- Opowiadanie: c21h23no5.enazet - Królestwo Niebieskie, opowiadanie z jubileuszowego konkursu

Królestwo Niebieskie, opowiadanie z jubileuszowego konkursu

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Królestwo Niebieskie, opowiadanie z jubileuszowego konkursu

 

 

Pierwsze opowiadanie, jakie napisałam, co widać, gdyż nie zmieściłam się w limicie – po 30 stronach byłam ledwie w połowie (moje książki są bardzo obszerne…). Szkoda, żeby leżało i nic się z nim nie stało. Prośba do was: jeżeli przebrniecie przez nie, powiedzcie, czy:

 

odstawić je, bo jest do niczego;

 

poprawić/przerobić;

 

dokończyć z jakiegoś powodu;

 

wziąć z niego któryś motyw i napisać coś innego.

 

 

 

Królestwo Niebieskie, cz.1

 

 

Ikari

 

Po kręgosłupie i ramionach rozchodziły mi się gwałtowne, silne dreszcze. Spazmatyczny oddech zdradzał pozycję. Nie poruszałem się, próbując uspokoić, przywołując niejasne wspomnienie, że oczy po pewnym czasie przyzwyczajają się do ciemności i zaczynają rozróżniać kształty. Musiałem tylko dostrzec ścieżkę, na której końcu ktoś miał na mnie czekać, o ile Księżyc wierzył swym snom. Noc nie otaczała mnie od wieków. Zastanawiałem się, czy to przez to wydaje mi się tak nieprzystępna i jednocześnie nachalnie wnikająca do wnętrza, czy po prostu zapomniałem, że jest taka w istocie.

 

Trzask gałęzi, trzepot skrzydeł, galop mojego serca. To tylko ptak, idioto, pomyślałem, słysząc dudnienie tętna w uszach. Próbowałem przywołać wspomnienia sprzed setek lat, gdy potrafiłem, dostrzegając niemal wszystko wokół siebie, bezszelestnie przemierzać ciemność. Gdy kochałem ją i ufałem jej, bo uczyła patrzeć wszystkim, prócz najbardziej powierzchownym i zawodnym z receptorów – wzrokiem. Kiedy rzucałem się w nią niczym w ramiona przedwcześnie utraconej matki.

 

Nic z tego. Wmurowało mnie w miejsce, w którym wylądowałem. Zdałem sobie sprawę, że i tak nie mam szans dostrzec oczyma żadnych szczegółów wokół siebie, gdyż tkwiłem przecież w starym, gęstym lesie okalającym Królestwo, zdającym się nieskończonym, jeśli chciało się opuścić tę krainę. Przekląłem w duchu, obawiając się wydawać jakiekolwiek dźwięki. Jeśli poszedłbym w nieodpowiednią stronę, mógłbym snuć się po lesie do wycieńczenia.

 

Powoli opadłem na kolana i zacząłem błądzić dłońmi po zmarzniętej ziemi i wilgotnych liściach wokół siebie. Kilka centymetrów od moich palców coś zasyczało upiornie i poruszyło się gwałtownie. Jak oparzony cofnąłem rękę. To nie miało sensu. Schowałem twarz w drżących dłoniach. Czułem, że kolejne minuty spędzone w tym nieprzeniknionym mroku doprowadzą mnie do szaleństwa. W jasności nauczyłem się patrzeć na rzeczywistość, rezygnując z czucia jej. Niczego nie dostrzegając wokół siebie zdawało mi się, że prócz mnie nic więcej nie istnieje. Nic prócz mnie i chłodnego, nierównego dna nicości, na które opadłem. Jednocześnie z tym nieznośnym doznaniem mieszał się rozsądek, podpowiadający nie tylko, iż otacza mnie bardzo plastyczna rzeczywistość, ale i jest dla mnie niebezpieczna. Wystawiłem się na pożarcie, utknąwszy w sercu lasu, bezbronny z powodu okaleczenia ostrości innych zmysłów na rzecz wzroku. Na rzecz widzialnego piękna.

 

Przyciągnąłem głowę do kolan, przywołując w wyobraźni krajobrazy, które właśnie dobrowolnie opuściłem. Próbowałem wyobrazić sobie światło, lecz w czarnej otchłani wokół mnie okazało się to niemożliwe. Zacisnąłem mocno powieki, usilnie starając się wydobyć z mroków pamięci, zdających się ledwo szarymi przy ciemności wokół, jakikolwiek, możliwy do zwizualizowania, obraz światła. Za wszelką cenę nie pozwalałem nadziei na opuszczenie mnie, trzymając się jej kurczowo i próbując wydusić z niej jakąkolwiek oznakę życia.

 

Czerń pod moimi powiekami zmieniła się w siną szarość. Nie umiałem inaczej określić tego koloru. Serce zatłukło mi jak oszalałe, jak gdyby waliło w jakieś żelazne drzwi, pragnąc uwolnić się z klatki żeber. Nie z podekscytowania, strachu czy zaskoczenia. Z tęsknoty, której nie pojmowałem. Otworzyłem oczy.

 

Zobaczyłem swoje czerwone, skórzane spodnie, podarowane mi przez Wampiry; krwistą barwę przyćmił kolor padającego na nie światła. Podniosłem głowę i westchnąłem z ulgą, jaką odczułoby nowonarodzone dziecko, które po bolesnym kontakcie z powietrzem wrzucono z powrotem do wody. Ta ulga była tak ogromna i wszechogarniająca, iż zagłuszyła szok. ŚWIECIŁEM. Z mojej skóry i spod ubrania wydobywało się coraz silniejsze światło o kolorze, z którym nigdy wcześniej się nie zetknąłem, ale właśnie przez to potrafiłem nazwać. To musiał być błękit, kolor Niebieskiego Królestwa, którego nikt nie widział od pradawnych czasów. Barwa niewidocznego, bezchmurnego nieba nad Królestwem.

 

Drzewa, liście, krzewy, szeroka ścieżka, wszystko wokół mnie było pozbawione koloru. Fizyka mówi, że to światło tworzy kolor; atomy nie mają barwy. Atomy Królestwa nauczyły się wegetować bez światła, więc dlatego nie reagowały na nie. Tak przynajmniej próbowałem wyjaśnić sobie ten odstręczający fakt, który sam sobie oświetliłem. Bezbarwny, pozbawiony światła świat wokół przytłoczył mnie bardziej, niż gdy zasnuwała go zupełna ciemność. Zrezygnowałem z obserwowania go i przyjrzałem się sobie. Wyglądałem jak przykryta cienkim, błękitnym materiałem żarówka. Najsilniej emanowałem światłem z wnętrza dłoni i z oczu. Tam, gdzie spojrzałem, wszystko stawało się wyraźne, jak gdybym zamiast gałek ocznych miał dwie fosforyzujące latarki.

 

Nie zwizualizowałem tego, pomyślałem. Jak, na przeklęty zmierzch, można zwizualizować kolor, którego nikt nie widział od tysiącleci? Poczułem przypływ otuchy, przez który światło jeszcze bardziej się rozpaliło, oświetlając przestrzeń dobrych kilka metrów dookoła mnie. Może jednak moja misja nie była beznadziejną, szaloną, samobójczą podróżą, jak nazwali ją mieszkańcy krajów światła. W tym zapomnianym przez jasność miejscu być może istniało jakieś przeznaczenie, opatrzność, los, jakkolwiek to zwać, siła, która pragnęła świadomości światła, jaką ze sobą przyniosłem. Usiłowała mi pomóc, bo ja chciałem pomagać. Wróciłem do jaskini Platona, choć wyrwałem się z kajdan, powróciłem z niedorzecznym planem, polegającym na pozbawionym dowodów opowiadaniu o tym, że istnieje światło i prawdziwy świat istotom, które zawierzyły cieniom na ścianach. Nie, one nawet nie miały cieni, nie znały ognia. Było jeszcze gorzej, niż w platońskiej jaskini. A oto dostałem do rąk broń, oręż, którym mogłem chlastać mroki zarówno fizyczne, jak i nieświadomości. Postanowiłem nie martwić się, że mój blask może zgasnąć; gdzieś pod powierzchnią świadomości tkwiło mi przeczucie, że właśnie takie myśli mogą go przyćmić. Podniosłem się z kolan i ruszyłem w ciemność, która pierzchała przede mną.

 

*

Hati

 

Pies Melow, na którego wołaliśmy Kot, żeby nie ganiał za kotami, kręcił się zniecierpliwiony przy skraju lasu; nie chciał wchodzić do puszczy, ale pchał go tam instynkt. Melow nie odzywał się ani nie poruszał, ale doskonale wyczuwałem, że uważa naszą wyprawę za szczyt głupoty.

 

– Jedyne, co może stamtąd wyjść, to jakaś przeklęta driada, a za nią stado topielic – mruknął w końcu po kilkunastu minutach ciszy.– Może łaskawie wyjawisz mi, w jaki sposób mamy sami zabić harem topielic?

 

– To nie jest pora roku na topielice – odrzekłem spokojnie.

 

– Pora roku! – prychnął Melow. – Ile jeszcze lat ty i Księżyc musicie przeżyć w tej parodii świata, by przestać wierzyć w pory roku? Tutaj nie ma już od dawna żadnego cyklu, Wilku. Nie ma młodych pędów, dzieci, dni, pór roku, NIE MA niczego, co świadczy o tym, że dany świat żyje.

 

– Księżyc o tym świadczy.

 

Ton mojego głosu zdradził nam, że w głębi ducha przyznaję rację temu, co Melow po chwili z trudem wykrztusił.

 

– Księżyc zgasł.

 

– Ale kazał nam tu być, więc zamknij się i czekaj – warknąłem w odruchu obronnym przed prawdą.

 

– Tak, nie dość, że wierzycie w pory roku, to jeszcze w nawiedzenia przez prorocze sny…

 

Kot zawarczał; był to raczej dźwięk wywołany zaskoczeniem niż strachem lub złością. Zwróciliśmy twarze najpierw na ścieżkę, a potem na siebie, jakimś starym, zakorzenionym instynktem, jakbyśmy mogli dostrzec swoje niedowierzające miny.

 

Z lasu wyłaniało się coś, na co silnie reagowały receptory w moich oczach. Odwykły od tego poczułem pieczenie i łzy. Gdyby nie doświadczenie dane Melow przez Księżyc, nie wiedziałby, z czym mamy do czynienia i pewnie po prostu by to zabił; nie wiem, czy zdążyłbym go powstrzymać. Jednakże oboje staliśmy w jakimś przedziwnym, nabożnym oczekiwaniu, mrużąc oczy pod wpływem zdającego się absolutnie niedorzecznym, błękitnego światła.

 

*

Ikari

 

– Księżyc.

 

Powoli podszedł, przynosząc z sobą zapach ziemi i rozkładu, jak gdyby zbliżał się do mnie ktoś mieszkający w grobie. Gdy moje światło padło na niego, wciągnąłem głośno mdlące, chłodne powietrze. Poczułem łzy dwoma równym strumieniami wypływające mi z rozświetlonych oczu.

 

– Wszędzie tylko rozkład i śmierć – rzekł cicho chrapliwym głosem, jakby przeczytał moją myśl; była przewodnią od czasu, gdy trafiłem w rejony, które niegdyś znałem innymi zmysłami niźli wzrokiem.

 

– Czy Królestwo wyglądało tak zawsze? A po prostu nie widziałem…? – szepnąłem, czując się jak bezbronne dziecko przy ojcu, który winien ukoić mnie i naprawić krzywdy na mej duszy; właściwie tym właśnie był dla mnie Księżyc, który zajął się mną i przyjął do swojego pałacu, gdy matka umarła.

 

– Nie. Królestwo nie było aż tak martwe. Teraz to już agonia – przekrzywił upiorną głowę, przyglądając mi się; mimo pustki w jego zdeformowanych oczach wydawało mi się, że patrzenie, jeśli nawet nie cieszy go, to przynajmniej rozgrzewa jego zlodowaciałe serce. – Wyrosłeś. Jesteś piękny.

 

– Wszyscy myśleli, że umarłem – dopiero gdy to wyrzekłem zauważyłem, jak udręczyły mnie spotkania po drodze do Pałacu Księżyca, pełne niedowierzania, lęku przed światłem i całkowicie pozbawione choćby błysku radości.

 

– Ja nie.

 

Odwrócił się ode mnie i odszedł w mrok, ale zdało mi się, że zwrócił się znów ku mnie, gdy znalazł się poza zasięgiem światła. Odzywały się stare, niewzroczne zdolności.

 

– Po co wróciłeś? – spytał bez zainteresowania. Poczułem ciężar własnej misji i zamigotałem. Miałem rację, zwątpienie nie wpływało dobrze na sączący się ze mnie blask, jakby odcinało dopływ paliwa.

 

– Opowiedzieć swoim braciom o świetle, które widziałem. Tam są kraje, planety pełne światła.

 

– To nie ma dla nich znaczeniu, synu. Elfy Królewskie nie zaznają już światła. Ono tu nie wróci, a one stąd nie wyjdą.

 

Poczułem, jak tężeje we mnie upór; błękitne światło przybrało na sile.

 

– Wiem, że to widziałeś – rzuciłem w mrok niczym wyzwanie. – Wędrowałeś przez galaktyki obu Wszechświatów. Widziałeś istoty wszystkich gęstości[1]. Widziałeś naszych braci, zupełnie różnych od nas. A także tych z ludzi, którzy żyją na Ziemi, którzy są JEDNYM, rozbitym na miliardy. I uciekłeś od nich tutaj. Zrezygnowałeś ze światła, ale ono nadal istnieje.

 

Zaśmiał się; był to dźwięk przypominający nienaoliwiony, przerdzewiały mechanizm.

 

– Chciałbyś wzbudzić w Elfach ludzką ideę jedności? Ludzie mogą w nią uwierzyć, bo mają jakieś uproszczenie, drogowskaz wskazujący im drogę: historię. Ucząc człowieka poczuwać się do związku z całą przeszłością, a zarazem rozumowaniami wybiegać naprzód ku dalekiej przyszłości, historia zaciera owe ostre granice narodzin i śmierci, które tak dotkliwie zawężają ludzkie życie; i jakby mocą optycznego złudzenia nadaje krótkiej egzystencji człowieka wymiar nieskończony, niepostrzeżenie przekształcając tym sposobem indywiduum w gatunek.[2] Napisał to Schiller. Jeszcze pamiętam. My przede wszystkim nie jesteśmy jednym, a poza tym tutaj nie macie ksiąg, tak jak ludzie je posiadają i mogłem te słowa przeczytać. Tym samym nie posiadacie klarownej historii, wasza przeszłość w pewnym sensie nie istnieje, tak samo jak przyszłość; czekaliście na światło, szukaliście go, aż w końcu zgasła nawet pamięć o nim: jego odbicie – ja. Każdy z was jest niemożliwym do określenia indywiduum w świecie bez ram. Nie pamiętam, dlaczego się tu znalazłem, po co postanowiłem tu zostać. Być może było to lepsze od życia z ludźmi w świetle, dostrzegania ich szpetnych uczynków, choć dziś trudno mi w to uwierzyć. Chociażby padało na nieznośną szpetotę, światło jest nieskończenie lepsze od mroku. Z pewnością także dlatego tu utkwiłem; chciałem przecież, bardzo chciałem wyciągnąć z mroku istoty własnego gatunku. Zapobiec kolejnej zagładzie. Ale mrok okazał się nieprzenikniony i przez niego to Królestwo umarło, a wraz z nim odchodzą Elfy Królewskie. Nie ma już czego ratować.

 

– Tam są kraje, światy pełne światła! – krzyknąłem, nie mogąc słuchać tego jego obojętnego tonu i miotając się po ogromnej sali, szukając skrytego w mroku Księżyca.

 

– Ale nie można stąd wyjść – odrzekł cierpliwie. Monotonia jego głosu drażniła jak brzęczenie nieuchwytnego owada. – Ja bym mógł. Ale nikt, kto jest częścią tej krainy, nikt, kto nigdy nie widział jasności. Ty przypadkowo zobaczyłeś jako dziecko ostatnie odbicie światła, które uciekło w popłochu ze mnie i tego upiornego świata, dlatego mogłeś stąd wyjść.

 

– Spędziłem setki lat, szukając sposobu na rozświetlenie tego mroku – warknąłem, zatrzymując się i zaciskając pięści. Światło bijące ze mnie jeszcze bardziej przybrało na intensywności, biło niesamowitym, ciepłym blaskiem. – W przeciwieństwie do ciebie, który chowasz się tu przed światłem! Nie znalazłem sposobu, ale wróciłem, wróciłem opowiedzieć moim braciom o świetle. I zacząłem świecić! W świecie, gdzie nic nie może się zapalić, nic prócz ciebie nie może nawet błysnąć! Nie sądzisz, że to ma jakiekolwiek znaczenie?

 

– Podejdź tu – rozległo się za moimi plecami. Ruszyłem ku źródłu tego irytująco pozbawionego wyrazu, a jednocześnie raniącego uszy głosu. Dostrzegłem, przed czym stoi i zatrzymałem się mimowolnie. Żeby się przemóc, musiałem użyć znacznej siły woli.

 

Stanęliśmy przed zwierciadłem; tym samym, po którym godzinami jako dziecko błądziłem palcami, wyobrażając sobie, że się w nim dostrzegam. Tym samym, które kiedyś odbiło ostatni promyk światła, jaki wydobył się z Księżyca. W lustrze widać było mnie, odrobinę bardziej niż zdrowo opalonego, kolorowo ubranego, z bujnymi, związanymi włosami, w które wplotłem rzemyki. Zobaczyłem swoje miodowe, bystre oczy, znajome, a jednocześnie obce przez białka zabarwione błękitem. A obok mnie stał on, z czarną, sparszywiałą skórą, w czarnej szacie, z gołą czaszką, o mętnych, całkowicie szarych oczach bez rozróżnienia na elementy oka, spękanych ustach i opuszkach palców, jakby się kruszyły.

 

Ostatni z Elfów Mrocznych. Wcielenie Nocy. Nikt nie wiedział, z jakiego gatunku była ona, wcielenie Dnia, zwana Słońcem, jak on Księżycem. Ostatni raz, nim zniknęły wszystkie gwiazdy i pozostało rozproszone wszędzie światło, widziano ją na Ziemi. Księżyc przybył do nas także bezpośrednio z Ziemi, dowiedziałem się tego od Wampirów. Dlatego tak wiele nadziei wiązałem z Ziemią i ludźmi. Oni mogli znać powód tej kosmicznej katastrofy, w której wszyscy, niezależnie, czy pogrążeni w zupełnym mroku, czy nieprzerwanej jasności, umieraliśmy. W ludzkich legendach zawitał nawet powód wymarcia Mrocznych Elfów, ich samozagłady, a także bólu i zwątpienia istoty, która stała obok mnie. Odkrycie tego powodu obudziło we mnie nadzieję po setkach lat beznadziejnych poszukiwań. Dlatego wierzyłem, że w ludzkich księgach, których niby tak zazdrościł im Księżyc i ich niezwykłych umysłach mogły tkwić odpowiedzi na wszystkie zagadki.

 

– Twoje światło jedynie ujawnia szpetotę tego świata – rzekł ostatni Mroczny Elf, przyglądając się sobie obojętnie. – Powinieneś odejść i pozwolić Niebieskiemu Królestwu umrzeć, a raczej domrzeć, bo już jest martwe.

 

– Tam nie ma nocy – odrzekłem cierpliwie, nie przyjmując zupełnie do wiadomości jego bierności, broniąc się przed nią i próbując wybronić od niej jego. – Cykl się zatrzymał. Oni też umierają, Księżycu. Umierają z nadmiaru światła. MUSIMY się dowiedzieć, co zahamowało cykl.

 

Nie powstrzymałem niepewnego spojrzenia na niego, a że staliśmy przed lustrem, dostrzegł je bez trudu.

 

– Posądzasz mnie o to, że przeze mnie nie istnieje cykl? – spytał, nieco rozbawiony. – Odszedłem tu, gdy już nad Królestwem zapanował nieprzenikniony mrok.

 

Wziąłem głęboki oddech; prawie zakrztusiłem się tym, co unosiło się w powietrzu.

 

– Właściwie posądzam o to Słońce. Tam nie widać gwiazd. Wszystkie gwiazdy zniknęły w jasności, jak ty w mroku. Ja nie mogłem znaleźć żadnej z gwiazd. Ale ty… jesteś związany z wcieleniem Dnia… ze Słońcem.

 

Nachmurzył się; dostrzeżenie w nim emocji sprawiło, że przeszedł mnie dreszcz podobny do impulsu elektrycznego. Zapewne podobnie zareagowałbym, gdyby trup tkwiący w ziemi od dziesiątek lat wygrzebał się na powierzchnię i zaczął tańczyć.

 

– Nie pamiętam… – mruknął. – Nie pamiętam, co się stało. Nie mogę błądzić po omacku w oślepiającej jasności. Nie chcę stąd wyjść. Odejdź.

 

Ostatnie słowo wypowiedział tak lodowatym tonem, że nie śmiałem się odezwać bądź nie wypełnić rozkazu. Korzystając z wciąż odległej, acz powracającej pamięci doszedłem do wielkich, ciężkich drzwi wyprowadzających z sali tronowej. Stał w nich najlepszy przyjaciel Księżyca, ten, który po mnie wyszedł, choć nigdy nie darzył mnie sympatią. Przyglądał mi się przenikliwie wciąż żółtymi oczyma.

 

– Poruszyłeś go – szepnął z zaskoczeniem, które świadczyło o tym, ze nie wierzył, iż jest to możliwe. – Ruszyłeś coś w martwym świecie. Daj czas kamyczkowi popchnąć parę innych, nie oczekuj natychmiast lawiny wielkich głazów.

 

– Myślałem, że to ty powinieneś próbować go poruszać, Hati[3].

 

– Nie mogę. Jestem przecież Hati. Zniszczyłbym go.

 

Uśmiechnął się przyjaźnie, ale zaraz później, jakby się zreflektował, jego uśmiech nabrał wyrachowania.

 

– Chcesz zobaczyć siostrę? – spytał takim tonem, jakby proponował mi wymarzony prezent pod choinkę. Zemdliło mnie na samą myśl, że miałbym zobaczyć deformacje, którym uległa, którym wszyscy tu ulegli; to było silniejsze niż tęsknota za jedyną, jaka pozostała mi z rodziny.

 

– Nie.

 

Hati zrobił przesadnie zawiedzioną minę. Wyglądał na mniej zniszczonego od wszystkich, których zdążyłem spotkać i oświetlić. Być może ratował go wewnętrzny ogień, niezależnie od wszystkiego tlący się w nim, ogień nie pozwalający mu się poddać ani pogrążyć w rozpaczy, która wyniszczyła na wiór i zakryła Księżyc.

 

– Szkoda, mały. Jest naprawdę piękna.

 

Milczałem, próbując zajrzeć w jego oczy i ocenić, jak dogłębnie pochłonęło go to skurwienie, którym starał bronić się przed zarażeniem beznadzieją Księżyca. Z niepokojem dostrzegłem jednak, że to tylko poza, dawno już złamana cecha; z jego spojrzenia wyzierała podobna pustka, co z obłych, szarych oczu Księżyca; pustka pozostająca w ciele, gdy wydrzeć z niego życie; zajmująca dom, którego mieszkańców zamordowano; pozostająca po świetle, które odeszło.

 

– Wciąż masz swój pokój – rzucił ze sztuczną troską Hati, odwracając się i odchodząc we wszechobecną ciemność. Miałem ochotę także się w niej skryć oraz ukryć wszystko, co jeszcze dostrzegę, ale to było niemożliwe. Gdy tylko światło zamigotało i przygasło na te myśli, odrzuciłem je od siebie; czułem się, jakbym zrywał z klatki piersiowej olbrzymiego strupa, wystawiając żywą, otwartą ranę na ten szpetny świat, który niegdyś był moim domem. Powoli, jak żywy neon, zagłębiłem się w lewy korytarz, śladami pamięci i wzrokiem próbując dotrzeć do swojej komnaty.

 

Wilgotne ściany pokrywała dziwna, pulsująca substancja, czarna jak wszystko i wszyscy, przez co nieokreślona. Starałem się iść samym środkiem, by nie mieć z nią kontaktu; było w niej coś niepokojącego, niczym w piętnie zarazy. Wzbudzała we mnie napięcie do tego stopnia, że zamknąłem oczy i szedłem za wspomnieniami, coraz lepiej przywoływanymi, łagodzącymi moją dezorientację i mimowolny wstręt, towarzyszący wzrokowemu zetknięciu z Królestwem Niebieskim. Skręciłem kilkukrotnie, nie zastanawiając gdzie i w pewnym momencie stanąłem z rozbudzonego przyzwyczajenia. Poczułem gęsią skórkę. Wiedziałem, że jestem na miejscu. Otworzyłem oczy.

 

Znajdowałem się w dużym pomieszczeniu; zobaczyłem tylko najbliższą ścianę i drewniane półki pod nią. Były czyste, bez przykrego osadu z korytarza, nawet pozbawione kurzu. Ogarnąłem wzrokiem oświetloną podłogę. Czarna posadzka lśniła, choć każde miejsce, przez które wcześniej przeszedłem, pokrywał brud. Poczułem bolesny skurcz serca i ciepło rozlewające się po klatce piersiowej. Podszedłem do najbliższego blatu ze skarłowaciałego dębu. Zacząłem dotykać poustawianych na nim figurek, bo jedynie w ten sposób je rozpoznawałem. Miały szkaradne, toporne twarze; małe Elfy, Krasnoludy, Wampiry, Sfinksy, Anioły, Smoki, ludzkie i zwierzęce figurki posiadały koszmarne, niezdarne rysy twarzy i pysków. Wzdrygnąłem się na widok demonicznego wilka i upiornej dziewczynki, zrobionych z kilku rodzajów kamieni, zlanych w jedną masę przez czerń. Odsunąłem się od półki. Te figurki na pierwszy rzut oka wyglądały na dzieło ślepca, lecz było w nich coś więcej; ich kształty zawierały w sobie świadomą intencję twórcy, pragnienie nadania im makabryczności. Poczułem mdłości, choć od dłuższego czasu nie jadłem. Księżyc zrobił mi te figurki.

 

Zamknąłem oczy i po omacku dotarłem do wielkiego łóżka, w którym jako dziecko mogłem zrobić pięć fikołków w przód i trzy w bok ze środka. Pościel była czysta; unosił się wokół niej aromat fiołków i piwonii. Rozpłakałem się, wtulając twarz w miękką poduszkę. Księżyc nie dbał już o nic, a jednak zadbał o mój pokój. Mimo, iż wszyscy myśleli, że uciekłem, skoro miałem okazję. Zawsze przepełniało mnie gorzkie przekonanie, że on też tak mniemał.

 

Wydawało mi się, że zapadam się coraz głębiej w łóżko, lecz odpływałem w głęboki sen, wywołany wykończeniem w równym stopniu fizycznym, co psychicznym. Choć pod powiekami miałem jasno, wróciło wrażenie opadania w ciemność z dzieciństwa.

 

 

 

Oślepiająca jasność, palący skwar, ogień, ogień w żyłach i umyśle.

 

– Odsuń się! Na Ra, odsuń się, bo zgasnę!

 

Dotyk powierzchni Słońca paraliżuje bólem…

 

Obraz ciemnieje do kompletnej, zimnej czerni. Coś odbiera tęsknotę… odbiera pamięć… Z ciemności obrazy… Obrazy nie mojego życia… Próbuję się otrząsnąć, wyrwać z nich…

 

 

 

Ktoś mną potrząsał.

 

– Ikari[4]! Na wszelki mrok, bracie!

 

Zamiast otworzyć oczy, mocniej zacisnąłem powieki, jakby to były kleszcze mogące odciąć mnie od świadomości – tego, co sam przybyłem tu zaszczepić. Czułem na ramionach dłonie mojej siostry. Wolałbym już z powrotem zapaść w nie moje, chore sny, nie moje, okrutne wspomnienia, z których mnie wyciągnęła, niż na nią spojrzeć.

 

– Rei[5], odejdź, proszę, wyjdź ze światła…

 

– Ikari, nie bój się! Szlag by cię, popatrz na mnie!

 

Złapała moją twarz w delikatne, ciepłe dłonie. Przeczucie przemogło wolę. Otworzyłem oczy i zobaczyłem własne odbicie w żeńskiej wersji; miodowe oczy, te same rysy, ciemne, lecz nie czarne włosy; miała tylko nieco pełniejsze usta ode mnie, poza tym była niemal identyczna. Zdrowa, nie skażona tym, czym wszyscy, których dotąd spotkałem w Królestwie. Chwyciłem ją w ramiona, czując wybuch szczęścia w klatce niczym wulkanu, wylewającego chaotycznie gorącą lawę.

 

– Jak to możliwe? – wykrztusiłem, odsuwając ją od siebie na wyciągnięcie ramion i chłonąc ją spojrzeniem, pierwszym widokiem tutaj, który sprawił mi radość.

 

– Jesteśmy bliźniakami, Ikari. Skoro na ciebie padało światło, to i na mnie. Opromieniłeś moje życie – patrzyła na mnie jak na odzyskany skarb; nie zaznałem takiego spojrzenia od wieków. – W jaki sposób wróciłeś?

 

Usiedliśmy wygodniej. Rei nie puszczała mojej dłoni. Odsunięcie od siebie negatywnych emocji uprzytomniło mi, że umierałem z głodu. Sięgnąłem do torby rzuconej koło łóżka i wyciągnąłem kilka dorodnych owoców przypominających brzoskwinie. Wysypałem je pomiędzy nas. Rei najpierw zachwyciła się kolorem, dopiero po chwili dotarło do niej, że może to zjeść. Z lubością wgryzła się w jedną, patrząc na mnie wyczekująco.

 

– Wampiry, z którymi żyłem, w długich, nużących rytuałach truły sny Królestwa, w szczególności Księżyca. Dzięki temu mogły narzucić sen Księżycowi. Wyszedłem z jego snu. Po setkach lat poszukiwań znalazłem tylko taką drogę powrotu. Sny, tęsknoty, pragnienia, myśli splatają się w nieskrępowaną niczym całość. Niezależnie od tego, co nas dzieli, astral[6] nie zna granic i łączy nas wszystkich.

 

– Tak! To ma sens. Dręczyły nas przedziwne, plastyczne sny… Mieszały się… Kiedyś kilka nocy śniłam sny Hatiego – uśmiechnęła się złośliwie. – Od tej pory mnie unika.

 

Nachyliłem się ku niej, chłonąc żywy kolor jej tęczówek.

 

– Właśnie śniłem sny Księżyca. Upewniłem się w tym, co podejrzewałem. Rei, musisz mi pomóc. Musimy sprowadzić tu światło.

 

– Przecież świecisz…

 

– Ja to za mało – zastanowiłem się chwilę, czy powiedzieć jej prawdę co do moich zamiarów, czy jedynie półprawdę. Instynktownie zdecydowałem się na to drugie, czyli zastąpić szalony cel, do jakiego chciałem dążyć, zdającym się bardziej prawdopodobnym. – Zbyt mały autorytet na silną świadomość. Świadomość to wasz ostatni ratunek, jeśli nie możecie zaznać światła prawdziwego. Ale wiemy, że można tu doznać odbitego, doznać światła Księżyca. Stracił je, acz myślę, że może je odzyskać. Musisz mi pomóc go stąd wyciągnąć – nagle dotarło do mnie. – Padało na ciebie to światło, co na mnie! Możesz wyjść z nami!

 

Patrzyła na mnie przez chwilę jak na wariata i już prawie zwątpiłem, czy da mi wiarę. W końcu dla tych, którzy tkwili w tej ciemności całe życie, moje gadanie musiało wydawać się nierealnym chędożeniem. Ale po chwili uśmiechnęła się z czułością i nadzieją.

 

– Chodź, bracie. Pokażę ci, co już zdążyłeś uczynić. W obliczu tego, twój plan staje się prostszy. Idziemy!

 

Wyciągnęła mnie z łóżka i pokoju, szybko przeprowadzając przez korytarze. Nawet nie zwracałem uwagi na pulsującą, niepokojącą tkankę na ścianach. Patrzyłem tylko na Rei, póki nie znaleźliśmy się w sali, którą instynktownie rozpoznałem jako wielki salon z wieloma księgami, prowadzonymi przez Księżyc i Hatiego. Pisali brajlem, wytworem niewidomych ludzi Ziemi. Nie mamy ksiąg, nie mamy historii… Wierutne kłamstwo. To tylko Księżyc stracił nadzieję tak, jak blask. Mimo dużej przestrzeni komnata była zagracona zużytymi meblami, poddanymi biegowi czasu księgami i powykrzywianymi rzeczami, które Księżyc tworzył z pamięci wyniesionej z innych krain i planet. Rei zaciągnęła mnie przed wiklinowy, bujany fotel, w wielu miejscach naprawiany drutem, w którym siedziała najcudowniejsza istota, jaką kiedykolwiek widziałem.

 

– Księżyc? – spytałem z niedowierzaniem; rozpoznałem go jedynie po uczuciach, jakie wywołała we mnie jego bliskość, doznaniach znanych mi od dzieciństwa. Miał jasną, porcelanową skórę, popielate, lekko kręcone włosy, a także przecudne, mocno BŁĘKITNE, przejrzyste, wielkie oczy. Choć większość gatunków Elfów był urodziwa, jego uroda w jakiś niepokojący, hipnotyczny sposób przyćmiewała wygląd wszelkich braci i sióstr, jakich spotkałem. Naprawdę przypominał księżyc, tę niby zwykłą, odbijającą światło satelitę krążącą wokół planet niczym pies wkoło domu. Ale czyż nie ma czegoś fascynującego i jednocześnie mrocznego w rozświetlonej tarczy pełni księżyca? Czyż nie posiada on przedziwnych, niepokojących wpływów i władzy? To właśnie widziałem w nowej postaci Księżyca przed sobą. Potęgę, piękno i grozę. Moja siostra z zachwytem przykucnęła przy fotelu, wpatrując się w oczy swego pana i przybranego ojca, o kolorze zintensyfikowanym przez moje niebieskie światło.

 

– Idźmy do zwierciadła w sali tronowej. Też chciałbym to zobaczyć.

 

Usłyszałem w tonie jego aksamitnego, urzekającego głosu iskrę emocji, odległą i ledwo się tlącą. Pamiętałem, że zawsze był obojętny, bezbarwnym chłodem broniąc się przed ogniem żalu, bólem rozczarowania nieustępującą ciemnością i własnym poddaniem. Nie wiedziałem, co to za emocja, której pozwolił w sobie zaistnieć, ale to nie miało znaczenia. Sama jej obecność zelektryzowała wszystko we mnie; czułem się jak pod napięciem, niczym w pełni zasilona maszyna gotowa do pracy.

 

Przemierzyliśmy drogę ku zwierciadłu w kompletnej, pełnej niedowierzania ciszy. Dopiero, gdy zapewniłem Księżycowi widok na samego siebie, zapytałem po prostu:

 

– Jak?

 

– Twoje światło – mruknął w zamyśleniu Księżyc, błądząc wzrokiem po swym odbiciu; nie miał już na sobie zniszczonego, obłego ubrania, włożył wyglądającą na od nowości nie używaną koszulę i dziwne, niemal równie nietknięte co koszula spodnie, szerokie, z krokiem w kolanach. Mimo tego, że najwidoczniej gdzieś zachomikował te rzeczy, były czarne jak wszystko wokół, nie pozwalając mu do końca wyrwać się z wszechobecnej ciemności. – Po tym, jak padło na mnie, zaczęło mnie… odżywiać. I naprawiać. Hati również tego doznał. Nikt więcej. Właśnie… Hati? – spytał w przestrzeń. – Chodź, przyjacielu, spójrz na nas. Spójrz w obudzoną przeszłość.

 

Wyłonił się z ciemności; aurą przypominał prawdziwego, wielkiego wilka, nie przywódcę stada jednak, a samotnika, wychodzącego z lasu, w którym wytłukł wszystkich przeciwników. Był wysoki i szczupły, ale barczysty; długie, mocarne ręce zdawałoby się, że wyrwałyby drzewo z korzeniami. Żółte oczy wydawały się świecić w twarzy o mocnych, wyraźnych rysach, w pewnych elementach zwierzęcych. Podszedł do lustra i spojrzał na Wilkołaka przed sobą. Uśmiechnął się promiennie, choć spojrzenie pozostało zgaszone i sztucznie bez wyrazu. Po chwili obejrzał uważnie Księżyc. Coś się w nim zmieniło, wydobyło się z niego ciepłe, acz nieco straszne emocje, jak ze mnie światło o zapomnianym kolorze. Rozumiałem, czym były. Spełnieniem obcowania wilka z księżycem.

 

– Piękne – wykrztusił, jakby wbrew sobie, ale zaraz się zreflektował i dodał sarkastycznie. – Nie ma to jak fantastyczna przystojność w świecie nieprzeniknionego mroku.

 

Postanowiłem uderzyć, póki byli nieco wytrąceni z równowagi.

 

– MUSIMY wyjść. Widziałem twoje sny, Księżycu. Widziałem Słońce. Nie oszukuj mnie. Wiem, że nie pamiętasz. Ale oboje zdajemy sobie sprawę, że odebrano ci tę pamięć.

 

Zwrócił na mnie niechętne spojrzenie. Hati, o dziwo, ożywił się i wpatrzył we mnie niczym dowódca z garstką rannych żołnierzy, patrzący na zbliżające się posiłki.

 

– Nie masz pomysłu, mój drogi Księżycu, lecz to nie ty jesteś od pomysłów. Człowiek jest tylko trzciną, najwątlejszą w przyrodzie, ale trzciną myślącą.[7] Idźmy na Ziemię – wyrzekł niefrasobliwym tonem, jakby chodziło o przejście do komnaty obok.

 

Księżyc skrzywił się sceptycznie.

 

Ludzie są tak nieodzownie szaleni, iż nie być szalonym znaczyłoby być szalonym innym rodzajem szaleństwa.[8] Możemy się tak przerzucać Pascalem, Wilku, ale nie zmieni to faktu, że jedyne, co znajdziemy wśród ludzi, to rozpacz z powodu ich szalonej nieświadomości lub błogość w złączeniu się w ich szaleństwie.

 

Cała ta scena zdawała mi się coraz dziwniejsza; w czerni wokół, rozpraszanej jedynie na kilka metrów błękitnym światłem sączącym się ze mnie, istoty, które zapamiętałem jako szpetne i martwe, stały w pełni sił przed wielkim zwierciadłem i przekomarzały się ziemską filozofią. Drgnąłem, przytomniejąc, przypominając sobie, że jestem uczestnikiem tej sceny, a nie widzem przedziwnego, psychodelicznego filmu.

 

– Plejadianie[9] zbudowali międzygęstościową drogę na Ziemię – oświeciłem ich. – Komunikowali się już z ludzkością kilkukrotnie. Niedługo nadejdzie finał naszych czasów, nim wszystko zacznie się od początku. Ludzie nie są tak ślepi, jak wam się zdaje, pogrążonym w ciemności od wieków, a może i er. Ponieważ Królestwo nie ma widzialnych granic, Wampiry czekają nad nim, na niebie, którego nie widzą ani oni, ani my. Możemy łatwo stąd wyjść. Wszyscy czworo. Mamy możliwość dostać się na Ziemię. Po prostu… – nie wiedziałem, jak ubrać w słowa nadzieję, która zmuszała moje serce do mocnych, potężnych uderzeń, a umysł do nieustannej, pozbawionej wątpliwości pracy, więc zrezygnowałem z wzniosłych słów. – Po prostu chodźmy.

 

Rei, Hati, Księżyc – wszyscy, mimo, że każde z zupełnie innym wnętrzem i kompletnie różnymi udrękami, patrzyli na mnie z równym lękiem przed posiadaniem prawdziwej, popartej argumentami nadziei. W końcu Księżyc odezwał się ostrożnie, jakby nie chciał, bym pomyślał, że jego wypowiedź oznacza stu procentową zgodę.

 

– Potrzebuję nieco czasu, by przygotować się do takiej… wyprawy…

 

– Nie mamy czasu – warknął z sarkazmem Hati, próbując odzyskać swój zwykły animusz. – Gdy minie czas snu, zlecą się tu wszyscy z promienia dziesiątek kilometrów, pragnąc obejrzeć siebie i swoich bliskich w świetle Ikariego. Źródło światła z pewnością wywoła zamieszki. Za kilka godzin musi go tu nie być, a skoro jego, to i nas.

 

Rei cały czas chłonęła oczami to własne odbicie, to nowy wizerunek Księżyca. Była zachwycona światłem, kolorami, samym patrzeniem i wiedziałem, że zrobi wszystko, by ujrzeć więcej i przynieść jasność oraz barwy do swego Królestwa za wszelką cenę. Wszak to moja bliźniaczka. Hati sprawiał wrażenie, jakby obudził się w nim zwierzęcy instynkt, nie, dużo pierwotniejszy, instynkt przynależny nawet każdej roślinie – potrzeba światła, światła i ciepła. Schelerowski pęd życiowy. Nawet tak podstawowe, błahe potrzeby były tam nieznane, zapomniane tak dawno, że niewiele ich zostało w genach jakichkolwiek żywych istot Królestwa Niebieskiego. Ale Księżyc i Hati pochodzili spoza mojej ojczyzny. Tylko to, że me światło budziło w nich pierwotne instynkty życia, dawało mi nadzieję. Na to, że lodowo – kamienna skorupa wokół serca, duszy i wspomnień Księżyca skruszeje choć na tyle, by pozwolił wyciągnąć się z mroku.

 

– Przygotujcie się – rzucił nieznoszącym sprzeciwu tonem Hati ku Księżycowi i Rei; mnie złapał mocarną łapą za ramię i pociągnął w kierunku wielkich drzwi. – My sobie pogadamy.

 

Zabrał mnie do swojej komnaty, niewielkiej w porównaniu z resztą pałacu, pełnej przedmiotów, przy których tkwiłem w dzieciństwie godzinami, dotykając ich z fascynacją. Wreszcie mogłem spełnić swe dziecięce marzenie i spostrzec je: sczerniałe wróżebne kule, modele wielkich galaktyk, zadbane, długie i ostre miecze, topory oraz wymyślne bronie dwuręczne, długie łuki i cienkie, paraliżujące strzały. Hati był przebiegłym, wysoce inteligentnym łowcą; żadne stworzenie, które pragnął upolować, nie miało szans. Dzięki polowaniom nie zatracił własnej natury i zapewniał mięso sporej części Królestwa. Widziałem jednakże, że bronie od dłuższego czasu były nieużywane, choć wciąż pielęgnowane. Jako, że nic już nie rodziło się w pogrążonym w zimnym mroku Królestwie Niebieskim, najprawdopodobniej zaczęło brakować zwierzyny.

 

Wilkołak wskazał mi aksamitny fotel, nieco potargany, ale czysty, sam usiadł na swoim wąskim, długim łóżku. Wszędobylska czerń mimo, że oddzielało mnie od niej błękitne światło, zaczynała mi przeszkadzać, wywołując mdłości i zawroty głowy. Przeciwstawienie się żywego oznakom martwoty. Wampiry o tym mówiły. Nie chciałem słuchać.

 

– Wszystko w porządku, Ikari?

 

– Jestem tylko zmęczony.

 

Hati uśmiechnął się ironicznie, ale nie drążył tematu.

 

– W jaki sposób masz zamiar nas stąd wyciągnąć? – spytał.

 

– Wampiry Księżycowe zainstalowały w mojej głowie coś jak odbiornik obrazów w umyśle, taką kamerę na myśli. Mają na bieżąco obraz tego, co się dzieje. Ich przywódca, Jess, wyśni nas, tak jak mnie wyśnił narzuconym snem Księżyc. To jedyny sposób, innego nie znalazłem. Miałem… masę szczęścia… że Wampiry zdecydowały się mi pomóc. Rytuały kosztują ich wiele wysiłku.

 

– Miałeś szczęście czy czymś im zapłaciłeś?

 

Posłałem mu niechętne spojrzenie. Jego postać rozmazywała mi się w oczach, a światło wydobywające się ze mnie ledwo dostrzegalnie migotało.

 

– Chcieli zobaczyć noc. To nocne istoty. Cierpią w świetle.

 

– Tylko noc? – był chytry. I jako stworzenie nocy znał jemu podobnych, zwłaszcza naturalnych wrogów – Wampiry.

 

– Księżyc – mruknąłem z rezygnacją. – Obiecałem im, że wyciągnę stąd Księżyc.

 

– A gdyby ci się nie udało? – w tonie jego głosu dało się słyszeć dozę podziwu dla mojego poświęcenia, które przeczuwał. Splotłem ciasno ręce na piersi, bo zauważyłem, że drżą.

 

– Zabiłyby mnie. Tak odzyskałyby choć część swej specyficznej, utraconej na rzecz tej wyprawy mocy. Tylko ona pozwoliła im przeżyć w świetle tak długo.

 

– Co to za moc?

 

Milczałem przez chwilę.

 

– Światło księżyca – mruknąłem w końcu.

 

Wilkołak zmarszczył brwi i nachmurzył się; wyglądał upiornie groźne, choć pewnie nie zdawał sobie z tego sprawy. Zacząłem się cieszyć, że nie dostrzegam go zbyt wyraźnie.

 

– Powiedz wszystko od razu – warknął. – Nie zmuszaj mnie do dopytywania.

 

– Nie mogę. Zabroniły mi rozmawiać o istotnych dla nich rzeczach z kimkolwiek, a już zwłaszcza z Wilkołakiem.

 

Hati wydał z siebie zwierzęcy, ponury pomruk, który dotarł do mnie dziwnie, jak przez źle dostrojone radio.

 

– Wiem, że muszą mieć w tym interes o wiele większy niż kilka chwil pośredniego patrzenia w mrok i kontakt z Księżycem w nowiu. Plan awaryjny, gdyby to szaleństwo, które urodziło się w twojej głowie, było jeno czystym wariactwem. Wznowienie cyklu dnia i nocy. Dobrze, że mamy mnie – warknął z mocą; wiara w siebie i to, że jest potrzebny, dodawała mu sił, tak jak mnie odbierał je mrok wokół.

 

– Musimy wyjść jak najszybciej – powiedziałem słabo; z przerażeniem dotarło do mnie, że widzę Hatiego coraz mniej wyraźnie, bo moje światło gaśnie. Pogrążenie się w zupełnym mroku, jaki przywitał mnie w lesie, jawiło mi się niby kat z gigantycznych ostrzem, które zawisłoby nad moją głową, doprowadzając mnie albo do śmierci, albo szaleństwa.

 

Wilkołak wstał i podniósł mnie bez trudu z fotela.

 

– Dasz im znak i po jakim czasie to nastąpi?

 

– Po kilku minutach – odrzekłem słabo.

 

– Więc daj go tym krwiopijcom.

 

Niemal wyniósł mnie z sali, podczas gdy wyobraziłem sobie sygnał: morze w czasie burzy; było wtedy ciemne i wzburzone, za co Księżycowe Wampiry je uwielbiały. Bez reszty pogrążyłem się w tym obrazie, choć chybotanie wyimaginowanych fal tylko pogarszało mój stan. Księżyc i Rei znajdowali się w salonie; Rei była blada i ledwo stała na nogach. Księżyc miał małą, podręczną torbę i coś przedziwnego na głowie; kompletnie nie pasowało to do czerni wokół, ale już tak osłabłem, że zniknęło w zapienionych falach ciemnoszarego morza.

 

Tonąłem w słonej wodzie, oczy i skóra płonęły, płuca paliły… Zalało mnie światło… Poczułem się, jak gdybym był jedną wielką, zakażoną raną trawioną przez ogień. Ból odbierał mi zmysły i jasność myśli, pozostawiając tylko pragnienie powrotu do mroku i zdechnięcia tam, niczym jakieś plugastwo wczołgawszy się pod zimny, wilgotny kamień, skrywający szlam i zgniliznę…

 

– Ikari.

 

Potworny ból nie mijał ani nie zmieniał natężenia; zorientowałem się, że mam otwarte oczy, ale otaczała mnie jedynie nieznośna biel.

 

– Ikari, musisz tego chcieć. Pragnąć światła. Inaczej zniszczy cię jako intruza. Zrób tak, jak za pierwszym razem.

 

Spróbowałem wyciągnąć z ognia cierpienia i jasności tamto uczucie, tęsknotę za światłem, choć było kompletnie zdeformowane przez odnowioną pamięć mroku. Tocząc walkę z samym sobą, pomyślałem nagle o Rei, Hatim i Księżycu, sprowadzonych przeze mnie w tę katorgę. Troska wzmocniła nadzieję, którą obudzona we mnie ciemność próbowała pożreć. Ból ustąpił. Zacząłem dostrzegać kształty wokół siebie. Po dłużącej się niemiłosiernie chwili dostrzegłem twarz Jessa, przyglądającego mi się z chłodną życzliwością.

 

– Żyjesz. To ci niespodzianka.

 

– Gdzie reszta? – wykrztusiłem, siadając; znajdowałem się w koszu niczym spod balonu na ciepłe powietrze, podwieszonym pod brzuchem olbrzymiego Smoka; to dzięki Smokom Wampiry mogły kołować nad Królestwem Niebieskim, skąd miały możliwość oddziaływać na sny jego mieszkańców. Jess podał mi zimną, twardą dłoń i postawił na nogi. Wskazał za naszego Smoka, gdzie drugi, odrobinę mniejszy, niósł kosz z dwoma Wampirami i trójką moich towarzyszy. Rei pomachała mi entuzjastycznie, choć była podtrzymywana przez jednego z krwiopijców.

 

Smoki, oba ciemnozielone, pruły bezszelestnie szare niebo potężnymi, skórzastymi skrzydłami. Wychyliłem się przez kosz. Pod nami musiała rozciągać się kraina Or’ahok[10], znajdująca się najbliżej Królestwa Niebieskiego, stąd nie tak jasna, jak pozostałe kraje; oceniłem to jedynie po szarym niebie, krajobrazy pod nami zbyt szybko się zmieniały, zlewając w barwną smugę. Mimo jeszcze znośnego natężenia jasności mrużyłem oczy, kompletnie oślepiony. W obliczu wszechobecnego wokół światła moje własne przestało być widoczne bądź zgasło, nie potrafiłem tego ocenić w parnym, nieskończonym dniu. Wspomnienie mroku pierzchało błyskawicznie.

 

– Ulecieliśmy spory kawał – przyznał Jess. – Smoki źle znosiły tę przedziwną przestrzeń nad Królestwem. Zmierzamy ku Morzu Północnemu, do portu. Stoi tam moja galera.

 

– Musimy dostać się na Ziemię. Powinniśmy lecieć w drugą stronę – stwierdziłem z naciskiem.

 

– W porcie są też Plejadianie. Lecimy w doskonałą stronę, Ikari. Zaufaj mi, nie byłem, nie jestem i nie będę twoim wrogiem.

 

Odwrócił się ode mnie i spoglądał w kierunku, ku któremu zmierzaliśmy. Był nieco wyższy ode mnie; wciąż długie, lecz zniszczone włosy i szczupłą, zapadłą twarz o ciemnych oczach z podłużnymi źrenicami chował pod kapturem grubej, ognistoczerwonej szaty. Widziałem, że drżą mu ramiona; był bardzo słaby. Niesamowicie się dla mnie poświęcił. Hati miał rację; pomagał mi, mając nadzieję na korzyść własną i swego umierającego gatunku. Istoty, którym grozi wyginięcie, zawsze są zdolne do bezlitosnych poświęceń. Sam stanowiłem tego przykład, tyle, że starałem się poświęcić co najwyżej siebie. Po latach przebywania z Jessem doskonale wiedziałem, że znacząco różnił się w tym ode mnie. Jednak właśnie dzięki jego bezdusznej determinacji mogłem dostać się ponownie do Królestwa. Dlatego podjąłem ryzyko spotkania się w przyszłości ze sprzecznością naszych interesów. Miałem tylko nadzieję, że rzeczywiście jest tak, jak twierdził Jess i nie planował krzyżować moich szalonych prób przywrócenia światu cyklu dnia i nocy. Wbrew pozorom był idealistą i miałem nadzieję, że przynajmniej pozwoli mi spróbować, nim weźmie sprawy w swoje ręce.

 

Balansowałem na ostrzu topora, ale pchnąłem już machinę w ruch, nie mogłem zawrócić. Kusząca wizja skrycia się w mroku, która narodziła się we mnie w palącej od nowa skórę, zmysły i umysł jasności, traciła na sile. Czułem, jak zbyt ciepłe, ale żywe światło dokarmiało mój skonany organizm i nadawało wyrazistości myślom.

 

– Nie sądziłem, że w ogóle uda ci się wyciągnąć stamtąd Księżyc, a co dopiero, że tak prędko – mruknął Jess. Podszedłem do niego i wpatrzyłem w smukły pysk unoszącego nas ku Morzu Smoka; miał chorobliwie wybielone, lecz pełne zachwytu oko. Zachwytu jedynego w swoim rodzaju, przynależnemu jedynie istotom obdarzonym skrzydłami – wolnością nieskrępowanego parcia przez przestrzeń.

 

– Gdybym nie zmienił się w żywą żarówkę, z pewnością trwałoby to dłużej i zapewne w ogóle by się nie udało, zważywszy na fakt, jak szybko ciemność mnie wykończyła – zauważyłem.

 

– Nie mam pojęcia, jak to się stało, że zacząłeś świecić. Nijak się do tego nie przyłożyliśmy, wierz mi. To musiało być w tobie albo w tej ziemi. Ziemi Królestwa Niebieskiego.

 

Milczeliśmy chwilę; w gorącym, suchym powietrzu szukałem zapachu morskiej bryzy, znaku zbliżania się do celu, choć zdawałem sobie sprawę, że na to jeszcze za wcześnie. Smok przemieszczał się tak prędko, że w sekundę pokonywał setki kilometrów jasnej przestrzeni zewnętrznego kosmosu, stąd miałem kompletnie zaburzoną orientację w terenie.

 

– Nie spodziewaj się zbyt wiele po Księżycu – powiedziałem nagle, jakby coś we mnie chciało usprawiedliwić tę zgaszoną, zimną, smutną istotę, którą przywiodłem z sobą do rozpalonych nadmiernym, nieustającym światłem krain.

 

– Po nim nie spodziewam się niczego, Ikari. Za to po tobie spodziewam się niezmiernie dużo, bo jesteś inwestycją, w którą włożyłem mnóstwo własnej mocy. Ale ty wiesz, na co się porwałeś. Jesteś dość niezwykły, zdajesz sobie sprawę? Nie dlatego, żeś odważny bądź głupi, leząc w mrok z płonnymi nadziejami. Dlatego, że tkwi w tobie jakiś instynkt, wsparty twym wieloletnim uporem, który cię nie zwiódł.

 

Nie odpowiedziałem. Nie chciałem zastanawiać się nad tym, co robię; pragnąłem działać. Dlatego droga nad Północne Morze niepomiernie mi się dłużyła. Niebo coraz bardziej jaśniało i rozpalało się, jakbyśmy zbliżali się do jakiejkolwiek gwiazdy, ale to było złudzenie. Po prostu oddalaliśmy się od Niebieskiego Królestwa, jedynej krainy, czy też, jak nazwaliby je mieszkańcy wewnętrznego Wszechświata, jedynej planety pogrążonej w mroku. Parzące powietrze drażniło, ale powoli, po ponad godzinie, zaczęła przez nie przenikać zbawcza bryza, nadając mu jakiejkolwiek wilgotności. Gdy Jess podał mi przeciwsłoneczne okulary, mieliśmy Morze tuż za horyzontem. Skryłem porażone jasnością nieba oczy za ciemnymi szkłami. Widok Białego Morza, okalającego zewnętrzny Wszechświat, mógł wypalić najbardziej przywykłe do światła źrenice.

 

Ujrzałem je w końcu, czując ucisk w gardle; to był jedyny w swym rodzaju, niewiarygodny widok. Księżyc i Hati zapewne znali go, choć nie tak rozpalony światłem, z czasów, gdy jeszcze obok jasności istniała tu ciemność, ale zastanawiałem się, jakie wrażenie wywrze na Rei. Morze stanowiło granicę Wszechświata; rozognionymi, śnieżnobiałymi falami uderzało o białe, ogromne plaże, gdzieniegdzie płonące z wszechobecnego żaru popielatymi płomieniami pod rażącym bielą niebem.

 

Nie spotkałem nikogo, kto przekroczył Białe Morze, ale krążyły legendy, że jest to możliwe. Zbliżaliśmy się błyskawicznie do portu umieszczonego na cyplu zwanym ironicznie Krą. Pomiędzy przeróżnymi łajbami dostrzegłem olbrzymią galerę Jessa. Smoki twardo wylądowały na pokładzie, grzmocąc ogonami o burtę z przeżartego solą, nadmorskiego, kremowego drewna. Znaleźliśmy się na statku mającym setki metrów średnicy. Wszędzie stały purpurowe namioty, leżały zwinięte, żółte żagle i wyrastały kremowe nadbudówki. Dostrzegłem dziesiątki Wampirów, kilku Aniołów, Smoka przy odległej burcie i jednego Elfa z Gór Białych. Wylądowaliśmy nieopodal gigantycznego, czerwonego namiotu, w którym odbywały się posiedzenia, narady i oficjalne posiłki (warto mieć na uwadze, jak wygląda posiłek Wampirów). Zapewne tam czekali na nas Plejadianie.

 

– Ikari! Na zapomniany błękit, jakie to piękne! – Rei rzuciła mi się w ramiona, zachwycona światłem i krajobrazami, ale i trochę oszołomiona upałem; miała dość błędne spojrzenie i niezdrowo rozpalone policzki. Księżyc i Hati podeszli do nas powoli, z niezgłębionymi wyrazami twarzy, jakby obawiali się emocji, które mogą z nich ujść. Wielkie oczy Księżyca nabrały wyrazistości i fosforyzującego koloru, jakby kochały jasność. Wreszcie zobaczyłem wyraźnie to, co miał na głowie; był to skrzący się diadem z księżycem na szczycie, stworzonym z gigantycznego diamentu. Symbol wcielenia Nocy. Jess skłonił się przed nim nisko.

 

– Jestem niezmiernie wdzięczny, że pozwoliliście poprowadzić się temu narwanemu młodzieńcowi. Czułem się w tym nieco osamotniony i żywiłem obawę, iż kompletnie zwariowałem.

 

Hati obdarzył go kwaśnym uśmiechem, jakby miał o nim dokładnie takie zdanie. Jess gestem zaprosił nas do czerwonego namiotu. Złapałem Rei pod ramię i wciągnąłem w nieznacznie schłodzone, karmazynowe wnętrze. Przypominało ascetyczny namiot weselny; śliska podłoga, podłużny stół ciągnący się kilkadziesiąt metrów przez cały namiot, z wieloma zlewami i kranami przez całą długość, karłowate i szkaradne, ale jednak jakimś cudem utrzymywane przy życiu rośliny pod ścianami. Przy samym środku stołu, gdzie stały wielkie misy z krwistą substancją, stała delegacja Plejadian; mieli czerwone szaty, niewiele jaśniejsze od Jessa. Świadczyło to, że należeli do szczepu zajmującego się kontaktem z istotami, których domeną był Chaos, między innymi Smokami i Wampirami. Zewnętrzny Wszechświat nie miał gęstości, a raczej wszystkie były w nim zlane, toteż Plejadianie posiadali piękne, splecione z ich wizerunków z różnych gęstości wewnętrznego Wszechświata oblicza. Ich ciemnoszare twarze o głęboko osadzonych, podłużnych oczach, wysokich czołach oraz arystokratycznych rysach budziły zaufanie i życzliwość. Skinęli nam głowami, przykładając długie dłonie do serc. Plejadian w podszytej złotem szacie zwrócił się z szacunkiem do Księżyca.

 

– Jesteśmy zaszczyceni twym widokiem, wcielenie Nocy. Obawialiśmy się, że przepadłeś jak twoi bracia i sama noc, zdaje się, bezpowrotnie. Jesteśmy Drugą Gwardią szczepu czerwonego. Nazywam się Vi–Dal. Odpowiadam bezpośrednio przed Szazu, który niedawno został naszym Przewodnim.

 

Księżyc wciąż nie okazywał żadnych emocji, jakby nadal tkwił w swojej mrocznej, pustej sali tronowej. Broni się, pomyślałem. Broni się przed nadzieją, światłem, które musiały wzmagać pragnienie odzyskania pamięci. Niezależnie od tego, czy chciał sobie przypomnieć to, co jedynie migało w jego snach, był wcieleniem nocy, najwyższym i jednocześnie ostatnim z Mrocznych Elfów, a ich domena to ciemność.

 

– Wciąż nie do końca pojmuję, w jaki sposób Ikari omamił mnie i Wilka, ale także jestem rad, widząc was – odrzekł tonem bez wyrazu, przykładając sztywno rękę do serca, jakby ten gest instynktownie wydobył się z mroków jego pamięci, lecz nie niosąc z sobą jego zrozumienia.

 

– Och, tak, Ikari – Vi–Dal uśmiechnął się do mnie promiennie. – Przebył chyba każdą zamieszkałą planetę we Wszechświecie, uprzykrzając wszystkim życie usilnym poszukiwaniem sposobu na rozświetlenie Królestwa Niebieskiego. Pamiętam, jak na Ziemi uznano, że mówi o chrześcijańskim niebie i wyznawcy tej religii zostali zdjęci strachem, że oto Niebo zapadło się w mrok.

 

Obdarzyłem go zażenowanym uśmiechem; zdjęci strachem to wyjątkowo delikatne stwierdzenie.

 

– Nieporozumienie – mruknąłem. – Na szczęście pomogli mi wasi bracia opiekujący się ludźmi.

 

– Także i teraz mój lud ci pomoże – zapewnił mnie Plejadian. – Tym razem uczyniłeś coś naprawdę wielkiego i szukasz drogi do czegoś jeszcze większego. Wsparcie cię to nasz obowiązek i zaszczyt.

 

– Cóż takiego wielkiego zrobił? – spytał Hati; w czerwonym świetle wyglądał niesamowicie majestatycznie i groźnie. – Znalazłszy drzwi w naszym domku z piernika, zabrał nas na wycieczkę. Wywlekł w jasny dzień Noc i Wilkołaka w stado wilków przebranych za owieczki. To raczej wielka gafa.

 

Jess zdjął kaptur i obdarzył go zimnym, pełnym chytrego namysłu spojrzeniem.

 

– Zaświecił błękitem, Wilku – rzekł. – Błękit zaginął wraz ze światłem Królestwa Niebieskiego. Nawet w samym środku wewnętrznego Wszechświata go nie ma. Ludzie zapomnieli, dlaczego ich planeta nazywana była niebieską. Błękit ZAGINĄŁ, nie zniknął, co Ikari udowodnił, gdy zajaśniał niebieskim światłem w miejscu, gdzie żadne nie istnieje od wieków. Legendy o Królestwie Niebieskim zgadzają się co do tego, że nie jest ono martwe, póki można znaleźć w nim błękit. Jak wiesz, w żaden sposób nie mogliśmy się dowiedzieć, czy istnieje tam coś niebieskiego. Ani my, ani wy. Jestem pewny, że znasz te podania, Wilku. Tak samo jak Księżyc. Ale czemu udajecie, że nic się nie stało? Że nic się nie dzieje? Widzę w tobie zapał, burzącą się krew, a mimo to…

 

– Usiądźmy – powiedział dobitnie Vi-Dal, gdy Hati zrobił krok w stronę Jessa; porównując ich postury i siły, Wilkołak rozniósłby Wampira na strzępy, co zresztą leżało w jego naturze. Księżyc usiadł pierwszy, nagle rozbrajająco swobodny; pogodnie zanurzył jedną z czarek ze stołu w wazie pełnej wampirzego, krwistego alkoholu i wychynął ją do dna. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem; biła od niego lekka bezmyślność, jakby uderzył się w głowę. Jeden z przybocznych Wampirów Jessa odsunął Rei krzesło i podał jej schłodzoną na tyle, ile potrafili ją wystudzić wodę. Zająłem miejsce pomiędzy nią a Księżycem, naprzeciwko bardzo szczupłego Plejadiana, który namiętnie przyglądał mi się niezmiernie jasnymi oczyma.

 

– Przeanalizujmy fakty – kontynuował Vi–Dal swoim melodyjnym, uspokajającym głosem. – Okazało się, że Ikari, obdarzony zaufaniem i wsparciem Wampirów, nie jest szaleńcem, a nowatorem, osobą, którą nasza rasa nazywa Przyjacielem w Podróży. Mocą przeznaczenia bądź instynktu, gdyż my nie uznajemy przypadków, jego misja błyskawicznie się powiodła, dodatkowo ujawniając przychylność Królestwa Niebieskiego. Dlatego jestem pewny, że Ikari powinien kontynuować podążanie za swoim niekonkretnym, ale właśnie dlatego cennym planem i zejść wraz z Księżycem oraz towarzyszami na Ziemię. Możemy zabrać was do wewnętrznego Wszechświata; z przeprowadzeniem przez wszystkie gęstości byłby problem, co wcielenie Nocy i Wilk z pewnością wiedzą. Zbudowaliśmy międzygęstościowy most na Ziemię, dzięki czemu będziemy mogli z szóstej gęstości wysłać was od razu do trzeciej, choć most nie chroni przed gęstościowymi transformacjami. A w ludzkiej gęstości zobaczymy, co stanie się dalej.

 

– Wychodzicie z błędnego założenia – odezwał się niespodziewanie Księżyc. – Jak gdyby moja obecność tutaj oznaczała, że zstąpię za dzieciakiem jak za duchem świętym na Ziemię, by nieść słowa ciemności. I szukać gwiazd, a nawet jej, Słońca, które w tajemniczych okolicznościach zniknęły, choć wszystko świeci jak pięćset watowa żarówka. Podczas gdy prawda wygląda tak, że wrzucony gwałtem w mój sen, do Królestwa wrócił Ikari, oświetlił mnie i naprawił, a potem nie dał zbyt wielkiego wyboru, jak wyjść za nim. Natychmiast Smok, najszybsze stworzenie Wszechświata, porwał mnie aż nad Morze Północne, by za błogosławieństwem Wampirów oddać Plejadianom i wysłać na Ziemię w idiotycznym, chorym zamyśle. Po prostu przygrzało wam to potwornie jasne, parzące powietrze, przeżarło wam umysły, tak to sobie tłumaczę, dlatego traktuję to wszystko z pobłażaniem.

 

Nabrał kolejną czarkę trunku i wychynął. Nikt inny nie pił; sam miałem przedziwny opór wobec krwistej substancji, choć nie raz kosztowałem tego typu wampirze specjały. Nagle zdjął mnie blady strach i jednocześnie jakiś przekorny, pozytywny impuls. Księżyc wyczuł moje emocje i spojrzał na mnie przenikliwie, a potem obdarzył pełnym niedowierzania, lodowatym wzrokiem Jessego i Plejadian. Czarka wypadła mu z ręki.

 

– W imię wyższego dobra, Księżycu, zapewnimy naszemu założeniu autentyczność – stwierdził z pokorą Jess; wyglądał na rzeczywiście skruszonego tym, co uczynił. Mroczny Elf przechylił się przez krzesło i upadłby bez świadomości na ziemię, ale złapali go dwaj przyboczni Jessa. Zanieśli bezwładne ciało na miękką skórę jakiegoś futrzanego zwierzęcia (z taką ilością futra na pewno wyginęło), leżącą u wejścia do namiotu.

 

Kompletnie wytrąciło mnie to z równowagi, byłem zagniewany na Jessa i Plejadian, że przez ich bezwzględność z pewnością straciłem zaufanie przybranego ojca. Jednocześnie coś mówiło mi, iż działy się słuszne rzeczy. Przeczucie podobne do tych towarzyszących mi odnośnie błękitnego światła, gdy wydobyło się ze mnie w mroku.

 

Hati siedział nieporuszony, z niezgłębionym wyrazem twarzy. Z wewnętrznego rozdarcia nie zdołałem się odezwać. Vi–Dal przyglądał mi się chwilę i najwidoczniej pojął, co się ze mną dzieje. Uśmiechnął się z aprobatą, po czym zwrócił się do Wilkołaka.

 

– Chcesz się napić? – spytał po prostu z szalenie prostą, zgrabną aluzją.

 

Hati nie zmienił wyrazu twarzy. Czyżby każdy przy tym stole miał swój plan? – pomyślałem. Może nawet Rei? Przecież tak naprawdę żadnego z obecnych nie znałem dogłębnie, bo zbyt krótko. Te myśli oszałamiały mnie, ale mimo wszystko wciąż dominowało nad nimi spokojne, pozytywne przeczucie.

 

– Nie – odpowiedział Wilk czarująco spokojnie. – Wilkołak nie przeżyje bez umiłowanej pełni. Zrobię wszystko, co trzeba, by znów ją ujrzeć.

 

– Więc zbieramy się do drogi.

 

– Chwileczkę… tak bez żadnego planu? – Rei, mimo że najbardziej nowa w zaistniałej sytuacji, przejawiła rozsądek, który wszyscy porzuciliśmy na rzecz instynktów, nadziei i przypuszczeń.

 

– Ikari jest naszym planem, a jego są ludzie, więc po prostu zmierzamy na Ziemię – odrzekł Jess. Popatrzyłem na niego ze zdziwieniem.

 

– Idziesz z nami? – spytałem z niedowierzaniem. – Jak chcesz wytrzymać w plastycznym świetle trzeciej gęstości?

 

– Dziękuję za troskę, Ikari, ale poradzę sobie – mruknął, po czym wstał i zwrócił się do głównego Plejadiana. – Wyprowadzić wasz statek?

 

– Nie ma na co czekać – Vi–Dal zdawał się lekko zaniepokojony własną determinacją. Nawet jeśli sam tego nie rozumiał, ja pojmowałem. Przeżywszy wiele lat w kompletnym mroku posiadałem ogromną determinację do rozproszenia go. Oni wszyscy tutaj byli gotowi na wiele, by móc skryć swe porażone nieustającym, palącym światłem umysły i ciała w ciemności, nawet, jeśli nie do końca zdawali sobie sprawę, na jak wiele. Oni umierają, pomyślałem i myśl ta po raz pierwszy we mnie uderzyła; teoretycznie życiodajne światło wypalało ich siły i kaleczyło myśli. W Królestwie Niebieskim nie dało się dostrzec umierania, a dodatkowo chłód trzymał w trzeźwości umysły i hamował rozkład. Tam mimo unoszenia się wszędzie zapachów towarzyszących obumieraniu, nie cuchnęło tak śmiercią, jak tutaj, w oślepiającym świetle gwiazd, które zaginęły.

 

Wraz z Hatim oraz Rei podeszliśmy do złożonego u wyjścia z namiotu Księżyca. W pełnym, oślepiającym świetle z zewnątrz wyglądał wręcz oszałamiająco. Nim Mroczne Elfy uległy samozagładzie, bardzo trudno było ujrzeć któregoś za dnia i nie skrytego pod głębokim kapturem, stąd o ich niezwykłym wyglądzie krążyły raczej legendy niż fakty. A jednak okazały się prawdziwe, a może i nawet nie wystarczające. Perłowa skóra na nieco upiornej, jak u Wampirów, lecz elfio pięknej twarzy Księżyca skrzyła się, jakby utkana z najprawdziwszych księżycowych promieni. Jess dołączył do nas, wgapiających się nieco bezmyślnie w oblicze tego, którego, już można było bezsprzecznie to stwierdzić, zwyczajnie porwaliśmy z ciemności, w której szukał ukojenia, choć wątpiłem, by znalazł.

 

– Pamiętam go – Jess zdawał się mówić wbrew sobie, z wyraźnym trudem. – Urodziłem się naprawdę dawno temu, chwilę, nieliczne lata przed zagładą Mrocznym Elfów oraz tym, jak zniknęły gwiazdy i odeszła Noc. Teraz to tylko posąg, marmurowy, zimny, martwy posąg. Pamiętam, że się śmiał. Miał zmarszczki od nieustannego uśmiechania się. Biła z niego moc i światło. Patrzycie w wygasły żar. Zachwycacie się właśnie popiołem.

 

Bezceremonialnie przekroczył Księżyc i wyszedł na zewnątrz, a za nim delegacja Plejadian. Ten o jasnych oczach zatrzymał się przy mnie.

 

– Pomóc wam? – spytał życzliwie, po czym Księżyc nagle uniósł się w powietrze pod wpływem mocy Plejadiana. – Chodźcie, zaprowadzę was na statek.

 

Uśmiechnął się do mnie, jakby mnie znał, choć nie przypominałem sobie, bym wcześniej go spotkał. Wyszliśmy na palące, śnieżnobiałe światło zalewające kremowy pokład. Jasność znów zraniła moje oczy i wwierciła się w umysł, lecz jednocześnie dożywiła mnie; czułem, jakbym rósł w zatrważającym tempie, a mój mózg poszerzał obszary wiedzy. Gdy szliśmy w kierunku olbrzymich hangarów, majaczących na drugim końcu galery, przyjrzałem się uważnie Rei i Hatiemu, zastanawiając, czy czują coś podobnego. Wilkołak wyglądał zdrowo i w pełni sił, choć wewnętrzny ogień, który go trawił, nie miał nic wspólnego ze światłem. Moja siostra wciąż jeszcze zdawała się oszołomiona zarówno fizycznie, jak i psychicznie jasnością, lecz także można było dostrzec w niej to specyficzne dożywienie, niczym u rośliny, którą po bardzo długim pobycie w cieniu wystawiono na słońce. Na naszą skórę padało skrzące się odbicie ze skóry Księżyca. Czułem się kompletnie surrealistycznie, choć przecież znałem świat skąpany w świetle od setek lat. Być może sprawiło to wymieszanie przeze mnie tych dwóch rzeczwistości, królestwa ciemności i krain światła.

 

– Surrealizm to ludzkie pojęcie – wyrzekł nagle Plejadian; no tak, mógł przecież słuchać naszych myśli. – Lubisz ludzi, czyż nie?

 

– Podoba mi się to, jak niewiele wiedzą o rzeczywistości, a jak bardzo potrafią odbiec od każdej, tworząc zupełnie nowe i innowacyjne, choć w całym Wszechświecie, którego w ogóle nie znają, jest ich tyle rodzajów – odparłem.

 

– Tak, ludzkość to niezwykła istota, która zapomniała, kim jest. Oni to wszystko znają i wiedzą, a nawet jeszcze więcej, a tworząc, po prostu sobie przypominają, wiesz? – mruknął, śmiejąc się. Hati zmarszczył brwi, uważnie przyglądając się profilowi Plejadiana.

 

– Znam cię – stwierdził po chwili ciszy, w której minęliśmy grupę Wampirów skupioną wokół wysokiego Anioła o jasnoszarych, wielkich skrzydłach. Skrzydlaty, wlepiwszy zielone oczy w lewitujący Księżyc przyłożył z niedowierzaniem smukłą dłoń do ust, odwracając się za nami, ale nie wyrzekł ani słowa ani nie ruszył się z miejsca.

 

– Owszem, znasz mnie, Wilku – przytaknął pogodnie Plejadian. – Zna mnie także Księżyc oraz Ikari, choć nasz młody, elfi geniusz zupełnie mnie nie pamięta.

 

I nagle dotarło do mnie; przypomniały mi się te dziwaczne, niezwykle jasne oczy. Kiedy widziałem je ostatni raz, należały do człowieka, który sam stworzył niepowtarzalną rzeczywistość w powieści znanej na niemal całej Ziemi.

 

– Na wszelkie gwiazdy! Użytkowałeś tamtą ludzką duszę! – moje zadziwienie nie wiązało się z tym dość powszechnym zjawiskiem, a moją własną nieświadomością, gdy przez pewien czas przebywałem z tamtym pisarzem, również pomieszkując w ludzkiej duszy. Nie spostrzegłem w nim wtedy niczego więcej prócz wyjątkowo twórczej, ludzkiej jednostki.

 

– Och, tak, nie zorientowałeś się, kim jestem, natomiast ja doskonale cię widziałem. To było urocze, jak zachwycałeś się kreacjami Elfów, które znajdowałeś w podsuwanych ci przeze mnie książkach… Dzieła Tolkiena, saga o wiedźminie Sapkowskiego… Piękne, doskonałe kreacje… I już wtedy, dzięki twemu zachwytowi wiedziałem, że twoja młodość i wierność własnemu gatunkowi cię nie zgubi, a być może nawet zaprowadzi tam, gdzie tak pragniesz dotrzeć… – uśmiechnął się do mnie, jakbym był zachwycającym go zjawiskiem. – Ja też lubię w ludziach to, co ty, Ikari. Chciałem wtedy zobaczyć, jak to jest tworzyć… Jak to jest śnić na jawie. Chętnie zejdę z wami, jeśli przyjmiecie mnie do waszej uroczej drużyny. Mogę okazać się pomocny… – rzucił spojrzenie na Jessa, stojącego przed wysokim hangarem z surowca budowlanego trudnego do wyobrażenia dla mieszkańców wewnętrznego Wszechświata. Ściany wyglądały jak jedwab i poruszały się pod wpływem wiatru, ale w dotyku były chropowate i twarde, nie gorące, a jedynie letnie, koloru lekko zszarzałej bieli. Jess nazywał to lodem, choć prócz faktu, że jakkolwiek hamowało żar, nie miało z nim nic wspólnego.

 

Weszliśmy do wnętrza, chłodniejszego od powietrza na zewnątrz o kilkanaście cudownych stopni. Po zapadnięciu się pod ziemię mroku i gwiazd żadne z tworzyw nie potrafiło już nie przepuszczać promieni świetlnych. Statek Plejadian kąpał się w jedynie nieco stonowanej, ale tej samej jasności, co pokład galery. Dość zniekształcony, mało wyraźny owal majaczył przed nami. Musiał pozostać w formie z czwartej gęstości, stąd zdawał się niewyraźnym mirażem, jakby wybrakowany w przestrzeni pozbawionej gęstości, a o właściwościach wszystkich.

 

Towarzyszący nam Plejadian stanął przede mną, zagradzając mi drogę.

 

– Wybacz, Ikari, mój brak manier. Nie przedstawiłem się. Jestem Dion, szczep czerwony, Chaosu, jak wiesz. Miłuję ludzi, miłuję harmonię, którą gwarantuje samoporządkujący się Chaos i porządek rzeczy. Jestem prawy, dlatego zaufaj mi. Przechodzenie przez gęstości jest złożonym, bolesnym procesem, którego nie da się pominąć, ponieważ nie można inaczej przejść od waszych cząsteczek do trzeciogęstościowych atomów, niż przez cały proces transformacji. Pozwól się uśpić wraz z resztą. Jessa także uśpię. Zaopiekuję się wami, przecież tkwi to w naturze Plejadian. Obudzicie się na Ziemi.

 

– Ale… – Rei wychynęła zza mojego ramienia z zawiedzioną miną. – Nie zobaczymy tego… Gęstości… Wewnętrznego Wszechświata…

 

– Zabiorę cię na wycieczkę, młoda damo, gdy zakończymy tę narwaną, nieco szaloną misję, która jakoś sama z siebie bardzo nas wszystkich pospiesza. Wtedy powoli przejdziemy przez dekompresję każdej z gęstości, a nie w szalonym pędzie ku rzuceniu Księżyca na głęboką wodę. Teraz prędkość mogłaby zrujnować wasze umysły, gdyby pozostały przytomne. Obiecuję ci kosmiczną wycieczkę, jeśli teraz skupisz się na pomocy bratu i będziesz robić to, co najlepsze dla tej przedziwnej wyprawy. Kierując się, polecam, instynktem. Możemy się tak umówić?

 

Uśmiech, którym obdarzył moją siostrę, przepełniała taka szczerość i aprobata dla ciekawości świata, że trudno było mu nie zawierzyć. Kiwnąłem głową. Dion skinął jednemu z Wampirów, który przyniósł wazę z tą samą substancją, którą spojono Księżyc. Piliśmy po prostu z wazy. Smakowało krwią i tutejszym, cierpkim, słonym owocem, który mógłby uchodzić za nadmorski, maleńki, pomarszczony winogron. Widziałem Jessa, z czarką w dłoni, podającego ostatnie, tajemne instrukcje swym braciom. Waza zrobiła się nagle niezmiernie ciężka, z trudem podałem ją Rei. Obraz zamigotał, Dion znów się uśmiechnął, a potem wszystko zniknęło, choć pozostało światło. Nawet nieprzytomność nie przynosiła w tym świecie mroku.

 

*

Hati

 

Ocknąłem się nagle i gwałtownie, jakby ktoś mnie uderzył. Zmrużyłem oczy przed wszędobylską jasnością. Wyjrzałem przez najbliższe okno tego zdającego się płynnym statku. Mięśnie miałem gumowate, tak, że musiałem uczepić się okna, by utrzymać pozycję inną od leżącej.

 

Sunęliśmy przez biały kosmos drogą niczym galaktyczna autostrada. Mijaliśmy właśnie dwie wypalone światłem do popielatości, rozpadające się, martwe, lecz wciąż sczepione czule planety. Moją i Księżyca. To musiało wyrwać mnie z nieprzytomności.

 

– Póki słyszysz wołanie z domu, masz rodzinę, Hati – mruknął Dion zza moich pleców.

 

– Sköll[11]… Mój brat żyje? – wykrztusiłem.

 

– Jestem pewny. I podejrzewam, że jest ze Słońcem, gdziekolwiek ona się znajduje.

 

Zdążyłem tylko rzucić okiem na Księżyc, nim znów odleciałem.

 

Księżyc się nie obudził. Był na tym świecie sam.


[1] Istnieje siedem gęstości; pierwsza to pierwiastki i kamienie, w drugiej egzystują rośliny i zwierzęta, trzecia jest ludzka; czwarta, piąta i szósta istnieją poza postrzeganą przez nas rzeczywistością, zamieszkują ją specyficzne dla każdej z gęstości istoty; siódma gęstość należy do najwyższej siły, jakkolwiek ją zwać, np. Absolutem; jest to jedna z teorii ezoterycznych.

[2] Fryderyk Schiller, Co to jest historia powszechna i po co ją studiujemy?, przełożył Marek J. Siemek, [w:] http://filozofiauw.wdfiles.com/local––files/teksty–zrodlowe/Fryderyk%20Schiller%20–%20Co%20to%20jest%20historia%20powszechna.pdf , dostęp 08.11.2012.

[3] W mitologii germańskiej i nordyckiej Hati to jeden z synów Fenrira, wilk ścigający Maniego – Księżyc, by go pożreć(Artur Szrejter, Mitologia Germańska, Wydawnictwo Przedświt, Warszawa 1997, wydanie pierwsze).

[4] Imię zaczerpnięte z anime Neon Genesis Evangelion.

[5] Imię zaczerpnięte z anime Neon Genesis Evangelion.

[6] Miejsce, gdzie istnieje każda kiedykolwiek pomyślana przez jakiegokolwiek człowieka (i nie tylko) myśl; przestrzeń łącząca specyficznie trzecią oraz czwartą gęstość; znajduje się 90 centymetrów powyżej trzeciej gęstości; tam, po śmierci, o ile człowiek jest pogodzony z własną śmiercią i opuścił wymiar przyfizyczny, spełnia się swe pragnienia, by wyzbyć się tęsknot i móc pójść dalej; tam też egzystują i podróżują przeróżne byty brane za duchy.

[7] Pascal, Myśli, przekład Tadeusza Żeleńskiego, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1983, 264/63, s. 107.

[8] Pascal, Myśli, przekład Tadeusza Żeleńskiego, Instytut Wydawniczy PAX, Warszawa 1983, 184/484, s. 81.

[9] Jedne z istot zamieszkujących czwartą gęstość; rozwijają się pomagając w rozwoju innym, na niższym stopniu rozwoju; spełniają między innymi rolę aniołów stróżów ludzi.

[10] Dalekie Światło, nazwa pochodząca z modyfikacji słów hebrajskich.

[11] W mitologii brat Hatiego, ścigający Sol – Słońce; pożarcie Słońca i Księżyca przez synów Fenrira ma być początkiem Ragnaröku.

Koniec

Komentarze

Wpisuję się dla porządku, żebyś wiedziała, iż próbowałem, ale cóż, to tak dalece nie moja parafia… Kropkę nad i postawił Twój styl. Poległem.    Cóż, może inni, którym tematyka bliższa, coś konkretnego napiszą.

Będąc niemal w połowie, zdałam sobie sprawę, że z obowiązku czytam tekst, który niczym mnie nie zainteresował. Przykro mi, że musze to powiedzieć, ale nie dokończę tego opowiadania.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

     Doskonaly przykład prowadzącej do nikąd nudziarskiej nadszczegółowości.      Pozdrówko.  

Dobrze wiedzieć, że nie ma sensu nic z tym robić, bo bardzo mi się nie chce.

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Nowa Fantastyka