- Opowiadanie: koriat - Powrót Flecisty

Powrót Flecisty

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Finkla, Użytkownicy

Oceny

Powrót Flecisty

Z dużym prawdopodobieństwem można przypuścić, że powodem tragedii w Hameln była „czarna śmierć”, czyli dżuma. (…) Tajemniczy grajek z legendy mógł być grabarzem. W średniowieczu bardzo często bowiem usuwanie i grzebanie zwłok – ofiar epidemii – zlecano komuś, kto musiał wyróżniać się ubiorem i ostrzegać o swoim zbliżaniu graniem na jakimś instrumencie. (…) Niewykluczone, że nakazano również wyprowadzić z miasta chore, żywe jeszcze dzieci. (…) Niewątpliwie ci, co wydali takie zarządzenie, mieli z tego powodu głębokie i długotrwałe poczucie winy, a być może i cała ludność miasta czuła się winna. Stanisław Dubiski

 

What happened

To us here

Ulver

 

Prolog

To jest punkt, w którym rzeczywistość staje się snem.

Mężczyzna na łóżku stojącym w niewielkim, niskim pokoju zawalonym stosami papieru i narzędzi śni, a jego sen jak zwykle jest niedookreślony, ciemny i duszny, pełen potu i skłębionych nagich ciał, i więcej jest w nim strachu niż podniecenia. Czuje, że jeszcze chwila, a zacznie się dusić, już teraz powietrze stało się gorące i pozbawione tlenu.

Chce zacząć krzyczeć, ale nie może, nie może wydobyć z siebie żadnego dźwięku, czuje, że to koniec, zginie opleciony kopulującymi ludźmi, których przed chwilą sam pożądał, a które teraz wycisną mu z piersi ostatek powietrza, a potem rozgniotą w bezkształtny skórzany wór.

Wtedy właśnie panującą dotąd wokół tłustą, zalepiającą umysł ciszę przerywa dźwięk fletu. Z początku cichy, stopniowo narasta, układając się w przenikliwą melodię. Znika od niej strach, znika napięcie i duszność. A potem znika wszystko inne.

Sen wyrzuca go wprost w jawę, w splataną pościel i zagracony pokój. Przebudzony zachłannie łapie powietrze, czując, jak cały drży ze zmęczenia i ulgi, stopniowo wlewającej się w stężałe mięśnie.

Po chwili zdaje sobie sprawę, że coś ze snu jednak pozostało. Wciąż słyszy piskliwą melodię wygrywaną na flecie gdzieś na zewnątrz, chyba dość daleko, bo dźwięk ledwo przekracza granicę słyszalności – ale bez cienia wątpliwości istnieje.

Mężczyzna wstaje i podchodzi do okna. Wąska ulica tonie w mroku, w żadnym z okien w zasięgu wzroku nie tli się choćby słaby blask świecy – uboga dzielnica śpi, zmęczona zbyt długim dniem. A jednak ktoś gra, hipnotycznie i pociągająco, a mieszkaniec zagraconego pokoju na rubieżach Dolnego Miasta czuje, że w tej muzyce kryje się wezwanie, któremu nie sposób się oprzeć.

Nie opiera się, jego zmęczony powtarzającymi się od wielu nocy koszmarami umysł nie ma sił na najsłabszy choćby protest; zresztą żaden protest nie jest już chyba możliwy, muzyka oplata go i przenika między zwoje mózgu, przesącza się do krwi i mięśni, w końcu stapia się z nim, z całym jego istnieniem, i trudno sobie wyobrazić, że kiedyś jej tam nie było.

Mężczyzna schyla się po leżącą na podłodze brudną koszulę i wciąga ją, potem zakłada jeszcze połatane spodnie i wychodzi, najpierw do maleńkiej sieni, a stamtąd na wybrukowaną kocimi łbami ulicę. Rusza przed siebie bez cienia zawahania, muzyka prowadzi go nieomylnie, bez najmniejszych wątpliwości. Idzie, krok za krokiem, mijając kolejne skrzyżowania i kolejne odrapane domy, idzie szybko, niemal biegnąc, a miasto dookoła jest absolutnie ciche i ciemne, w stopniu sprzecznym z jego naturą, bo przecież wielkie miasto nigdy nie zasypia zupełnie. Teraz jednak musiało się tak stać, a jedynym dźwiękiem jest dźwięk fletu, wciąż ledwie słyszalny i daleki, chociaż to niemożliwe, bo mężczyzna wciąż idzie w jego stronę.

Po godzinie dociera do granicy zabudowy, wyrasta przed nim mur oddzielający miasto od pierścienia gospodarczego. Nie zastanawia się, jak go sforsować, po prostu automatycznie przechodzi w bieg i odbija się, przeskakując nad przeszkodą, chociaż wie, że to niemożliwe; ale ta myśl znika niemal natychmiast po tym, jak się pojawia, wyrzucona poza obręb umysłu. Po drugiej stronie wciąż biegnie, nie zatrzymując się, ani nie czując zmęczenia, choć nigdy nie miał dobrej kondycji; biegnie między polami żyta i pszenicy, i między jabłoniami, i stawami hodowlanymi. Wie, że tutaj nie można tak po prostu wskoczyć i biec, ktoś powinien to wszystko patrolować, obserwować – nikogo jednak nie spotyka, nikt na niego nie krzyczy, nikt nie strzela w powietrze. Wciąż istnieją jedynie cisza i wibrująca w niej muzyka.

W końcu dociera tam, gdzie musiał dotrzeć.

Czasza kopuły wyrasta z ziemi gładko i niespodziewanie, pnąc się do góry po niemal niedostrzegalnej z tak bliska krzywiźnie. Jest niemal całkowicie przeźroczysta i dość cienka, tak, że dokładnie widać rozciągającą się po drugiej stronie skalistą pustynię, i pędzące nad nią purpurowe chmury. Świat, w którym nic nie może żyć, w którym trująca atmosfera wypali płuca każdej żywej istocie, atmosfera, której dwa stulecia mozolnej terraformacji nie zdołały uczynić ani trochę bardziej przyjazną.

Ale przecież to tam woła go muzyka. Tam, na zewnątrz, jest jego cel.

Mężczyzna powoli podchodzi do przejrzystej ściany. Wie, że chociaż tak cienka, jest właściwie niezniszczalna, a jedyna śluza znajduje się daleko stąd. Ale czuje też, jak wzrasta w nim tajemnicze poczucie siły, siły, której istnienie zawsze przeczuwał, ale której nigdy dotąd nie wyzwolił, i która wypala w jego umyśle wszelkie wątpliwości niczym najskuteczniejszy narkotyk.

I znowu wie, co ma robić.

Powoli unosi dłonie na wysokość ramion i kładzie je na powierzchni kopuły, rozstawiając szeroko palce. Czuje, jak nieznana dotąd siła płynie przez niego, jak jej strugi wzbierają wśród włókien mięśni i nerwów, nabierają prędkości i mocy, a twarda powierzchnia wokół dłoni mętnieje i faluje. Fale, początkowo niewielkie, rozchodzą się po niej jak po wodzie, coraz dalej i dalej, i w końcu cała ściana w zasięgu wzroku unosi się i opada.

Mężczyzna odrywa od niej dłonie, potem zamyka oczy i robi krok, a następnie drugi i trzeci. Nie czuje żadnego oporu.

Kiedy ponownie unosi powieki, ma przed sobą pustynię, ciągnącą się ku widocznemu na horyzoncie pasmu strzępiastych gór, zza których wyłania się już tarcza wschodzącego Daimonionu. Rusza w tamtą stronę, nie myśląc nawet o tym, że powinien właśnie konać, dusząc się toksycznym powietrzem, i zostawiając za sobą miasto, w którym się urodził, i w który miał spędzić całe życie. To życie, które właśnie rozsypuje się w tysiąc okruchów.

 

1.

Niebo w dniu egzekucji jest purpurowe i pokryte wyjątkowo zawiłym deseniem chmur. Przesuwają się powoli, zmieniając układy, przeplatając i rozpadając. Tak powstają wzory zupełnie nowe, choć złożone z tych samych elementów, tej samej materii. Tak powstają nowe, odmienne znaczenia. Zazwyczaj wróży to zmianę, ale nigdy nie wiadomo, czy na lepsze, czy gorsze. Coś jednak na pewno się stanie, chmury nie mylą się nigdy. W takich chwilach Frederik żałuje, że wróżby istnieją, i że się spełniają. I myśli o chmurach Ziemi, towarzyszących praprzodkom, które po prostu unosił wiatr, i które nie znaczyły nic. Z drugiej każdy głupi może się domyślić, że rzeczywiście coś się zmieni, nie trzeba do tego zadzierać głowy. Polowanie na czarownice się rozkręca, a coś takiego po prostu nie może nie mieć dalekosiężnych skutków. Przynajmniej nie w tym mieście.

Jakie to głupie, myśli, gdy strażnicy gwardii biskupiej wprowadzają czarownicę na stos. Zabijemy ją, i to jest symbol, wszyscy zobaczą. Ludzie potrzebują takich symboli. Wystarczy rzut oka na Wielki Rynek – głowa przy głowie, gdzie nie spojrzeć, to już właściwie nie są autonomiczne jednostki, nie da się ich w ten sposób ogarnąć, to jest tłum, a tłum nie jest zbiorowością, tłum to monolityczny, żywy organizm, ma swoją fizjologię i swoje instynkty, i swoje myśli, tylko sobie właściwe. Tłum pragnie krwi, chce karmić się jej widokiem, to jest jeden z jego instynktów nadrzędnych. Chce też symbolu – a więc zaraz kat podłoży ogień, płomień strzeli w górę i ogarnie ciało czarownicy, tłum na chwilę poczuje się nasycony, zastygnie między sekundą przed śmiercią kobiety w ogniu a sekundą po jej śmierci, opróżni swoje płuca rozciągnięte w ciasnych szczelinach między ludźmi – to jego największe emocje. A ponad to wszystko wzniesie się wrzask czarownicy i smród palonego mięsa. Tak, właśnie takich symboli potrzebujemy, jak to świetnie pasuje do naszej estetyki. Nowy Erfurt zasypany tłustym popiołem stosów – tylko że do tego jedna nie wystarczy, trzeba będzie zabić je wszystkie.

Gdy przywiązują ją do pala Frederik patrzy nieco w bok, ku głównej trybunie, nad którą rozpięto szkarłatną oponę. Pośrodku pierwszego rzędu, przybranego złotymi girlandami, w otoczeniu dworu, zasiada sam książę. Widać go z miejsca Frederika, widać go z każdego zakątka placu, jak rozpiera się na swoim tronie, tonąc w fałdach złocistego płaszcza. Patrzy w stronę stosu, jak wszyscy – jego też to musi ciekawić, fascynować nawet – bo oto odradza się zwyczaj pradawny, sięgający korzeni historii – ujęto wiedźmę, zaprzedaną ciemności, siłom podziemnym – a więc pochłonie ja żywy ogień, od stóp aż do głowy skryje się w płomieniu stosu, który będzie tylko wstępem do ogni piekielnych.

Frederik krzywi się z niesmakiem, kiedy jego spojrzenie znowu wędruje na zapełniającą plac ciżbę. Czekają jak na widowisko i właśnie to dostaną, po to zorganizowano cały ten cyrk ze stosem. Trzeba ją spalić – dobrze więc, nawet jeśli tak – ale są przecież krematoria, są komory termiczne, można by szybko, dyskretnie. I taniej, przecież drewno na stos musi być warte majątek. A tak jest w tym wszystkim coś wulgarnego, budzącego odrazę. Żywy ogień! A przecież to dopiero początek. Ale… przecież on sam też tu jest, też na to wszystko patrzy, cóż z tego, że ze wstrętem i poczuciem wyższości – ale jest, jest, a co można rozpatrywać w ostatecznym rozrachunku, jeśli nie twarde fakty?

Nieprzyjemne myśli pierzchają, gdy spostrzega, że wszystko jest już gotowe, czarownicę przywiązano i ściągnięto jej knebel, stoi tam, wysoko, siłą rzeczy sztywno wyprostowana i spogląda na tłum u swoich stóp spod przymrużonych powiek, niczym królowa na poddanych. Tłum też to chyba czuje, na chwilę zamiera, kurczy się w wyczekującym napięciu, milknie. Nadchodzi czas na wielki finał, ostatni akt.

Do stosu podchodzi arcybiskup, alba i wzorzysta, złoto-czerwona dalmatyka szczelnie zakrywają jego otyłe ciało. Zapewne długo zastanawiał się, jak ma brzmieć końcowy monolog, ostatecznie widać zdecydował, że powinien być krótki i mocny, dłuższa kwestia mogłaby zepsuć starannie budowane napięcie.

– Anno, córko Johana z dwudziestej dzielnicy, która zaprzedałaś duszę siłom ciemności, oto spotyka cię kara, a Bóg i ludzie widzą, że jest sprawiedliwa. Skonasz w ogniu, który oczyści twoje grzeszne ciało, skonasz w bólu i rozpaczy, i tak samo skona każdy, kto ośmieli się pójść w twoje ślady, drogą wiodącą w mrok. My zaś będziemy się modlić, byś umierając była pełna żalu i skruchy za swoje winy, bo choć są wielkie – wtedy może będzie dla ciebie nadzieja, może Pan w swym miłosierdziu zmaże twoje winy. Ale żałuj, ukorz się przed Bogiem, w nim twoja ostatnia nadzieja, bo nikt z ludzi już się nad tobą nie zlituje. Mistrzu – zawiesza na moment głos i spogląda na kata trzymającego już płonącą żagiew – czyń swoją świętą powinność.

Kat podkłada ogień, specjalnie przygotowane drewno zajmuje się momentalnie. A wtedy czarownica zaczyna krzyczeć.

– On do was przyjdzie – jej głos jest wysoki i piskliwy, przeszywający – Przyjdzie i wtedy wszyscy poznacie jego moc, i jego gniew, zgniecie was, jak obcasem zgniata się robaki, poczujecie…

W tym ogień z trzaskiem wystrzela w górę, a krzyk przechodzi w jeszcze wyższy, nieartykułowany wrzask, wdzierający się do wnętrza głowy i najgłębszych zakamarków ciała, drży od niego szpik w kościach i bulgocze krew. Przez tłum przebiega głęboki pomruk, tyle samo w nim zaskoczenia co wściekłości. Ku niebu wzbija się kłąb ciemnego, cuchnącego dymu, a czarownica milknie, objęta płomieniem.

– Zdychaj, piekielna kurwo – woła ktoś, wyzwoliwszy się wreszcie z hipnotycznego odrętwienia, a inni idą w jego ślady, i po chwili cały Rynek rozbrzmiewa od krzyków i złorzeczeń. Książę ze swojej trybuny patrzy pobłażliwie – lud musi dać upust wściekłości i strachowi, teraz gdy odnosi triumf, gdy chwilowo nie ma się czego bać.

– Nie mogę, muszę się napić – Frederik odwraca głowę i patrzy na stojącego obok Georga, swojego przyjaciela – Idziesz ze mną?

– Jasne. Chodźmy do mojego biura, tam będzie spokój – mówi Georg i patrzy w górę, na purpurowe niebo pokryte wyjątkowo zawiłym układem chmur, który wyraźnie zapowiada zmianę. Chmury nad Nowym Erfurtem nie mylą się nigdy.

 

 

2.

Ratusz Górnego Miasta zbudowano na samej krawędzi potężnego masywu Wzgórza Katedralnego, tak, że jego mur przechodzi wprost w skalne urwisko. Wyglądając przez okno nowego gabinetu Georga, Frederik widzi bez mała połowę miasta, rozciągniętego niemal po horyzont. Wzrok błądzi po odległych ulicach i placach, zlewających się w pogmatwany labirynt, który zdaje się poruszać, pulsować własnym życiem, zupełnie odrębnym od życia Górnego Miasta – i niepojętym z jego perspektywy. A jeszcze dalej, tam, gdzie ciemnoczerwone światło zmierzchu zaciera kształty i kolory, za szarozielonym pierścieniem gospodarczym, wznosi się ku niebu ledwo dostrzegalna czasza Kopuły, odgradzając przestrzeń miasta od Zewnętrza. Ponad kopułą rozciąga się niskie, purpurowe niebo, po którym pędzą chmury zabarwione już wieczornym szkarłatem, przysłaniając stojący wysoko Daimonion, też wyjątkowo chmurny. Frederik przygląda mu się z uwagą, przygryzając dolną wargę – z chmur wielobarwnego satelity też można wróżyć, i są to nawet wróżby o wiele pewniejsze i bardziej szczegółowe, chociaż znacznie trudniej je formułować, i wymaga to już nie tylko pewnych umiejętności, ale po prostu talentu. Umiejętności Frederika są co najwyżej mizerne, talentu wróżbiarskiego nie ma w ogóle – jednak coś w tym zawiłym, gęstym układzie go niepokoi. Najlepiej byłoby udać się do wróżki, ale gdyby ktoś się dowiedział…

Przechyla kubek i dopija resztę wina. Krew powoli rozprowadza alkohol po ciele, wypłukując napięcie i irytację. Oddycha głęboko i spokojnie, chyba pierwszy raz tego dnia.

– Pamiętasz, co ona krzyczała tuż przed śmiercią? Że ktoś przyjdzie i nas…

– Zgniecie, a jakże – Georg płynnie wchodzi mu w słowo – Nie rozumiesz? To takie ich jakby wierzenia, czy nawet religia. Akurat ty chyba powinieneś wiedzieć, przecież większość twoich zamówień dotyczy, tak czy inaczej religii.

– Jakoś nigdy nie interesowałem się… yhm, dewiacjami religijnymi, zresztą, zauważyłeś, żebym kiedykolwiek w ogóle interesował się religią? Z Biblii znam tematy do rzeźbienia, co najwyżej odszukam konkretną scenę, kiedy potrzebuję szczegółów. Zresztą, chyba nie myślisz, że czarownice przychodzą do mnie zamawiać rzeźby?

– Nie, a szkoda. Wtedy łatwo by było je wyłapać – Georg wygina wargi w krzywym uśmiechu – Ale swoją drogą, uważaj, czasy nastały takie, że zdecydowanie lepiej być prawowierną owieczką.

– Dobra, dobra, ale skoro już przy tym jesteśmy – wiesz, o co chodzi z tym “nim”?

– Tak do końca to nie wie nikt, rzecz jasna poza samymi czarownicami i ich zwolennikami, ale coś tam udało się ustalić. Zdaje się, że są bardziej zorganizowane, niż mogłoby się wydawać. Krążą pogłoski, że rządzi nimi jeden człowiek. Czy raczej właśnie nie człowiek, bo oddają mu cześć jako komuś w rodzaju… półboga. Krótko mówiąc, chodzi o Czarnoksiężnika.

– Co? Daj spokój, przecież nim się straszy dzieci. Chyba nie powiesz…

– No, jasne, że nie. Ale ktoś taki, w sensie: jeden człowiek, którego słuchają, chyba jednak istnieje. Nie, żeby zaraz Czarnoksiężnik w szklanej wieży, co to oddycha na zewnątrz i porywa dzieci, ale jakiś dobrze zakonspirowany przywódca.

– Istnieje, nie istnieje… Po co niby ktoś robiłby to wszystko?

– A bo ja wiem? Dla władzy, choćby i nad czarownicami? Żeby zniszczyć Kościół?

– Kościół… A potem pewnie i całkiem zdobyć władzę…

– Jakby to była jakaś różnicą. Poza tym prędzej czy później każda sekta się do tego sprowadza. I w sumie właśnie dlatego zaangażowano aż takie środki w ich zwalczenie. Gdyby chodziło tylko o wiarę, książę pewnie nie dałby w to wciągnąć aż takich sił. Ale tu chodzi już o stabilność państwa, więc mamy w dolnym mieście regularne naloty. Z drugiej strony, przynosi to skutki, quod hodie erat demonstrandum.

– No dobrze – ale ten człowiek, ten ich wódz, niech się już nazywa Czarnoksiężnikiem – skąd właściwie wiadomo, że on istnieje? To pewne?

– I widzisz, trafiłeś w sedno. Nie mam pojęcia. Ale nie można tego wykluczyć, chwilami naprawdę wydają się działać wedle konkretnego planu, więc to musi być coś więcej niż tylko grupa nawiedzonych bab. Choć to tylko domysły, tak naprawdę nie ma żadnego dowodu. Tylko domysły i jakieś plotki. Nie wyobrażasz sobie nawet, jakie środki przeznaczono na jego odszukanie – i nic, nic nie znaleziono. Łapiemy czarownice, ale to płotki, gówno umieją i wiedzą, a wyżej nie dochodzimy. Ale spokojnie, w końcu znajdziemy wszystkie. I jego samego, jeśli naprawdę tym wszystkim kieruje. Chociaż ja myślę, że to po prostu jakiś dobrze zakonspirowany świr, wariat, który naczytał się za dużo książek z indeksu… Ale złapiemy wszystkich.

– Nie wątpię – Frederik patrzy, jak za oknem, na purpurowym niebie tarcza Daimonionu wyłania się wreszcie zza chmur w całej okazałości, przybierając barwę ciemnego fioletu – Znajdziecie wszystkich. I wszystkich spalicie.

– Tak, oczywiście, że tak. Po to przecież jesteśmy, żeby bronić porządku i chwały kolonii. Ale o co ci właściwie chodzi?

– O nic, tak tylko przyszło do głowy. Byłby z tego dobry temat na jakiś oficjalny posąg – mówi Frederik, choć myśli o czymś innym. Chmury Daimonionu też układają się tego dnia w wyjątkowo skomplikowany wzór.

 

3.

Frederik w skupieniu wpatruje się w obraz unoszący się nad projektorem, co jakiś czas manipulując trzymanym w dłoni padem. To już ostatnie poprawki, robocze modello rzeźby jest prawie gotowe. Zaraz będzie można uruchomić proces rzeźbienia, odpowiednio przycięta bryła marmuru już czeka w klatce rzeźbiarskiej. Frederik jest zmęczony, pot spływa mu po czole, zbiera się na brwiach, wsiąka w cienką tunikę. Pozlepiane w strąki włosy tworzą nieforemny czub. Jest teraz zupełnym przeciwieństwem świętego Alkarana, którego rzeźbi – wysmukłego i silnego, o regularnej twarzy, którą naznaczył ogień prawdziwej wiary, spopielający wszystko, co ziemskie. Co prawda przygotowując się do pracy, oglądał zdjęcia prawdziwego Alkarana, których kilka wygrzebał w dostępnej części archiwum kurii, wie więc dobrze, że w istocie był to mały, niepozorny człowieczek z głębokimi zakolami wcinającymi się w przedwcześnie posiwiałe włosy i pobrużdżoną, zniszczoną wieloletnim strachem i bólem twarzą – ale to nieważne, święty powinien wyglądać jak żywy posąg, dumny i majestatyczny, prawdziwa podpora wiary – i w jakimś sensie przecież tak wyglądał, jeśli nie cieleśnie, to właśnie tak musiał się prezentować jego duch, mimo że ciało, w którym przyszło mu mieszkać zniszczył Wiek Krwi. A duch jest przecież po stokroć ważniejszy, przynajmniej w odniesieniu do wieczności. Tak, pewnie właśnie tak wygląda Alkaran, śpiewając w anielskim chórze z przejęciem godnym świętego męczennika za wiarę. Frederik wysłuchał wystarczająco wielu biskupich kazań i wystarczająco wiele jego projektów przegrało konkursy, rozumie więc to doskonale.

W końcu modello przybiera formę satysfakcjonującą Frederika. Wszystkie loki falujących miękko włosów wyglądają odpowiednio realistycznie, boski wiatr marszczący szatę w wymyślne, twarde fałdy wieje dostatecznie mocno. Frederik zwleka jeszcze chwilę, obracając projekcję na wszystkie strony, wyginając przy tym szyję i zastygając w kamiennym zamyśleniu tak, jakby sam był rzeźbą, dziełem jakiegoś artysty – pomyleńca, chcącego stworzyć personifikację upadku i niechlujstwa. Wreszcie jednak przysiada na stojącym obok fotelu i uruchamia odpowiedni program. Pokrywa klatki opada z cichym sykiem hydraulicznego mechanizmu – zaczyna się kształtowanie materii, na co rzeźbiarz nie ma już wpływu, wszystko zostało ustalone z góry. Głowa Frederika opada bezwładnie na oparcie. To będzie dobra rzeźba, myśli, cholernie dobra. Biskup zaślini się z zachwytu. Właśnie takie lubi. Za takie płaci najlepiej. Widać to było po nim, kiedy oglądał jeszcze niedokładne gipsowe bozzetto. Będzie można dać sobie spokój na jakiś czas, pokombinować wreszcie z tym zaczętym projektem, dziwaczną alegorią, którą nazwał „Wyrzutem sumienia” i której sam do końca nie rozumiał – zrodziła się w napadzie najprawdziwszej, nieskrępowanej weny. Doświadczył tego ledwie kilka razy w życiu, niezwykłego uczucia, że pomysł rodzi się w jego głowie zupełnie samoistnie, bez żadnej konkretnej inspiracji, od razu gotowy i bogaty w szczegóły, już w momencie powstania gotowy do przeniesienia w marmur, jakby ktoś po prostu włożył go Frederikowi do głowy. Projekt przedstawia przykucniętego człowieka w śmiesznej patchworkowej kurtce, grającego na flecie wrośniętym w usta, czy też będącym po prostu częścią ciała – nie ma warg, którymi mógłby obejmować ustnik, policzki gładko przechodzą w rurkę instrumentu, tworząc jednolitą całość. Przed flecistą klęczy kilkuletnie dziecko o nienaturalnie wielkich, pustych oczach, a wokół niego przycupnęła gromada szczurów. To akurat Frederik rozumie, odrażający gryzoń często jest symbolem grzechu, tego co niskie i niegodne. Całość jednak pozostaje niejasna i w jakiś sposób niepokojąca.

Poza tym, poza pracą, której poświęca ostatnio zdecydowanie zbyt wiele czasu, wreszcie będzie można odpocząć, pobawić się gliną, prawdziwą plastyką, może kupić coś Gretchen…

Frederik zamyka oczy, pod którymi ciągle trwa wywołany z pamięci obraz bezustego flecisty.

 

 

4.

Chmury wirują niespokojnie, gromadząc się nad miastem, tworząc ogromny, spiralny wir. Nie kieruje nimi wiatr, zresztą, jaki wiatr ułożyłby je w taki sposób? Georg myśli, a oczywisty bezsens tej myśli wcale mu nie przeszkadza, że zbierają się tak z własnej woli, jak kiedyś daleko, na Ziemi, której nie widział żaden mieszkaniec Nowego Erfurtu, zbierały się drapieżne ptaki wypatrujące zdobyczy. Ale czego wypatrują chmury?

Już wie. Daleko w dole, ulicą Panny Marii idzie tanecznym krokiem człowiek w pstrokatej kurtce i gra na flecie piskliwą, hipnotyczną melodię, a jego śladem podąża tłum mieszkańców miasta, z księciem i biskupem na czele, nie są to książę i biskup, jakich zna, a raczej ożywione manekiny w pontyfikalnych szatach; ruszają się sztywno, pokracznie, i w gruncie rzeczy Georg zdziwiłby się, gdyby mieli twarze. Tego jednak, zawieszony wysoko nad ulicą, nie może dostrzec, podobnie jak nie może dostrzec twarzy mieszkańców miasta, zbitych w gęstą masę tłumu. Chmury płyną nad nimi wszystkimi jeszcze wyżej, w ciszy, nienaturalnie skoncentrowane.

Wysoki, przeciągły pisk komunikatora wyrywa Georga ze snu. To musi być ktoś zaufany, inaczej system by go nie dopuścił. Zresztą, czy jakiś luźny znajomy dzwoniłby w środku nocy? Musiało się zatem coś stać, myśli Georg, patrząc półprzytomnie na zegar wskazujący wpół do czwartej nad ranem. Zamyka na chwilę oczy, na których trwa jeszcze powidok snu. Dopada biurka, na którym stoi komunikator i wciska przycisk odbioru. To Fredrik. Musi stać gdzieś z boku, poza polem widzenia obiektywu, na ekraniku urządzenia widać tylko skłębiony półmrok wypełniający jego sypialnię.

– Gretchen… – jego głos jest chrapliwy i zduszony, ledwo zrozumiały – Nie ma jej… Nie ma… Nie wróci.

– Jak nie ma? Jak nie wróci? Mów do rzeczy! Pokłóciliście się?

– Nie, to nie tak, ona… To nagle, jest znak…

– Posłuchaj, uspokój się, odetchnij, i powiedz wszystko spokojnie i po kolei. Gretchen się wyprowadziła?

– Georg, ona poszła do nich – Frederik odzyskuje jakoś panowanie nad sobą, dalej mówi ochryple, ale spokojnie i zrozumiale.

– Co?

– Poszła do czarownic.

– O kurwa. Dobrze, poczekaj, będę u ciebie za dziesięć minut. Nie uszkodź przypadkiem tego znaku. W ogóle, najlepiej nie dotykaj jej rzeczy. Dziesięć minut!

Lawina myśli w głowie Georga uderza z siłą miażdżącą wszystko inne. Gretchen? Przecież to nie możliwe, przecież ona nie mogła…

Nie, tak naprawdę każdy może. Można się dziwić, można być przerażonym – w końcu nie chodziło o żonę byłe robotnika z przedmieść – ale to możliwe. Więc ich macki działały już tak daleko, tak głęboko – w górnym mieście, w domu dobrze sytuowanego, cechowego artysty, mającego kontakty – nic takiego dotąd się nie zdarzyło. Jednak Georg domyślał się, że coś takiego w końcu się stanie. Ale że właśnie Gretchen… Boi się więc, chociaż nie dziwi. Widział już w tym śledztwie najdziwniejsze przypadki.

Ale Gretchen…

Chryste!

Ubiera się pośpiesznie i wybiega ze swojego mieszkania na korytarz, a potem w tłustą ciemność pochmurnej nocy. Śpieszy się, choć wie, że tak naprawdę jest już zbyt późno na cokolwiek. Jeśli Frederik mówił prawdę, wszystko, co najstraszniejsze, już się dokonało.

 

 

5.

– Znaczy co, tak po prostu, ot, nagle zniknęła?

– Właśnie tak, cholera jasna, właśnie tak – Frederik chodzi niespokojnie po swojej pracowni, zawalonej stosami książek, kostek pamięci, modeli rozmaitych rzeźb i najróżniejszymi innymi przedmiotami, z centrum zajętym przez potężną klatkę rzeźbiarską i wysokiej klasy projektor holograficzny. Chodzi tak już od kilku minut, przynajmniej od takiego czasu widzi go Georg. Przed jego przyjściem zapewne robił to samo.

– Czekaj, przecież tak do niczego nie dojdziemy. Po prostu opowiedz mi wszystko po kolei.

– Po kolei… Łatwo ci mówić, przecież dla ciebie to tylko kolejna sprawa, kolejny pieprzony epizod…

– Dobra, nie rozpędzaj się. Po prostu powiedz, jak było.

– Przecież już mówiłem. Pracowałem do późna, kończyłem zamówienie biskupa – macha ręką w stronę stojącej pod uniesioną osłoną klatki rzeźby, przedstawiającej jednego z nowomodnych świętych w natchnionej, patetycznej pozie – w końcu włączyłem odkuwanie i zasnąłem, byłem zmęczony. Obudziłem się jakoś koło trzeciej i poszedłem do sypialni… Gretchen powinna tam być, położyła się przed jedenastą, bolała ją głowa. Ale nie było jej, pościel była zimna. A na jej poduszce leżało to – podaje Georgowi krzyż, spleciony z ciernistych gałązek, a potem osuwa się na podłogę pod ścianą i kryje twarz w dłoniach.

Georg delikatnie chwyta krzyż, a potem podnosi go bliżej oczu. Widział już takie krzyże i dobrze wie, że historie, które zaczynają się od ich znalezienia, nigdy nie kończą się dobrze. Krzyż, który trzyma w dłoni, upleciono z różanych łodyg. Każde z ramion tworzą trzy splątane ciasno gałązki najeżone długimi, ostrymi kolcami. Georg dobrze wie, czym ten krzyż jest. Jest mianowicie głównym symbolem czarownic, tej przedziwnej sekty, zrodzonej w najciemniejszych zakątkach Dolnego Miasta Wolnej Kolonii Nowy Erfurt, gdzie nawet elitarne oddziały książęcej gwardii zapuszczają się tylko w razie najwyższej konieczności. Grupy szalonych kobiet, o których bez mała całe miasto szepcze, że potrafią czynić magię, w jakiś tajemny sposób wpływać na rzeczywistość, naginając ją do swojej woli. Grupy kobiet, które zamierzają podpalić Nowy Erfurt. I które same płoną, jedna po drugiej. Swojemu krzyżowi, o ile Georg wie, przypisują skomplikowaną symbolikę, w której przeplata się magia, cierpienie i spaczona interpretacja Zbawienia. Podobno w pierścieniu gospodarczym istnieją tajne, dobrze ukryte uprawy, gdzie hodują specjalną odmianę róż, o bardziej giętkich łodygach, dłuższych kolcach i płatkach czarnych jak sadza – w to akurat trudno było uwierzyć; co innego labirynt krętych uliczek i walących się kamienic Dolnego Miasta, a co innego stale monitorowany pierścień. Z drugiej strony, w śledztwie przeciwko czarownicom naprawdę zdarzyło się już wiele dziwnych rzeczy.

– Rany boskie. Wygląda na to, że miałeś rację – mówi w końcu. Frederik unosi głowę i patrzy na niego krzywo.

– Co ty powiesz.

– Wiesz, co to znaczy?

– Niby co?

– Fred, ja muszę to zgłosić. Przecież ona naprawdę została czarownicą, nie rozumiesz? To jest poważna sprawa, bardzo poważna, przecież byłeś na placu, znasz biskupa, znasz księcia. A to jest ich zwykły sposób chwalenia się zdobyczą. Zawsze zostawiają taki krzyż w domach kobiet, które do nich przystały. Kurwa, człowieku, ona poszła do Czarnoksiężnika!

– Ale przecież musi być jakiś sposób, żeby ją znaleźć, sam wczoraj mówiłeś, że wytropienie go to tylko kwestia czasu.

– Mówiłem, cholera, mówiłem. Nie rozumiesz. Rany boskie, przecież to Czarnoksiężnik, sami nic nie poradzimy przeciw niemu.

Frederik unosi głowę i patrzy na Georga przeciągle, półmrok panujący w pracowni podkreśla mu oczy głębokim cieniem. Chyba jeszcze nigdy tak nie patrzył.

– O czym ty właściwie mówisz? Przecież jeszcze w południe twierdziłeś, że to wcale nie jest pewne, że on istnieje. Zresztą, Czarnoksiężnik! Mówiłeś tylko o przywódcy. O świrze-heretyku.

– Boże, jak zwał tak zwał, pewnie sam tak siebie nazywa – próbuje obrócić to w żart, ale czuje, że już za późno.

– Georg, przestań pierdolić. Mówiłeś tylko o przywódcy. Więc dlaczego teraz mówisz o nim z takim przerażeniem?

– Mówiłem, o nim przecież nie wolno mówić. Ale to naprawdę nie jest najlepszy moment na…

Urywa w pół zdania. Frederik zrywa się z szybkością, o jaką nikt by go nie podejrzewał i rzuca na Georga, zmiatając go z krzesła i przygważdżając do ziemi. Długie palce zaciskają się na jego szyi. Ale na nic więcej już szczupłego artysty nie stać, Georg, otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, bez wysiłku zakłada mu nogą dźwignię, równocześnie wyrzutem ręki godząc w splot słoneczny. Frederic wiotczeje i osuwa się na podłogę, spazmatycznie łapiąc powietrze.

– Nie mogłem ci wszystkiego powiedzieć, to są teraz najgłębsze tajemnice – mówi Georg, podnosząc się i rozcierając gardło – Ja sam wiem niewiele, przecież dopiero przedwczoraj awansowałem, byłem tylko dziesiętnikiem, nie wtajemniczyli mnie jeszcze we wszytko. No ale tak, wiele wskazuje na to, że Czarnoksiężnik istnieje. Właśnie Czarnoksiężnik. Taki prawdziwy. I czarownice – że są czymś więcej niż zwykła sekta, że naprawdę potrafią coś… nadnaturalnego.

Na chwilę zapada cisza, gęsta i drażniąca, a Georg myśli, że do wszystkich dotychczasowych nieszczęść dochodzi jeszcze i to, że powiedział już za dużo, i bardzo trudno będzie z tego wybrnąć. Prawda, są przyjaciółmi, praktycznie od zawsze, ale tu przecież chodzi o bezpieczeństwo całej kolonii, i są to sprawy po prostu tajne. Gdyby się wydało, że je zdradził, nie tylko pożegnałby się ze świeżym awansem. Obaj zgniliby w lochach pod ratuszem.

– Co? – mówi w końcu Frederik, ciągle leząc na podłodze – Pojebało cię?

– Frederik, uspokój się, ja naprawdę nie mogę o tym mówić. Gdyby się rozniosło…

– Rozniosło? A niby komu miałbym o tym powiedzieć? Co, znamy się od wczoraj?

– Wiem, no przecież wiem. Tylko że to nie wystarczy. Tajemnica…

– Przestań. Już zacząłeś. – Frederik zrywa się na nogi i od razu zaczyna chodzić tam i z powrotem, machając rękami – A teraz jest u nich Gretchen, nie rozumiesz? Muszę wiedzieć!

Georg już ma rzucić jakiś złośliwy komentarz, bo kobiety Frederik zwykł zmieniać średnio co pół roku, ale w ostatniej chwili gryzie się w język. Coś w twarzy przyjaciela, szczególny grymas, napięcie mięśni mimicznych, a może chorobliwy blask w oczach podpowiadają mu, że może rzeczywiście ta ładna, ale jakaś zamknięta w sobie dziewczyna znaczy dla Freda coś więcej. Poza tym – rzeczywiście i tak już powiedział za dużo.

– No dobrze… – Georg przymyka oczy i milknie na chwilę – Myślisz, że skąd się wzięła cała ta histeria? Czemu Kościół je pali? Czemu szkoli specjalnych egzorcystów, którzy potem biegają po mieście jak kot z pęcherzem, a w twarz to strach im spojrzeć? Tak naprawdę to gówno o tym wiem, ale jest tego gówna dość, by wiedzieć, że coś z nimi jest bardzo nie tak. Choćby to, jak rzadko je łapiemy. Niezwykle trudno je wytropić, to jedno, w najbiedniejszych dzielnicach ludzie je kryją, ale to nie wszystko. Bywały obławy, z których nie dało się uciec. A uciekały, jakby zapadły się pod ziemię. Widziałem też trupy ludzi, którzy weszli im w drogę – z nogami zaplątanymi na supeł, albo z kośćmi zamienionymi w drewno. One mają realny wpływ na rzeczywistość. Nie wiadomo, skąd się ta moc bierze. Każdy wie, że z tym światem jest coś nie tak – ale może one dowiedziały się o nim czegoś, czego my nie wiemy. Nie rzucają płonącymi kulami ani nie zamieniają ludzi w karaluchy, fakt, ale to sięga o wiele głębiej.

– I Gretchen… Gretchen też?– Frederik, zatrzymawszy się wreszcie, opiera się o ścianę i patrzy półprzytomnie gdzieś do przodu, na skłębione w kącie cienie.

– No, jak widzisz, Gretchen też. To znaczy nie wiem, czy już potrafi rzucać uroki i co tam jeszcze, ale najwyraźniej do tego zmierza.

– Więc co ja mam robić? Nie mogę jej przecież tak zostawić. Nie pomożesz mi?

– Słuchaj… jesteśmy przyjaciółmi i w ogóle, ale po prostu nie mogę ci pomóc. Bo niby jak? Zresztą i tak już pewnie mam przejebane, powinienem to zgłosić natychmiast, w Ratuszu już czekają wypisane in blanco listy gończe, z miejsca zablokowaliby jej dostęp do kont i sieci, wykryli każdą próbę… Pewnie nie będzie próbować, bo o tym wie, a poza tym one nie korzystają z sieci i banków, ale to standardowe środki bezpieczeństwa. A jak jeszcze wyjdzie na jaw, ile ci powiedziałem…

– Georg, ale ja muszę coś zrobić. Nie rozumiesz. Ja… Ja ją kocham, to jest coś zupełnie innego niż kiedykolwiek, ja muszę ją znaleźć. Daj mi przynajmniej kilka godzin – w oczach Frederika błyszczy prawdziwa…. Co właściwie? Rozpacz? Ostateczna determinacja? Nienawiść? Błaganie? Może wszystko naraz?

– Boże, no dobrze. Teoretycznie pracowałeś, więc mogłeś zauważyć, że jej nie ma dopiero rano… Krzyż mogłeś znaleźć jeszcze trochę później… Słuchaj, zrobimy tak: na razie nie ma co kombinować, nic nie wiemy. Trzeba czekać. Z samego rana pójdę do kwatery głównej i spróbuję się jak najwięcej dowiedzieć – przejrzę akta, popytam… Musimy mieć jakiś punkt zaczepienia. Potem zostaną nam ze dwie, ostatecznie trzy godziny, żeby ją znaleźć i wyciągnąć, potem już nie będzie można tego kryć. Inaczej się nie da, rozumiesz? Nic więcej nie można zrobić.

– Tak. Dziękuję.

Jak to się właściwie stało, myśli Georg, że to wszystko powiedział, że obiecał zrobić coś, czego zrobić się po prostu nie da i co rozpaliło wilgotny, psi błysk w oczach Frederika, zazwyczaj ocierającego się o arogancję? Być może zrobił to dla świętego spokoju. Bo tutaj przecież naprawdę nie da się nic zrobić.

– Do tego czasu nie wychodź stąd i nie kontaktuj się z nikim. Prześpij się, zjedz coś, i spróbuj wziąć się w garść. Teraz idę do siebie, muszę to jeszcze przemyśleć, zaplanować. A ty nie ruszaj się stąd i nie próbuj niczego na własną rękę.

Georg wychodzi, a Frederik zostaje w przygniecionej włóknistym półmrokiem pracowni, niezliczone postaci z rzeźb i rycin patrzą na niego uważnie. Czekają razem z nim.

 

 

6.

Gdy Georg wraca, antyczny zegar na ścianie pracowni wskazuje wpół do jedenastej. Frederik ciągle siedzi tam, gdzie w nocy, ale w międzyczasie musiał się przebrać i uczesać. Wygląda jednak tak, jakby do reszty go to wyczerpało, pobladłą twarz kryje w dłoniach wspartych ciężko o kolana. Ma jednak dość siły, by wyprostować się nerwowo, gdy słyszy wchodzącego Georga.

– Gdzie byłeś do tej pory? Przecież…

– Słuchaj, sprawa jest poważniejsza, niż się mogło wydawać. I nawet już nieważne, czy złożę doniesienie o Gretchen. Szykuje się coś dużego.

– Dużego? Powiedz po prostu, już nie mam siły na takie przepychanki – w głosie Frederika rzeczywiście brzmi krańcowe zmęczenie.

– Dobrze, tylko po kolei. Oficjalnie mnie awansowali – Georg sięga do kieszeni i macha przed oczami Frederika srebrną odznaką – Jestem już całkiem oficerem Gwardii Wolnej Kolonii Nowy Erfurt. To mi dało dostęp na odprawę, która odbyła się zaraz potem. No więc tak: w nocy planują dużą akcję, po prostu regularny szturm na Dolne Miasto. Wywiad zdołał w końcu zlokalizować główne kryjówki czarownic, pracowali nad tym od miesięcy, i teraz rusza wielka akcja. Nie będziemy ich łapać, nie będzie aresztowań, procesów, tylko likwidacja na miejscu.

– Co?– Frederik podrywa się jak oparzony – Co? Dlaczego akurat dziś?

– Nie wiem dokładnie, konkretna, bojowa odprawa będzie o dwudziestej, wtedy poinformują o szczegółach. Ale coś się musiało stać, książę pan i biskup dostali amoku. Chodzą słuchy, że wywiad zdołał jakoś ustalić, że Czarnoksiężnik też szykuje coś dużego, więc to będzie takie uderzenie prewencyjne. Wytrącą mu broń z ręki, zanim cokolwiek zrobi. Dlatego aż do wieczora będzie spokojnie, a ja nie stoję jeszcze tak wysoko, żeby opracowywać palny, więc do wieczora mam wolne. Może zdążymy coś zrobić.

– Rany boskie, ale jak? Jak ją znajdziemy? Przecież w Dolnym Mieście mieszkają dwa miliony ludzi.

– Niby tak, ale czegoś konkretnego się jednak dowiedziałem. W sztabie pracuje mój dawny kumpel, jeszcze ze straży miejskiej, rozmawiałem z nim trochę. Za dużo nie powiedział, ale udało mi się go skierować na plany, w ogóle na sytuację z czarownicami. Główne uderzenie pójdzie na osiemnastą dzielnicę, na okolice kościoła świętej Marii Magdaleny. Sprawdziłem w archiwum, niby nic szczególnego tam nie ma, rejon od dawna się wyludnia, ale widocznie czegoś się o nim dowiedzieli. Kościół jest nieczynny od kilku lat, nie było dość parafian, więc nie ma tam księży, patrole też za często nie zaglądały. Myślę, że powinniśmy tam sprawdzić, może coś znajdziemy, jakiś ślad… Mamy czas do wieczora.

– No, więc chodźmy, na co czekasz? – niemal krzyczy Frederik, zrywając się na nogi – Zaraz wyciągnę transporter z garażu i ruszajmy, przecież nie ma czasu do stracenia…

– Czekaj. Po pierwsze, pojedziemy transportem publicznym, w zewnętrznych rejonach Dolnego Miasta nie ma sieci energetycznej, więc za daleko byśmy nie ujechali. Nie patrz tak na mnie, mojego służbowego też nie możemy wziąć, ma własne ogniwo, ale nie mogę go sobie ot, tak wziąć, niby jak wyjaśnię, czemu chcę teraz jechać poza centrum? Przecież wszyscy wiedzą, że wieczorem będzie akcja.

-Rozumiem– Frederik znowu zwiesza głowę, jakby z jego dziurawego ciała uleciała wypełniająca je nadzieja i teraz oklapło, zupełnie puste.

– I druga sprawa, ważniejsza. Musimy to omówić, zanim w ogóle wyjdziemy. Zastanawiałeś się, dlaczego Gretchen to zrobiła? No nie wiem, była ostatnio jakaś dziwna? Przestała chodzić do kościoła? Mówiła coś podejrzanego? To znaczy – czy dopuszczasz możliwość, że zrobiła to całkiem z własnej woli? Jakoś do tej pory założyłem za tobą, że nie, ale trzeba się zastanowić.

Frederik przykłada palce do skroni i masuje je powoli. Georgowi wydaje się, że jeszcze bardziej blednie, choć zaledwie przed chwilą myślał, że to niemożliwe.

– Nie – mówi w końcu Frederik – Niczego takiego nie pamiętam. Wiesz, ona nigdy nie była szczególnie religijna, przynajmniej nie tak jak żona starego kupca, normalnie, w niedzielę msza, na święta komunia. Jak wszyscy. I nie pamiętam, żeby kiedykolwiek mówiła coś przeciwko Kościołowi, cokolwiek niebezpiecznego, zresztą raczej nie rozmawialiśmy na takie tematy. Nie pamiętam też, żeby się zachowywała jakoś inaczej niż zwykle. Tylko… Od jakiegoś czasu narzekała, że źle śpi, miała jakieś koszmary… Wieczorami bolała ją głowa, tak, jak wczoraj. W ogóle gdzieś od miesiąca była jakaś osłabiona, wypadały jej włosy, zdarzało się, że mocno krwawiła z nosa. Mówiłem jej, żeby poszła do lekarza, ale… Poza tym była zupełnie normalna, przecież ją znam, możesz mi wierzyć!

– Wierzę. To może znaczyć, że mamy szansę, że nie zrobiła tego z własnej woli, tylko przez jakiś urok, czy coś… Więc może mamy szansę.

– A czy ktokolwiek przystępuje do nich z własnej woli? Ktoś poza biedotą z przedmieść? Co w ogóle o tym wiadomo?

– Właśnie nic nie wiadomo, od żadnej przesłuchiwanej czarownicy nie wyciągnięto nic na temat rekrutacji nowych. Właściwie w ogóle prawie nic nie wyciągnięto. Czarnoksiężnik przyjdzie, Czarnoksiężnik zrobi z nami porządek, czas jest bliski, będziemy pokutować – ale nic konkretnego. Niemniej jakoś im się udaje. Na dole, a le, jak widać, nawet tutaj potrafią sięgnąć.

– Więc… co właściwie zrobimy?

– No i właśnie, słuchaj. Pojedziemy tam miejską kolejką. W tej dzielnicy jest chyba przystanek końcowy, jeszcze sprawdzę. Pójdziemy do tego kościoła i rozejrzymy się dokładnie. Może coś znajdziemy, jak zdarzy się pieprzony cud, to znajdziemy Gretchen. Wtedy szybko ją bierzemy, jeśli będzie trzeba, to choćby i dając jej po głowie, nie będzie czasu. I spieprzamy, czego więcej by tam nie było. Jeśli natomiast, co też niemożliwe, ale nie aż tak bardzo, nie będzie tam jej, natomiast zdobędziemy tam jakieś informacje, wtedy zastanowimy się, ile mamy czasu i co możemy zrobić. I dwa warunki – bezwzględnie mnie słuchasz, znasz się może na sztuce, ale o takich rzeczach nie masz pojęcia, w przeciwieństwie do mnie. I trzymasz nerwy na wodzy. Najpierw zobaczymy, jak to wszystko wygląda, potem się zastanowimy co zrobić. Nie możemy ich spłoszyć ani ostrzec. Jeśli atak nie wyjdzie, a w sztabie ktoś się dowie, że to przeze mnie, a są sposoby, żeby się dowiedzieć, będę miał przejebane tak, że sobie nie wyobrażasz. Ty też. Rozumiesz?

Frederik powoli kiwa głową, ale w jego oczach płonie już ogień życia i determinacji. Georgowi przemyka przez głowę myśl, że ten ogień może w najgorszym momencie spalić ich samych. Odpędza ją jednak, mają przecież tak mało czasu.

 

 

7.

Frederik patrzy w dół. Siedzą na samym tyle wagonika kolejki, zawieszonego ponad sto metrów ponad Dolnym Miastem. Pod nimi przesuwa się Wielki Rynek, to dopiero początek trasy, reprezentacyjne dzielnice, gdzie z pierzei przestronnych placów i arterii wyrastają patrycjuszowskie pałace i wieże kościołów. Dopiero dalej rozpościera się labirynt ciemnych, wąskich ulic i zaułków dzielnic zamieszkałych przez przytłaczającą większość mieszkańców Nowego Erfurtu. Frederik patrzy uważnie, to w jakiś sposób go uspokaja. Przez część podłogi utworzoną przez zawiniętą szybę przeszklenia tylnej ściany widać to wszystko jak na dłoni. Spogląda więc w dół, głęboko pochylony. Nie chce widzieć tego, co z tyłu, gdzie powoli oddala się Wzgórze Katedralne z luźną, pełną zieleni zabudową Górnego Miasta, gdzie stoi też jego dom, gdzie stoi zamek i ważne urzędy, gdzie pnie się ku niebu rozłożysta, pajęcza konstrukcja Katedry Męczenników Wieku Krwi, której budowa wreszcie dobiega końca.

Nie chce.

Spojrzy tam, kiedy będzie wracał z Gretchen.

Nie rozumie tego, ale wie, że inaczej dalsze życie nie będzie miało wielkiego sensu. Dawniej patos takiego stwierdzenia wzbudziłby u niego odruch wymiotny, ale teraz jest inaczej, coś w jego umyśle lub duszy uległo zmianie, choć nie potrafi określić, co to właściwie jest. A przecież poznał ją zaledwie pół roku temu, i wcale nie od razu zrobiła na nim wrażenie.

Z zadumy wyrywa go Georg.

– Wiesz co robić, prawda? Jeszcze raz – nie rób niczego bez zastanowienia. Od tego może wszystko zależeć. Jakby zrobiło się naprawdę gorąco – wtedy trzymaj się za mną, byle nie za daleko. Tylko nie wchodź mi w pole – spogląda na pasażerów siedzących bliżej środka wagonu, ale nie zwracają na nich uwagi, odchyla więc na chwilę połę niepozornego kaftana z grubego, szarego sukna. Ze specjalnej wewnętrznej kieszonki wystaje rękojeść niewielkiego miotacza – Z tym sobie zawsze poradzimy, ale to ostateczność, jeśli nas bezpośrednio zaatakują i będzie naprawdę źle. Jeśli uznam, że to wystarczy, po prostu uciekamy.

Tak, rozumiem. Powtarzasz się – rzuca Frederik, ale widać, że nie słucha. Myśli już o czymś zupełnie innym.

A co, jeśli znajdą Gretchen, ale nie uda się jej zabrać? Do tej pory automatycznie zakładał, że jej zniknięcie jest rezultatem porwania, że wszystko odbyło się wbrew jej woli.

A jeśli ona naprawdę uwierzyła w te wszystkie bzdury? Jeśli to jemu będzie stawiać opór? W końcu, wedle słów Georga, one wszystkie, a przynajmniej te, które udało się schwytać, święcie wierzyły w swojej racje. I w tego swojego Czarnoksiężnika.

Otrząsa się jak mokry pies.

Nie. To niemożliwe. Była na to po prostu zbyt mądra, tu nawet nie chodzi o inteligencję, ale o jakieś pierwotne, instynktowne wyczucie, coś, czego nie da się wyuczyć, ale z czym niektórzy po prostu się rodzą. Gretchen nie dałaby się zwieść, zawsze bezbłędnie wyczuwała najmniejszy fałsz, przemilczenie prawdy. Wiedziała, kiedy Frederik, lub ktokolwiek inny kłamał, wiedziała, kiedy próbował przeinaczyć fakty, cokolwiek ukryć. To po prostu specyficzny talent – od zawsze mówi się o kobiecej intuicji, u Gretchen rozwinęła się ona do niesamowitych rozmiarów.

Więc nie, nie mogła tego zrobić sama, ktoś ją zmusił.

Ktoś…

– Powiedz mi… – mówi jeszcze ciszej niż dotąd – Ta okolica. Czy tam może być JEGO siedziba?

– Nie wiem – odpowiada Georg po chwili zastanowienia – Nikt nie wie. To jeden z obszarów miasta, które trzeba było właściwie skreślić. Brakuje nam ludzi, brakuje sprzętu. Jeszcze dwadzieścia lat temu dopadlibyśmy każdego konspiratora, choćby mieszkał w kanale. Ale teraz… Jeszcze tego nie widać, ale coraz gorzej radzimy sobie z utrzymywaniem stałej kontroli. To niby jest tajne, ale przecież i tak wiadomo, że kryzys się pogłębia.

– Nie jestem głupi, wiem, że potężny Nowy Erfurt to propaganda. Wszyscy wiedzą albo się domyślają. Kto wie, może stąd te niepokoje? Może stoimy u progu rewolucji? Wymordujemy czarownice, to przyjdzie ktoś inny?

– Może i przyjedzie. Tyle że nic się wtedy nie zmieni. To nie jest kwestia tego, kto rządzi. Po prostu już zbyt długo jesteśmy odcięci, a sami nie dajemy rady utrzymać poziomu technologii. Przecież regres jest coraz szybszy – pomyśl, przylecieliśmy z kosmosu, zbudowaliśmy Kopułę! Wyobrażasz sobie taką budowę dzisiaj?

– Jak to właściwie możliwe, że z takimi poglądami zostałeś oficerem? Ba, że w ogóle służysz w Gwardii?

– Fred, na miłość boską – zaczyna Georg i zaraz milknie, zdając sobie sprawę, że nieomal podniósł głos – Po prostu jestem ostrożny. Przecież nie rozmawiam o tym z przełożonymi ani nie chwalę się podwładnym. A poglądy trudno mieć inne, jeśli się jest funkcjonariuszem państwowym. A dla mnie to się wcale nie wyklucza, jest źle, więc tym bardziej chcę, na ile mogę, pomóc utrzymywać ten bałagan w kupie jak długo się da. Chociaż w sumie racja. Nikt nas tu nie słyszy, ale lepiej już nie rozmawiajmy.

– Jeszcze tylko jedno. Twierdzisz, że tam coś, jest, ale nie wiadomo, czy On sam. Więc gdzie może się kryć?

– Gdziekolwiek. Widzisz, to wszystko jest potwornie niejasne. Jedna z czarownic poddanych torturom, jakaś taka słaba jak na ich standardy, trochę pękła. No i zarzekała się, że On w ogóle nie mieszka w mieście.

– Nie w mieście? To co, ma szałas w pierścieniu gospodarczym?

– Raczej chodziło o to, że w ogóle poza, w sensie – poza Kopułą. Co oczywiście może oznaczać rozmaite rzeczy, w tym także to, że wcale Go nie ma.

Frederik przymyka oczy, czując, jak w całym ciele narasta napięcie, pulsujące w żyłach i mięśniach. To przecież już niedługo.

 

8.

Winda opada wzdłuż ażurowej wieży podtrzymującej platformę stacji. Stoją w niej tylko Frederik i Georg, nikt inny nie jechał do końca trasy.

Frederik mocno zaciska pięść, czuje, jak paznokcie wbijają się w skórę. Koncentruje się na tym uczuciu, w jakiś sposób mu pomaga. Czuje ból, a ból wyklucza odczuwanie czegokolwiek innego. W takich chwilach jest niezastąpiony.

Georg znowu coś mówi, poucza go, ale słowa trafiają w pustkę, którą Frederik stara się utrzymać w swoim umyśle. Nie patrzy na przyjaciela, teraz jakoś nie jest do tego zdolny. Bo to od Georga zależy niemal wszystko – i już, zaraz, za kilkanaście minut wszystko się zdecyduje, ustali raz na zawsze. Może im się udać, jakaś szansa powodzenia istnieje – ale najprawdopodobniej po prostu nic nie znajdą. To będzie chyba najbardziej bolesne.

Stacja wisi nad obrzeżami miasta – dalej zwarta zabudowa ciągnie się jeszcze tylko na jakieś pół kilometra, potem, po pierścieniu ziemi jałowej zielenią się aż do odległej podstawy Kopuły uprawy i pastwiska.

Jednak bezpośrednio pod ciasną, szklaną kapsułą windy wije się labirynt ulic, wzdłuż których wyrastają pociemniałe, odrapane fasady tanich czynszowych kamienic. Labirynt ulic wąskich i krętych jak górskie wąwozy, o zimnych, omszałych dnach, gdzie prawie nie dociera światło. To właśnie tam muszą szukać. Właśnie gdzieś tam jest teraz Gretchen, gdzieś tam, w miejscu, które należy właściwie do innego świata, to już nie jest znane im miasto, Nowy Erfurt Frederika skończył się kilka kilometrów wcześniej. To, co pod nimi jest obce, nieznane, odrażające – wystarczy spojrzeć, widać nawet z wysoka, na te koszmarne budynki, pozapadany bruk, kałuże wylewanych wprost na ulicę nieczystości, przecież kanalizacji nie remontowano tu stulecia, na stosy śmieci piętrzące się gdzie nie spojrzeć, rozmazane nieustannym ruchem gromad szczurów; wystarczy spojrzeć na to wszystko. I na tę straszną pustkę, jaka tu panuje; w zasięgu wzroku nie ma nikogo, nikt nie chodzi tymi ulicami, nikt nie wygląda z okien; a przecież wyraźnie czuć atmosferę zagrożenia.

Frederik wzdryga się. Czy bohaterowie dawnych opowieści, gdy przychodziło im zstąpić do piekieł, czuli się podobnie?

Niemniej jeśli to, co widzi pod stopami, jest piekłem, skąd przychodzi on sam? Przecież miejsce, w którym spędził całe dotychczasowe życie, też nie ma zbyt wiele wspólnego z realnym światem.

Winda wisi już nisko nad powierzchnią niedużego placu – i wtedy właśnie ją widzi. Jest pewien, nie może być mowy o pomyłce, zawsze rozpoznałby tę kaskadę jasnych, falujących włosów i smukłą sylwetkę.

– Georg, tam! – niemal krzyczy, wskazując palcem, na nic więcej nie ma czasu, i tak jest zbyt późno.

– Co? Gdzie?

– Widziałem Gretchen. Tam, zniknęła w tamtej uliczce.

Winda dotyka podestu, z sykiem otwierają się drzwi. Frederik wybiega z kabiny i rzuca się we wskazaną stronę, co rusz potykając się na nierównym bruku.

– Czekaj, do cholery, trzeba się zastanowić. Jesteś pewien, że to ona? – Georg dogania go bez większego wysiłku i zatrzymuje, chwytając za ramię.

– Jestem, myślisz, że bym jej nie poznał?

– No dobrze. Pamiętaj, nie znamy tego terenu. A ona być może, bo przecież nie możemy tego wykluczyć, jest czarownicą. A nawet jeśli nie, to one mogą być tu wszędzie, to ich matecznik. Więc ok, idziemy w tamta stronę, ten ich kościół faktycznie jest gdzieś tam, ale idziemy wolno i ostrożnie.

Powoli zagłębiają się w krętą ulicę. Wydaje się zupełnie niezamieszkała, jeśli nie liczyć szczurów, pierzchających im spod stóp z nerwowym piskiem. Jednak nie ma tu żadnego człowieka, okna wysokich, trzy– i czteropiętrowych kamienic szczerzą się resztkami wybitych szyb. Smród gnijących śmieci odbiera oddech.

Georg zatrzymuje się przed trzecim zakrętem.

– Jesteśmy już blisko – mówi zduszonym szeptem – Zaraz za rogiem jest plac, a przy nim kościół. Musimy się tam dostać możliwie szybko, zanim ktoś zauważy. Trudno powiedzieć, co będzie dalej, ale czegokolwiek byśmy tam nie zobaczyli – musimy szybko zrobić swoje i uciekać. W każdym razie pamiętaj, że może być naprawdę… dziwnie. No, patrzymy i idziemy. W porządku?

Frederik czuje, jak w gardle puchnie mu jakaś wielka, twarda bryła, której nie może przełknąć, kiwa więc tylko głową. Na kark spływa mu strumyczek potu, mimo wiszącej w powietrzu duchoty wydaje się lodowaty.

Przecież właśnie popełniają samobójstwo, a może i robią coś gorszego. I przecież Georg dobrze o tym wie. Widać to w jego stalowych oczach, widać po zaciśniętych ustach, nieodpartą pewność, że ten pochopny, nagły plan nie może się udać, że nie można tak po prostu, bez rozpoznania i przygotowania wejść do jaskini smoka i liczyć, że uda się stamtąd wyjść, kradnąc mu przy tym zdobycz. A mimo to Georg idzie, i nagle Frederik myśli, że może jest to wynik tego samego szaleństwa, które ogarnęło cały Nowy Erfurt.

Ostrożnie wychylają się zza rogu. Ulica jest krótka i prosta, a dalej rozpościera się prostokątny placyk. Kościół wznosi się po jego przeciwnej stronie, wciśnięty między niskie kamienice, poczerniały, przysadzisty, celujący w niebo zębatym szczytem.

Rejestrują to wszystko w jednym, szybkim spojrzeniu, razem z rozkwitającymi na siatkówkach szczegółami. Nagim, ciemnym, niemożliwie wykręconym drzewem pośrodku placu. Kostropatą naroślą kruchty, najeżonej cienkimi jak igły sterczynami. Falującą, burą zasłoną w jednym z okien. I zupełną, martwą ciszę, nakrywającą to miejsce grubą, niemożliwą do przebicia warstwą.

W każdym razie w zasięgu wzroku wciąż nie ma nikogo. Ruszają więc.

Przecinają plac biegiem, pochyleni, starając się nie wydawać żadnych dźwięków. Miękkie uderzenia stóp o kocie łby giną w gęstej ciszy. Wciąż nikogo nie widzą.

W końcu dopadają kruchty, otwartej na plac szeroką arkadą.

Pod jej sklepieniem panuje cień, w którym nikną szczegóły. Widać jednak, że drzwi, osadzone bogatym, kamiennym portalu są uchylone. Sponad nich, z tympanonu, spogląda na nich ukrzyżowany Chrystus, uczepiony widlastego krzyża wychudzonymi, nienaturalnie długimi kończynami wyrastającymi z boków zapadłej piersi jak nagie gałązki; oczy ma ogromne i płaskie, pozbawione źrenic, osadzone w pociemniałej od wieloletniego brudu, trójkątnej twarzy; spojrzawszy w te oczy, Frederik zatrzymuje się gwałtownie, niezdolny do zrobienia choćby najmniejszego ruchu, przestawienia stopy, kiwnięcia palcem, jest tylko on i ta obca, gadzia twarz, i bezmiar przelanego w nią cierpienia; ale to szczególne cierpienie, istniejące samo w sobie, bez miłości i bez wyrzutów.

– Co z tobą? – dobiega go stłumiony głos Georga, i nagle Frederik spostrzega, że jego towarzysz jest już przy drzwiach, które uchylił odrobinę szerzej, i że trzyma w ręce gotowy do strzału miotacz; a także to, że on sam stoi pośrodku kruchty, nieruchomy i przerażony jak nigdy w życiu, a jego strach nie ma nic wspólnego z tym, że stoją właśnie na progu może najbardziej niebezpiecznego miejsca w całym Nowym Erfurcie.

To ta rzeźba, myśli gorączkowo, to przez nią, chociaż to tylko rzeźba. Niewątpliwie wybitna, ale jak to możliwe, że ktoś, kiedyś, pewnie u początków historii miasta, zezwolił na jej zamontowanie w kościele.

– W porządku – odpowiada równie cicho – Wchodzimy?

– Tak. Wygląda na to, że jest czysto.

Georg popycha skrzydło drzwi, które ucieka do wnętrza świątyni, i od razu wyrzuca przed siebie rękę z miotaczem, ale to, co widzą, potwierdza jego wcześniejsze obserwacje: wnętrze jest ciche i puste. W pojedynczej, szerokiej nawie panuje półmrok rozpraszany przez snopy światła wpadające przez wąskie okna. Posadzkę zaścielają zgliszcza nielicznych, przegniłych ławek. Wchodzą.

Wewnątrz jest duszno, w powietrzu wisi drażniąca woń stęchlizny i kurzu. Jakieś trzydzieści metrów przed nimi, w wyniesionym na kilku stopniach prezbiterium majaczy kamienny ołtarz. Nad ich głowami wisi ciężko koleba sklepienia pokryta zawiłą plątaniną żeber.

– I co? – pyta zduszonym szeptem Frederik. W jego głosie napięcie walczy z czymś w rodzaju rozczarowania – tu przecież nic nie ma, tylko kupa przegniłego drewna.

– I nic. Rozejrzymy się. Szukaj jakiegoś przejścia. Ukrytych drzwi. Albo i nie ukrytych.

Powoli idą przed siebie.

Klapę pierwszy dostrzega Georg. Umieszczona jest tuż przed stopniami ołtarza, wykonana z pociemniałego metalu i zaopatrzona w solidny uchwyt.

– Myślisz? – Pyta stojący nieco z tyłu Frederik.

– Pojęcia nie mam. Sprawdzimy. Otwieraj – mówi, po czym staje metr od klapy, na ugiętych nogach, z wyciągniętymi przed siebie rękami, w których trzyma miotacz. Frederik obchodzi go, przykuca przy klapie i łapie oburącz uchwyt. Jest ciężka, unosi ją, czując, jak nadwyrężają mu się mięśnie ramion i pleców, odwykłe od wysiłku; jednak poza stłumionym sapnięciem w dusznym powietrzu kościoła nie rozlega się żaden dźwięk, zawiasy klapy muszą być dobrze naoliwione.

Ich oczom ukazują się strome schody wykute w czerwonawej skale, prowadzące do, jak się wydaje, wąskiego tunelu oświetlonego migotliwym światłem gazowych pochodni. Georg zbliża się do krawędzi, gestem nakazując Frederikowi, by szedł za nim.

Korytarz rzeczywiście jest wąski i dosyć długi, co kilkanaście metrów w ściany wbite są haki podtrzymujące pochodnie.

Tylko tyle widzą. Kiedy tylko Frederik staje na posadzce tunelu, z otworu ziejącego w ścianie korytarza wychodzi młoda, czarnowłosa kobieta, odziana w czarną tunikę. W jej oczach płonie ogień.

I nie ma już nic poza tym ogniem.

 

9.

Frederik wypada z nieświadomości wprost w zupełną, zalaną bólem przytomność. Wciąga spazmatycznie powietrze, jednocześnie zdając sobie sprawę z kilku rzeczy. Po pierwsze, znajduje się w sporych rozmiarów pomieszczeniu wykutym w rdzawej skale, zapewne wciąż w podziemiach kościoła. Po drugie, unosi się w powietrzu, chyba jakiś metr nad podłożem, sztywno wyprostowany, nie mogąc się poruszyć. I po trzecie wreszcie, na wprost niego, pośrodku sali, stoi kilka kobiet odzianych w luźne czarne szaty, udrapowane niczym togi. Kobieta stojąca pośrodku jest stara, zniszczona wiekiem, ale zapadnięte w chudej twarzy oczy błyszczą nienaturalnie. Jej trzy towarzyszki są znacznie młodsze i trzymają się nieco z tyłu. Ta stojąca po lewej ma długie, szare włosy i brzydką, płaską twarz. Druga z nich to ta, którą widzieli w korytarzu. Zaś najbardziej na lewo stoi Gretchen.

Frederik chce rzucić się ku niej, złapać ją, i już nie puszczać, a przede wszystkim zabrać stąd, zabrać jak najdalej, ale nie może, wciąż nie jest w stanie się poruszyć, choćby kiwnąć głową. Coś w nim musi jednak zdradzać te próby, bo najstarsza z czarownic robi ku niemu dwa kroki i unosi głowę, zaglądając mu w oczy.

– To nic nie da – mówi, a jej głos jest zaskakująco melodyjny i świeży, zupełnie nie pasuje do starczej twarzy – Czar, który was pęta jest silny, nie zerwiecie go. Popełniliście błąd, przychodząc tu w złych zamiarach. Gdybyście szukali wiedzy, szukali drogi – przyjęłybyśmy was jak braci. Jest już za późno na szukanie czegokolwiek, ale kto wie, może miałoby to jakieś znaczenie. Ale przyszliście ukradkiem, chcąc przemocą odebrać nam jedną z naszych sióstr, nic nie rozumiejąc i nie chcąc zrozumieć. Dla takich jak wy nawet ja nie mam litości, a poprzedzam tego, który nie będzie miał litości dla nikogo, nawet samego siebie.

Stara czarownica milknie, a Frederik zastanawia się gorączkowo, czy to, że zwracała się do niego w liczbie mnogiej, znaczy, że Georg wisi obok niego – nie może obrócić głowy, ale ma nadzieję, że rzeczywiście tak jest, i że stwarza to jakąś nadzieję – wszak jego stary przyjaciel nieprzypadkowo piął się po szczeblach wojskowej kariery.

Nie ma czasu pomyśleć o niczym więcej, bo czarownica – czy to ona za tym wszystkim stoi? Czyżby nie było wcale żadnego Czarnoksiężnika? – zbliża się do niego, już z całkiem bliska zaglądając mu w twarz.

– Nie rozumiesz. Dalej nie rozumiesz – mówi, a Frederik nawet nie próbuje zastanawiać się nad sensem tych słów, płyną gdzieś obok niego, omywając go łagodnym strumieniem. Całą jego świadomość wypełniają te jej ogromne, błyszczące oczy, teraz widzi, że mają niezwykły, zielonopomarańczowy kolor, i że w ich źrenicach czai się otchłań, w którą zaraz runie on sam – Wy wszyscy nic nie rozumiecie. W waszej bezdennej arogancji uznaliście ten świat za swój, szybko zapominając, jaki jest niezwykły. Zauważyliście, że jest inny od waszej ojczyzny, że jego chmury zwiastują przyszłość, że jesteście tu całkowicie odcięci, nie możecie nawet nawiązać kontaktu z resztą Wszechświata, ale tak szybko przestaliście się nad tym zastanawiać. Zapomnieliście, tak jak znacznie wcześniej zapomnieliście swoje winy. A przecież ten świat upomniał się o was bardzo szybko, bo ile czasu minęło, nim straciliście kontakt z ekspedycją, która miała zbadać to, co tak trafnie nazwaliście Daimonionem? A jej członkowie umarli, ale umierając wiedzieli już, że nie są sami, tak jak domyślali się, dlaczego w Daimonionie zapisane jest przeznaczenie tego świata, choć już nie zdążyli wam tego przekazać. Niemniej fakty widzicie i wy, a przecież dalej uważacie, że jesteście w waszej galaktyce, i że Daimonion to tylko szczególny satelita. I nie widzicie, że od dwustu lat, od kiedy tylko tu przybyliście, powoli konacie. I że waszą jedyną nadzieją jest pokuta. A nas, chociaż, my wiemy więcej, my rozumiemy, tropicie i mordujecie jak wściekłe…

W tym momencie czarownica gwałtownie urywa przemowę i odwraca się od Frederika, a on sam nagle spada na posadzkę, czując, jak boleśnie wykręca mu się prawa stopa. Może wreszcie spojrzeć w bok i spostrzega, że Georg rzeczywiście tam jest, wciąż w powietrzu, i że trzyma w ręku miotacz. Więc jakimś nadludzkim wysiłkiem woli, gdy czarownica skupiła się na swoim monologu, udało mu się rozerwać pętające ich magiczne więzy i sięgnąć do kieszeni – na tym jednak się skończyło. Czarownica unieruchamia go jednym gestem, a kolejnym sprawia, że leci w tył, uderzając w nierówną ścianę jak bezwładna kukła. Miotacz wypada z jego ręki i sunie po podłodze kilka metrów. Frederik myśli gorączkowo, że może to jest szansa, teraz, wystarczy się podnieść, jak najszybciej, a potem rzucić do wyjścia, i biec, biec jak najdalej. Tylko Grethen…. A zresztą nawet na to nie ma czasu.

– Dość – niemal krzyczy czarownica, a jej głos traci swoją melodię, chrypnie i drży, kiedy zwraca się do wspartego o ścianę Georga – Wystarczy. Czułam w tobie gniew, ale go nie doceniłam. Więcej nie popełnię tego błędu. – mówiąc to, wykonuje dłonią kolejny szybki gest, a Georg, który właśnie z wyraźnym trudem usiłuje się podnieść, w straszliwym tempie podrywa się w powietrze i uderza karkiem w skalisty strop. A potem po prostu spada, miękki i nieprzytomny. Po jego szyi płynie strumyczek krwi. Czarownica nie zwraca na to uwagi, po prostu odwraca się i wychodzi, dając swoim podwładnym znak, by poszły za nią, a Frederika nie zaszczycając już nawet spojrzeniem.

A wtedy Gretchen, jego piękna Gretchen, która miała być taka wyjątkowa, która wreszcie miała być już na zawsze, chciał tego, chciał ze wszystkich sił, teraz rozumie to całkowicie – wtedy podchodzi do niego, kulącego się na zimnej posadzce i patrzy na niego swoimi migdałowatymi, błękitnymi oczyma, za które sprzedałby cały Nowy Erfurt. Frederik chce coś powiedzieć, ale nie może, słowa więzną mu w zaciśniętym gardle. Wtedy Gretchen pochyla się nad nim i delikatnie kładzie dłoń na czole.

– Mój kochany – szepcze ledwo słyszalnie – Matka miała rację, wciąż nic nie rozumiesz, nie chcesz zrozumieć, i to cię zgubi, ale wcześniej musisz wiedzieć, chcę, żebyś wiedział. Żebyś zobaczył.

Słowa odbijają się w głowie Frederika wielokrotnym echem, wzmacniają i potęgują, niemal rozsadzając czaszkę. Nie może tego wytrzymać.

Nie wytrzymuje. Spada.

Spada ku wieży.

Wieża Czarnoksiężnika – wie, że to ona, wie z pewnością tak niezachwianą, jak to jest możliwe tylko we śnie – stoi na wierzchołku skały, strzelistej i rdzawobrązowej jak pokryty zakrzepłą krwią kieł pradawnej bestii.

Wieża jest wysmukła i wysoka tak, że zdaje się sięgać purpurowych chmur, skłębionych nad jej szczytem zwieńczonym koroną blankowania. Powierzchnia wypolerowanego kamienia wydaje się doskonale czarna, niemal pochłania rude światło zachodzącego słońca, ta czerń zamazuje kontury, zwodzi wzrok Frederika (ale gdzie on właściwie jest, jakim sposobem to wszystko widzi, tego nie wie, nie może zrozumieć) tak, że nie dostrzega szczegółów. Wie jednak, że Czarnoksiężnik jest na wieży, że stoi na niewielkim balkonie zawieszonym pod krenelażem – twarz i dłonie o długich, cienkich palcach – trzy białe plamy przełamujące głęboką czerń jego opończy i włosów, i jeszcze głębszą czerń murów wieży, i czerń oczu, która nie ma dna. I wie, że balkon otwiera się wprost w zabójcze powietrze, a Czarnoksiężnik nie ma na twarzy maski tlenowej.

Czarnoksiężnik patrzy w stronę odległego miasta, potrafi tak patrzeć całymi godzinami – to też Frederik wie, zbyt wiele już zbiera się w nim tej wiedzy. Ale wie, musi wiedzieć. Więc wie, że nad miastem przesuwa się cicho Daimonion, a zasnuwające jego powierzchnię chmury układają się tak, jak jeszcze nigdy. Wie też, że jest to układ zmiany, największej zmiany od początku tego świata. Układ triumfu Czarnoksiężnika, który zmiażdży Nowy Erfurt, obróci go w drobny, pustynny pył, razem z jego kościołami, pałacami, kilometrami krętych ulic i cudem nad cudami, przejrzystą ochronną kopułą. Taki będzie triumf ostateczny i jego cena. A odpowiednio wysoką cenę będzie musiał zapłacić każdy mieszkaniec miasta, od biskupa do żebraka z cuchnących zaułków którejś z dzielnic zewnętrznych, i zapłaci sam Czarnoksiężnik, wpatrujący się w Daimonion, którego powierzchnia przybrała barwę ciemnej purpury; zapłaci i on, i być może będzie to cena najwyższa.

Czarnoksiężnik unosi do ust drewnianą rurkę i przebiera rytmicznie palcami. Frederik nie widzi dokładnie, odległość rozmywa formy, zaciera szczegóły, ale wie – Pan Wieży gra na flecie, tak jak już kiedyś ktoś grał, człowiek w jaskrawym stroju pozszywanym z kawałków różnych tkanin i dziwacznym kapeluszu; człowiek, którego nazwano Szczurołapem, grał i szedł ulicami miasta, innego miasta, tak nieprawdopodobnie daleko stąd, grał na flecie, prowadząc swój straszny korowód, ludzi, prawie wszystkich mieszkańców, którzy nieśli na rękach swoje martwe dzieci owinięte w brudne prześcieradła. I tą samą melodią szumiały rzeki, wiele lat później, gdy niosły krew chłopów, którzy uwierzyli słowom wittenberskiego mnicha, a jeszcze później gwizdał ją wiatr, niosąc pod samo niebo drobinki popiołu ulatujące z wysokiego komina, gdy powietrze pachniało śmiercią. Więc Czarnoksiężnik też gra, tak jak grał tamten człowiek, i właśnie dlatego gra, a wiatr niesie jego muzykę dalej, niż sięga wzrok. A więc zaczyna się, niedługo i on poprowadzi korowód, ale po jego przejściu nie zostanie nikt, kto mógłby pamiętać, nikt, kto mógłby stworzyć legendę. To będzie epilog historii. Ci z Daimonionu będą zadowoleni, minęło wiele, wiele lat, ale oni byli cierpliwi, gromadzili się przez stulecia, jeden za drugim, a potem czekali – i wreszcie stanie się to, co powinno się stać już dawno. Zostaną pomszczeni.

I wreszcie Frederik wie, co kryje się w oczach Czarnoksiężnika poza bezdenną czernią.

I wie, co kryje się pod purpurowymi chmurami Daimonionu.

I wtedy spada tam, gdzie nie ma żadnych obrazów.

 

 

10.

Frederik z trudem otwiera oczy. W oczach eksplodują mu jaskrawe plamy, skronie przeszywa ostry ból, na powrót zaciska więc powieki, ucieka w bezpieczną ciemność. Rozchyla wargi, rozrywając warstwę sklejającego je nalotu. Chce krzyknąć, coś powiedzieć, wzywać pomocy, ale wydobywa z siebie tylko ochrypłe westchnienie, na więcej nie starcza mu sił.

W końcu otwiera oczy ponownie, ale tym razem nie towarzyszą temu szczególne sensacje. Mdłe, pomarańczowe światło dopalających się pochodni migocze, rzucając na skalny strop rozedrgane cienie, i Frederik poznaje, że jest w jaskini, tej samej, w której więziły go czarownice.

Więc to wszystko później – to wcale się nie zdarzyło, uległ sprowadzonym na niego majakom, nieważne nawet, czy za pomocą dymu, jakichś podanych mu niepostrzeżenie substancji, czy rzeczywiście czarnoksięską mocą.

Teraz to nieważne. Teraz przede wszystkim trzeba się stąd wydostać. Podnosi się więc z trudem i zgięty w pół dociera do wyjścia na pogrążony w półmroku korytarz, ten sam, do którego prowadziło zejście z kościoła. Jak okiem sięgnąć jest pusto i cicho. Frederik rusza więc przed siebie, przytrzymując się ściany. Wciąż kręci mu się w głowie, a każdy ruch powoduje rozlewający się po ciele ból, ale ignoruje to, teraz najważniejsze jest uciec stąd jak najdalej, tam, gdzie zwykli ludzie i bezpieczeństwo, gdzie doskonale znany mu świat.

I wtedy zdaje sobie sprawę, że nie ma pojęcia, jak długo tu był. I że tego bezpiecznego, poukładanego świata, do którego chce uciec, może już nie być. A jeśli jeszcze jest, to cały czas wisi nad nim widmo zagłady.

Więc tym bardziej trzeba uciec, trzeba kogoś powiadomić, ostrzec, niech przygotują obronę, niech nie pozwolą zniszczyć jego świata.

W końcu dociera do schodów, przez otwór wejściowy już widzi plątaninę żeber na sklepieniu kościoła. Wspina się po nich wolno, skulony, i ostrożnie wygląda ponad krawędź otworu, ale kościół także jest pusty, cichy i spokojny, zupełnie jakby to nie w jego podziemiach przygotowano plan zniszczenia świata. Przez otwarte drzwi wpada przytłumione, czerwonawe światło – a więc jest już wieczór, leżał na dole kilka godzin. Zostało więc bardzo mało czasu.

Powoli, ostrożnie stawiając stopy, jakby pod każdą płytką mogła się czaić bezdenna otchłań, idzie w stronę drzwi.

Plac przed kościołem również wygląda na wymarły, zupełnie tak jak wcześniej, kiedy tu trafili. Frederik idzie jego środkiem, powłócząc nogami.

Drzewo rosnące na środku. Stare, uschnięte drzewo o splątanych, węźlastych konarach. Tylko je minąć, dojść do ulicy po drugiej stronie. Ona prowadzi na stację. A więc pośrednio stronę domu, w stronę pracowni zagraconej modelami niezliczonych rzeźb.

I wtedy w głowie Frederika pojawia się nagła myśl – gdzie podział się Georg? Przecież też był w podziemiach, ale teraz…

Właśnie wtedy go dostrzega. Na drzewie.

Przywiązano go do pnia, głową w dół.

A potem poderżnięto mu gardło. Krew wsiąkła w wąski pierścień ziemi otaczający drzewo.

Frederik odwraca głowę, nie może wytrzymać. Patrzy w górę, na ledwo dostrzegalną, przeźroczystą czaszę Kopuły, i na czerwone niebo ponad nią.

A wtedy dobiega go dźwięk muzyki. Ktoś gra na flecie, przeciągle i hipnotycznie. Frederik wie, co to znaczy, i ta wiedza rozsadza mu umysł.

Wie.

Czarnoksiężnik jest blisko.

 

Epilog

Czarnoksiężnik jest blisko. A Frederik pełznie po brudnym, wyboistym bruku rubieży Dolnego Miasta, nie mając siły wstać, ani nie mając siły pełznąć dalej, ale w zamian za to zaczyna wreszcie rozumieć. Rozumieć naprawdę, a nie za sprawą wizji wlewanych do jego głowy przez Gretchen (choć to właśnie te wizje stoją u początku zrozumienia), albo przez Czarnoksiężnika, który kiedyś też przemierzał tę ulicę i był jednym z nich, nieprzeliczonej rzeszy mieszkańców Dolnego Miasta, ale nie jest nim już od bardzo dawna, tak jak od dawna nie jest już człowiekiem, albo przez straszne istoty, zamieszkujące Daimonion – o, tak, to byłby odpowiedni koniec; Frederik tyle razy próbował odczytać swój los w tkanych przez nich chmurach. Teraz już wie, że od początku wieszczyły zgubę Nowego Erfurtu.

Wie też, że to właśnie te istoty miały rację, i rację miały czarownice. Grzechy ojców przechodzą na synów, w nieskończonym korowodzie lat, pokoleń i genów, i na nich spadły wszystkie, ich ojców, dziadów i pradziadów, a także tych jeszcze starszych, i jeszcze, tych z innych epok i innych światów, co ostatecznie wychodzi na to samo, jedne i drugie są tak odległe od teraźniejszości, że zupełnie obce, chociaż oni wszyscy, w tym sam Frederik, wciąż noszą zamieszkujących je ludzi w sobie, w swoich oczach, kościach, skórze i trzewiach, w każdym zwoju nerwów, każdej komórce i chromosomie, i jeszcze gdzieś głębiej, znacznie głębiej niż czysta biologia, tajemniczy świat genów i kwasów nukleinowych – tak głęboko, że nie istnieją słowa, którymi można by to nazwać lub opisać.

Wie też i to, że jeśli w ogóle możliwe jest odpuszczenie grzechów i wymazanie win, to nie tutaj i nie między nimi, bo świat, do którego trafili kiedyś ich przodkowie, i do którego wpełzły za nimi ich demony i wyrzuty sumienia jest zbyt daleki od wszystkiego, co możliwe i niemożliwe, i oni sami, ludzie i demony, zbyt są od tego dalecy. A więc los musi się wypełnić.

Dlatego ku Nowemu Erfurtowi podąża upiorny Flecista, a poprzedza go Czarnoksiężnik, usuwając wszelkie przeszkody i wylewając pod jego nogi krew. Dlatego Frederik próbuje uciec w cień, który powoli ogarnia jego myśli.

I właśnie dlatego nie może uciec, bo na tym świecie żadna prawdziwa ucieczka nie jest w ogóle możliwa.

 

Wiosna 2008

Lato 2011

 

Koniec

Komentarze

Trochę za dużo gadania. Trochę brakuje mi opisów – wnętrz, twarzy i strojów. Wystarczyłoby kilka słów, żeby naprowadzić wyobraźnię na właściwy trop. Za mało wyjaśniasz. Kim w końcu jest czarnoksiężnik, kim są tajemnicze istoty z Daimonionu? Czuję niedosyt. Z drugiej strony najważniejsze powiedziałeś. Być może powiedziałeś wszytko co trzeba. Chyba przeczytam to sobie jeszcze raz. Zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma na tym forum nikogo, kto językowo byłby lepszy od Ciebie.  Czym się zajmujesz? Pracujesz? Studiujesz? Rzuć te bzdury i pisz. Możesz pisać o niczym, ludzie i tak będą czytać. Ja na pewno będę.

Smutna kobieta z ogórkiem.

Ja też poczytam to sobie drugi raz.  

Virginia napisała:  Czym się zajmujesz? Pracujesz? Studiujesz? Rzuć te bzdury i pisz. Możesz pisać o niczym, ludzie i tak będą czytać.  ---> Zanim rzucisz "bzdury", miej  zaklepaną publikację minimum siedmiu powieści, bo z głodu skonasz.  {1/2 :-) }

No tak, brutalna rzeczywistość…

Smutna kobieta z ogórkiem.

''Zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma na tym forum nikogo, kto językowo byłby lepszy od Ciebie.'' 

Ja takiego stwierdzenia bym nie zaryzykował, bo to oznacza, że również od Ciebie Virginio. A zwłaszcza, kilku innych autorów, do których żywię szacunek. Sam tekst może się podobać, bo mimo rozwlekłych dialogów da się czytać. Niestety wszystko kończy się niczym, jakby autor nie wiedział jak logicznie wyjaśnić tekst. A to mocno dyskfalifikujący bład. Bo pisać fajnie to jedno, a żeby jeszcze miało ręce i nogi to drugie., Chyba że ja czegoś nie zrozumiałem. Podsumowując, zastanowię się również nad nominacją do piórka, bo nie jest źle.

Zgadzam się ze wszystkimi przedmówcami ; ) – ale bardziej z Gwidonem niż z Virginią, a smutną uwagę Adama pozostawię bez komentarza ; P   Prawdą jest, że opowiadanie jest napisane w sposób wciągający, dobry, ma to "coś". Pewno, że nie bezbłędnie, bo i tu zdarzyło się parę literówek, powtórzeń, niezręcznych sformułowań – no i dialogi są zapisane nieprawidłowo. Ale to wszystko nie wpływa na fakt, że tekst jest napisany dobrze.   Popieram jednak Gwidona, że czegoś tu brakuje. Nie ma żadnego wytłumaczenia. Kim są istoty z Daimonionu? Dlaczego postanowili zgładzić ludzi? Tylko dlatego, że się u nich osiedlili bez pytania, czy z jakiegoś innego powodu też? I już pal licho, kim dokładnie jest Flecista, ale przez cały tekst miałam wrażenie, że to człowiek, który uwolnił się spod kopuły jest Flecistą, a tu na końcu dowiaduję się, że tylko Czarnoksiężnikiem go poprzedzającym? To są dwie różne osoby? O co właściwie chodzi?   I przez te wszystkie pytania, z których nawet na jedno nie znalazłam odpowiedzi, tekst koniec końców pozostawił we mnie mieszane uczucia. Powtarzając za Gwidonem: Fajnie jest fajnie pisać, ale trzeba jeszcze pisać spójne całości, aby efekt był naprawdę dobry.   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nie uważam się za jakoś szczególnie uzdolnioną językowo. Tak ja powiedziałam, autor za mało wyjaśnia, ale moim zdaniem opowiedział to, co w jego historii najważniejsze. Chciałabym zwrócić waszą uwagę na fakt, że gdyby opowiadanie było pod każdym względem idealnie dopracowane nie wisiałoby smętnie na tym forum.  

Smutna kobieta z ogórkiem.

Jeśli nie na forum, to gdzie, droga Virginio?

Drogi gwidonie, jest wiele bardziej ekscytujących miejsc, w które może trafić dobre, dopracowane opowiadanie.

Smutna kobieta z ogórkiem.

No to się uśmiałem droga Virginio. Sądzę też, że autor powinien wziąć Twą uwagę pod uwagę.

A co tu śmiesznego?

Smutna kobieta z ogórkiem.

Jestem przekonana, że wiele dopracowanych i naprawdę dobrych tekstów nie doczekało się jeszcze zainteresowania wydawców.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

 wiele dopracowanych i naprawdę dobrych tekstów nie doczekało się jeszcze zainteresowania wydawców   Mantra sfrustrowanych autorów.    A kto tu mówi o wydawaniu, zwłaszcza pojedynczego opowiadania? Czy muszę naprawdę pisać oczywiste oczywistości, że można dobry tekst wysłać bezpośrednio do NF, do któregoś z magazynów internetowych, na jakiś konkurs? Są różne możliwości.  

Smutna kobieta z ogórkiem.

     Wszystko niby bardzo dobrze, ale dlaczego przy lekturze tego tesktu odnosi się wrażenie, ze ciągle czyta się  wstęp? Pewnie dlatego, ze tekst jest, niestety, mocno przegadany. Czytelnik na coś czeka, a to oczekwianie trwa zdecydowanie zbyt długo.  Nadmiar ekspozycji wstępnej nigdy nie jest korzystny. Urokliwa atmosfera to zdecydowanie za mało, jeżeli fabuła jest rozkawałkowana jak placek do wyrobu makaronu.       Pozdrówko. 

Mantra sfrustrowanych autorów. 

Czytałem bardzo dobre teksty, lepsze od tych, które pamiętam z NF, których nie chcieli tam wydrukować. Twierdzenie, że każdy dobry tekst musi zostać gdzieś wydrukowany jest naiwne, a publikacja tutaj jest o tyle lepsza od publikacji w np. Esensji, że tutaj możesz dostać kilkanaście opinii, w Esensji – najczęściej mniej niż pięć. Kwestia priorytetów.

Zaryzykuję stwierdzenie, że nie ma na tym forum nikogo, kto językowo byłby lepszy od Ciebie.

Jestem dopiero w jakiejś 1/4 tekstu, ale zaryzykuję stwierdzenie, że chyba mało opowiadań na tym portalu czytasz :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Masz rację – czytam mało na tym portalu, bo od większości tekstów odpadam po trzech zdaniach. Od tego nie mogłam się oderwać. O zaletach Esensji i innym magazynów internetowych jest cały wątek w hp. Nie ukrywajmy, opublikowanie tam tekstu daje nieporównywalnie więcej satysfakcji, niż wrzucenie go tutaj. Tu nie chodzi o komentarze. Powiem tak – kiedy mało wiesz, komentarze są fajne, bo czegoś się z nich uczysz, ale czym więcej wiesz, tym mniej jest komentarzy, z których dowiadujesz się nowych rzeczy, w pewnym momencie przestaje Ci tak bardzo zależeć. Wrzucenie opowiadania tutaj nie jest lepsze od publikacji w Esensji, nigdy nie było i nie będzie. Nie ma sensu się oszukiwać. Tutaj masz komentarze, ale tam przechodzisz selekcję – sam ten fakt o czymś świadczy. Jasne, nie każdy dobry tekst zostanie wydrukowany. Ja nie twierdzę, że jest łatwo. Nie jest. Ale nie jest też tak, że nie ma żadnych możliwości. Dlatego denerwuje mnie biadolenie, narzekanie i pojękiwanie. Tekst, który przeszedł do finału HW, pisałam prawie rok temu i przez cały ten czas krąży po różnych miejscach, dwa razy odpadł, ale w końcu się udało. I jestem bardzo, bardzo, bardzo szczęśliwa, a przecież mogłam gdzieś w połowie machnąć ręką i wrzucić tekst tutaj. I co by wynikło z komentarzy? Ktoś by pochwali, ktoś zjechał, ktoś wyłapał przecinki i literówki, ale co by mi to dało? Jak ktoś ma podejście na zasadzie – nie da się, nie wezmą, rynek jest zły, wydawcy patrzą tylko na kasę itd. z góry sam siebie skazuje na porażkę. Trzeba brać sprawy w swoje ręce i działać, a nie jęczeć. Może jestem naiwna, ale na razie jestem bardzo szczęśliwa, że ktoś czyta moje teksty, opublikowane pod moim nazwiskiem, po korekcie, z ilustracją. I tyle. A na ilość komentarzy w Esensji akurat nie mogę narzekać.  

Smutna kobieta z ogórkiem.

     Zauwazmy jeszcze, że ostatni komentarz pod ostatnim tekstem Virginii w "Esensji" napisala  Anna Kańtoch. 

Zacznijmy może od tego, od czego zaczęliśmy ; )   wiele dopracowanych i naprawdę dobrych tekstów nie doczekało się jeszcze zainteresowania wydawców

 

Mantra sfrustrowanych autorów.    Jasne, nie każdy dobry tekst zostanie wydrukowany. Ja nie twierdzę, że jest łatwo. Nie jest. Ale nie jest też tak, że nie ma żadnych możliwości. Dlatego denerwuje mnie biadolenie, narzekanie i pojękiwanie.   No tak, ja też nie lubię biadolenia, narzekania i pojękiwania, och, nawet nie wiesz jak bardzo irytujące jest czytanie kolejnego wyrzutu frustracji pt. „nie chcą mnie wydać”. Wychodzę z założenia, że jeżeli kogoś nie chcą publikować w zinach albo wydawać i jest to zjawisko stałe, to zwyczajnie jego teksty są za słabe. Problem w tym, że to co napisała Jose, to żadne biadolenie, a najprawdziwsza prawda. Jest wiele ciekawych i dobrych tekstów, których z jakiegoś powodu nie chcą wydać. A że są inne opcje? Przejdźmy do tego teraz.   Nie ukrywajmy, opublikowanie tam tekstu daje nieporównywalnie więcej satysfakcji, niż wrzucenie go tutaj. Tu nie chodzi o komentarze. Wrzucenie opowiadania tutaj nie jest lepsze od publikacji w Esensji, nigdy nie było i nie będzie. Nie ma sensu się oszukiwać. Tutaj masz komentarze, ale tam przechodzisz selekcję – sam ten fakt o czymś świadczy.   Jak już mówiłem – zależy jakie masz priorytety. Problemem tego portalu jest to, że tutaj każdy wrzuca co zechce i wszystko ląduje w jednym worku – dziale „opowiadania”. Ale patrzymy na to chyba z innej strony – dla Ciebie najważniejsze jest to, że tutaj tekst wisi w towarzystwie jakiegoś badziewia, a tam przy innych tekstach, które przeszły przez sito. Przy czym, powiedzmy sobie szczerze, ja nie wiem kto siedzi w redakcji Esensji i dla mnie jego zdanie jest równie ważne co zdania osób, które znam z portalu – to tylko kolejny czytelnik. Bycie wydrukowanym w „NF” – gdzie redaktor musi podejmować decyzje w założeniu „co wydrukować, żeby pismo się podobało i było opłacalne ekonomicznie” to o wiele większy prestiż niż wjechanie do e-zinu. Nie krzycz, jeszcze nie skończyłem : ) Oczywiście, że zawiśnięcie w Esensji jest jakimś tam prestiżem, ale dla mnie niewystarczającym. Prawdę mówić znajduję więcej dobrego na tym portalu, gdzie zresztą jest coś takiego jak Loża, aż dwunastoosobowy organizm, którego opinia liczy się przy tym czy dostaniesz piórko, a w konsekwencji opinię od MC. Jeżeli zapytasz, czy wolałbym mieć tekst wrzucony na Esensję czy dostać brązowe piórko na fantastyce.pl to ja wolę tę drugą opcję. Bo dostając piórko wiem, że tekst uzyskał aprobatę co najmniej kilku osób (których nie uważam za gorszych od redaktorów Esensji), a w dodatku mogę cieszyć się dodatkowymi (często kilkudziesięcioma) opiniami zwykłych użytkowników. Na nowej stronie będzie biblioteka, do której przeprowadzać będziemy selekcję, nadal będziemy przyznawać piórka. Ja sam biję się o zmiany, które wpłyną jakoś na uatrakcyjnienie portalu i zwiększenie jego rangi – dla autorów z takimi poglądami jak Ty. A z drugiej strony staram się wymusić tak na Loży jak i innych użytkownikach tworzenie bardziej rozbudowanych opinii (vide chociażby wątek wyróżnieniowy i jego ostatnie zmiany).   Powiem tak – kiedy mało wiesz, komentarze są fajne, bo czegoś się z nich uczysz, ale czym więcej wiesz, tym mniej jest komentarzy, z których dowiadujesz się nowych rzeczy, w pewnym momencie przestaje Ci tak bardzo zależeć.   Nie uważasz się za autorkę, która potrzebuje rad, to fajnie. Ja również nie uważam, żeby moje umiejętności były na tak niskim poziomie, aby mnie prowadzić za rączkę i uczyć pisania. Niemniej, najważniejsze w pisaniu jest bycie czytanym, a jeszcze lepiej bycie komentowanym. Nie chodzi tu o naukę, ale o wybadanie tego co się komu podobało, czy się podobało i dlaczego. A każdy mój wrzucony tutaj tekst, w większości humoreski, jest szeroko komentowany i mi się to podoba.     Podkreślę na koniec, że cenię sobie Esensję i Qfant i na pewno spróbuję coś tam kiedyś wysłać, dla jakiejś małej satysfakcji, niemniej jeśli już miałbym tekst, który uważałbym za naprawdę dobry, wolałbym próbować go wydrukować, w drugiej kolejności wygrać nim jakiś konkurs, a dopiero potem rozważał, czy wysłać do do e-zinu, czy wstawić tutaj : ) Do Esensji zresztą ostatnio posłałem w ramach eksperymentu wiszącą tutaj Wigilię, która odrzucona i poprawiona wisi sobie od jakiegoś czasu na tym portalu. Swoją drogą, możesz zajrzeć, lubię opinie :)

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Berylu nie wiem, nie pracuje w wydawnictwie, nie znam nikogo kto by w jakimś pracował, nie znam też osobiście nikogo, kto napisał świetną powieść i nikt nie chciał jej wydać. Być może mam za mało znajomych, ale tak czy inaczej brakuje mi podstaw, żeby stwierdzać, że istnieje wiele dobrych tekstów, których nikt nie chce wydrukować. Poza tym co to znaczy dobry tekst? Wiem na pewno, że kiedyś łatwiej było debiutować powieścią. Bardzo prawdopodobne, że debiutów znanych i cenionych obecnie pisarzy, w tej chwili nikt by nie wydał, ale szczerze, czy te debiuty były takie genialne? Czasem były dobre, czasem były takie sobie. Ale o tym już możemy dyskutować w nieskończoność. Najważniejsze w pisaniu jest pisanie dobrych rzeczy, później najważniejsze jest bycie czytanym, a czy ktoś to skomentuje, czy nie – to już mniej ważne. Jak napiszesz super powieść, ktoś ją wyda, przeczyta ją kilka tysięcy osób, to tylko mały procent z czytających w jakiś sposób skomentuje lekturę. Tutaj dostajesz dużo komentarzy, ale ile osób tak naprawdę czyta, to co piszesz? Kto przedziera się przez cały ten badziew, żeby znaleźć kilka wartościowych rzeczy? Nawet jeśli szacunki redaktorów Esensji są mocno zawyżone, to i tak tam przeczyta Cię więcej ludzi niż tutaj. Wiele z tych osób nie zostawi żadnego komentarza, ale ja nie wymagam i nie potrzebuję, żeby każdy, kto czyta zostawiał po sobie ślad. Jeśli chodzi o wyrobienie sobie zdania na temat co się komu podoba, a co nie – tak w jakimś stopniu można to tutaj zrobić, ale tylko w jakimś stopniu, bo publiczność masz ograniczoną. Poza tym ile można sobie te zdanie wyrabiać? Kiedyś trzeba opuścić ciepłe, bezpieczne gniazdko forum NF i ruszyć w świat. Powiem tak – piszę to, co mi się podoba, kieruję się swoją wizją, na podstawie tej wiedzy o trudnej sztuce tworzenia literatury, którą mam i tyle. Ktoś to kupi lub nie. Świat się zachwyci lub wzruszy ramionami i przejdzie obok obojętnie, ale nie potrzebuje natychmiastowej odpowiedzi – dobre to, czy nie. Wolę spróbować dotrzeć do szerszej publiczności i zobaczyć co się wtedy stanie, jakie będą reakcje na to, co robię. Poczekam cierpliwie. Opinia mc dobra rzecz, ale i bez niej sobie poradzę. Piórka fajne, ale mam już dwa, starczy.  

Smutna kobieta z ogórkiem.

Berylu nie wiem, nie pracuje w wydawnictwie, nie znam nikogo kto by w jakimś pracował, nie znam też osobiście nikogo, kto napisał świetną powieść i nikt nie chciał jej wydać.

Ja też. Wybacz drobny błąd terminologiczny – chodziło mi o druk opowiadania.   Poza tym co to znaczy dobry tekst?

Taki, który mi się podoba : )   Jak napiszesz super powieść, ktoś ją wyda, przeczyta ją kilka tysięcy osób, to tylko mały procent z czytających w jakiś sposób skomentuje lekturę.

Jakbym wydał powieść, to zrobiłbym wszystko, żeby porozumieć się z czytelnikami i wsłuchać się w ich opinie.   Tutaj dostajesz dużo komentarzy, ale ile osób tak naprawdę czyta, to co piszesz? Kto przedziera się przez cały ten badziew, żeby znaleźć kilka wartościowych rzeczy? Nawet jeśli szacunki redaktorów Esensji są mocno zawyżone, to i tak tam przeczyta Cię więcej ludzi niż tutaj.

Ale skąd to wiesz? Znasz statystyki odwiedzin tego portalu i Esensji? Nie mamy konkretnych liczb. Ja wiem, że tutaj znacznie więcej ludzi zostawia po sobie jakiś ślad. A i jeśli wierzyć zielonym, to czyta o wiele więcej osób, niż komentuje.   Jeśli chodzi o wyrobienie sobie zdania na temat co się komu podoba, a co nie – tak w jakimś stopniu można to tutaj zrobić, ale tylko w jakimś stopniu, bo publiczność masz ograniczoną. Poza tym ile można sobie te zdanie wyrabiać? Kiedyś trzeba opuścić ciepłe, bezpieczne gniazdko forum NF i ruszyć w świat.

Ale nie każdy tutaj ma takie samo zdanie, a lepsza taka publiczność, niż żadna. Pewnie, nie można siedzieć tutaj w nieskończoność, to znaczy tylko tutaj.   Moim zdaniem, żeby wyrobić sobie markę, trzeba być widocznym wszędzie. Jak ludzie zauważą Twoje nazwisko na Esensji, w Qfancie, tutaj, w końcu w NF, to już będą Cię kojarzyć. Z tym, że tutaj publikujemy pod nickami :P Dlatego popieram pomysł tak publikowania na tym portalu czy w Esensji, ale jedno i drugie to tylko przystanek na drodze do czegoś większego. Pewnie się tutaj zgodzimy.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

    No proszę – wrzyciłem opowiadanie i nazajutrz wyjechałem na wakacje, wracm – a tu taka dyskusja :) Jest mi niezmiernie miło, że się komuś spodobało, mniej lub bardziej, lub chociaż dostarczył emocji. Nie jest to, jak widać po datowniku, tekst nowy, napisałem go na konkurs NF w 2009 i potem gruntownie przerobiłem, ale ta przeróbka tez już nie jest nowa. Obecnie już nie piszę. Wrzuciłem go trochę eksperymentalnie, wykopawszy na dysku pomyślałem, że ciekawie byłoby wreszcie poznać czyjąś opinię. Byłoby to chyba trochę żenujące, gdybym teraz dokąłdnie tłumaczył, o co mi chodizło, powszechnie przecież wiadomo, że takie tłumaczenie nie ejst warte funta klaków, kiedy opowiadanie nie jest klarowne samo przez się. Tyle powiem, że dosłownym motorem wydarzeń jest zapiusana przez braci Grimm legenda o szczurołapie z Hameln, i przytoczony jako motto artykuł, że mieszkańcy tego miasta być może sami zabili swoje zadżumione dzieci (legenda legendą, ale w opoal Hameln rzeczywiscie znaleziono masowy grób dzieci z późnego średniowiecza), i w opowiadaniu dochodzi do pomszczenia tamtej zbrodni. Miło, żeście wpadli :)    

Lepiej późno niż wcale.   Ten tekst ma jeden, lecz decydujący, słaby punkt. Bardzo niejasna geneza bardzo spóźnionego pojawiania się istot z Daimonionu. Jest, oczywiście, możliwe, że coś przegapiłem, źle zinterpretowałem, i w takim przypadku mylnie oceniam, ale brakuje mi chociażby napomknienia o powodach rzeczonej zwłoki. Domysł, jako mało pewny, słabo uzasadniony, zachowam dla siebie.  

Bardzo dobre.

Przynoszę radość :)

Bardzo ciekawe opowiadanie. Szczególnie przypadł mi do gustu świat – oryginalny (te wieszcze chmury!). Zabrakło wyjaśnień, czasami wydawało mi się, że jakiś zwrot akcji lub zachowanie jest mało prawdopodobne. Ale ogółem zdecydowanie na plus.

Babska logika rządzi!

Przeczytałam i pewne mogłabym powiedzieć, że Powrót flecisty podobał mi się, gdybym wiedziała, ale tak od początku do końca, o co tu chodzi. Opowiadanie ukazuje jakiś dziwny świat, ale, niestety, niczego nie wyjaśnia, więc i satysfakcja z lektury była niewielka, tym bardziej, że wykonanie pozostawia nieco do życzenia.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Czytałam to opowiadanie na raty, bo tak wyszło, ale wracałam do niego z przyjemnością.

Podoba mi się pomysł na miasto na obcej planecie rządzącej się nieznanymi prawami i nie przeszkadza mi, że ich nie poznajemy. Widzimy ich skutki (przynajmniej część) – czarownice zyskują dziwne moce, Czarnoksiężnik może oddychać nieprzyjaznym powietrzem. Fajne.

Gdzieś mignęły mi usterki typu literówka, powtórzenie, przecinek i jakieś “niemożliwe” napisane rozdzielnie, ale nie mogłam od razu zaznaczyć, więc tylko wspominam.

Mnie się podobało :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka