- Opowiadanie: Sanczezzor - Skruszeniec

Skruszeniec

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Skruszeniec

 

Jest to finalna (mam nadzieję) wersja opowiadania którego samiutki początek już tutaj umieszczałem. Długo zeszło, ale w końcu mogę się pochwalić swoja twórczością. Miłego czytania! Ps. Dzięki Bambo.

 

 

 

 

 

 

 

– Co ja tu, kurwa, robię?

 

Niosąca dzban piwa, przyjemnie zaokrąglona dziewka służebna zerknęła na gadającego do siebie mężczyznę. Siedział w ciemnym rogu zatłoczonej i przesiąkniętej smrodem potu głównej sali gospody. Na brudnym blacie przed nim leżało kilka dzbanów z których wylewały się spienione resztki.

 

– Kren, co ty tu, kurwa, robisz? – zapytał znów sam siebie odchylając się na oparcie krzesła. Z niedowierzaniem pokręcił głową i rozejrzał się pijanym wzrokiem. Na pozór nie wyróżniał się spośród bawiących dookoła, niechlujnych, szaro-burych mieszczan.

 

Naprawdę nie wiedział czemu znalazł się na pograniczu imperium. A raczej czemu akurat tutaj, bo gdy wyruszał ze stolicy kierunek nie grał roli. Każdy był równie zły i żaden nie gwarantował udanej ucieczki. Może inaczej – udana ucieczka była równie mało prawdopodobna, jakiegokolwiek kierunku by nie obrał, zdrajców Bractwo tropiło niestrudzenie, aż do krwawego końca. Tydzień, rok, dekadę… Tak długo jak było trzeba. Sam niejednokrotnie dostawał zlecenia na skruszonych, jak ich nazywali w gildii. Zawsze uważał, że nie ma nic bardziej żałosnego, niż targany wyrzutami sumienia płatny morderca. Teraz był jednym z nich i nie zmienił zdania. Żałosne.

 

Nie wiedział co robić dalej. Pierwszą reakcją na świadomość, że nie wykona już żadnego zlecenia był strach. Nie to znajome, zmuszające do działania uczucie niewiele mocniejsze od zaniepokojenia, z którym już od dziecka był zaznajomiony, a nawet zaprzyjaźniony, w końcu wielokrotnie ratowało jego nędzne życie. To było coś nowego, paniczne, czyste, wypełniające głowę pustką i zawiązujące jelita na supeł przerażenie. Niepotrzebnych, nieprzydatnych już Bractwu narzędzi nie zostawiano samym sobie – niszczono je. Zbrojne ramię gildii, którym do niedawna był, kiedy zostało dotknięte gangreną wątpliwości, odcinano od ciała za pomocą jednej z pozostałych kończyn. Z chirurgiczną precyzją i przykładnym okrucieństwem. Długość operacji wahała się od mgnienia oka po tygodnie męczarni, zależnie od stopnia wtajemniczenia ofiary w struktury Bractwa i stopnia przewinienia. On umierałby długo.

 

Od dzisiejszego wieczoru już nie uciekał. Pogodził się z losem, wiedział że przeznaczenie dopadnie go prędzej czy później. Zamiast uciekać mógł równie dobrze siedzieć na dupie i chlać na umór, a alkohol sprawiał przynajmniej że mniej nienawidził siebie i tego co zrobił.

 

Pijackie rozmyślania przerwał mu huk kopniętych drzwi. W mgnieniu oka był gotowy. Organizm zalała adrenalina, mięśnie napięły się jak postronki, a prawa ręka ruchem tak szybkim, że prawie niezauważalnym, sięgnęła lewego rękawa, do znajdującej się tam pochwy i niemal natychmiast, tym razem wolno i naturalnie wróciła na pierwotne miejsce. Fałszywy alarm.

 

Do przydymionego wnętrza ze śmiechem wtoczyli się trzej, na pierwszy rzut oka wyglądający na bandytów, mężczyźni. Najwyższy z nich, barczysty olbrzym, miał pokrytą kilkudniowym zarostem twarz wioskowego idioty, czerwony nos i przekrwione oczy regularnego opoja. Jedyna zadbaną i zwracającą uwagę częścią jego garderoby były ozdobne naramienniki z dobrej stali, które miały wytłoczone emblematy jakiegoś kwiatu. Zapewne też, poza bronią, było to jedyne co posiadał przedstawiające sobą jakąś wartość. Jego towarzysze byli obaj nie tylko ubrani tak samo, ale i wyglądali podobnie do siebie. Mieli taki sam zarost na twarzy, długie związane w koński ogon włosy, muskularną budowę ciała i pewną siebie postawę, jaką przeważnie charakteryzują się oficerowie wojsk okupacyjnych, którą można było nazwać „daj mi tylko pretekst”. Zapewne byli braćmi. Wszyscy trzej mieli noże przy pasach.

 

Kren nie zamierzał dawać pretekstu. Spuścił wzrok i obserwując ich ukradkiem otulił się szczelniej płaszczem. Wraz z przybyłymi do wnętrza karczmy dostał się zimny powiew nocnego powierza. Przed tygodniem skruszeniec poczuł pierwszy raz na własnej skórze jak na południu kontynentu silny kontrast dla gorących dni stanowią zimne, niemal mroźne noce.

 

Nowoprzybyli przeszli przez salę i zajęli miejsca przy stole który poprzedni bywalcy sami w pośpiechu zwolnili. Zabójca wypił jednym haustem resztę piwa i dał znak złotowłosej żeby przyniosła mu kolejny dzban. Adrenalina z niego zeszła i znów czuł się pijany, niestety, niewystarczająco żeby dotoczyć się do pokoju który wynajął, zamknąć od środka i paść bez zmysłów na siennik, a tego właśnie było mu trzeba.

 

Przez następne kilkadziesiąt minut, kiedy pił dzban za dzbanem, zbrojne towarzystwo przybyłe niedawno robiło to samo. Wypijali mniej, ale z wyraźnie lepszym skutkiem. Może zaczęli wcześniej, ale bardziej prawdopodobne wydawało się, że gospodarz bał się chrzcić ich napitek. Przy groźnej trójce przestrzeń dookoła, zatłoczona sala pełna pijanych miejscowych mężczyzn, wydawała się niemal cicha i spokojna.

 

– Ankaaa – ryknął jeden z braci przekrzykując gwar i uderzając pięścią w stół. – Do mnie, kurwa!

 

Po chwili dziewka służebna znalazła się przy ich stole, gotowa przyjąć zamówienie. Tym razem jednak nie o alkohol chodziło.

 

– Zastanawiam się, słodziutka, czy nie miała byś ochoty posiedzieć ze mną – powiedział krzykacz podniesionym, pijackim głosem, z podłym uśmiechem klepiąc się wymownie po kolanie, po czym gwałtownie szarpnął ją za rękę tak, że straciła równowagę. Ku radości towarzyszy, wykorzystał to żeby błyskawicznie ją obezwładnić i faktycznie posadzić sobie na kolanach. Kren, mimo że zaczynał widzieć podwójnie i myśli krążyły po pijanych zakamarkach umysłu, wywnioskował ze znudzonej miny blondynki że działo się to nie pierwszy raz, więc po chwili wrócił do przerwanego zajęcia.

 

Mocne, ciemne piwo, chyba jedyna dobra rzecz w tym zapchlonym mieście na peryferiach Imperium, już niemal całkowicie przyćmiło zmysły mordercy. Poczuł, że najwyższy czas zbierać się do snu kiedy nogi ugięły się pod nim gdy kolejny raz gdy wstawał do wychodka, a dźwięki definitywnie zlały w jednostajny szum. Po powrocie z mrozu podwórza, już półprzytomny, skierował swoje chwiejne kroki w stronę schodów na piętro, przechodząc po drodze obok stolika bandytów. Kiedy ich mijał, gigant zatrzymał go, zagradzając drogę długim, silnym ramieniem. Wyszczerzył niewiarygodnie szczerbate uzębienie i powiedział coś, czego Kren przez szum w głowie nie dosłyszał. Wesoła kompania ryknęła śmiechem. Skruszeniec spokojnie i niezgrabnie spróbował wyminąć zagradzające mu drogę ramie, ale przeszkodziły mu palce które chwyciły poły jego płaszcza.

 

Krenowi wydało się że czas zwolnił. Wpatrywał się w powoli otwierające i zamykające, szydzące gęby, z których tryskały w jego stronę cienkie strużki lepkiej śliny. W pięści uderzające z pasją o nieoheblowaną powierzchnie blatu. W zadowolone oczy trzech mężczyzn pewnych, że znaleźli niegroźną ofiarę, na której mogli się wyładować i pokazać wszystkim obecnym że są panami sytuacji. Poczuł szarpnięcie i kątem oka zobaczył zbliżającą się do jego twarzy, sękatą dłoń olbrzyma. Przez lata ćwiczone, szkolone, wręcz hodowane do walki ciało zareagowało automatycznie…

 

 

 

* * * * * * *

 

Krena obudził ból głowy, suche gardło i potworny, ciężki do wytrzymania smród stęchłych odchodów, który sprawiał że żółć z żołądka falami atakowała przełyk. W twarz drapała go stara, zbutwiała słoma, którą skąpo przysypana była podłoga celi.

 

Z niedowierzaniem przeklął się w myślach obmacując poobijane ciało i wspominając ostatnie wydarzenia. Zapewne ich wynikiem było wylądowanie w lochu z obitymi żebrami i pękatym guzem na potylicy, który wyraźnie wyczuwał dłonią. Nie mógł uwierzyć, że nie ominął dużo szerszym łukiem stołu pijanych i szukających zaczepki mężczyzn. Wyraźnie czuł lepkiego, utrudniającego myślenie kaca.

 

Nie pamiętał niczego co wydarzyło się po pierwszym ciosie. Nie miał złudzeń, prawdopodobnie zabił, kurwa, wszystkich trzech i cholera wie kogo jeszcze przy tym. Dla niego zabijanie nigdy się nie skończy.

 

W czasie rozmyślań bezwiednie sprawdził co z jego ekwipunku mu zostało. Zabrano mu niemal cała broń, zostały tylko ostrza schowane w kołnierzu, krótkie i giętkie, ale we wprawnych rękach równie śmiercionośne jak każde inne. Zapiął rozchełstaną koszule, mając nadzieje że nikt nie rozpoznał tatuażu na jego piersi, który dla ludzi z półświatka jednoznacznie określał go jako członka bractwa.

 

W sąsiedniej celi coś zaszeleściło w słomie. Zanim Kren, z sykiem bólu towarzyszącego gwałtownemu ruchowi szyi skierował tam swój jeszcze nie przyzwyczajony do półmroku i rozespany wzrok, rozległo się donośne i potężne beknięcie. Pierwszym na co zwrócił uwagę były bezczelnie uśmiechnięte, niedawno rozcięte usta, w których prawa górna jedynka mieniła się złotem w rozedrganym świetle pochodni. Jej właścicielem był siedzący za skrzyżowanymi nogami, śniady mężczyzna. Po chwili wpatrywania się wstał jednym, pełnym gracji ruchem. Poprawił lepkie od brudu ubranie, wykonał, biorąc pod uwagę stan jego odzienia, niedorzeczny gest strzepywania kurzu z ramion i zaczesał długie do ramion włosy za jedno ucho, ewidentnie żeby zwrócić uwagę na znajdujący się w nim złoty kolczyk. Przeczesał krótką, równo przystrzyżoną brodę, po czym w dwóch krokach znalazł się przy kracie oddzielającej cele.

 

– Witaj, bratku – przywitał się, maksymalnie wyciągając przez pręty wyjątkowo zadbana, delikatną dłoń szulera i złodzieja. – Miło poznać. Miałem sprawę do Kwiatka i Bliźniaków, cieszę się że załatwiłeś ją za mnie – kiedy zabójca nie zareagował na jego wyciągniętą rękę, niezrażony cofnął ją i zacisnął na jednym z prętów, dalej szczerząc się w zaraźliwym uśmiechu.

 

– Widzę żeś mało rozmowny, zresztą jakoś się nie dziwię. Obili cię trochę, to i się gadać nie chce, nie?

 

Kren nadal milczał.

 

– Ale patrzeć jak wywijasz nimi, bratku… – zagwizdał, jakby „wywijanie” po pijaku uzbrojonymi mężczyznami było warte największego podziwu i szacunku, zresztą, w jego świecie pewnie było.– To była czysta przyjemność. – a widząc że Kren zamierza nabrać dłonią wody z wiadra przy celi, szybko dodał wskazując na swoje – Jeśli z pragnienia nie zdychasz, kolego, to nie piłbym tego na twoim miejscu. Jak udawałem że śpię, widziałem jak klawisz do tej wody szcza.

 

– Słuchaj – zaczął po chwili ciszy skruszeniec, mimo kaca stwierdziwszy że już nie jest tak spragniony jak przed chwilą.– Być może źle zacząłem naszą znajomość – podobała mu się zawadiacka bezpośredniość sąsiada. Wstał i zanim pomyślał że powinien podać fałszywe imię, wyciągnął dłoń w stronę złotozębego – Kren.

 

– Mnie zwą Ząbek. Nie wiem dlaczego – niewiarygodne, ale uśmiech jeszcze się poszerzył. To upewniło skruszeńca że zaczyna darzyć potrząsającego jego dłonią rzezimieszka, no cóż, pewną sympatią.

 

– Tak więc, mości Ząbek, zrób coś dla mnie – westchnął ze smutnym uśmiechem, położył się na plecach w zbutwiałej słomie, skrzyżował ręce pod bolącą głową i przymknął klejące się oczy – Opowiedz mi wczorajszy wieczór. Rozumiesz, nie pamiętam szczegółów…

 

– Ano bratku, pijanyś był jak bela…

 

 

 

* * * * * * *

 

Pierwszego ciosu uniknął bez udziału świadomości, cofając głowę w ostatniej chwili. Gdyby był trzeźwy, poczuł by na policzku muśnięcie sękatej dłoni olbrzyma. Kwiatek, bo tak go nazywali, stracił równowagę, a krzesło zaskrzypiało w proteście pod jego ważącym ponad 20 kamieni ciałem. Drab, do którego pijanego umysłu nie dotarło to co się stało, poczuł dwa tak szybkie, że niemal zlewające się w jedno uderzenia w szyje i przewrócił się do tyłu łamiąc pod swoim ciężarem byle jak zbity blat stołu.

 

Przez chwile, w ciszy która zapadła, słychać było tylko szum wiatru na zewnątrz i trzaskanie ognia w kominku. No i charkot i wymioty nie mogącego złapać oddechu olbrzyma, którego wytrzeszczone oczy wpatrywały się z bólem i zaskoczeniem w Krena, stojącego w bezruchu, z lekko pochyloną głową, jak by nic się nie stało.

 

Po przejściu pierwszego osłupienia bliźniacy, z zaskoczeniem i furią w oczach, wstali odrzucając daleko za siebie siedziska i sięgnęli po noże. Szybszemu z nich nie dane było nawet wyjąć broni. Jego dłoń w połowie drogi do pasa zatrzymała się, nadgarstek został wykręcony w stawie. Uderzenie pięścią w splot słoneczny, poprawione ciosem w potylice, położyło go bez przytomności na klepisku.

 

Drugi zaatakował zanim zdążył zareagować strachem na to co się stało z jego towarzyszami. Bezsensownie włożył w pchnięcie cała sile i furie, ale jego ostrze przecięło tylko powietrze w miejscu w którym jeszcze przed sekunda stał przybłęda. Silne uderzenie w nerkę zalało mu oczy czerwienią. Nie wiedząc jak to się stało, padł na kolano. Ciosu w kark, od którego stracił przytomność, już nie poczuł.

 

Wszystko to trwało może kilkanaście sekund. Osłupieni strażnicy miejscy tkwili przy otwartych drzwiach nie wierząc własnym oczom, a ich czerwone płaszcze delikatnie falowały poruszane przeciągiem. Stojący z przodu kilkuosobowego oddziału dowódca położył rękę na głowni miecza, żeby ukryć jej drżenie. Jego podkomendni zacisnęli mocniej dłonie na obwiązanych skórą pałkach, ale żaden z nich nie kwapił się żeby podejść do samotnego mężczyzny stojącego na środku sali, który z niegodnego uwagi, żałosnego i pijanego przybłędy, w mgnieniu oka zmienił się w kogoś bardzo niebezpiecznego. Ten, po chwili, zakołysał się na miękkich nogach, spojrzał na przybyły oddział, zgiął wpół, zwymiotował i usiadł, a właściwie przewrócił się na ziemie. Znów był żałosnym i pijanym przybłędą. Miejscy natychmiast wykorzystali sytuację, podbiegli i zaczęli go okładać.

 

Dowódca, mimo iż nadal wyprowadzony z równowagi, rozkazał przerwać bicie nieprzytomnego już mężczyzny i zanieść go do aresztu. Myślał już tylko o tym, jak wytłumaczy się przełożonemu z tego, że dalej rżnął w karty, zamiast ruszyć do gospody od razu, kiedy przybiegł do niego posługacz właściciela z wiadomością o pijanych, szukających zaczepki najemnikach. Oraz dlaczego, w chwili kiedy w końcu zjawił się ze swoimi ludźmi, jakiś nieuzbrojony i pijany do nieprzytomności przybłęda, bił do nieprzytomności ludzi barona.

 

Kątem oka zauważył ruch obok połamanego stołu. Jakiś mężczyzna z pasją godną lepszej sprawy kopał po całym ciele wciąż kaszlącego i trzymającego się za szyję olbrzyma leżącego w resztkach rozwalonego blatu. Czując że jest obserwowany, przerwał. Dysząc ze zmęczenia spojrzał w oczy dowódcy straży, wyraźnie kuląc się i rozkładając ręce w rozbrajającym geście, ni to bezradności, ni to niewinności. W przedłużającej się chwili ciszy odsłonił w nieśmiałym uśmiechu złoty ząb.

 

Dowódca gwizdnął na podkomendnych i wskazał go palcem:

 

– Brać i jego.

 

 

 

* * * * * * *

 

-…i tak się znalazłem tu z tobą bratku. Rozumiesz? Ale, na długie i lepkie palce łaskawego Kergelusa – boga złodziei który dba o swoje dzieci – długo tu nie zabawie, co innego ty… – nie przerywając towarzyszowi niedoli Kren skrycie odetchnął myśląc o tym że jednak nikogo nie zabił. Nawet nie spodziewał się że poczuje aż taką ulgę. Zdecydowanie za dużo mordowania było w jego życiu do tej pory, za dużo. Zanim na powrót skupił się na słuchaniu pletącego dalej złodziejaszka, Ząbek drgnął zaskoczony złowróżbnym zgrzytem przekręcanego w zamku klucza i przerwał swój monolog.

 

Pierwszy do lochu wtoczył się niski, okrągły jak baryłka garbus z pękiem kluczy w jednej i pochodnią w drugiej dłoni, a za nim, pochylając się w niskich drzwiach, czterech zbrojnych. Dwaj z nich demonstracyjnie napięli małe, poręczne kusze i wycelowali w Krena. Pozostali trzymali dłonie za wytartych rękojeściach mieczy. Dopiero kiedy zajęli odpowiednie pozycje, zza drzwi wyszedł jeszcze jeden mężczyzna. Zaczesane do tyłu, siwe włosy postarzały go o parę lat, a niebieskie, świdrujące oczy zdradzały bezlitosne doświadczenie. Mimo iż nie miał przy sobie broni, jego pewne siebie i oszczędne ruchy nie pozostawiały wątpliwości że był urodzonym szermierzem. Do tego uniesiony podbródek, niewymuszony grymas pogardy na twarzy kiedy władczym gestem rozkazał klawiszowi zostawić pochodnie i oddalić się. Co na tym zadupiu robi szlachcic ze stolicy? – pomyślał Kren.

 

Na Ząbka, który nie wiadomo kiedy wcisnął się w najmniej oświetlony kąt swojej celi i udawał że go nie ma, przybyły nie zwrócił zupełnie uwagi. Wbił w mordercę gadzie, pozbawione wyrazu, nieruchome spojrzenie i po chwili zaczął:

 

– Nazywam się Izaak fon Godfey i jestem prawą ręką barona Zha Draal. Masz dwie możliwości. Pierwsza – uniósł palec wskazujący – Dasz moim ludziom założyć sobie kajdany i pójdziesz ze mną. Druga – wyprostował drugi palec.– Zostaniesz tutaj, a ja za miesiąc przyjdę znów z taką samą propozycją. Decyduj.

 

Kren przyjął obojętny, znudzony wyraz twarzy. Skoro czterech zbrojnych było potrzebnych do eskortowania go zakutego w kajdany to musieli mieć do niego respekt. Postanowił grać na zwłoke.

 

– Dlaczego miał bym z tobą iść? A może mi się nie chce, co? – powiedział z zimnym, pewnym siebie uśmieszkiem, demonstracyjnie kładąc się na boku podpierając głowę dłonią.

 

– Cóż, może tak się zdarzyć że pójście ze mną sprawi że już tu nie wrócisz. To mało prawdopodobne, ale, powtarzam, może tak się zdarzyć. Za to wybranie opcji drugiej, na pewno sprawi, że tutaj posiedzisz. Więc jeśli podoba ci się zakwaterowanie lub…– zawiesił głos i spojrzał na skrytego w kącie Ząbka udowadniając że jednak go widzi – towarzystwo, po prostu powiedz nie. Decyduj. Teraz – stłumił ziewnięcie dłonią. – Nie mam czasu.

 

To tyle z grania na czas.

 

 

 

* * * * * *

 

Baron właśnie skończył jeść posiłek. Delikatnie wytarł serwetką mięsiste usta i obwisłe policzki, po czym wrzucił ją do półmiska z resztkami. Kren zauważył, że spora część posiłku została na piersi i w koziej bródce barona, ale taktownie milczał. Miejscowy notabl władczo skinął dłonią młodemu, wyraźnie przestraszonemu słudze, sygnalizując że ma zabrać naczynie. Wolnym ruchem chwycił puchar z winem, wygodnie rozsiadł się na ogromnym, ozdobnym krześle i wbił znudzony wzrok we wprowadzonego chwile wcześniej Skruszeńca.

 

– Nie wygląda – powiedział władyka przenosząc wzrok na fon Godfeya.

 

– Owszem, nie wygląda, baronie, ale ręczę że jest człowiekiem jakiego pan potrzebuje…

 

W chwili gdy kończył zdanie baron poprawił się w siedzisku zawadzając krawędzią puchara o łokieć sługi. Przerażony chłopak podskoczył jak oparzony, a talerze, sztućce oraz kielich z zawartością wylądowały na ziemi, oraz kolanach i piersi barona. Sługa stał jak skamieniały wpatrując się w barona, którego oczy które ze znudzonych i otępiałych zmieniły się w błyszczące i bystre. Okrutne.

 

– U prawej ręki – powiedział oblizując usta i wykonując w powietrzu jednoznaczny gest palcami wskazującym i środkowym. Dwóch strażników natychmiast chwyciło chłopaka za ramiona. Chwile się opierał chlipiąc, śliniąc się i przepraszając, ale silny cios w nerki tępym końcem włóczni, poprawiony uderzeniem pięścią w żołądek pozbawiły go powietrza w płucach i woli walki. Wprawnym ruchem przytrzymali go, a błękitnooki szlachcic unieruchomił mu dłoń na blacie, po czym wyciągnął nóż z cholewy buta i uciął chłopakowi palce. Spokojnie, dokładnie i metodycznie, jeden po drugim. Jedynymi dźwiękami w komnacie były wycie chłopaka, okropny chrzęst ciętych kostek i zadowolone sapanie krzywo uśmiechniętego barona. Strażnicy wywlekli tulącego okaleczoną dłoń do piersi. Za nogi przez drzwi. Przez chwile jeszcze słychać było płacz i echo potylicy uderzającej o stopnie schodów.

 

Podczas całej sytuacji Kren stał niewzruszony i pozornie spokojny. Opuszczone wzdłuż ciała ręce i lekko ugięte nogi były gotowe do działania. Oczy rejestrowały otoczenie a umysł analizował możliwości. Gdzie są okna, drzwi, meble mogące posłużyć za osłonę. Co mają na sobie strażnicy i jak się najskuteczniej do nich dobrać. Także jaka odległość dzieli go od barona i czy zdąży dopaść go zanim strzelcy spod ścian nacisną spusty kusz. Analiza nie wyszła pomyślnie, głównie ze względu na połączone solidnym łańcuchem metalowe obręcze zaciśnięte na jego przegubach.

 

Reszta ludzi w pomieszczeniu wyglądała tak samo niewzruszenie jak skruszeniec. Najwidoczniej obcinanie palców za najmniejsze przewinienia było tutaj normą. Albo ludzie barona mieli stalowe nerwy. Pewnie to i to, na jego nieszczęście.

 

Wzrok władyki na powrót stał się znudzony i apatyczny.

 

– Godfey – sapnął z wysiłkiem unosząc otyłe ciało – objaśnij naszemu, hmm, gościowi, czego od niego oczekuje. A wyjaśnij dobrze, skoro jest takim prefesjonałem za jakiego go uważasz. Może on wreszcie rozwiąże nasz problem… I nie zapomnij wspomnieć o konsekwencjach fiaska, choć sądzę, że nasza niezamierzona prezentacja naświetliła mu sytuacje. A teraz, cóż… Wy-pier-dalać.

 

 

 

* * * * * *

 

 

Taaak, koniec zabijania… – pomyślał skruszeniec z ironia. Jak na razie nie udawało mu się zmienić swojego życia. Nawet jak nie był już płatnym mordercą, to członkostwo w bractwie ciągnęło się za nim jak smród.

 

Błękitnooki szlachcić postawił sprawę jasno. W mieście barona była świątynia, w niej kapłan rzadszy od cnotliwej dziwki, bo nieustępliwy, nieprzekupny i dbający o swoich wiernych. Służący im wsparciem, dobrą radą, jadłem. A to wszystko kosztem barona. Dlatego trzeba się go pozbyć i to tak, żeby kolejny wróg Zha Draala zastanowił się dwa razy zanim wejdzie mu w droge.

 

Skruszeniec ukryty w cieniu siedziby swojej ofiary wiedział ze ma jedno wyjście. I jedną prowadzącą do niego drogę. Baron nie wybaczał wpadek, i choć przy to co zrobią z nim jego ludzie nie było nawet trochę tak przerażające jak to co zrobi z nim bractwo, to baron miał nad glidią znaczącą przewagę – Kren znajdował się w tej chwili na jego terenie. A opuszczenie miasta może nie było niemożliwe, ale na pewno trudne.

 

Poprawił ostrza na przedramionach, założył kaptur z maską i zaczął powoli wspinać się po nierównym murze. Dotał do okna, zajrzał do środka i niemal bezszelestnie wślizgnął się do środka.

 

– Trzydzieści cztery, trzydzieści pięć, trzydzieści szejść… Teraz… – niemal bezgłośnie wyszeptał patrząc na miejsce z którego zaczął wspinaczkę. Sekunde później zza rogu wyłoniło się dwóch uzbrojonych strażników. W ciemnościach bezksiężycowej nocy nie widać było zadowolonego uśmieszku jaki pojawił się na twarzy mordercy.

 

Pewnym krokiem ruszył do wnętrza budowli. Dobrze wiedział gdzie idzie. Spotkany strażnik nie zdążył się nawet zdziwić zanim padł nieprzytomny na ziemie. Skruszeniec nie tracił czasu na chowanie ciała, przestąpił przez nie, otworzył delikatnie ostanie drzwi dzielące go od celu. Wiedział że znów będzie musiał zabić, ale nie ciążyło mu to aż tak jak myślał że będzie. Ot, trzeba to zrobić. I tyle.

 

Pochylił się nad łóżkiem. Nie tracąc czasu, błyskawicznie przejechał po gardle leżącego wydobytym nie wiadomo kiedy ostrzem. Z satysfakcja dobrze wykonanej pracy spojrzał w przerażone oczy dławiącej się ofiary. Przyłożył usta do ucha leżącego, z którego powoli wyciekało życie.

 

– Dobranoc – wyszeptał – Baronie…

 

 

 

Serdecznie dziekuje każdemu komu uda się dotrwać do końca mojego pierwszego "dzieła". Będę wdzięczny za każdą opinię i wskazówkę. Pozdrawiam

Koniec

Komentarze

dzbanów z których wylewały się spienione resztki. – przecinek, nie wiedział czemu znalazł – przecinek, bo [---] gdy wyruszał ze stolicy [---] kierunek nie grał roli – tak jest czytelniej, Problem z przecinkami, jak widać, pozostał. Poczuł, że najwyższy czas zbierać się do snu kiedy nogi ugięły się pod nim gdy kolejny raz gdy wstawał do wychodka, a dźwięki definitywnie zlały w jednostajny szum. – ? literówki się pałętają, – Dobranoc – wyszeptał – Baronie… – baronie. Zakończenia, muszę przyznać, nie rozumiem. Nagle okazuje się, że łatwiej skasować barona niż uciec z miasta. A przecież w razie ucieczk bohateri miałby na plecach jedynie wkurwionego barona, a tak narobił gnoju i zostawił po sobie dość wyraźny ślad dla tej gildii. Nie wydaje mi się to zbyt logiczne. Sam tekst jest raczej przeciętny z minusem. Przecinków można się nauczyć, literówki wyłapać, fabułę przemyśleć. Zobaczymy, co wysmażysz w przyszłości ; )

I po co to było?

Eh, te przecinki… ;) W puencie raczej chodziło o to że bohater jeśli ma już zabić, wybiera jednak rozwiązanie bardziej "praworządne" . Miałem jeszcze ukazać że bohater wybiera opcje najtrudniejsza, świadomie zrezygnowałem z opisania jak trudna była by ucieczka z miasta. Przyznaje się bez bicia, straciłem "wene" i na skróty podążyłem do końca, po prostu zmęczyłem się pisaniem. Traktuje to raczej jako trening w dążeniu do nauczenia się czegoś niż pełnoprawne opowiadanie, dlatego opinia końcowa tyle dla mnie znaczy. Dzieki i mam nadzieję że pojawi się wiecej krytycznych uwag

Bardzo mi się podobało. Potrafisz pisać,  i to z fajną dozą subtelnego humoru. Jak na opowiadanie-wprawkę potrafiłeś zainteresować i zachęcić do doczytania do końca. Czuć brak weny pod koniec i skróty fabuły, więc czekam na coś "pełnoprawnego" :) Musisz tylko doszlifować operowanie interpunkcją. Przecinki są niezbędne w zrozumieniu o co Ci chodzi, no i nadużywasz trzykropków. Resztki piwa się chyba nie pienią, nie?

Dziekuje Pan Demonium  za opinie i dodatkowa motywacje ;) kurcze, liczylem na wiecej komentarzy, ale dobre i to ;p Ps. Faktycznie, chyba sie nie pienia ;)

Na prawdę kawał dobrej, konsekwentnej, klimatycznej literatury. Więcej, proszę!

Infundybuła chronosynklastyczna

Koledzy?   W porównaniu z wersją pierwszą widać wyraźną poprawę, ale nie jest jeszcze bardzo dobrze. Poczynając od faktu, że opowiadania zaczynające się w karczmie to jeden z najbardziej sztampowych zabiegów ever.   Poza tym ciągle masz problemy z literówkami w polskich słowach. Uważaj na te wszystkie brakujące ą i ę, nie jest tak trudno je wyłapać przy sprawdzaniu tekstu, a u Ciebie brakuje ich bradzo wiele. "Całą siłę i furię" brzmi o wiele lepiej niż "Cała siłe i furie".   Ponadto, nieprawidłowo zapisujesz dialogi.   Gubisz sporo przecinków, a interpunkcja ma ogromny wpływ na to, jak rozumie się poszczególne zdania – co jest o tyle wazne, że niektóre budowane przez Ciebie zdania są dość skomplikowane.   Nie rozumiem, czemu w opisie zdarzenia w karczmie nazywasz głównego bohtera "przybłędą". Wszyscy pozostali goście też są w takim razie przybłędami? Czemu akurat ten?   Co to jest bezlitosne doświadczenie?   Zdecyduj się, czy piszsz Skruszeniec czy skruszeniec. Oraz Imperium czy imperium.   Zdarzają Ci się też powtórzenia.   Pomijając sztampowość początku, wydarzenia wciągające może nie są, ale źle też nie wyszło. I na koniec udało Ci się uzyskać efekt zaskoczenia – kto jest ofiarą – a to najważniejsze. Tylko popracuj, proszę, nad sprawami technicznymi, bo bez warsztatu daleko nie zajdziesz.   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Niestety, muszę rozwiać Twoje nadzieje, iż jest to „…finalna wersja opowiadania…”. Do finału i pełni szczęścia, jeszcze wiele brakuje. Do listy błędów wytkniętych Ci przez syf.a i joseheim, dołączam moje wypisy.    

 

„Przez następne kilkadziesiąt minut, kiedy pił dzban za dzbanem…” –– Przez następnych kilkadziesiąt minut, kiedy opróżniał dzban za dzbanem

 

„Zastanawiam się, słodziutka, czy nie miała byś ochoty posiedzieć ze mną…” –– Zastanawiam się, słodziutka, czy nie miałabyś ochoty posiedzieć ze mną

 

„…nogi ugięły się pod nim gdy kolejny raz gdy wstawał do wychodka…” –– Zbędne drugie gdy.

 

„…skierował swoje chwiejne kroki w stronę schodów na piętro…” –– Nie mógł kierować cudzych kroków.

 

„Gdyby był trzeźwy, poczuł by na policzku muśnięcie sękatej dłoni olbrzyma”. –– Gdyby był trzeźwy, poczułby na policzku muśnięcie sękatej dłoni olbrzyma.

 

„…przewrócił się do tyłu łamiąc pod swoim ciężarem byle jak zbity blat stołu”. –– …przewrócił się do tyłu łamiąc swoim ciężarem byle jak zbity blat stołu.

 

„…z lekko pochyloną głową, jak by nic się nie stało”. –– …z lekko pochyloną głową, jakby nic się nie stało.

 

„…dowódca położył rękę na głowni miecza, żeby ukryć jej drżenie”. –– Dlaczego głownia miecza drżała i czemu ten fakt należało ukryć? ;-)  

 

„…pijany do nieprzytomności przybłęda, bił do nieprzytomności ludzi barona”. –– Powtórzenie.

 

„Zanim na powrót skupił się na słuchaniu pletącego dalej złodziejaszka…” –– Zanim na powrót skupił się na słuchaniu plotącego dalej złodziejaszka

 

„…po czym wrzuciłdo półmiska z resztkami”. –– …po czym rzuciłna półmisek z resztkami.

 

„Wolnym ruchem chwycił puchar z winem…” –– Ruchem nie da się chwycić niczego. ;-)

 

„Trzydzieści cztery, trzydzieści pięć, trzydzieści szejść –– Od razu widać Sanczezzorze, że chyba nigdy nie dostałeś szójstki z polskiego! Trzydzieści cztery, trzydzieści pięć, trzydzieści sześć  

 

„Dobrze wiedział gdzie idzie”. –– Dobrze wiedział dokąd idzie.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziekuję za wszystkie rady i uwagi, na pewno się zastosuję do nich w przyszłości. Kto wie, może poprawie to wszystko jeszcze raz i dodam brakujące elementy? :) Do szóstki z polaka zawsze mi było daleko, ale cóż… Walcze :) Jeszcze raz dziekuję

Moim zdaniem nie obejdziesz się bez poprawienia technicznych niedociągnięć – czego byś bowiem nie wymyślił, utonie to w błędach i narracyjnych niezręcznościach. Literówki, ortografy to rzecz łatwa do nauczenia, przecinki nieco mniej, ale osiągnięcie zadowalającego stopnia też nie powinno być przesadnie trudne – przemyślałbym jednak również kwestię budowania zdań.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Podobało mi się :) Ale przecinków brakuje sporo :(

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka