łowcy niewolników odebrali mi już moje ciało, w dodatku zniszczyli moją świadomość. Pogrzebali moją akceptację. Co jeszcze może mi odebrać ten nieznajomy, czego nie odebrali mi oni?

– Życie.

Odwróciła wzrok.

– Nie jest mi do niczego potrzebne.

Spojrzał na nią jakoś dziwnie. Wstał i podszedł do niej.

– Daj spokój, laska. Nic się złego już nie zdarzy.

Była niezwykle zaskoczona, kiedy ją przytulił.

***

Spokój. Spokój. Spokój.

Wspaniale było mieć przyjaciela.

***

– Bardzo się boję, Abrahamie.

– Hm?

– Bardzo się boję.

– Czego?

– Że stanę się zimna.

– I?

– Naprawdę staram się zaakceptować to, co się stało.

– I?

– Radzę sobie z życiem.

– Szukasz śmierci. Nie akceptujesz życia.

– Od jak dawna?

– Może od gwałtu. A może od dawniejszych dni?

– Szczurołap ci o tym powiedział?

– Nie.

– Więc skąd o tym wiesz?

– Mam własny łeb, choć nieco już było w nim dziur i wypłynęło trochę ognia.

– Chyba oleju?

– Oleju? Kto tak mówi?

– Ludzie.

– My mówimy "ognia".

– Nieważne. Ile wiesz o moim życiu?

– Tyle, co żeś mi powiedziała.

– Wcale nie.

– I trochę, co sam sie domyśliłem.

– Teraz wierzę. Dziękuję, Abrahamie.

– Za co?

– Za to, że mnie uratowałeś. I za całą resztę.

– Nie ma sprawy, laska. I pamiętaj: życie można zaakceptować. Mnie się nie udało. Ale ty dasz radę.

– Jeśli tak, to tylko dzięki tobie.

– Pewnie, że tak. A teraz wstawaj, babo. Jak dojedziemy do Barthee, to musisz kupić mnie nową koszulę. Ta co w nią płakałaś się już do niczego nie nadaje.

Przewróciła oczami.

Naprawdę dobrze było mieć przyjaciela.

Nawet jeśli był brzydkim, prostackim, źle wychowanym, podstarzałym krasnoludem.

Lepszy rydz niż nic.

XXIV

Sznyt siedział w swoim gabinecie (jak to zaczął nazywać swoją izbę, by robić większe wrażenie na potencjalnym chlebodawcy), w wygodnym fotelu, i zawzięcie udawał, że robi notatki. W rzeczywistości nie zamierzał przyjąć oferowanej mu roboty, gdyż fakt, iż był najlepiej poinformowaną osobą w okolicy, w połączeniu z jego nietuzinkową inteligencją oraz talentem, sprawił, że niemal natychmiast przejrzał swojego niedoszłego klienta i zdawał sobie sprawę z jego licznych machlojek. A Larsey Korvith niezwykle cenił sobie szczerość. Przynajmniej w większości przypadków.

– Panie Malborne – rzekł więc. – Czy mylę się, twierdząc, że pańskie nazwisko jest dość znane w okolicach Barthee?

– Skąd. Moja rodzina należy do jednych z najbogatszych w Sendarii – odpowiedział klient łypiąc podejrzliwie na detektywa.

– Jest pan kupcem, nieprawdaż?

– Owszem.

– Zarządza pan domem kupieckim Malborne?

– Niestety nie, zarządza nim mój ojciec. Czy mogę wiedzieć, czemu pan o to pyta, panie Sznyt?

– Za chwilę do tego dojdziemy, wasza kupiecka mość. A ten Gabriel, główny cel mojego zadania, jest od pana starszy, czy młodszy?

– Starszy – przyznał Malborne.

– Doskonale – Larsey pokazał swojemu niedoszłemu pracodawcy notes. – Czy wie pan, cóż to takiego jest?

– Eee… Goła baba?

– Bardziej ogólnie, panie kupcze.

– Rysunek.

– Właśnie. Rysunek. Uważam, że jeśli ktoś przychodzi do pana po pomoc, bardzo niegrzecznie jest odprawiać go z pustymi rękami. Dlatego też zawsze, gdy nie przyjmuję sprawy, daję moim klientom taki rysunek. Jest pański, panie Malborne. Proszę go sobie powiesić nad kominkiem.

Kupiec zrobił się cały czerwony na twarzy. Spojrzał na detektywa wilkiem.

– Czy to oznacza, że nie uznał pan mojej sprawy za godną zainteresowania?

– Owszem. Ale nie zrozummy się źle. Jest ona zdecydowanie godna zainteresowania, ale nie dla mnie. Raczej dla odpowiednich służb.

– Tłumaczyłem panu przecież…

– Tak, tłumaczył pan, że nie chce pan stawiać swojej rodziny w złym świetle. Ja myślę jednak, panie Malborne, że martwi się pan raczej o swoją reputację i z tego powodu zdecydował się pan mnie okłamać. A ja nie lubię być okłamywany.

– Słucham?

– Przedstawię panu moją wersję wydarzeń. Pana brat, Gabriel Malborne, nie jest wcale chory psychicznie. Jest zupełnie zdrowy, tylko dowiedział się o pańskich machlojkach, więc uciekł, nieustannie przez pana oczerniany. Gdy go zabrakło, został pan jedynym spadkobiercą rodzinnej fortuny wraz z interesem. Zmartwił się jednak pan, ponieważ dotarło do pańskiego mózgu, że ktoś może jednak Gabrielowi uwierzyć. Postanowił pan uniemożliwić mu gadanie, zamykając go w szpitalu psychiatrycznym, uznając morderstwo za zbyt ryzykowne. Najpierw musiał pan jednak go odnaleźć. Tu na scenę wkraczam ja. Jedynie czysto teoretycznie, gdyż nie zamierzam przyjąć tej sprawy. Z dwóch powodów. Po pierwsze, nie mam zamiaru z powodu pańskich knowań wylądować w imperialnym więzieniu. Po drugie zaś, mam wrażenie, iż jest pan strasznym skurwysynem.

– Niech pan uważa, panie Sznyt. Nie wiesz z kim zadzierasz.

– Chyba wiem, panie Malborne. Nie jest pan dłużej mile widziany w tym domu. Krzyżyk na drogę.

– Pożałujesz tego, prostaku!

– Do widzenia, do widzenia!

Kupiec wyszedł wściekły, zamachując się wyniośle peleryną. W drzwiach minął się z kimś, komu powiedział standardowe "dzień dobry". Sznyt zbladł, gdy tajemniczy osobnik odpowiedział na powitanie. Morenyjczyk znał ten głos. Natychmiast sięgnął po pistolet i wycelował w drzwi.

– Nie radzę, Larsey – usłyszał spokojne słowa, które wypowiedziały usta pięknej kobiety. – Opuść broń, albo pożegnaj się z tym mieszkankiem i całym ciałem które wyrasta ci powyżej kolan.

– Nie wierzę, że Bernie pozwolił wam odejść – odparł detektyw, wcale broni nie opuszczając.

– Nie pozwolił – odpowiedział głos. – Ale my już mamy swoje sposoby.

– Zginiesz, jeśli tu wejdziesz, Alysso.

– To nie byłoby mądre posunięcie, Larsey. Nawet jeśli jakimś cudem uda ci się zastrzelić mnie, jest tu ze mną Abraham, a on wtedy przerobi cię na jeżozwierza. Twój mały kochaś cię nie uratuje. Radziłabym ci pertraktować.

Sznyt zastanowił się przez krótką chwilę. Wiedział, że magini ma rację. Fahrenheit zawsze słynął ze swej niezwykłej celności. Zaś panna Darlyss jest maginią. Z łatwością rozniesie pół kamienicy na strzępy. Pistolet detektywa mógł wystrzelić jeden jedyny raz. Nie da się zabić dwóch osób jedną kulą. Zdawał sobie sprawę, że trwa właśnie najpewniej ostatni dzień w jego życiu.

Chociaż… Leoś powinien w niedługim czasie wrócić ze spotkania z informatorem. Był jego jedyną nadzieją. Należało grać na zwłokę.

– W porządku – rzekł. – Będę pertraktować.

– Mądre posunięcie. Wchodzimy. Odłóż broń.

Detektyw opuścił lufę i pozwolił im wejść.

Fahrenheit nie zmienił się w ogóle, odkąd ostatni raz widziany był w Barthee. Teraz również miał ze sobą swój wierny topór, i tym razem zawieszony na plecach. W dłoni dzierżył kuszę, zdawało się, że inną niż poprzednio, opuszczoną, na znak pokoju. Mimo to nie spuszczał wzroku z przeciwnika. Był gotowy do oddania strzału.

Alyssa wyglądała zupełnie inaczej. Miała na sobie inną suknię, widać było, że niedawno kupioną. Przy pasie miała sztylet, którego Larsey nie pamiętał. Na twarzy zadrapania, które dodawały jej niecodziennego charakteru. Lecz najbardziej zmieniła się jej mina. Nie było w niej naiwności, idealizmu, litości. Była zimna i bezwzględna, jej oczy wskazywały na głęboko skrywaną nienawiść. Sznyt natychmiast domyślił się, że magini przeżyła coś strasznego.

Nie wspomniał o tym jednak.

– Czego chcecie? – zapytał natomiast.

– Miejsca pobytu Berniego – odparła panna Darlyss. – Natychmiast.

– Nie mogę wam tego zdradzić.

– Oj, możesz, Larsey – syknał Abraham. – Nie masz pojęcia, ileśmy luda ubili, żeby się tu do ciebie dostać i zapłacić ci za zdradę, szujo. Lepiej dla ciebie będzie, jak ci się za grzechy odpokutuje. Bo inaczej będziesz umierał powoli.

– Nikogo nie zdradziłem, Abe! – krzyknął detektyw. – Byłem wierny wobec swego narodu! W przeciwieństwie do ciebie!

– Vidon nie potrzebuje wiernych psów – Krasnolud splunął na niedawno zamiataną podłogę. – Vidon potrzebuje honoru. Ty żeś go nigdy nie miał.

– I nie chcę go mieć! Zależy mi wyłącznie na wolności Morenyi. Osądzi mnie historia.

– Schowaj sobie te patetyczne gadki w rzyć! Jesteś tchórzem, Larsey! Umiesz jedynie wbijać nóż w plecy! Nie takiej wolności chce Vidon!

– Zobacz, a Morenyi wszystko jedno.

– Dość! W dupie mam politykę! Ale chcę się uchlać twoją krwią, sukinsynu! Odetnę ci ten poharatany ryj!

Zrobił krok, ale magini go powstrzymała.

– Nie daj sie sprowokować – powiedziała. – Martwy nic nam nie powie.

Abraham splunął ponownie.

– Jemu się tylko wykonuje rozkazy – warknął. – Pewnie nawet nie wie, gdzie jest Bernie.

– Owszem, wiem – odparł Sznyt. – Ale to nie jest wiadomość dla twoich uszu, przyjacielu.

– Kurwa, Larsey, zrozum! Nie ma tu się nad czym zastanawiać! Nie warto zdychać, za puste ideały! Zbyt wiele posoki wsiąknęło już w ziemię! Nikt nie potrzenuje litrów kolejnej, rozumiesz? Dochodzi to do ciebie?

– Są rzeczy za które warto umrzeć, Abrahamie.

– Pewnie – rzekł krasnolud. – Tylko kto ich wszystkich, tych co zginęli, cholera, pytał o zdanie?

– Bóg rozpozna swoich.

– Bogowi to pierdoli.

– Sam w to nie wierzysz, staruszku. Oboje wiemy, że nie jesteś taki zgorzkniały, jaki usiłujesz być. Sam pragniesz wolności, dlatego tak ciężko mi uwierzyć, że tak po prostu nas zdradziłeś! Czy wszyscy twoi przyjaciele zginęli na marne?

– Nawet jeśli nie, to ile jeszcze chcesz to ciągnąć?

– Tyle, ile będzie trzeba!

Abraham westchnął.

– Przykro mi, Larsey. Nie mogę do ciebie dołączyć.

– Więc po prostu stąd odejdź.

– Tego też nie mogę zrobić.

– Więc jeden z nas będzie musiał zginąć. I to nie będę ja.

Pojawił się Leonard.

Doskonale wyczuł sytuację. Gdy wrócił do domu i zobaczył co się dzieje, zaczaił się bezszelestnie za plecami intruzów, po czym wyciągnął pistolet. Czekał na sygnał swojego mistrza. Wiedział, w kogo ma celować.

– Jeszcze nie umrzesz, Sznycie – powiedziała Alyssa. – Ale z pewnością odpowiesz na nasze pytania.

Błysnęło. Światło na sekundę oślepiło wszystkich. Słychać było, jak fala uderzeniowa rozbija się o ścianę, nie czyniąc żadnych szkód i nie ogłuszając detektywa. Słychać było strzał. Potem rozległ się krzyk dziewczyny, można było usłyszeć jak upada na ziemię. I wtedy światło zgasło.

Alyssa leżała na podłodze, wystraszona, spoglądając w zaskoczeniu na swojego towarzysza. Cała i zdrowa.

Fahrenheit stał naprzeciw Leonarda, który patrzył na dymiącą lufę swojego pistoletu, równie zaskoczony jak jego niedoszła ofiara. Następnie skierował swój wzrok na leżące na stole jabłko, a raczej to, co z niego zostało, gdy zostało rozstrzelane. Potem spojrzał na krasnoluda, z którego winy chybił. Na końcu jego wzrok spoczął na dzierżonej przez Abrahama kuszy.

Świst.

Bełt wszedł w pryszczatą twarz Leonarda. Słychać było dźwięk, który kojarzył się z rozłupywaniem orzecha. Trysnęła krew.

Świst.

Kolejny pocisk znalazł się między żebrami chłopaka, po czym przebił go na wylot i wbił się w niedomknięte drzwi. Znów trysnęła posoka.

Leonard padł martwy na ziemię. Abraham się obrócił.

Sznyt nie myślał. Działał instynktownie. Uniósł broń i nacisnął spust.

Rozległ się huk.

Krew trysnęła po raz trzeci.

Połamane żebra. Alyssa oblana czerwienią.

Fahrenheit upadł na podłogę.

Magini wykrzyknęła jego imię.

– Bogowie – wyszeptał Larsey Korvith.

XXV

Klęknęła przy nim. Miała na sobie jego krew. W głowie tylko jedną myśl. To nie może się tak skończyć.

Dobrze. Trzeba uspokoić oddech, inaczej na pewno mu nie pomoże. Raz, dwa. Raz, dwa. Już jest opanowana.

Szybki przegląd rany. Nie ma co udawać, wyglądało to tragicznie. Bez pomocy maga życia nawet nie ma co marzyć o przeżyciu. A nawet z nią… Już nigdy nie powróci do pełni sił.

Wszędzie posoka. Abraham umrze z upływu krwi. Ze wszystkich sił starała się ją zatamować.

– Ty sukinsynu – szepnęła.

– Abe… Staruszku, ja… – zaczął Sznyt, ale Alyssa mu przerwała.

– Ty sukinsynu! – krzyknęła, podnosząc się z klęczek. – Zabiłeś go! Niemal przebiłeś go na wylot! Rozsmaruję cię na ścianie!

Ruszyła na detektywa, w ekspresowym tempie formując w dłoni kulę ulepioną ze światła. Pocisk był coraz większy i większy, Morenyjczyk chwycił leżący na biurku nóż do papieru, jakby ten mógł być jakąkolwiek ochroną w starciu z tak potężną magią. Mina Larseya wskazywała, że zdawał on sobie sprawę z powagi sytuacji. Za sekundę zostanie zmieciony z powierzchni planety. Całkowicie dosłownie. Magini uniosła kulę, przygotowała się do rzutu…

– Laska…

Pocisk zgasł.

– Abrahamie!

Podbiegła do niego. Usłyszała jak Sznyt wypuszcza z ulgą powietrze.

– Abrahamie, jak się czujesz? Cholera, nie wygląda to najlepiej, ale nie martw się! Zaraz popędzimy do maga życia, Imperium opłaci wszelkie leczenie. Będzie dobrze, tylko patrz na mnie, tak? Proszę, nie zamykaj oczu!

– Wyluzuj, babo – wycharczał krasnolud. – Już po mnie. Tym razem mnie dorwali.

– Wcale nie! Nie jesteś jakimś pieprzonym niziołkiem, damy radę cię poskładać!

Fahrenheit wydał z siebie bulgoczący dźwięk, który miał zapewne być chichotem. Odwrócił lekko głowę. Spojrzał na Sznyta.

– Wygrałeś, Larsey.

– Przykro mi, Abe.

– Przykro ci? – krzyknęła Alyssa. – Przykro ci?! Zabiję cię, ty…!

– Laska, nie rób mu krzywdy – rozkazał cicho krasnolud, przerywając jej wiązankę, nim ta na dobre się zaczęła.

– Co?

– Wygrał. Ma prawo odejść z tarczą.

Magini spuściła wzrok.

– Dobrze, Abrahamie. Niech będzie po twojemu. Ale teraz muszę cię zabrać do maga życia.

Fahrenheit wyraźnie próbował unieść dłoń, ale nie był w stanie tego zrobić, więc jedynie pokręcił leciutko głową.

– Nie. Jeszcze jedno.

– Hm?

– Larsey – odwrócił głowę. – Teraz… Gdy martwemu się mnie prawie leży… Wzywa mnie kamień… Gdzie jest Bernie?

Detektyw uciekł przed jego wzrokiem.

– Nie mogę…

– Kurwa mać! – warknął krasnolud, po czym porządnie się rozkaszlał, obryzgując Alyssę krwią. – Niby co mu zrobię? Umieram, na jajca Idolena! A tej baby i tak nikt nie posłucha! Ten wasz cholerny dokument jest bezpieczny!

Sznyt spuścił wzrok.

– Jesteś mu to winien – wtrąciła Alyssa.

– Powiedz tak, coby się nie skapnęła – wtrącił Fahrenheit, jeszcze słabszym głosem niż poprzednio. – To moje ostatnie życzenie.

Morenyjczyk wziął głęboki oddech.

– Dobrze – powiedział, po czym uśmiechnął się smutno. – Bernie jest tam, gdzie kiedyś bzyknął Niedźwiedzia.

– Mayal're – szepnęła Alyssa.

Detektyw spojrzał na nią zaskoczony.

– Abraham opowiedział mi sporo historii z waszego życia – wyjaśniła.

Larseyowi chyba niezbyt spodobała się ta odpowiedź.

– Podeszłaś mnie, suko! – krzyknął, po czym ruszył w stronę magini.

Gdy znalazł się wystarczająco blisko, Alyssa nie czekała dłużej, tylko władowała w niego gdzieś z dwie setki jednostek fali uderzeniowej. Morenyjczyk uniósł się w górę, walnął w róg między ścianą a sufitem, odbił się rykosztem od podłogi, po czym padł na nią nieprzytomny. Dziewczyna natychmiast uklęknęła przy krasnoludzie.

Ten nie dawał znaku życia.

– Abrahamie! – krzyknęła, po czym uderzyła go w twarz. – Abrahamie.

Spojrzał na nią zamglonym wzrokiem.

– Co?

Zaczęła go podnosić. Był cholernie ciężki.

– Idziemy do maga życia. Nie dam ci umrzeć na progu tej cholernej rudery. W ogóle nie dam ci umrzeć. Dobra robota, tak swoją drogą.

– Co?

– Ze Sznytem.

– Aha… Tak… Ja… Nie spodziewałem… – zakrztusił się krwią.

– Nic nie mów, Abahamie. Tylko proszę, patrz na mnie. Pamiętam, że niedaleko urzędują kapłanki Clerione. Nie martw się. Zaraz będziemy na miejscu.

Szli już ulicą Barthee. Wszyscy przechodnie patrzyli na nich z daleka. Nikt nie zaoferował pomocy.

– Ja też nie spodziewałam się, że Sznyt da się tak łatwo podejść. Widać był w szoku.

– Laska…

– Nic nie mów, Abrahamie. Oszczędzaj siły.

Spotkali patrol straży. Alyssa zaczęła do nich krzyczeć, mówić kim jest, prosić o pomoc. Nie miała już odznaki, zgubiła ją gdy była w niewoli, więc jej nie uwierzyli. Mimo to zgodzili się zanieść krasnoluda do kapłanek Clerione. Niewielka łapówka bardzo w tym pomogła.

Gdy byli już niedaleko, Fahrenheit po raz kolejny wycharczał:

– Laska…

– Mówiłam ci, Abrahamie. Nic nie mów.

– To ważne.

– Co jest?

– Bo… Ja żem ci nie mówił…

– Co?

– O Fabienne… Gdzie Bernie ją… Cholera! – znów zakrztusił się krwią.

– Co? Przecież o tym wiedziałam!

– Właśnie… A ja żem ci nie mówił.

Alyssa zatrzymała się nagle, wyraźnie zaskoczona. Strażnicy patrzyli na nią z zaciekawieniem, a ona myślała. Myślała, myślała, aż doznała niespodziewanego olśnienia. Ale czy można było mu wierzyć? Z początku była nim jeszcze bardziej zaskoczona, ale niedługo potem jej umysł się rozjaśnił. Tak. Można. Uśmiechnęła się pod nosem.

Teraz już wszystko rozumiała.

XXVI

 

Z zapisków klasztornych Szóstego Zakonu Pani Matki Klerione w Barthee.

Dzień dziewiętnasty, czwartego miesiąca, roku dwieście dziewięćdziesiątego ósmego, ery Damiena.

Przyznać muszę, że dzień dzisiejszy nie należał do najłatwiejszych. Nasza wiara naucza, by pomagać ludziom bezinteresownie, za niewielką opłatą, zadając tylko tyle pytań, ile to konieczne, by stwierdzić, czy ktoś zasługuje na nasze wsparcie. Dziś musiałam odrzucić wielu potrzebujących.

Najpierw, gdy słońce dopiero wznosiło się ponad horyzont, przybył do nas mężczyzna bez dłoni, błagając nas o pomoc, schronienie i azyl. Azylu nie mogłyśmy mu udzielić, wszak, jak każdy wie, nie dysponujemy podobnym przywilejem. Pomóc też nie byłyśmy mu w stanie, gdyż, jak rychło się okazało, złodziejem był zwykłym i szumowiną. Targana współczuciem dałam mu jedynie niewielką porcję leku zwalczającego ból, który musiał go trapić. Podziękował i za to, odchodząc, ze spuszczoną głową. Moment ten skłonił mnie do refleksji – czy nie powinnyśmy usiłować zmienić podobnych ludzi? Sądzę, iż przyniosłoby to więcej dobra, niż wyrzucanie ich na ulicę, skąd przyszli. Mam nadzieję, że nasza Matka nie ukarze mnie srogo za te wątpliwości.

Następnie po nim przyszła dziewczyna, elfka, z problemem wielce wstydliwym, natury intymnej. Po obejrzeniu jej łona, doszłyśmy wspólnie do wniosku, iż schorzenie to z rozwiązłości się bierze. Rzuciłyśmy proste zaklęcie (jak lud zwie nasze praktyki) by nieco umorzyć męczący ją swąd. Potem upomnieliśmy ją, by ciało jej oddawane było jedynie wraz z sercem i jedynie mężom, którzy będą tego warci i zbadani wcześniej odpowiednio. Siostra Leokadia w ogóle nie chciała biedaczce pomagać, dziwką ją zwyczajną nazywając i unosząc się wielce. Ja jednak dałam elfce stosowną maść.

Następnie przyszedł żebrak, co go psy pogryzły, którymi go jakiś bogacz niemiłosierny poszczuł. Nie tolerujemy my bestialstwa, więc go uleczyłyśmy nieodpłatnie. Wszak jeśli nie będziemy dbać o siebie wzajem, to któż o nas zadba?

Dalej, w ciągu dnia, uleczyłyśmy też oddział najemników (którzy obiecali rzucić ów krwawy proceder, poza tym złota nie skąpili), ubogiego mężczyznę, otrutego przez małżonkę, której widać nie przypadło do gustu jego nowe zajęcie (postanowił zostać lekarzem od intymnych miejsc kobiecych) i pozbyć się go zamierzała, oraz małego chłopca, którego potrącił wóz z żołnierzami rannymi, pędzący do miejskiego szpitala. I dobrze, że nie zawitali oni do nas, gdyż Clerione naucza, że nie ma wyższej wartości niż pokój. Żołnierzy my tu nie lubimy.

Z kronikarskiego obowiązku, wzmiankuję również, że w okolicach południa użyczyłyśmy naszej mocy, by uleczyć ukochanego kotka pewnej małej dziewczynki, która przyszła do nas zalana łzami. Zwierzę miało połamane wiele kości, ale żyło jeszcze. Wkrótce powinno dojść do siebie. Zdecydowałyśmy się nie prosić dziewczynki o zapłatę.

Nie będę wspominać więcej o osobach, których musiałam z naszego przybytku wyrzucić, gdyż nie były to zbytnio oryginalne persony. Standardowi złodzieje, bandyci i inne szumowiny, które to lękały się pójść do miejskiego szpitala. Odprawiałam ich z kwitkiem.

Jeden przypadek był jednak inny niż wszystkie.

Nie dalej niż w czwartą część doby po południu, miało miejsce niecodzienne zdarzenie. W drzwi nasze walić zaczęli strażnicy miejscy, którzy mają przecież nieodpłatną opiekę lekarską sfinansowaną przez rząd, więc czego niby by mieli u nas szukać? Okazało się, iż targali oni ze sobą bardzo niedbale opatrzonego, krwawiącego obficie krasnoluda. Zostawili go na progu i poszli sobie, odsłaniając skrytą za ich plecami dziewczynę. Twierdziła ona, iż jest przysłaną przez Jej Wysokość Layrettę Drugą maginią i wykonuje właśnie niezwykle tajną misję, jednak nie miała żadnego dowodu, który mógłby jej słowa potwierdzić. Krzyczała, że mamy ocalić jej przyjaciela, bo inaczej spotka nas gniew cesarzowej.

Była niezwykle zdenerwowana, traktowała nas nieco z góry, ale przymknęłyśmu na to oko, z powodu jej roztrzęsienia. Groziła nam i bardzo szalała. Siostra Leokadia chciała wyrzucić ją siłą, ale uznałam, że ta biedna dziewczyna nie zasłużyła sobie na to. Postanowiłam ją uspokoić. Nie było łatwo. Gdy jednak się udało, dziewczyna oddaliła się spokojnie, zabierając ze sobą jedynie topór krasnoluda.

Niemal godzinę czasu zajęło mi uświadamianie jej, że osobnik, którego każe nam leczyć, od dłuższego czasu jest martwy. Nawet Klerione nie miała wystarczającej siły, by mu pomóc. Niech spoczywa w pokoju.

To wszystko, co wydarzyło się tego pięknego, wiosennego dnia.

Pozdrowienia dla mych sióstr i Najwyższej Matki.

Główna kapłanka

Siostra Anastasia de Annais

XXVII

Dla podkreślenia dramatyzmu sceny padał deszcz. Wyglądało to tak, jakby Layretta wywołała tę ulewę osobiście, tylko po to, by rozkoszować się rolą czarnego charakteru i przygnębieniem Gobiego. Tyle, że Gobi wcale nie był przygnębiony. Po postu wkurwiał go ten pieprzony deszcz.

– Wprowadzić skazanego – rozległ się donośny głos oskarżyciela.

Krasnolud zastanawiał się, czemu osoba ta nosi miano oskarżyciela. Przecież to nie on go oskarżał, tylko cesarzowa. Ten człowiek jedynie czytał wyrok. Dziwne to sendarskie prawo.

"A chuj ci w dupę" – pomyślał Gobi.

– Sam wejdę – mruknął zamiast tego.

I wszedł. Schody szubienicy były mokre od deszczu. Gobi słyszał niegdyś, że jeden zamachowiec w podobnej sytuacji poślizgnął się i skręcił kark. Może to była jakaś metoda? Ustawił się na zapadni. Kat założył mu pętle. Krasnolud widział, jak krople leniwie spływają po jego skórzanym kapturze.

– Gobendarze Havillis zwany Gobim – huknął oskarżyciel. – Zostałeś oskarżony o zdradę stanu, jaką jest podniesienie ręki na panującą nam z woli bogów władzę. Ponadto jesteś oskarżony o bycie jednym z prowodyrów bezpodstawnego i krwawego buntu, który doprowadził do śmierci wielu niewinnych ludzi, których ostatni dech wciąż winien spoczywać na twoim sumieniu. Oprócz tego odpowiadasz za obrazę Jej Wysokości, jej matki, oraz konspiracyjne, podziemne tchórzostwo, które byo ostrzem wymierzonym w lud naszego Imperium. Czy przyznajesz się do winy?

– Ano, przyznaję – Gobi wzruszył ramionami.

W obserwującym egzekucję tłumie zawrzało.

– Powtórz głośniej! – ryknął urzędnik. – Czy przyznajesz się do winy?!

– Przyznaję się do winy, kozojebie przygłuchy! – odpowiedział mu krasnolud.

Na widowni ktoś zachichotał. Oskarżyciel zbladł ze złości.

– Masz coś na swoją obronę? – wycedził.

– Ano, mam – rzekł Gobi. – Otóż to, że ja żem zdrady wobec matki cesarzowej dokonać nie mógł, z tego powodu, żem jej nigdy żadnej wierności nie przysięgał. A i bunt nasz wcale bezpodstawny nie był.

W tłumie zawrzało ponownie.

– Nie był? – huknął urzędnik. – A jakież to były jego powody?

– A takie, żeśmy się na cesarzową wkurwili – odparł skazaniec.

– Rozumiem. Czy żałujesz swoich czynów?

– Ni cholery.

– Dobrze! Jej Wysokość przyjmuję twoją obronę, Gobendarze Havillis!

– Gobi, kurwa, Gobi…

– Z tego też powodu – kontynuował oskarżyciel – miast niezwykle bolesnej i brutalnej kary, która byłaby adekwatna to popełnionych przez ciebie czynów, skazany jesteś ledwie na szybką śmierć przez powieszenie.

– Też mnie, cholera, ledwie…

– Zgodnie z rozkazem Jej Wysokości masz prawo do ostatniego życzenia. Czy chcesz z niego skorzystać?

– Ano, chcę.

– Wypowiedz więc swą wolę.

– Chcę zostać uniewinniony.

Tłum zachichotał. Urzędnik spojrzał na krasnoluda wilkiem.

– Nie możesz skorzystać z tego życzenia. Wymyśl, proszę, coś innego.

– Aha. To chcę się napić wódki.

Kat podał mu piersiówkę. Gobi chwycił ją, pociągnął łyczek, po czym zwrócił.

"I to by było na tyle" – pomyślał.

Nie dało się nie zauważyć prawdy, kryjącej się w tym stwierdzeniu. Założono skazanemu czarny kaptur. Odcięto go od świata.

– Spoczywaj w pokoju – rzekł oskarżyciel.

– Takiego – szepnął krasnolud. – Będę cię, chuju, straszył.

I to były ostatnie słowa, jakie dane mu było wypowiedzieć.

***

Poduszki były tak miękkie, że sprawiały wrażenie chmur rozłożonych na ogromnym łożu.

Kadzidło pachniało wanilią.

– Strasznie się boję.

– Czego?

– Że stanę się moją matką.

– Twoja matka była wspaniałą cesarzową.

– Ale złym człowiekiem.

Uniósł się na łokciu, spojrzał jej prosto w oczy. Spuściła wstydliwie wzrok, w nietypowym dla siebie geście.

– Jak możesz tak mówić?

– Mówię głośno to, o czym wszyscy myślą. Wolno mi. Jestem cesarzową, do cholery. Ja tu ustanawiam prawo. Dziś ustanawiam prawo mówiące, że córka poprzedniej władczyni może jeździć po swojej matce jak po burej kobyle, ile tylko zapragnie. Moje dziecko ma nie zostawić na mnie suchej nitki.

– Ostatnio zrobiłaś się strasznie zgorzkniała.

– Nie, kurwa, wcale nie. Po prostu poznajesz mnie lepiej. Widzisz mnie, Layrę, nie jakiegoś pieprzonego manekina z doklejonym uśmieszkiem wyższości na twarzy.

– Więc prawdziwa ty jest tak bardzo nieszczęśliwa?

– Tak! Nie no, cholera, gratulacje. Powinnam wyznaczyć jakąś nagrodę za równie światłe odkrycia!

– Proszę, nie bądź niemiła.

– Masz rację. Przepraszam.

– Nie musisz przepraszać. Jesteś przecież…

– Tak, cesarzową. Wiem, kurwa, zdążyłam zauważyć.

– Ostatnio coraz więcej przeklinasz.

– Bo tkwi we mnie coraz więcej emocji, których muszę się jakoś pozbyć.

– Cóż, wolno ci.

– No.

Napiła się wina. Milczeli jakiś czas.

On się w końcu odważył.

– Jak można być nieszczęśliwym, kiedy ma się wszystko?

Nie zabiła go. Nawet na niego nie spojrzała.

– Nie mam wszystkiego.

– Nie? A czego ci brakuje?

– Charakteru.

– Masz charakter.

– Może i tak, ale to jest charakter cesarzowej Layretty Drugiej, a nie Layry. Layra lubi kąpać się nago w jeziorze, karmić kaczki, głaskać kota, pić wino i płakać przy rzewnych balladach. Tak jej się przynajmniej wydaje, bo jeszcze nigdy nie robiła niektórych z tych rzeczy. Niezbyt wypada jej pokazywać sie nago. Layra myśli też, że nie lubi krzywdzić ludzi. Ale nie wie tego, bo nie było jeszcze dnia, by nikogo nie skrzywdziła.

– Layretto, ty nie robisz nic złego. Zapobiegasz wojnie, która pochłonie tysiące istnień. Możesz użalać się nad sobą, wmawiać, że jesteś złą osobą, ale to nieprawda. Zrobiłaś dla Shedinu więcej niż ktokolwiek za twojego życia. To nie ty zagarnęłaś Vidon i Morenyę. Ty tylko zapobiegasz ludzkiej śmierci.

– Nie chcę zapobiegać ludzkiej śmierci. Chcę bzykać się, pić wino i tańczyć.

Spojrzał na nią jakoś dziwnie.

– Teraz rozumiem, w czym problem. Moja biedna, mała Layra. Zniszczona przez władzę, której nawet nie chciała. Jesteś jeszcze za młoda na to wszystko.

Miał rację. Wiedziała, że miał. Nie wytrzymała. Wybuchła płaczem.

Po raz pierwszy, odkąd pamiętała, wypłakiwała się na męskim ramieniu. To było takie odprężające. Po raz pierwszy, od tak dawna, czuła, że ma sie na czym oprzeć.

Dobry był z niego facet. Ale wiedziała, że będzie mu trzeba usunąć pamięć.

Nikt nie mógł widzieć cesarzowej w takim stanie. Nikt.

– Cichutko. Wszystko będzie dobrze.

Głaskał ją po głowie.

– Nie będzie.

– No, nie będzie. Ale wiem, że ty sobie poradzisz.

– Jestem sama.

– Nigdy nie będziesz sama. Są tysiące, które cię kochają.

– Nieprawda. Oni kochają cesarzową, nie tę rozstrzęsioną, małą dziewczynkę.

– A czy to nie może być jedna i ta sama osoba?

– Nie.

– Na pewno?

– Tak.

– A może mogłabyś spróbować?

Uniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Po raz pierwszy odkąd się spotkali.

– Myślisz, że byłbyś dobrym królem?

Odwrócił głowę, cały czas przytulając Latrettę do siebie.

– Wiem, o co pytasz. Nie jestem tu dla władzy.

– A więc po co tu jesteś?

– Żeby cię pocieszyć i utulić do snu.

– Akurat ci, kurwa, wierzę.

– Cichutko.

Zamknęła oczy.

– Nigdy nie będę mieć dzieci.

– Czemu?

– Nie potrafiłabym zrobić swojej córce tego, co moja matka zrobiła mnie.

– Jesteś najwspanialszą dziewczyną na świecie. Każdy powinien znać cię właśnie taką. Prawdziwą.

– Nie kochaliby mnie.

– Ciebie nie da się nie kochać.

Przytuliła się do niego mocniej.

– Myślisz, że mam duże piersi?

– Słucham?

– Myślisz, że mam duże piersi?

– Są maleńkie. Ale fajne.

Uniosła się na łokciach, spojrzała na niego zaskoczona.

Uśmiechała się.

– Kogokolwiek bym nie zapytała, zawsze odpowiedziałby, że są duże!

– Ehm… No, ale nie są największe… Właściwie to są wielkości łupinek orzechów.

– Nie mogę w to uwierzyć.

– Uraziłem cię?

– Nie, skąd! – pocałowała go w policzek. – Jesteś najlepszy.

– Pewnie, że jestem.

Przytuliła się do niego najmocniej jak umiała.

Może jednak nie należało usuwać mu pamięci?

XXVIII

Bernie Kaczy Dziób siedział w gospodzie "Sen piżmaka" i zajadał niezbyt smaczną, przypaloną zupę, która była jego pierwszym ciepłym posiłkiem od jakichś czterech dni. Wcześniej był w dosyć wyczerpującej podróży, która miała na celu zdobycie informacji o stanie, w jakim aktualnie znajdowali się Abraham de Fahrenheit i Alyssa Darlyss.

Według wynajętego zabójcy oboje byli martwi. Krasnolud został zamordowany własnoręcznie przez samego Szczurołapa, zaś magini popełniła samobójstwo, gdy jej nowi właściciele transportowali ją na Południe.

Bernie żałował jej śmierci. Nie chciał, by jego sprawa pochłonęła aż tyle ofiar. Wiedziony współczuciem, dał jej szansę przeżycia. Szkoda, że jej nie wykorzystała.

Szczurołap uparł się, by wszelkie informacje przekazywać swojemu pracodawcy osobiście, a sam nie kwapił się do niego przyjeżdżać. W wyniku tego, Morenyjczyk musiał gonić za zabójcą nieraz całymi tygodniami, by dowiedzieć się czegokolwiek o zleconej mu misji. Na szczęście teraz ich wieloletnia współpraca nareszcie się zakończyła. Bernie mógł odpocząć.

Tak mu się przynajmniej zdawało.

Kątem oka zobaczył, jak do gospody wchodzi dziewczyna. Cóż, zwracała uwagę. Spędzanie czasu przy piwku i nędznym posiłku nie należało do rozrywek przeznaczonych dla płci pięknej. Choć Bernie nie był szowinitą i znał wiele przypadków, gdy brak penisa wcale nie oznaczał braku męskości, natychmiast pojął, że ta konkretna kobieta znalazła się tu w interesach. Było w jej postawie coś niepokojącego. Jakby…

Jakby chciała, by ktoś ją zauważył. Kaczy Dziób nagle zbladł. Uświadomił sobie, kim ona jest.

Przysiągł sobie, że wypatroszy tego pieprzonego Szczurołapa przy najbliższej okazji.

Szybko kiwnął głową do siedzącego dwa stoliki dalej najemnika. Ten uniósł brwi, na znak, że jest w gotowości. Sam Bernie sprawdził, czy miecz wraz ze sztyletem są na swoim miejscu. Odbezpieczył pistolet. Żywcem go nie dostaną.

Dziewczyna mówiła coś do karczmarza. Ten pokręcił głową. W odpowiedzi blondyna warknęła, aż biedny człowiek podskoczył. Odpowiedział jej coś, znów kręcąc głową, po czym szybko nalał jej szczyn, które nazywano tu winem i natychmiast się ulotnił. Dziewczę tupnęło wściekle nóżką.

Kilku siedzących nieopodał mężczyzn zachichotało. Ci mądrzejsi, którzy zauważyli minę Berniego oraz jego ochroniarza, wyszli pośpiesznie, wietrząc awanturę. Całkiem słusznie.

Dziewczyna sięgnęła spokojnie po naczynie i wzieła łyk wina. Skrzywiła się. I wtedy wydarzyło się najgorsze.

Jeden z mężczyzn, obszczymurek imieniem Herman, klepnął ją mocno w tyłek. Bernie westchnął, zrezygnowany.

Kobieta strzeliła zboczeńca w twarz. Ten wstał. W dłoni dziewczyny pojawiła się niezwykle jasna, oślepiająco biała kula, niczym ulepiona ze światła. Rozpętało się piekło. Ludzie zaczęli uciekać z karczmy. Ochroniarz Kaczego Dzioba pokręcił głową. Morenyjczyk łypnął na niego groźnie. Należało działać.

– Uspokójcie się proszę! – krzyknął, wstając. – Ta pani jest ze mną.

– To jest twoja dupa, Kilroy? – syknął mężczyzna ze zboczonymi łapskami. – Toż to magiczka!

– Miło, że zauważyłeś, chamie – warknęła dziewczyna. – Następnym razem trzymaj łapska przy sobie, albo kumple będę zmuszeni zdrapywać twoje resztki ze ścian.

– Won, Herman – rzekł Bernie. – Muszę sobie z tą panią porozmawiać.

– Ale ta suka…

– Won!

Herman posłusznie wyszedł.

– Ty zostajesz, Remmy – krzynął Morenyjczyk do swojego ochroniarza. – Nie za to ci płacę! Masz iść do karczmarza i dopilnować, by dostarczył nam lepszego trunku, niż zwykle tu podaje. A potem stój i pilnuj, bo ta panienka należy ponoć do nerwowych. Usiądź, moja droga.

– Dziękuję – odparła magini. – Widzę, że cieszysz się w okolicy dużym szacunkiem – powiedziała, siadając naprzeciwko niego.

– Ma się znajomości – Bernie wzruszył ramionami.

– Zgaduję, że wiesz, kim jestem.

– Oczywiście. Szczurołap twierdzi, że nie żyjesz.

– Okłamał cię.

– Zdążyłem zauważyć.

– Ale sprzedał mnie, jeśli chcesz wiedzieć. Ocalił mnie Abraham.

– Widać mój stary przyjaciel oszalał już zupełnie.

– Owszem. To szaleństwo doprowadziło go do śmierci.

– Będę za nim tęsknił. Cieszę się jednak, że mój zabójca dotrzymał umowy chociaż pod tym względem.

– Masz rację. Zdaje się, że to właśnie Szczurołap go zabił. Choć nie osobiście.

– Nie rozumiem.

– I nie musisz.

Remmy przyniósł im piwo wraz z winem, po czym stanął niedaleko, bawiąc się, jakby od niechcenia, swoją liczną bronią.

– W jaki sposób mnie znalazłaś? – zapytał Bernie. – Sądziłem, że zabezpieczyłem wszystkie możliwe drogi. Nie wierzę, że Larsey mnie zdradził. Przyznam, że jestem w szoku. Jak tego dokonałaś?

– Szczurołap mi pomógł.

– Co? A niech to skurwysyn! Dlaczego to zrobił? Ile mu zapłaciłaś?

– Ani grosza. To ty mu zapłaciłeś.

– To akurat wiem.

– Zapłaciłeś mu, żeby ci pomógł. Zrobił to.

– Co konkretnie?

– Wykazał się darem przewidywania. Jest nie tylko doskonałym magiem, ale też świetnym manipulatorem. I wygląda na to, że również jasnowidzem.

– Jest skazą, w dodatku włada nad umysłami, jak sama zauważyłaś. To bardzo niebezpieczne połączenie. Nie ma drugiego takiego jak on. Nie dziwi mnie, że jasnowidzi. Jest jednak o wiele, o wiele mądrzejszy niż się spodziewałem. Tylko wciąż nie wiem, dlaczego mnie zdradził.

Alyssa westchnęła.

– Nie zdradził cię.

– Słucham?

– Jest Morenyjczykiem, prawda?

– Owszem, jest.

– Tak sądziłam. Więc cię nie zdradził. Ani ciebie, ani swojego kraju.

– Dość gier. Wytłumacz, proszę.

– Nie przybyłam tu, by cię zabić.

Bernie uniósł brew.

– Słucham z zainteresowaniem – oznajmił.

– Wiesz, przez całe to zamieszanie, straciłam przyjaciela. Przyjaciela, który bardzo wiele mnie nauczył. Pokazał, jaka jest różnica między figurantem, a bohaterem. Pokazał granicę między miłością, a zaślepieniem. Doradził zrobić coś, co sprawi, że znów zaakceptuję życie. A ja przestałam akceptować rolę miecza cesarzowej. Pewien krasnolud, wraz z pewną skazą, pokazali mi, że mogę być kimkolwiek zechcę.

Morenyjczyk uśmiechnął się drwiąco.

– Przeżyłaś przemianę? – spytał. – Niczym w miłosnej balladzie?

– Raczej trochę więcej zrozumiałam.

– Co na przykład?

– Że chcę pozostawić po sobie coś więcej, niż worek wojskowych odznaczeń.

– Co konkretnie?

– Zmianę.

Bernie zachichotał.

– Co ten Szczurołap ci zrobił?

Alyssa napiła się wina.

– To nie magia – stwierdziła. – To tylko kilka przepłakanych nocy.

– Strasznie patetyczne. Niby dlaczego miałbym ci ufać?

– Oczywiście, nie musisz mi ufać. Ale w takim razie powiedz mi, jak inaczej zamierzasz przekroczyć granicę.

– Jesteś w stanie mnie przez nią przeprowadzić?

Kiwnęła głową.

– Z moją pomocą dotrzesz do Darmandeys, pokażesz królowi Deklarację Jedności i wywołasz tę swoją cholerną wojnę. Bez mojej pomocy będziesz się tu kisił, aż nie zdechniesz z głodu, lub Layretta w końcu cię nie znajdzie.

– Alysso… Nie wiem jak ci dziękować.

– Nie robię tego dla ciebie, tylko dla Abrahama.

– Jesteś pewna, że tego właśnie chciał?

– Podświadomie.

– Doskonale. Mamy więc układ?

– Tak. Mamy.

Uścisnęli sobie dłonie.

Napili się wspólnie.

– Jesteś pewien, że Darmandeys pomoże? – spytała Alyssa po dłuższym milczeniu.

– Pomoże – odparł Bernie.

– Skąd ta pewność?

– Pomogą mu nasze oddziały partyzanckie, które wywołają powstania w obu zagarniętych krajach. Być może do wojny włączą się jakieś inne państwa, ale to i tak Darmandeys dostanie część morenyjskich ziem, nasze bogactwa i naszą wdzięczność, gdy my i Vidon będziemy już wolni. Oprócz tego, dokument wyraźnie mówi, że państwo, które wywoła wojnę przed rozwiązaniem Deklaracji, będzie musiało zapłacić innym ogromne odszkodowania. Cały problem z tym, że przez zamieszanie z Damienem, każdy zapomniał o Deklaracji i nigdy jej nie rozwiązano. Punkt dla nas. Sendaria biednieje, wszyscy się bogacą. Uwierz, Alysso, nikt nie przepuści takiej okazji.

Miał rację.

***

Niecały miesiąc później, Bernie Kaczy Dziób wystąpił u króla Darmandeys. Temu warunki Deklaracji bardzo się spodobały. Natychmiast udzielił swojego poparcia i wypowiedział Imperium wojnę.

Cesarzowa nigdy nie dowiedziała się o udziale Alyssy w rebelii, choć miała swoje podejrzenia. Według oficjalnego raportu, magini zginęła w trakcie wykonywania misji. Nikt nie wiedział, co naprawdę się z nią stało.

Layretta Druga przeżyła jeszcze zaledwie trzy lata. Do końca dowodziła swoimi wojskami i udzielała im moralnego wsparcia. W końcu zmuszona była jednak poddać Pałac Pośród Chmur i poprosić wroga o udzielenie amnesti. Została przetransportowana do Sarniego Gniazda, gdzie miała dożyć swych dni w azylu. Tydzień później znaleziono ją martwą. Zginęła w tajemniczych okolicznościach, według popularnej wersji śmiercią samobójczą. Nie pozostawiła potomków.

Sznyt prowadził swoje biuro jeszcze przez długich wiele lat. Zmarł na raka płuc, późną starością.

Bernie Kaczy Dziób zginął od sendarskiego miecza w trakcie jednej z bitew. Nie dożył niepodległości, choć był jej twórcą. Dziś krążą o nim legendy, a ludność Morenyi uważa go za bohatera narodowego. O Abrahamie de Fahrenheit nie pamięta nikt.

***

– Jesteś z nas dumna? – zapytał Bernie, zachodząc Alyssę od tyłu.

– Jakieś postępy w mojej sprawie? – odparła, ignorując jego słowa.

– Nie. Znalezienie go graniczy z cudem. Szczurołap zapadł pod ziemię.

– Musi odpowiedzieć za śmierć Abrahama.

– Nie zabijesz go.

– Owszem.

– Nie dasz rady.

– Więc on zabije mnie.

– Warto umierać w taki sposób?

Spojrzała na niego wściekle.

– A pozostało mi coś innego?

Chwycił jej dłoń.

– Wybacz. Będę się za ciebie modlił.

– Nie wierzę w Boga.

– W żadnego?

– Już nie. Zostaw mnie samą.

Odszedł. Alyssa patrzyła na maszerujących żołnierzy. Wiedziała, że nie weźmie udziału w bitwie.

Jutro większość z nich zginie. Młodych. Niewinnych. Pijanych pięknymi ideami.

Zginą też jej rodacy, równie niewinni. Wypełniający rozkazy.

Wiedziała, że będzie tam Bianka.

Chciało jej się płakać.

Ulice spłyną krwią.

Tysiące matek będzie wylewać łzy po swoich synach.

Tysiące umrą za głupią flagę.

Czy było warto?

Nie miała pojęcia.

Rozpoczęła się kolejna wojna.

9.06.2013

Koniec

Komentarze

Doskonałe!!! Polecam sprawdzić obydwa teksty słownikiem, bo trafiło się parę żenujących błędów ortograficznych.

Infundybuła chronosynklastyczna

No. Druga część mnie nie rozczarowała. Popraw chandlarza. Nie jest jasne, jak to było z sukienką Alyssy; najpierw krasnolud ją zdarł (po co? Nie prościej było urwać rękaw?), a po sprzedaniu w niewolę znowu ją miała. I zapomniałam się zdziwić pod pierwszą częścią, że wioska miała burmistrza.

Babska logika rządzi!

@stefan.kawalec Bardzo dziękuję :) A niech to cholera, przed umieszczeniem przeprowadziłem gruntowną korektę, ale widać naprawdę nie jestem w tym dobry. Powinienem chyba kogoś do tego zatrudnić :P @Finkla Również bardzo dziękuję. Napisałem "zdarł"? "Miało być rozdarł". Ech, jestem słaby w wyłapywaniu błędów… W niewoli Alyssa  miała sukienkę, ale jest wspomniane, że jest mocno rozdarta (kiedy właściciel rozcina rękaw).

Jeśli chodzi o burmistrza, to jeden z elementów świata – u moich niziołków każdą miejscowością włada burmistrz (Layretta bodajże wspomina, że będzie musiała porozmawiać z najwyższym burmistrzem – on kieruje całym Sarnim Gniazdem i również nosi ten tytuł). Zdaje się, że powinieniem dokładniej wyjaśnić to w tekście. Jeszcze raz dziękuję :)

Bardzo mi się podobało – wciągające, bez zbędnego patosu, z interesującymi bohaterami, do których można się było przywiazać. Czytało się:) Co by nie było jednak za dużo lukru: zdecydowanie do przejrzenia i poprawienia – dużo literówek i kilka takich błędów, nawet dysortogrografa raziły po oczach. Nadmiar zaimków, sporo powtórzeń "być" w niektórych akapitach. Warto pokusić się o pożądną korektę przy przejściu na nową stronę, po tak smaczne danie wstyd podawać na tekturowej tacce. A – przy jednym z opisów postaci są podane jednocześnie stopy i metry. Chyba lepiej zdecydować się na jeden system miar. Pozdrawiam

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Bardzo dziękuję :) Masz rację, muszę zdecydowanie wziąć się za korektę. Przed opublikowaniem tego opowiadania przeczytałem je ponownie, popoprawiałem to, co znalazłem, ale widać, nie jestem w tym dobry. Muszę się wziąć do roboty. Również pozdrawiam :)

Proszę o cierpliwość. Opowiadanie czytam i poprawiam. Może zbyt wolno niżbym chciała, i pewnie zdecydowanie za wolno z Twojego punktu widzenia. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@regulatorzy W porządku. Cierpliwość nie jest moją mocną stroną, ale mam teraz problemy z internetem, więc i tak bardzo rzadko tu bywam :)

Drugą część też przeczytałam z dużą przyjemnością. Przyjemność oczywiście byłaby większa, gdybym mogła skupić się wyłącznie na lekturze.  

 

 

XV  

 

„…Leonard jedynie podążał za jego światłymu wskazówkami…” –– Literówka.

 

„…wino wraz z piwem przelewało się przez gardła…” –– To oni nie wypijali trunków, jeno płukali nimi gardła? Czy wino pomieszane z piwem tworzy lepszą płukankę? ;-) Może: …wino i piwo wlewano do gardeł 

 

„…niezręczne milczenie, które wisiało pomiędzy trójką biesiadników”. –– Wolałabym: …niezręczne milczenie, które trwało między trójką biesiadników.

 

„Potem szybkie kroki, za nimi ciężko okute buty”. –– Co robiły ciężkie buty za szybkimi krokami? ­;-)  

 

Ciężko uwierzyć, że udało się panu przeżyć, panie Korvith”. ––Trudno uwierzyć, że udało się panu przeżyć, panie Korvith.

 

„…rzekła magini do krasnoluda, biorąc maleńki łyczek wina”. –– …rzekła magini do krasnoluda, upijając maleńki łyczek wina.

 

„…upomniał go Sznyt, polewając mu wina i częstując ciastem”. –– …upomniał go Sznyt, dolewając mu wina i częstując ciastem.

 

„…nakładając magini ciasta i polewając wina”. –– …nakładając magini ciasta i dolewając wina.

 

„Do teraz miewam częste migreny, ale gdyby nie ich pomoc, byłyby one moim najmniejszym problemem”. –– W czym migreny pomagają Sznytowi? ;-)  

 

„…choć w większośći przypadków po ciosie buzdyganem…” –– Literówka. „Barthee okazało sie do tego doskonałym miejscem”. –– Literówka.

 

 

„Gdy inkwizycja się zainteresowała musiała na jakiś czas pojechać…” –– Gdy inkwizycja się nią zainteresowała, musiała na jakiś czas pojechać

 

„…dla magów z nielegalnych kręgów i częto jest karą śmierci…” –– Literówka.

 

„Nieważne – odparł krasnolud, biorąc łyk piwa”. –– Nieważne –– odparł krasnolud, łykając/przełykając kolejny haust piwa.

 

„Rozumiem – oznajmił Sznyt, biorąc łyk wina i świdrując krasnoluda spojrzeniem”. –– Rozumiem –– oznajmił Sznyt i napił się wina, świdrując krasnoluda spojrzeniem.

 

„Prawdaż – odpowiedział mu krasnolud, biorąc kolejny łyk piwa”. –– Prawdaż –– odpowiedział mu krasnolud, wchłaniając kolejny łyk piwa.  

 

 

XVI  

 

„Był piękny, a jednocześnie przerażający w swej wieczności i swym majestacie”. –– Powtórzenie.

 

„Jakiś dworzanin uśmiechnął się do Bianki, jakby witał swoją starą znajomą”. –– Cudza znajoma byłaby dla niego chyba obca, więc pewnie by jej nie witał.

 

„Miała tego dnia wyjątkowo dobry chumor”. –– Miała tego dnia wyjątkowo dobry humor. Za ten błąd powinieneś cierpieć srogie męki. Wychłoszczesz się biczykiem z zadziorkami.

 

„Wypuściła materiał z rąk i zalała sie łzami”. –– Literówka. Trzymała i wypuściła materiał czy suknię?

 

„Zanieś szmatę do Kenthaya, mojego asystenta”. –– Zanieś szmatę do Kenthaya, mojego asystenta.

 

„…wydarzenia, które rozgrywaly się na Środkowym kontynencie”. –– Literówka.  

 

„…zagarnięty podczas wojny niewielki skrawek ziemii”. –– Literówka.

 

„…udało sie zatrzymać wielki marsz Sendarii…” –– Literówka.  

 

„(porównywany dziś do wielkiej wojny na Starej Ziemii zwanej Blitzkriegiem. Patrz: Największe odkryte batalie Starej Ziemii…” –– Literówki.  

 

„…utrzymała nowe terytoria. Zaprzestała jednak najazdów na nowe ziemie…” –– Powtórzenie. Może: …utrzymała zdobyte terytoria. Zaprzestała jednak najazdów na nowe ziemie…  

 

„…gdyż wszystkie państwa były postawione w gotowości…” –– …gdyż wszystkie państwa były postawione w stan otowości…  

 

„Przecież on nie robił nic innego, tylko próbował zyskać na czasie, wysyłając kolejne oddziały swej armii do wyrżnięcia dla Imperium, samemu uciekając przez ten czas do Darmandeys!” –– Wolałabym: Przecież on nie robił nic innego, tylko próbując zyskać na czasie, wysyłał kolejne oddziały swej armii na wyrżnięcie przez Imperium, podczas gdy sam uciekał do Darmandeys!

 

„…że jest tam pod przykrywką, jako chandlarz antykami…” –– …że jest tam pod przykrywką, jako handlarz antykami… Za ten błąd –– trzy dni w dybach na głównym placu miasta.  

 

 

XVII  

 

„Piasek z gościńca tańczył wraz z jego podmuchami, kreśląc wzorki w powietrzu i hipnotyzując Alyssę swym widokiem”. –– Wolałabym: Piasek z gościńca tańczył w jego podmuchach, kreśląc wzorki w powietrzu i hipnotyzując Alyssę tym widokiem.

 

„Jestem pewna, że uroczo wyglądąłeś”. –– Literówka. „Właśnie przez wolność chłopów…” –– Właśnie przez wolność chłopów

 

Chwila później obok spoczęła pozbawiona przytomności Alyssa”. –– Literówka.    

 

 

XVIII  

 

„Chwilę później pojawiło się trzynaście zbawionych jego graniem dziewcząt”. –– Mam dziwne przekonanie, że gra Szczurołapa nie prowadziła do zbawienia, ;-) a zdanie winno brzmieć: Chwilę później pojawiło się trzynaście zwabionych jego graniem dziewcząt.

 

„Znał już historię”. –– Znał już historię.

 

„Równie piękną balladę o orelównej Grozji…” –– Równie piękną balladę o orelównie Grozji 

 

 

XIX  

 

„Z daleka widzieli, jak od jej ściany odpada cegła i szybuje ku spokojnej tafli wody”. –– Nie mogli, niestety, tego widzieć, albowiem cegła, ponad wszelką wątpliwość, leciała pionowo w dół, ruchem jednostajnie przyspieszonym. ;-) Szybować  –– unosić się w powietrzu jak szybowiec, wykorzystując prądy wznosząc.

 

„Rzeczywiście, wypożyczona łódź kołysała się spokojnie na wodzie, pchana do przodu wiosłami i siłą ramion przewoźnika”. –– Jeszcze nie słyszałam o przypadku, by wiosła pchały łódkę. ;-) Wiosła także poruszały się dzięki sile ramion przewoźnika, tak więc cała łódka płynęła dzięki wioślarzowi.

 

„Podczas gdy magini regulowała należność u przewoźnika…” –– A może zwyczajnie, zwłaszcza że byli na plaży, nie u przewoźnika: Podczas gdy magini płaciła przewoźnikowi

 

„Gdy intruz ich dostrzegł, odjął od ust harmonijkę, zdjął kapelusz…” –– Powtórzenie. Może: Gdy intruz ich dostrzegł, przestał grać na harmonijce, zdjął kapelusz

 

„…czuprynę koloru świeżo skosionego siana…” –– Literówka.

 

„…twoja przyjaciólka ma rozkaz rozsmarować cię na ścianie…” –– Literówka.

 

„Najemnik stał jeszcze na chwilę…” –– Najemnik stał jeszcze chwilę

 

„Wielu wojowników spoczęło pod kamieniami”. –– Dodałabym: Wielu wojowników na zawsze spoczęło pod kamieniami.

 

„Popchnął ciało w kierunku zaskoczonego strzelca, a sam pobiegł za nim”. –– Naprawdę, pchnąwszy ciało, pobiegł za ciałem? ;-)  

 

„Po chwili ostrze topora rozorało brzuch najemnika, wystawiając jego wnętrzności na widok publiczny”. –– A może, jako że nie było tam publiczności: Po chwili ostrze topora rozorało brzuch najemnika, pozwalając jego wnętrznościom wyjrzeć na świat. Lub: Po chwili ostrze topora rozorało brzuch najemnika, pozwalając jego wnętrznościom ujrzeć światło dzienne.

 

„Widział, jak ciało najemnika niemal złamało się w pół”. –– Widział, jak ciało najemnika niemal złamało się wpół.

 

„Magini rozejrzała się po oklicy”. –– Literówka.

 

Oczywistym było, że nie mogą liczyć na wygraną…” –– Oczywiste było, że nie mogą liczyć na wygraną

 

„Nie spodziewałem się, ża tak wysoko postawione osoby…” –– Literówka.  

 

„Jednym szarpnięcem zerwał z niej suknię…” –– Literówka.  

 

Wyszarpał jej zza pasa jej własny sztylet…” –– Wyszarpnął zza jej pasa, jej własny sztylet

 

Chwila później obok spoczęła pozbawiona przytomności Alyssa”. –– Literówka.

 

 

XX  

 

„W dłoni trzymał pełen piwa kufel”. –– W dłoni trzymał kufel pełen piwa.

 

„Więc tu jestem. teraz powiedz mi, proszę… Gdzie podziały się twoje włosy?” –– Więc tu jestem. Teraz powiedz mi, proszę… gdzie podziały się twoje włosy?  

 

„Nie zamerzał nigdy wypuścić swojej córki z rąk”. –– Literówka.

 

„Że ostatnie jedenaście lat nigdy się nie wydarzyło”. –– Że jedenaście ostatnich lat nigdy się nie wydarzyło.

 

„Po chwili zniknął zakrętem”. –– Po chwili zniknął za zakrętem.

 

„Jego humor możba było nazwać złym…” –– Jego humor można było nazwać złym

 

„O żesz ty, cholerny…” –– O żeż ty, cholerny…  

 

„Musiałeś zaatakować moje ambicje”. –– Musiałeś zaatakować moją ambicję.  

 

„Nie było wielu uczonych krasnoludek”. –– Nie było wiele uczonych krasnoludek.

 

„…goniący Morenyjczyka strażnik potknął sie o leżącego…” –– Literówka.

 

„…stanęła kompania krasnoludów, również uzbrojona…” –– …stanęła kompania krasnoludów, również uzbrojonych

 

„…który to właśnie zamierzał wbiec w jakiś ciemny zaułek. Abraham nie zamierzał mu na to pozwolić”. –– Powtórzenie.

 

„Lewa stopa uciekiniera zamieniła się w krawą miazgę”. –– Lewa stopa uciekiniera zamieniła się w krwawą miazgę.

 

 

XXI  

 

Grana była na flecie, niezwykle powoli, wręcz odprężająco”. –– Wolałabym:

 

Ktoś grał na flecie, niezwykle powoli, wręcz odprężająco. Muzykę można komponować, można grać na instrumencie. Muzyki się nie gra.

 

„…samotna pochodnia, której blady blask rozlewał się po okolicy i umożliwiał zobaczenie czegokolwiek”. ––  Blask jest czymś jaśniejącym. Może: …samotna pochodnia, której blada poświata nieco rozjaśniała wnętrze i umożliwiała zobaczenie czegokolwiek.

 

„Zabójca oderwał instrument od ust, odłożył go obok…” –– Zabójca odjął instrument od ust i odłożył na bok… Lub: Zabójca odjął instrument od ust i położył obok

 

„Ten wziął łyka”. ––Ten wypił łyk.

 

„…jak na prawdziwego drapieżnika przystało, uwielbiam bawić się ze swoimi ofiarami”. –– …jak na prawdziwego drapieżnika przystało, uwielbiam bawić się swoimi ofiarami.

 

„Sprzedałem ją handlarzom niewolnikami z Południa”. –– Sprzedałem ją handlarzom niewolników z Południa.

 

„Niech się mnie tylko dorwie świnię w moje łapska…” –– Niech się mnie tylko dorwie świnię w moje łapskaXXII

 

„Promienie słoneczne raniły jej oczy. Osłoniła się więc dłonią i rozejrzała”. –– Promienie słoneczne raniły jej oczy, więc osłoniła je dłonią i rozejrzała się.

 

„Cząsteczki w ogóle się jej nie słuchały”. –– Cząsteczki w ogóle jej nie słuchały.

 

Trzej, prawdopodobnie wyższych rangą, należało do rasy białej…” –– Trzech, prawdopodobnie wyższych rangą, należało do rasy białej… Lub: Trzej, prawdopodobnie wyżsi rangą, należeli do rasy białej

 

„Spod białego turbanu wystawały jego krzaczaste brwi”. –– Spod białego turbanu wystawały krzaczaste brwi. Zakładam, że nie miał cudzych brwi. ;-)  

 

„…żebyś była warta również leczenia, któremu zamierzamy się poddać”. –– …żebyś była warta również leczenia, któremu zamierzamy cię poddać.

 

„Na razie mój przyjaciel Imad posmarował twoją ranę maścią, która powinna uśmierzyć twój ból”. –– Na razie mój przyjaciel Imad, posmarował ci ranę maścią, która powinna uśmierzyć ból.

 

„Powinnaś więc nauczyć się szacunku do lepszych od siebie”. –– Powinnaś więc nauczyć się szacunku dla lepszych od siebie.

 

„Powinniście chcieć jak najszybciej wydostać sie z Imperium”. –– Literówka.

 

„Poczuła, jak niewolnicy wykręcają jej ręcę…” –– Literówka.

 

„To byłoby straszne marnotrastwo”. –– To byłoby straszne marnotrawstwo.

 

„Dostała kilka razy twarz…” –– Dostała kilka razy w twarz

 

Pozostałymu elementami jej ubioru…” –– Literówka.

 

„…jak wtedy, gdy połudnowy lekarz…” –– Literówka.

 

„…nie obdarzając magini najmniejszym spojrzeniem…” –– …nie obdarzając magini nawet jednym spojrzeniem… Czy są spojrzenia duże, małe i najmniejsze? ;-)

 

Nie jeden by chciał rozdziewiczyć wiedźmę”. –– Niejeden by chciał rozdziewiczyć wiedźmę.

 

„Każdy wielki bohater w dziejach Sendarii…” –– Każdy wielki bohater Sendarii… Lub: Każdy, kto jako bohater, zasłużył się w dziejach Sendarii

 

„Gdyby nie on, nigdy nie powstało Imperium Ludzi”. –– Gdyby nie on, nigdy nie powstałoby Imperium Ludzi.

 

„Na środku aleji stał zaś ogromny pomnik, przedstawiający dzielnego żołnierza w heroicznej pozie, ozdobionego pięknymi kwiatami.” –– Na środku alei stał zaś ogromny pomnik, przedstawiający dzielnego żołnierza w heroicznej pozie, ozdobiony pięknymi kwiatami.

 

„Corey d'Creux wytarł jedną z ławek płaszczem…” –– Corey d'Creux wytarł płaszczem jedną z ławek

 

„Jestem dorosły. Sam podejmuje decyzje”. –– Literówka.

 

„Będziesz musiała ubrać ich szaty”. –– Będziesz musiała ubrać się w ich szaty. Lub: Będziesz musiała założyć/włożyć ich szaty.

Szat nie można ubrać! Żadnej odzieży, żadnego ubrania, żadnych butów, nie można ubrać! Za ubieranie szat, za karę, w największe upały, będziesz nosił kompletny strój eskimoski. Z kapturem oczywiście.

 

„…jego prawa noga jest zakrwawiona i złamana w pół”. –– …jego prawa noga jest zakrwawiona i złamana wpół.

 

 

XXIII

 

„…trzask ognia wydawał się wypełniać całą przestrzeń. W takich chwilach las wydawał się nieskończony”. –– Powtórzenie.

 

„Spokój.Wspaniale było mieć przyjaciela”. –– Brak spacji.

 

 

XXIV

 

„Kupiec wyszedł wściekły, zamachując się wyniośle peleryną”. –– Wolałabym: Kupiec wyszedł wściekły, wyniośle i zamaszyście owijając się peleryną.

 

„Nie daj sie sprowokować – powiedziała”. –– Literówka.

 

„Nikt nie potrzenuje litrów kolejnej, rozumiesz?” –– Literówka.

 

„Bóg rozpozna swoich. – Bogowi to pierdoli”. –– Bóg rozpozna swoich. –– Bóg to pierdoli.

 

Oboje wiemy, że nie jesteś taki zgorzkniały, jaki usiłujesz być”. –– Obaj wiemy, że nie jesteś taki zgorzkniały, jaki usiłujesz być.

 

„…dlatego tak ciężko mi uwierzyć, że tak po prostu nas zdradziłeś!”  –– …dlatego tak trudno mi uwierzyć, że tak po prostu nas zdradziłeś!    

 

 

XXV

 

„…odbił się rykosztem od podłogi…” –– Literówka.

 

 

XXVI

 

…przybył do nas mężczyzna bez dłoni, błagając nas o pomoc…” –– …przybył do nas mężczyzna bez dłoni, błagając o pomoc…  

 

„…by nieco umorzyć męczący ją swąd”. –– …by nieco złagodzić męczący ją świąd.  

 

„Nie tolerujemy my bestialstwa…” –– Nie tolerujemy bestialstwa…  

 

„…traktowała nas nieco z góry, ale przymknęłyśmu na to oko…” –– Literówka.  

 

„Niemal godzinę czasu zajęło mi uświadamianie jej…” –– Niemal godzinę zajęło mi uświadamianie jej… Godzina to czas. Godzina czasu jest masłem maślanym. Za użycie tego zwrotu, trzy godziny klęczenia na grochu, z rękami w górze!    

 

 

XXVII  

 

„Zostałeś oskarżony o zdradę stanu, jaką jest podniesienie ręki na panującą…” –– Zostałeś oskarżony o zdradę stanu, którą jest podniesienie ręki na panującą 

 

„…które byo ostrzem wymierzonym w lud naszego Imperium”. –– Literówka.

 

„…która byłaby adekwatna to popełnionych przez ciebie czynów…” –– Literówka.

 

"I to by było na tyle" – pomyślał”. –– By podkreślić niewłaściwe użycie tego zwrotu, zacytuję wypowiedź mistrza ortografii polskiej, Macieja Malinowskiego: „Bywa i tak, że pewne słowa, albo nawet całe wyrażenia i całe zwroty, przedostają się do polszczyzny potocznej, gdyż zdobyły popularność w programach kabaretowych. Z pewnością pamiętają Państwo, jak nieodżałowany satyryk prof. Jan Tadeusz Stanisławski każdy wykład z „mniemanologii stosowanej” kończył słowami I to by było na tyle. Nie wszyscy jednak (do dzisiaj) wiedzą, że ów frazeologizm to… żart stworzony wyłącznie na potrzeby estrady i show-biznesu, zlepek dwóch konstrukcji: I to by było wszystko (w domyśle: co przygotowałem dla państwa) oraz I tyle by było (w domyśle żartów, wygłupów) na dziś. Tymczasem ogromnie się spodobał i stał powiedzeniem traktowanym zupełnie serio. A jest gramatycznym potworkiem”.  

 

„I to były ostatnie słowa, jakie dane mu było wypowiedzieć”. –– I to były ostatnie słowa, które dane mu było wypowiedzieć.

 

„…władczyni może jeździć po swojej matce jak po burej kobyle…” –– …władczyni może jeździć po swojej matce jak po burej suce… Lub: władczyni może jeździć po swojej matce jak po łysej kobyle

 

„Niezbyt wypada jej pokazywać sie nago”. –– Literówka.

 

Wybuchła płaczem”. –– Wybuchnęła płaczem. „…czuła, że ma sie na czym oprzeć”. –– Literówka.

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Oooch… Jestem przerażony :) Bardzo dziękuję. Wszystkie błędy poprawiam (w oryginalnym pliku) i jestem ogromnie wdzięczny za wyłapanie tylu (choć wstyd mi z powodu ich ilości). Nie mam zamiaru dyskutować, bo masz absolutną rację, poza tym nie chcę okazać się niewdzięcznikiem. Tylko dwie maleńskie sprawy, które poruszam, bo w stroju eskimoskim mi wyjątkowo nie do twarzy. Otóż ja doskonale wiem, że ubrań się nie ubiera, ale uważam, że Abraham jako osoba jednak ode mnie mniej wykształcona (choć znacznie starsza) nie musi wcale tego wiedzieć. Jeśli chodzi o "to by było na tyle", to dzięki, że mi uświadomiłaś, że ten zwrot jest niepoprawny. Przyznaję, nie miałem o tym zielonego pojęcia. Biorąc pod uwagę jego genezę (którą poznałem w tej chwili, dzięki tobie) chyba rzeczywiście Gobi nie miał prawa tak pomyśleć. Zostawię to tam jednak, z wyrzutami sumienia, bo: a) nie mam pojęcia czym to zastąpić, b) wyjątkowo fajnie tam brzmi :) Jeszcze raz bardzo dziękuję i również pozdrawiam :) A kolejne opowiadanie właśnie powstaje.

Wiem, Abraham posługuje się specyficznym językiem, bardzo udatnie zresztą. Nie przemawia do mnie Twój argument o braku wykształcenia i wieku Abrahama. Moje wykształcenie z pewnością nie dorównuje Twojemu, za to wiekiem, jestem przekonana, biję Cię na głowę. I nigdy nie powiedziałam, że dziś ubiorę tę sukienkę! A Abraham miał kształconą żonę, ona z pewnością zwróciłaby mu uwagę, że używa nieprawidłowych zwrotów. ;-)   Mówisz, że w stroju eskimoskim jest Ci wyjątkowo nie do twarzy. No cóż, kara powinna być uciążliwa i zapamiętana na całe życie. Mogę ustąpić na tyle, że pozwolę Ci założyć kaptur z woalką. Ona przysłoni twarz. ;-)   Zamiast: I to by było na tyle, można powiedzieć: I na tym koniec. I to by było wszystko. I to tyle. I tyle miałbym do powiedzenia. I to wszystko co można powiedzieć na ten temat.   Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Bernierdh, i tak właściwie Ci się upiekło. Gdzieś na becie czytałam o trzech dniach w dybach pod ratuszem za "ubranie majtek". Regulatorzy ma miękkie serce. ;-)

Babska logika rządzi!

@regulatorzy Cóż, moje wykształcenie jakieś wspaniałe nie jest, po prostu założyłem, że pod tym względem przeciętny licealista bije krasnoludzkiego żołnierza ze świata fantasy na głowę. Chwalić się będę może (oby) za rok, na razie nie ma czym :) Poza tym ja również nigdy tak nie powiedziałem! No, może w dzieciństwie. Ale Abraham to co innego. Co do żony Abrahama masz niewątpliwą rację, głupi jestem, że o tym nie pomyślałem. Z woalką nie powinno być tak źle, w końcu i tak mrozy idą a pogoda ostatnio nieciekawa :) Dzięki za synonimy i również pozdrawiam :)   @Finkla Uff… Mam farta. Swoją drogą, wolę nie wiedzieć jaką karę tacy ludzie dają za "poszłem" (żeby nie było, że przykład bez sensu – znam licealistów używających tego słowa w wypracowaniach) :P

Masz rację, chyba lepiej nie wiedzieć… Ależ wiem, że przykład z sensem. I problem nie kończy się na licealistach. Ktoś mi powtórzył dialog między studentem a prowadzącym ćwiczenia: – Przyszłem poprawić kolokwium. – Ach, przyszedł pan. – No. Przyszłem.

Babska logika rządzi!

Nowa Fantastyka