- Opowiadanie: e_lement - Mirabelka

Mirabelka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Mirabelka

 

Piszę saobie czasem do poduchy :) Nie mam wielkiego doświadczenia i boję się miażdżącej krytyki, bo zwykle mnie demotywuje, ale postanowiłam dać ten tekst pod publiczny osąd, o ile komuś będzie się chciało przeczytać, więc umieszczam fragment. I hmm, jestem młoda i lubię banalne pomysły na fabułę i strasznie głupio się czuję, jak sobie pomyślę, że naprawdę ktoś będzie to czytał :>

 

 

 

 

 

Miejsce było piękne, cudowny stary ogród odgrodzony trzeszczącą plecionką spróchniałego płotu i mocnych nici pajęczych. Nad tym wszystkim umierała powoli w skwarze stara, samotna mirabelka . Jej finezyjne, zmęczone słońcem dłonie obciążone owocami i wypaloną zielenią liści zakrzywiały i skręcały się wzdłuż niewidzialnych lin. U jej bosych stóp kwitnął puszysty, brunatny mech i kępki dzikich burgundowych goździków.

Krzysiowi przywodziła na myśl tańczącą kobietę o elastycznym ciele. Zaniemówiła i znieruchomiała w skupieniu wykonując z kunsztem jakąś gimnastyczną figurę; pochylona do przodu, z jedną nogę strzelającą skośnie w górę i z dłońmi złączonymi okrężnie nad głową. Pełna swobody i naturalności spogląda w niebo ściągając nieco usta i marszcząc nosek. Z jej policzka wyrasta młoda gałązka, wiotka i rozgałęziona na mnóstwo chudych, ruchliwych rączek. Niepewna przedzierała się przez gąszcze napastliwych liści, pełna zakrzywień docierała do drobnej wygiętej stopy, z której jak dwa strumienie wypływały nowe odnogi, inne początki pełne liści, owoców, kolców. Nie było w mirabelce niczego stworzonego przypadkowo, pod wpływem chwili, bez zastanowienia.

Tak z całą pewnością przypominała mu kobietę myślącą, pełną wahania, wewnętrznego napięcia, jakby oczekującą wschodu słońca bez wiary w jego zaistnienie. Musiała się bić z myślami choć niczym nie okazywała tego w swojej wysublimowanej pozie, żadnym niespokojnym ruchem dłoni, ani niefortunnym drżeniem kolan. Bardzo wirtuozerska, nawet oddychała niewidocznie, pewnie wtedy kiedy Krzysiek zamykał oczy.

Najdziwniejsze w niej było to, że choć szorstka kora łuszczyła się i płatami schodziła z łydek, brzucha, ramion, ciało pokrywały zgrubienia, i pofałdowane żywiczne rany, Krzysiek nigdy nie mógł spojrzeć na nią z rezerwą, bez świadomości transparencji jej sylwetki. Oczyma zdzierał tę płachtę starości, scyzorykiem wzroku odcinał nierówności smaganej czasem i nieprzyjazną aurą kory, żeby odsłonić całą dziecięcą naturę, delikatność elastycznego mirabelkowego ciała i zrozumieć predestynację tej spokojnej błyskotliwej twarzy. Pomyślał raz, że dla kogoś obcego, przez tą naciągniętą na siebie drewnianą skórę, mogłaby nie być niczym więcej jak tylko starym zagadkowym drzewem przytulonym do płotu i rozkładającym się powoli. Przerażała i wstrętem napawała go myśl, że jakaś małostkowa, protekcjonalna istota mogłaby zrobić mirabelce krzywdę, złapać ją za nogę i siłą z podniebnego wirowania sprowadzić na ziemię. To jakby wyciągnąć z morza ciało syreny i pozwolić mu zgnić na brudnym obcym lądzie. Od razu w jego odurzonej głowie milion niebezpieczeństw zmąciło iluzoryczny spokój jej drogiego ciała, tysiąc pinesek rozcięło jej skórę, i dziesiątki huśtawek poraniły jej cudowne nóżki; Krzysiek obsesyjnie lękał się, że pewnego dnia zastanie panią mirabelkę martwą, okaleczoną, że coś zwyczajnego, przyziemna istota sprofanuje jej świętość, rozbije szklany posąg. Myślał o niej z uwielbieniem i bojąc się, że pewnego dnia zastanie ciało anioła pozbawione twarzy.

Pani mirabelka jednak wciąż trwała. Jej pragnienie miłości niosło się wraz z wiatrem i krępowało cały ogród, napawając każdą należącą do niego istotę przepastną tęsknotą; wszystko oczekiwało.

Po raz pierwszy zobaczyli się wczesnym latem. Zatrzymał się tu na chwilę, w podróży, jakoś ujął go widok drewnianego, krytego strzechą domu, zachowanego zresztą nienagannie i z wszystkimi szybami w oknach. W okolicy nie było żadnych zabudowań, tylko las, płaczące wierzby przy drodze a parę kilometrów wstecz pola. Drewniana furtka była uchylona, więc Krzysiek wśliznął się przez nią. W odseparowanym ogródku i wzdłuż świeżo wydeptanej ścieżki rosły różnokolorowe goździki, trawnik był skoszony i płaty suchego siana zalegały na ziemi; miał wrażenie że zaraz zadźwięczy łańcuch w przydomowej budzie i rzuci się na niego szczekliwy kundel. Pomyślał, że może mieszkają tu jacyś dzicy ludzie, nie stawiają na parapetach kwiatów, nie wieszają firanek – na takim odludziu przecież nikt nie będzie ślizgać się oczami po ich szybach, komfortowe miejsce do bytowania, odizolowane, jak na najwyższym piętrze bloku.

Trawa na wąskiej dróżce przylepiła się do ziemi i prowadziła stopa za stopą między starą, wyłożoną słomą budą, a drzwiami wejściowymi, aż za dom. Z ciekawości zerknął w okno, ale było zastawione od wewnątrz tekturą. Pod parapetem leżały smolinosy, przecięte łodyżki wyschły i wbijały się w buty ustępując pod nimi ze zdławionym trzaskiem. Słychać było szelesty siana.

W ostrym słońcu powietrze za domem było gęste od kurzu i wirujących liści suchej trawy. Krzysiek oparł się o fasadę domu. Na podwórzu, starannie i pracowicie jak małe zwierzątko uwijał się z grabiami mężczyzna o czerwonych, spalonych słońcem ramionach i płonącym karku. Krzysiek zawahał się, zatrzymał na dłuższą chwilę myśląc, że może powinien się wycofać, ale nie zrobił tego, przyrzekł, że mimo wszystko nie stchórzy w tak prozaicznej czynności, jak przywitanie, choćby zupełnie obcego.

– Dzień dobry! – zawołał i odlepił się od ściany domu, poczuł, że upał zaczyna rozpuszczać mu zmysły. – Przepraszam, że przeszkodzę, ale nie wiem czy dobrze jadę i chciałem się zapytać – dodał.

Mężczyzna odwrócił do niego zalaną potem, czerwoną twarz i wyjął z ust papierosa. Był niskiego wzrostu i krępej budowy ciała, podkoszulek przesiąkł mu potem.

– A to zależy dokąd chłopacek chce dojechać – odezwał się po chwili wahania. Miał przeciągły, donośny głos.

– Jadę do Kałuszyna.

– To tutaj, tą drogą prosto – odparł wskazując ręką kierunek. – Za jakieś pięć kilosów będzie już widział Kałuszyn.

– Dziękuję panu bardzo, myślałem, że błądzę. – Speszony postąpił krok do tyłu.

– A to na znaki trzeba patrzeć. – Uśmiechnął się, zaciągnął papierosem, wywinął grabiami i zabrał się z powrotem do pracy.

Krzysiek roześmiał się. Mężczyzna ze swadą i zamaszyście majdał grabiami. Papieros dopalał się w lewym kąciku warg, dym dolatywał do niego i drażnił nos. Wreszcie papieros sam zgasł, i wypadł mu z ust.

– A może ja bym panu pomógł grabić to siano?

Mężczyzna obrzucił Krzyśka badawczym wzrokiem, zlustrował od stóp do głów.

– Ano, jeśli chłopacek wie co to grabie, to proszę bardzo, mam drugą stukę przy płocie, tam pod drzewkiem.

– Bo wie, pan, ja mam taki straszny sentyment, sam wychowałem się na wsi i w dzieciństwie bardzo lubiłem ten zapach siana. – Zakłopotał się i podrapał nerwowo po głowie.

Krzysiek rozejrzał się wokół. Podwórze kończyło się jakieś pięćdziesiąt metrów dalej metalową, teraz otwartą na szerz bramą, w której stała drewniana przyczepa zaprzężona do czerwonego, starego traktora. Wściekle zielona ściana lasu nacierała na ogród z obu stron, dlatego stary płot w wielu miejscach umocniono metalowymi blachami. Leśna droga która tu prowadziła była zaledwie wąskim prześwitem, pojedyńczym, luźnym szeregiem w szyku drzew, nad którymi górowało listowie klonów. Krzysiek pomyślał, że jazda taką ścieżyną i z takim osprzętem wymagała od mężczyzny wyjątkowej biegłości. Z boku ogrodu faktycznie stało drzewko splecione bocznymi gałęziami z płotem. Co dziwne, w tym miejscu las jakby ustępował, wytworzyła się w murze wyrwa pełna soczystej trawy i na kilka metrów zupełnie bezdrzewna, dzięki czemu mirabelka miała pełną swobodę rozwoju i bardzo słoneczne stanowisko. Puszcza jakoś odsuwała się od niej.

Drewniane grabie wisiały wczepione w płot. Były wysokie, ale niezbyt solidne; część zębów powyłamywała się. Nie schylił się wystarczająco nisko pod jej konarami i zaczepiła gałęzią o jego kark, wtedy w myślach nazwał ją po raz pierwszy panią mirabelką i zadziwił się, że w cieniu drzewa może panować tak surowy, ascetyczny chłód.

– No dobra, musisz grabić siano na kopki, takie średniej wielkości, przypatrz się mi. Nie jest tego dużo, więc szybko pójdzie – wytłumaczył mu mężczyzna. – Potem weźmiemy to napakujemy w szmaty i będziemy znosić na wóz, o tam. – Tu wskazał dłonią drewnianą przyczepę.

– A z której strony mam zacząć? – zapytał.

– A z której sobie chłopacek chce. Z przodu ogródka najmniej. Idzie tam?

Krzysiek przytaknął i zawrócił z grabiami chyboczącymi się na ramieniu. Od strony furtki miał świetny widok na samochód. Fala gorąca lała się z nieba, powietrze stało i przesiąkało zapachami jak woda w kiszonce. Siano było krótko skoszone, a teren dosyć równy, grabie nie przeskakiwały. Główną trudność sprawiało mu zgrabianie na kupki, bo siano rolowało się w podłużne wałki, ale Krzysiek zręcznie pomagają sobie stopami usypał ładne, półokrągłe kopki. Rozejrzał się nieco.

W cieniu potężnej leszczyny, po drugiej stronie domu leżały w zagłębieniu obrośnięte porostami ule. Żadna z tych niegdysiejszych zgasłych już siedzib, ani dom, ani buda, ani ule nie były zamieszkałe. Mimo to, podwórze nie wyglądało na zaniedbane, w kątach ogrodu kwitły dzikorosnące zioła. Widać było, że trawa jest regularnie koszona i zbierana. Dom świetnie się zachował, miało się wrażenie, że zaraz w kominie pojawi się dym, ktoś zawoła kogoś na obiad. Niewidzialna ręka snuła wokół opiekuńczą nić. Było mu tu dobrze.

– Gorąco – zauważył kładąc grabie na wozie.

– Gorąco – powtórzył mężczyzna. Formował już ostatnią kopkę siana.

– Pan tu często kosi tę trawę? – Krzysiek przysiadł na wozie. Pot strużką ściekał mu po szyi.

– Ano, jak trzeba, to koszę – poinformował.

– Ciekawi mnie, czyj to jest dom. Bardzo ładny, z bali.

– Cudobny. – Mężczyzna oparł się o grabie i zerknął przelotnie na dom. Wyglądał na zamyślonego. – Dom należał do męża siostry mojej babki. Czyli do męża ciotecznej babki. Przez lata tu mieszkali.

– To bardzo stary musi być ten dom – zauważył.

– Bardzo, strzechą kryty. Teraz tylko ja tu przyjeżdżam – powiedział ze smutkiem.

– Właściwie to odludzie – skonstatował Krzysiek.

 

– Odludzie, najbliższa wieś kilometr stąd. – Mężczyzna poprawił delikatnie kopkę siana i odłożył grabie na wóz. – Oni bardzo dziwni byli. Zupełnie dzicy ludzie, zwłaszcza mąż ciotecznej babki. Ja na oczy go nigdy nie widziałem. – Oparł się o wóz, obok Krzyśka. – Zresztą ja mówię mąż, a oni nigdy ślubu nie wzięli, a kiedyś to nie szło tak ludziom ze sobą mieszkać. Teraz to inne czasy, ludzie robią co chcą, za nic mają stare zasady. A chłopacek to jak ma na imię?

– Krzysztof. – Wyciągnął z uśmiechem rękę.

– No, a ja Jan. Dobrze pracujesz Krzysiek, umiesz ty pracować. – Poklepał Krzyśka po ramieniu. – I powiem ci, że w bardzo dobrych urodziłeś się chłopacku czasach.

– Dlaczego pan tak sądzi? – zapytał.

– Na wszystko pan znajdziesz radę. Są psychologowie i w ogóle lekarze od wszystkiego. Moja cioteczna babka na przykład nie mogła mieć dzieci. Pewnie gdyby się urodziła teraz, coś dałoby się na to poradzić. Ludzie nie umierają teraz z byle czego, za to psychika słabsza.

– Ma pan rację – przytaknął.

Oboje zgramolili się z wozu i pan Janek wyciągnął spod grabi duże, granatowe płachty.. Rozpościerali taką szmatę trzymając ją za rogi przed kopką siana, wspólnymi siłami przekładali siano na szmatę, upychali całość, żeby dało się zawiązać na dwa supły, po jednym na parze rogów. Potem Krzysiek przenosił taki tobół na wóz, tam rozwiązywał go, wysypywał siano i znowu pan Jan łapał, jak powracający bumerang rogi granatowej szmaty. I tym samym rozmachem ręki, milcząco i ze skupieniem ugniatali w tobołku kłujące w ręce, duszne suche trawy z ogrodu słodkiej pani.

– A co się stało z tą panią, która tu mieszkała? – zapytał Krzysiek, kiedy po skończonej pracy usiedli pod płotem, w cieniu drzew.

– Z cioteczną babką? A kto to tam wie.

– Jak to?

– No takto. Grobu jej nie ma, wyjechała i nie wróciła, tak się mówi. – Mężczyzna wzruszył ramionami.

– No, ale dlaczego? Przecież kiedyś chyba ludzie nie wyjeżdżali ot, tak sobie. – Ciekawość uciskała go w żołądek.

Pan Jan zamilkł na dłuższą chwilę żując łodyżkę suchej trawy. Podłużna łysina lśniła mu od potu i w powietrze niósł się kwaśny zapach. Słońce osłabło i nie okręcało już wkoło szyi tylko z ukosa delikatnie koło w oczy. Krzysiek oparł zmęczoną głowę o płot

– Podobasz mi się chłopacku bardzo, a ciekawy jesteś, więc opowiem ci, jak to się u nas o tym mówi. Tylko szkoda, żem nic do picia nie wziął, a pić się chce – westchnął.

– Mam coś w samochodzie, to przyniosę sobie i panu.

Krzysiek zerwał się z półsiadu, poszperał w kieszeni i z kluczykiem w dłoni pokuśtykał, wielkimi krokami do samochodu. Jakieś ciche westchnienie wiatru czule schłodziło jego ciało. Za furtką stał zaparkowany samochód. Na przesłoniętej listowiem ulicy było chłodno i mrocznie. Czuć było tu upływ czasu. Jastrzębie kołowały wrzeszcząc nad lasem, jak sępy nad padliną. Krzysiek obiecał sobie, że zaraz rusza w dalszą drogę przez Kałuszyn, do domu.

Wrócił z dwoma małymi butelkami Cisowianki. Pan Jan opróżnił swoją do połowy. Słychać było, jak woda przepływa mu przez gardło.

– Takiego jak ty chłopacka to ze świecą szukać, naprawdę. A nie śpieszysz ty się? – zapytał dokręcając butelkę.

– Miło mi się pana słucha. – Uśmiechnął się Krzysiek.

– No dobze, trzeba trochu pogadać. – Westchnął i kontynuował: – Mówiłem ci ja, że babka nie mogła mieć dzieci, zresztą może to i lepiej. Ale któregoś roku wyjechała gdzieś i przywiozła tutaj dziewczynkę, może sześcioletnią. Tylko ani okrucha nie umiała po Polsku powiedzieć, tylko po Niemiecku gadała. Babcia cioteczna tam ją uczyła, ale widać mała była mało zdolna, bo na nic się to zdało. Elka na nią wołali. Elka, Ela, jakoś tak.

– To polskie imię – zauważył Krzysiek.

– Ta. – Zmarszczył brwi w wyrazie skupienia i dodał: – I po jakimś roku ta dziewczyna im zniknęła.

– Jak to? – Krzysiek poczuł, że znowu robi mu się sucho w gardle. Upił łyk wody.

– Takto. Była i zniknęła, może się w lesie zgubiła, może co. W studni mogła się utopić. Babcia cioteczna mieszkała tu jeszcze miesiąc i wyjechała znowu. I już nie wróciła. Nie przysłała żadnych listów, żadnego kontaktu, rozpłynęła się w powietrzu. Nie wiadomo co się z nią stało. Grobu w każdym razie jej nie ma.

– No, a jej mąż – wtrącił Krzysiek. – Co z nim?

– On nie był całkiem normalny. Upośledzony, głupiutki był. Zmarł, ale też nie wiem gdzie pochowany. Najpewniej u swojej rodziny.

– No to niezła historia. – Krzysiek wziął głęboki oddech.

– Prawda.

– Panie Janie? Ale to znaczy, że ta dziewczynka może jeszcze się błąkać po lesie. Ostatnio na przykład w Wietnamie znaleziono ludzi, którzy żyli w domku na drzewie od czterdziestu lat myśląc, że jest wojna. Da się tak przeżyć. Co pan o tym myśli, może by jej tam poszukać?

– Jak na moje zdanie, to ona się utopiła w studni.

– No tak.

Pan Jan wstał i przetarł twarz przedramieniem. Gorąco znacznie zelżało. Krzysiek miał miękkie, sprężyste nogi, pełen był upajającej słabości. Mężczyzna wyciągnął spod siana grabie, nakrył wóz granatowymi płachtami materiału i obciążył całość grabiami i drewnianym pieńkiem. Swoją butelkę wrzucił do kabiny traktora. Zbierał się do odjazdu.

– Słuchaj no Krzysiek, a może ty byś ze mną na obiad do domu pojechał? – zapytał.

Odmówił tłumacząc się zupełnym wyczerpaniem rezerw czasu i niepokojem o samochód. Pan Jan poprosił go dodatkowo o zamknięcie metalowej bramy za sobą.

Wyjechawszy zatrzymał się jeszcze i nad bramą uścisnęli sobie dłonie.

– Powiem ci panie Krzysiek, że bardzo uczynny jesteś chłopacek, takiego jak ty to ja bym chciał u siebie w domu. Ale lepiej nie zatrzymuj się tu dłużej chłopacku. Do widzenia.

– Do widzenia – pożegnał się.

Zadudniło w maszynerii traktora, buchnął z podłużnego kominka gęsty dym i jeżdżąca machina ruszyła z całym swoim osprzętem, drżąc i chybocząc się na wszystkie możliwe strony, wypełniła turkotem wąski prześwit w leśnej skorupie. Krzysiek długo jeszcze wypatrywał ostatnich śladów dymu na dróżce. Uczuł melancholię i głęboki smutek, że pozostał w tym dziwnym miejscu sam. Wreszcie las zaczął go przygniatać i przerażać swoją rozmigotaną, ruchliwą potęgą. Całkiem przerażony odsunął się od bramy wyobrażając sobie, że wsysa go i połyka ta żyjąca rozkładem puszcza, kołysze go w swoich ustach, zagubionego, majaczącego. Jastrzębie wrzeszczały mu nad głową.

Ogród za to pełen był spokojnej, różowej jasności. Brzęczenie komarów kołysało powietrzem. Krzysiek położył się na trawie, na granicy słońca, a roztańczonego cienia pani. Uszy powoli wypełniała mu jakaś szeptliwość, ciemne palce gałęzi wirowały w górze, słońce, wielkie, czerwone wisiało nad ogrodem ciężko, jak przejrzały słonecznik. Widział jak nadlatuje nad jego umęczoną głowę mrowie motyli, wszystkie o przezroczystych, błękitnych skrzydełkach dzierżyły w krzywych, czarnych nóżkach jakiś szklisty, filigranowy całun, materiał, który lśnił muskany skośnym uśmiechem słońca. Wszystkie naraz wypuściły go z cienkich, kruchych łapek i delikatna kotara opadła na niego, zatykając mu usta, nakrywając oczy. Leista, niewyczuwalna tkanina wdarła się między palce, przylgnęła do odcisku żeber na koszulce. Cały spowity był tą przejrzystą, lepką mgłą. Było mu dobrze, bardzo ciepło i miękko, szybko zapadł się w gliniasty sen.

Ocknął się raptownie, kiedy brzęczenie chmary komarów nad uchem wdrożyło się w jego majaczenia przeciągłym, uciążliwym dzwonieniem i uprzytomnił sobie, że powinien już jechać, rezerwy czasu przecież już wyczerpane, rosa pokrywa mu ciało i że mrówki uznały go może za martwego. Otrzeźwiał szybko i w nerwach zerwał z siebie to utkane z mgły płótno, wydało mu się, że czuje jak zsuwa się z jego ciała jakiś bardzo miałki piach. Chmara komarów kotłowała się nad jego głową, ale nie był pogryziony. Senność spłynęła, wsiąkła w trawę, płótno rozdrobniło się i zupełnie rozpadło.

. Krzysiek odgonił ręką komary i podniósł się z ziemi. Zmieniła się pora dnia, kroplista rosa zaległa na soczystej trawie, a niebo oblekło się w czerwień zachodzącego słońca. Od strony lasu wionęło chłodem i głębokim, dusznym mrokiem. Zieleń podnosiła tumult, a od pani wiało ciepełkiem. Pobiegł na drugą stronę ogrodu sprawdzić co z samochodem. Wszystko pozostało niezmienne, tylko pora dnia się pogłębiła, ulga przywróciła mu normalny oddech. Krzysiek usiadł na trawie, oparł się o drewnianą ścianę, tuż pod oknem domu. Bolała go głowa; pani szemrała kojąco, miał dziwne sny. Wydawało mu się, że obudził się tu w środku dnia. Nie poznawał miejsca, a na środku ogrodu była wielka, głęboka dziura, jakiś właz do podziemnej żyły wodnej, w którą omal nie wpadł. W ulach ustawionych przy siatce szemrały pszczoły, roiły się i jedna go ugryzła. Pani była jakaś inna, nagląca i szeptała wciąż do niego. Uklęknął przy niej i złapał za jej stopę. Chciał ją pocałować, ale wtedy zamieniła się w racicę sarny i zaczęła tupać wyłamując przy tym jego palce. Próbował ją przyciągnąć, przycisnąć do ust dłońmi z wygiętymi, krzywymi paluchami, ale wtedy zmieniła się w łuskowaty ogon żmij i omal nie wyśliznęła mu się z rąk. Wreszcie paznokieć wbił się w jej ogon; uciekała, a jego palec chybotał się coraz bardziej, poczuł, że wyłamuje się z chrząstki i trzyma tylko na napiętej, ciągnącej się skórze. Obudził się, kiedy włókna skóry z trzaskiem pękały i odrywały się od ręki.

Krzysiek wzdrygnął się ze wstrętu. Atmosfera zagęszczała się od nocnego robactwa. Pani kołysała się delikatnie na wietrze, uniesiona w górę nóżka chwiała się nieznacznie. Wydawało mu się, że omija go i patrzy tylko na słońce, jakby czegoś wyczekiwała. Krzysiek podbiegł do niej i uścisnął jej smukłą, napiętą nóżkę, wtulił twarz tuż pod jej kolanem i zastygł tak w jakimś dziwnym, wielkim uniesieniu.

Wydawało mu się, że pani pochyla specjalnie dla niego głowę i śmieje się radośnie.

Koniec

Komentarze

Mam wrażenie, że to takie trochę o niczym. Wymówka, by używać zagmatwanych opisów, które mnie osobiście uśpiły. Te całe predestynacje i tym podobne to przerost formy nad treścią, szczególnie, że jakakolwiek dynamika pojawia się dopiero pod koniec fragmentu. Myślę, że lepiej byś zrobiła wklejając całość albo większy kawałek, jeśli tekst jest długi. Poza tym, popracuj nad interpunkcją, jest cała masa błędów. Nie chciało mi się wynajdywać wszystkich, więc wybrałam kilka przykładów. Może pomogą.   Nad tym wszystkim umierała powoli w skwarze stara, samotna mirabelka .  – niepotrzebna spacja przed kropką.

 

 Zaniemówiła i znieruchomiała w skupieniu wykonując z kunsztem jakąś gimnastyczną figurę. – tutaj gdzieś przecinek, albo przed "w skupieniu", albo po, zależy, co masz na myśli.

 

Tak z całą pewnością przypominała mu kobietę myślącą – przecinek po "tak".

 

 Musiała się bić z myślami choć niczym nie okazywała tego w swojej wysublimowanej pozie… – przecinek przed "choć".

 

mogłaby nie być niczym więcej jak tylko starym zagadkowym drzewem przytulonym – przecinek po "starym".

 

To jakby wyciągnąć z morza ciało syreny i pozwolić mu zgnić na brudnym obcym lądzie. – przecinek po "brudnym".

 

– To tutaj, tą drogą prosto – odparł wskazując ręką kierunek. – przecinek po imiesłowie.

 

– Podobasz mi się chłopacku bardzo, a ciekawy jesteś, więc opowiem ci, jak to się u nas o tym mówi. – "chłopacek" jest wtrąceniem, więc trzeba go wziąć w dwa przecinki.   Treści szerzej nie omówię, bo jak dla mnie tekst jest na razie o niczym. Jak dla mnie – więcej fabuły, mniej patosu w opisach.

mogłaby nie być niczym więcej jak tylko starym zagadkowym drzewem przytulonym – przecinek po "starym". A, teraz zauważyłam, przed "przytulonym" też przecinek ;)

Tak, nie sprawdzałam właściwie teksty pod względem interpunkcji. Ogólnie, to co nazywasz przerostem formy nad treścią, to mój duży problem. Na przykład, nienawidzę pisać dialogów, w opowiadaniach, w których mają być bardzo naturalne, codzienne. Za to uwielbiam opisywać, może to też przez literaturę, na której się wychowuję, uwielbiam na przykład wszystkie opowiadania G. G. Marqueza, Hermana Hessa, a po prostu podziwiam A. Sapkowskiego, bo wiem, że nigdy w życiu nie umiałabym stworzyć tak wartkiej akcji, jak w "Wiedźminie". No po prostu nigdy. Dzięki za komentarz.

To kwestia ćwiczeń :) Ja zazwyczaj najpierw sporządzam plan wydarzeń albo skrót telegraficzny i piszę wedle tych punktów, to wiele ułatwia. Warto też dopasować styl pisania do wydarzeń. Na przykład te bogate, wzniosłe opisy nieszczególnie pasują do późniejszej (raczej swojeskiej) rozmowy, przynajmniej według mnie. Za to jeśli byś opisywała później coś równie wzniosłego, to mogłyby współgrać z treścią. W każdym razie, na pewno pisz dalej i próbuj. Sama napisałaś, że jesteś młoda, więc masz czas, by wypracować własny styl, który też będzie funkcjonalny i atrakcyjny dla czytelnika. A co do interpunkcji, to typowo mogę zalecić czytanie tekstu na głos, pomaga.

Właśnie, jeralniance już wspomniała. Przerost formy nad treścią, ale dosyć uroczy. Wiem, że budowanie takich zdań po prostu sprawia Ci frajdę, i bardzo dobrze, ale w odniesieniu do długości tekstu, jest ich zdecydowanie za dużo (w moim osobistym odczuciu). Jednak te zdania, długie, zagmatwane, są naprawdę interesujące. Powiedziałabym, że nawet ładne. Sprawdzają się jednak, jako pewien relaks, po dobrej, lekkiej i niezwykle pasjonującej akcji. Tu jednak jej za wiele nie ma.

 

Całość, moim zdaniem, nie jest zła. Ma swój wdzięki. I tego wdzięku, proszę Cię, nie gub. Resztę da się wyćwiczyć, tak jak robimy na NF. Powodzenia!

Ależ by mi się przydała edycja komentarzy. Napisałam, że przecinek po imiesłowie, kiedy na myśli miałam, oczywiście, przed. Poza tym, jak tak dzisiaj patrzę, bardzo ostro to wszystko zabrzmiało, a wcale tak nie chciałam ;) Tak jak majatmajaja, wcale nie uważam, by tekst był zły, bo coś w nim jest. Trzeba tylko lepiej wyważyć proporcje składników opowiadania. Na pewno zajrzę do następnego fragmentu czy tekstu, zobaczyć, co i jak tym razem ;)

No i zawsze możesz wysyłać tekst na mojego maila, nie wiem jak jeralniance:) Będzie git, głowa do góry. Może jeszcze ktoś z loży tu wpadnie i napisze coś więcej.

No pewnie, ja też zapraszam :D Wysyłać, nic się nie bać. Poprawię i odeślę z sugestiami:)

Powiem szczerze, że pomimo wad, które już zostały wytknięte przez kolegów powyżej, ja zakochałem się w twoich opisach. Kwestia mojego specyficznego gustu, ale wg mnie są po prostu wspaniałe. ;)

Dwie uwagi nieprzyjemne – ogólna i  konkretna: 1. Przecinki leżą i kwiczą. 2. Pani kołysała się delikatnie na wietrze, uniesiona w górę nóżka chwiała się nieznacznie. – Nie da się unieść w innym kierunku, masło maślane – jestem na to uczulony, więc nie mogłem się powstrzymać.   Droga Autorko, w Twoim opowiadaniu nie ma przerostu formy nad treścią – jest to przykład tekstu, w którym fabuła ma mniejsze znaczenie (choć przecież jest!), bo to forma oddziałuje na czytelnika. Mimo drobnych błędów, na które przestałem zwracać uwagę dość szybko, Twój tekst jest dobry. Hmm,  "dobry" to złe określenie, bo może oznaczac tyle, co poprawny. Inaczej zatem – tekst jest piękny – tak chyba lepiej. Niektóre opisy mnie urzekły. Oto przykład – opisując pewną scenę, większość ludzi powiedziałaby tak: Męzczyzna wsiadł do traktora i odjechał leśną drogą, hałasując . U Ciebie ta sama opowieść brzmi: Zadudniło w maszynerii traktora, buchnął z podłużnego kominka gęsty dym i jeżdżąca machina ruszyła z całym swoim osprzętem, drżąc i chybocząc się na wszystkie możliwe strony, wypełniła turkotem wąski prześwit w leśnej skorupie. I to jest właśnie piękne. W Twoim tekscie metafora goni metaforę, a wszystko odbywa się płynnie, przenośnie są trafne i dobrane ze smakiem. Scena z sennym całunem – przepiękna. Bardziej realizm magiczny niż fantastyka, tym bardziej ciesze się, że zamieściłaś ten tekst tutaj i miałem okazje się z nim zapoznać. Chętnie przeczytałbym całe opowiadanie, bo powyższy fragment zachęca. I to bardzo. Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

Mam poważny problem z tym tekstem. Gdy pytałem: i co dalej? – drażnił mnie styl, arcykwiecisty niemal nie do wytrzymania. Gdy dzisiaj poczytałem kilka fragmentów, już nie zwracając uwagi na wydarzenia i ich bieg, rzeczona przekwiecistość nawet mi się spodobała. Bilans na zero? Tak nie może być, literatura to nie rachunkowość… i stąd wspomniany kłopot, bo przecież trudno radzić innym: czytajcie dwa razy, to wam się spodoba to i owo.

I z tego wychodzi, e lemencie, że każdy znajdzie swoich odbiorców. Niezmiernie to cieszy, zwłaszcza, że "czujesz" te klimaty. Więc nie porzucaj stylu i siebie, okey? 

Bardzo dziękuję za komentarze. Majatmajaja, na pewno nie porzucę i będę nad tym pisaniem pracować. To ciekawe, że tekst budzi dosyć sprzeczne uczucia, ale każda opinia wiele mi daje. Jeralniance, świetnym pomysłem jest planowanie wcześniejszej fabuły, na pewno skorzystam z tego i w ten sposób może uniknę zbędnych opisów. Chyba trochę to opowiadanie poprawię i podkręcę kierując się waszymi komentarzami. AdamKB, to dobrze, że nie jest tragicznie :> Ogólnie wydaje mi się, że zatwardziali fani rasowej fantastyki bardzo nieufnie podchodzą do takich tekstów, w których zdecydowanie zbyt mało się dzieje i często odrzucają je ze wstrętem. Przykładem jest mój brat, i wcale się mu nie dziwię. Dlatego cieszę się, że nikt nie skreślił tego opowiadania od razu. Sethrael , chyba rozumiem co ty w tym widzisz i jestem bardzo wdzięczna opatrzności, że są ludzie, którzy rozmiłowują się w takich klimatach :D Widzisz, ja sama jestem fanką bardzo niepopularnych w moim środowisku autorów i zawsze zastanawiałam się, czy coś w takim stylu jak to moje, może kogoś zainteresować, może komuś się spodobać. Dziękuję, że poświęciliście mi tyle czasu!

Jakże wiele tu nastroju i ogromnego spokoju letniego, wiejskiego dnia. Wszystko co sama chciałabym powiedzieć, napisał już Sethrael. E_lement, ogromnie się cieszę, że mogłam przeczytać Twoje opowiadanie. Dziękuję.

 

„…przez naciągniętą na siebie drewnianą skórę…” –– …przez naciągniętą na siebie drewnianą skórę

 

„Leśna droga która tu prowadziła była zaledwie wąskim prześwitem, pojedyńczym, luźnym szeregiem w szyku drzew…” –– Leśna droga, która tu prowadziła, była zaledwie wąskim prześwitem, pojedynczym, luźnym szeregiem w szyku drzew

 

„Były wysokie, ale niezbyt solidne…” –– Były długie, ale niezbyt solidne

 

„Dom świetnie się zachował, miało się wrażenie, że zaraz w kominie pojawi się dym…” –– Nadmiar zaimków się. Może: Dom był świetnie zachowany, miało się wrażenie, że z komina zaraz popłynie dym

 

„No takto. Grobu jej nie ma…” –– No, tak to. Grobu jej nie ma

 

„Na przesłoniętej listowiem ulicy było chłodno i mrocznie”. –– Na przesłoniętej listowiem drodze było chłodno i mrocznie. Myślę, że domostwo na skraju lasu było przy drodze, nie ulicy.

 

Takto. Była i zniknęła…” –– Tak to. Była i zniknęła

 

„…ale wtedy zmieniła się w łuskowaty ogon żmij…” –– …ale wtedy zmieniła się w łuskowaty ogon żmii

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

AdamKB, to dobrze, że nie jest tragicznie :>   Nie miałem na myśli niczego takiego. Po prostu, wobec dominacji tekstów z galopującymi akcjami, postaciami siekającymi na plasterki wszystkich, którzy staną im na drodze, przestawienie się na odbiór takiego jak Twój tekstu wymaga wysiłku / czasu / nastroju {niepotrzebne skreślić :-) }.

Podobało mi się :)

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka