- Opowiadanie: DaVoodooShuffle - Nuklearna przygoda

Nuklearna przygoda

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Nuklearna przygoda

 

Nieprzerwaną od dziesięcioleci ciszę panującą na radioaktywnym rozlewisku zakłóciły dźwięki rytmicznej pracy wioseł. Skażona woda miała delikatną, zieloną poświatę, która odcisnęła na ekranie z trującej mgły cienisty zarys łódki rybackiej. Ten teatr cieni zatrudniał dwóch aktorów, jeden z nich mielił wodę wyszczerbionymi piórami wioseł, drugi z kolei zdawał się odpoczywać półleżąc wsparty łokciami o burty. To on właśnie wypowiadał swoją kwestię głosem zniekształconym przez membranę maski przeciwgazowej i cichym, jakby w obawie by nie uchybić gościnności ewentualnych mieszkańców bagna, przez które się przedzierali.

 

– Historia lubi się powtarzać. Kiedyś, setki lat temu, człowiek kolonizował nieznane. I kiedy myślał że widział już wszystko historia się zresetowała. Ciemność znowu zawitała do map. I tak jak kiedyś Marlow odkrywał Afrykę tak my teraz odkrywamy nasz własny kraj. I kto wie, może kiedyś go skolonizujemy i zamieszkamy na powierzchni na nowo. Ale – uniósł palec wskazujący – zanim do tego dojdzie mamy cos do zrobienia. Nadążasz, Bert?

 

Zapytany dwukrotnie skinął głową, odpowiadając pozytywnie na zadane pytanie. Chwilę później cień łódki zwolnił, wraz z syczącym dźwiękiem mułu rozgrzebywanego drewnianym sterem.

 

– To świetnie bo jesteśmy na miejscu. Wiosła stop!

 

Mężczyzna nazwany Bertem wciągnął wiosła do łodzi, odwrócił głowę i zapytał cicho, szeptem niemalże :

 

– Co to za miejsce?

 

– Oto – pierwszy aktor wstał i rozłożył ręce w teatralnym geście – nasz Kurtz.

 

 

Festiwal nuklearny, 1 sierpnia 2022 roku. Granica między Starą i Nową Erą. Wojna atomowa położyła kres latom spokoju. Uniesione przez wybuchy pyły przesłoniły słońce. Nastał czas Zimy Nuklearnej. Ci którzy dotarli do schronów przeżyli. Reszta nie miała tyle szczęścia. Zdziesiątkowana ludzkość zaszyła się w betonowych sarkofagach, na wiele, wiele lat.

 

 

Eden to największy schron atomowy na terenie Polski. Jego siedem kondygnacji wwierca się na ponad sto trzydzieści metrów w głąb ziemi. Cztery z pięter to przestrzeń mieszkalna, na której powierzchni żyje obecnie około siedemnaście tysięcy osób. Po niemal stuleciu funkcjonowania mieszkańcom udało się osiągnąć względną samowystarczalność. Ocalali inżynierowie zbudowali panele cieplne ,które umożliwiły kultywację niewymagających roślin sadowniczych, trzoda hodowlana rozmnażała się szybko, oczyszczalnie wody pracowały bez zarzutu. Nie brakowało prądu ani czystego powietrza. Brakowało cierpliwości. Edeńczycy przez pokolenia karmieni opowieściami o powierzchni chcieli wreszcie opuścić schron. Dlatego zaczęli przygotowania. Stworzyli nas, przebiśniegi, genetycznie zmodyfikowanych ludzi, w krwi których krążą przeciwciała neutralizujące promieniowanie. Wykazujemy różne stopnie kompatybilności z antytoksynami, dlatego podzielono nas na jednostki. Najmniej odporni na promieniowanie są śmieciarze. Zajmują się wywożeniem śmieci i nieczystości poza schron. Do ich obowiązków należy również grzebanie zmarłych i proste naprawy na górnych piętrach bunkra, gdzie znajdują się instalacje cieplne, generatory prądu i systemy oczyszczania powietrza. Potem są zwiadowcy, najliczniejsza grupa z maksymalnym czasem przebywania na powierzchni wynoszącym cztery do pięciu godzin. Patrolują okolice bunkra, sporządzają mapy, oznaczają miejsca, w których mogło ocaleć pożądane zaopatrzenie i okazyjnie przynoszą zwierzynę do celów badawczych. Na kolejnym stopniu drabiny są szperacze i stojący odrobinę wyżej zbieracze. Szperacze przeszukują miejsca wskazane przez zwiadowców, głównie ruiny, czasami bunkry i ocalałe zabudowania. Zbieracze z kolei wybierają się na dłuższe wyprawy łazikami, zaopatrując bunkier w lekarstwa, elektroniczny złom oraz tony ołowiu i betonu używane do łatania radioaktywnych przecieków. Zarówno szperacze jak i zbieracze wykazują kompatybilność z przeciwciałami rzędu siedemdziesięciu procent, co pozwala im spędzić pełne dwie doby na powierzchni.

 

Jest jeszcze jedna, elitarna jednostka. Nie posiada oficjalnej nazwy, według większości edeńczyków jest jedynie legendą, fantazją pijanych starców, którym życie pod ziemią poprzewracało w głowach. Ja też tak myślałem, dopóki sam nie stałem się jej częścią. Mam na imię Bert, mój poziom kompatybilności z przeciwciałami wynosi sto procent. Jestem całkowicie odporny na promieniowanie.

 

Moja historia? Całe moje pokolenie otrzymało zastrzyk przeciwciał w wieku pięciu lat. Po osiągnięciu pełnoletniości dostawaliśmy wezwanie na komisję lekarską, która badała kompatybilność z antytoksyną. Wstrzykiwali nam jakąś radioaktywną ciecz i obserwowali przez dwie doby, potem pozostało tylko czekać na wyniki. Wyniki nigdy nie przyszły, przyszła natomiast straż z rozkazem zaprowadzenia mnie przed oczy samego Pierwszego Strażnika. Moja historia zaczyna się w za drzwiami gabinetu tego potężnego człowieka, który dowodził wszystkimi przebiśniegami w całym Edenie. A dokładnie w momencie kiedy rozejrzałem się i zobaczyłem…

 

„Mirko? – pomyślałem – co ten stary szaleniec robi w gabinecie Pierwszego Strażnika?!” Mirko, tak ja, mieszkał w bloku C i był jednym z tych ludzi przed którymi przestrzega się dzieci. Nie pracował, znikał na całe tygodnie, a gdy się pojawiał był albo kompletnie pijany, albo opowiadał niestworzone rzeczy swoim podejrzanie kwiecistym językiem. Odezwał się pierwszy :

 

– Usiądź młodzieńcze – wskazał sękatym palcem na krzesło – Leonard zaraz przyjdzie.

 

– Leonard – powiedział chwilę później dowódca przebiśniegów stając w progu – woli jak tytułuje się go Pierwszym Strażnikiem. Dzień dobry Bert, witaj Mirko.

 

Pamiętam że w tym momencie przeżyłem mały kryzys wartości. Leonard Borov był jednym z pierwszych przebiśniegów, legendarnym zbieraczem, który w czasie kryzysu odkrył opuszczony schron i wrócił do Edenu z tonami żywności i elektroniki. Dla chłopaka w moim wieku, który zawsze marzył o zostaniu zbieraczem, Pierwszy Strażnik był bohaterem, nadczłowiekiem, wzorem do naśladowania. Nie wiem czego się spodziewałem, ale widok niskiego, łysiejącego grubasa w żaden sposób nie odpowiadał moim wyobrażeniom o Leonardzie Borovie. Jakkolwiek pochlebiało mi, że tak ważna osobistość zna moje imię, potrzebowałem dłuższej chwili by otrząsnąć się z nieprzyjemnego szoku jaki wywołał na mnie jego wygląd. Pierwszy Strażnik obszedł metalowe biurko, z ciężkim sapnięciem usiadł na krześle i wskazał na mnie palcem.

 

– Czy wiesz czemu Cię tu wezwałem?

 

– Nie, Pierwszy Strażniku – przełknąłem głośno ślinę, co nie uszło uwadze Leonarda Borova.

 

– Spokojnie – uśmiechnął się – chodzi o Twój test kompatybilności. Zanim porozmawiamy o twoim przydziale, chciałbym zaznaczyć, że wszystko powiedziane dzisiaj w tym gabinecie zostaje w tym gabinecie. Rozumiemy się?

 

Kiwnąłem głową. Oczywiście, spodziewałem się tego. Zrozumiałem że moje wyniki były albo zaskakująco słabe albo nieprawdopodobnie wysokie. Obecność Mirko była złą wróżbą, więc powtarzałem w myślach jak mantrę tylko nie śmieciarz, tylko nie śmieciarz.

 

– Tak więc, jest pewna jednostka przebiśniegów ­– zaczął powoli Pierwszy Strażnik ­­– która składa się z ludzi wyjątkowych. Ta elitarna grupa działa bezpośrednio pod moją komendą, a misje jakie przeprowadzają jej członkowie są ściśle tajne. Powiem krótko, Bert, myślę że masz to czego trzeba by zostać się jednym z nich.

 

Ja? Wyjątkowy? Elitarny? Musiała tu zajść jakaś pomyłka – myślałem. Byłem mocno zbity z tropu więc zamiast zapytać o szczegóły jak profesjonalista do którego miana pretendowałem, wybąkałem :

 

– Eeee… co?

 

Pierwszy Strażnik uśmiechnął się blado

 

– Proszę, może to nieco wyjaśni – powiedział dając mi kopertę. Otworzyłem ją nieco drżącymi rękoma, wyjąłem złożoną kartkę papieru i przeczytałem nagłówek. Test ZX-101, Bert Wiśniewski, przeskanowałem całość szukając jedynej istotnej dla mnie informacji – wskaźnika kompatybilności. Znalazłem. Zamrugałem, przetarłem oczy. Spojrzałem znowu. Nie było wątpliwości, u dołu strony zaraz nad pieczęcią Rady Edenu stało napisane Komp. z przeciwciałami rzędu – 100%. To faktycznie nieco wyjaśniło. Zanim zdołałem otrząsnąć się z szoku Pierwszy Strażnik zakończył spotkanie słowami :

 

– Gratuluję przydziału. Dostaniesz parę stron dokumentów do podpisania, wyrobimy Ci odznakę, a jeżeli będziesz miał jakieś pytana, możesz kierować je do swojego partnera. Życzę wam owocnej współpracy.

 

– Partnera ?

 

– Do usług, młodzieńcze – powiedział Mirko kładąc dłoń na moim ramieniu. Pokazał swoje zepsute zęby w uśmiechu i dodał – czuję że znajdziemy wspólny język.

 

 

Na postatomowej scenie meteorologicznej karty rozdawało promieniowanie. Tam gdzie było wysokie, grzało jak diabli. Z kolei tereny w miarę wolne od radiacji były przykryte grubą warstwą śniegu. W klimacie gdy człowiek gotuje się i zamarza na przemian tylko najtwardsi nie chorowali. Reszta jadła czosnek, co było rozwiązaniem skutecznym, ale na dłuższą metę uciążliwym. Roznosiliśmy zapach niemytych ciał, wyschniętego potu i czosnku. Śmierdzieliśmy.

 

– Tak właśnie pachną postnuklearne przebiśniegi – zażartował pewnego razu Mirko. Trafił w dziesiątkę. Jeżeli chodzi o mnie, to wszystkie lata, które spędziłem poza schronem, a trochę ich było, nierozerwalnie kojarzą się mi ze smrodem. Dodajcie do wspomnianego smrodu garść intrygujących odkryć, zakonserwowanych w zimnie trupów i wielkie, otwarte przestrzenie, a otrzymacie moje wrażenia odnośnie powierzchni.

 

Łaziki, nasz transport, z jednej strony ułatwiały naszą pracę, z drugiej tworzyły trudności. Te lekkie pojazdy z szerokimi oponami, zaprojektowane tak, by utrzymywać się na śniegu. Ładowność łazika przekraczała dwieście pięćdziesiąt kilogramów, tak więc oprócz nas, pojazd był w stanie unieść około stu kilogramów odzyskanych dóbr. I tu pojawiał się problem, bo czego tak właściwie potrzebujemy najbardziej? Władze Edenu dały nam wolną rękę, kwestia rozbija się więc o nasze podejście do przeszłości. Mirko uważa, że nie możemy pozwolić schedzie po ludzkości zgnić gdzieś na powierzchni, mówi ponadto że schron chamieje. Nalega więc, żebyśmy zabierali książki, obrazy, nośniki z muzyką, gobeliny i tym podobne relikty. Ja z kolei stanowczo sprzeciwiam się zapełnianiu naszej cennej przestrzeni transportowej bezużytecznymi śmieciami, które jedynie dołują ludzi, przypominają im o przemijaniu. Nie udało nam się osiągnąć konsensusu, tak więc Mirko dalej zbiera książki i obrazy, ja natomiast skupiam się na elektronice, mapach i medykamentach.

 

Siedem długich lat, które spędziłem na powierzchni zmieniło mój sposób postrzegania pracy przebiśniegów. Mimo, że byłem elitą, jednostką specjalną można by powiedzieć, nie przytrafiło mi się nic wartego zapisania. Nie przyniosłem ze sobą żadnej wspaniałej historii, nie zdarzyło się nic, co mógłbym opowiedzieć kiedyś wnukom. Byliśmy jak psy Leonarda Borova. On mówił nam gdzie jest patyk, a my przynosiliśmy mu go w zębach. Praca przebiśniegów to nie wspaniała przygoda, tylko błędne koło rutyny. A przynajmniej tak myślałem aż do dnia, kiedy koordynaty nadesłane z biura Pierwszego Strażnika zaprowadziły nas na radioaktywne mokradła…

 

– Oto – Mirko wstał i rozłożył ręce w teatralnym geście – nasz Kurtz. Już dawno zauważyłem, że mój partner miał bzika ma punkcie Jądra Ciemności. Nie było dnia, w którym by nie wspomniał kolonizacji powierzchni i ,o ile mnie pamięć nie myli, nigdy nie przepuścił okazji by nazwać cel naszej misji Kurtzem. Ostatnio był nim wyludniały, nietknięty do czwartego piętra wieżowiec, przedtem stacja benzynowa, którą wysuszyliśmy z paliwa, jeszcze wcześniej dzielnica handlowa małego miasteczka, położona w silnie radioaktywnym regionie. Dzisiejszy Kurtz powoli wyłaniał się z gęstej mgły, i trzeba przyznać że wyglądał majestatycznie. Był to ogromny, wessany do połowy przez bagno statek, którego wielkie, ciemne cielsko pokryte było mozaiką z fosforyzującego mchu.

 

Kurtz nad Kurtzami, nieprawdaż? – zapytał Mirko wyskakując na grząski grunt i człapiąc powoli w stronę olbrzyma. Wciągnąłem łódź na ląd i ruszyłem przez błoto za starcem.

 

– Ciekawe skąd się tu wziął – wskazałem na zwalisty kadłub – stąd do morza jakieś dwieście kilometrów.

 

– Nie wiem – odparł i dodał po chwili – i nie dowiem się dopóki nie zobaczę co jest pod pokładem. Niemniej przyznam, dziwne zjawisko.

 

Wejście było częściowo przykryte błotem. Wczołgałem się przez nie z latarką w zębach, Mirko ruszył tuż za mną. Wstałem, otrzepałem się i przyświecając sobie latarką rozejrzałem się wokół. Znaleźliśmy się w pomieszczeniu, które było punktem zbornym całej siatki korytarzy. Wskaźniki pokazywały, że powietrze wewnątrz statku jest czyste, zdjęliśmy więc maski gazowe, rozdzieliliśmy sprzęt i poszliśmy w przeciwnych kierunkach. Pierwszego trupa zobaczyłem już po kilku krokach. Leżał na boku, zaciskając martwe palce na zardzewiałym nożu wystającym mu z okolic brzucha. Biedak, musiał popełnić samobójstwo – przemknęło mi przez myśl. Ilekroć widziałem trupa zastanawiałem się kim był jak jeszcze żył. Kościec tego był niezwykle gruby, zgadywałem więc ,że był kiedyś pracownikiem kuchni okrętowej. Wyobrażałem go sobie jako mistrza w siłowaniu na rękę, z potężnym ramieniem i nie słabszą głową. Teraz leżał na podłodze. Martwy. Jak miliardy innych, których historii nie poznamy. Dopiero głos Mirko wyrwał mnie z tych ponurych rozmyślań :

 

– Znalazłeś coś ciekawego?

 

– Nie – odparłem podnosząc krótkofalówkę do ust – a Ty?

 

– Kilka trupów, elektroniczny złom, trochę żarówek, i plakat Marilyn Monroe w stroju kąpielowym. Właśnie zeskrobuję go ze ściany.

 

– Znowu łamiesz zasady? – spytałem próbując powstrzymać śmiech. Przywłaszczanie sobie rzeczy znalezionych na misji było surowo zabronione, jednak w przypadku Mirko praktyka ta była tak popularna, że nauczyłem się przymykać na to oko.

 

– Coś mówiłeś? Przerywa cię – przekomarzał się starzec – nieważne, jak już się rozejrzysz to spotkajmy się przy rozstajach. Dalej pójdziemy razem.

 

– Jasne – rzuciłem i wetknąłem krótkofalówkę za pas.

 

Omijając trupa łukiem tak szerokim jak to było możliwe, zbliżyłem się do rzędu drzwi wbudowanych w korytarz. Większość z nich była zamknięta, a doświadczenie mówiło mi, że nie ma co się z nimi siłować. W starych budynkach, gdy konstrukcje były na skraju zawalenia, zamknięte drzwi przyjmowały rolę kolumn podpierających masywne ściany, więc próby otwarcia ich na siłę były nie tylko skazane na niepowodzenie, ale również nierozsądne. Nie wiedziałem czy te same zasady można zaaplikować do okrętów, ale wolałem dmuchać na zimne. Splądrowałem więc pomieszczenia z otwartymi drzwiami, natrafiając na dwa trupy i garść elektroniki.

 

– Skończyłem z tym korytarzem – powiedziałem do krótkofalówki – idę do wejścia. Odbiór.

 

– Świetnie, zaraz tam będę – odpowiedział Mirko. Po chwili dotarłem do miejsca, w którym mieliśmy się spotkać. Starca jeszcze tam nie było, wyłączyłem więc latarkę i usiadłem w ciemności wsłuchując się w odgłosy statku. Nie było mi dane odpocząć, bo chwilę później usłyszałem triumfalny okrzyk Mirko. Ignorując to ponowne naruszenie regulaminu, (na powierzchni powinniśmy być cicho) gnany ciekawością pobiegłem za głosem mojego partnera, sprawdzić co takiego znalazł. Wbiegłem zdyszany do pomieszczenia znajdującego się na samym końcu korytarza i zobaczyłem starca odprawiającego swój taniec radości nad otwartym kufrem.

 

– Co masz? – spytałem próbując uspokoić oddech, jednocześnie zaglądając mojemu partnerowi przez ramię.

 

– Sam zobacz – odpowiedział i odtańczył dwa kroki w bok pokazując palcem na zawartość kufra. Zajrzałem do środka i zobaczyłem rozerwany karton pełen butelek z przezroczystym płynem.

 

– Co to jest?

 

– Bert! Znaleźliśmy najprzedniejszą, rosyjską wódkę!

 

Znaleźliśmy. Znowu się zaczyna. Za każdym razem, gdy mój partner znajdował coś, co chciałby sobie przywłaszczyć, używał tego typu retoryki. My. Znaleźliśmy, zjedliśmy, odkopaliśmy, przynieśliśmy. Wydaje mi się, że robił to żeby uspokoić swoje sumienie, dzieląc winę na nas obu i wałkując kwestię tak długo aż przyznałem tak, znaleźliśmy. Nie tym razem ­– zaparłem się w myślach i powiedziałem krótko :

 

– Nie ma mowy.

 

 

Obóz rozbiliśmy dziesięć minut drogi od statku. Powietrze było czyste, grunt pewny a ja nadąsany. Mirko wręcz przeciwnie, tryskał wesołością przyssawszy się do szklanej butelki.

 

– Co ty taki przybity? – zapytał już zdrowo podpity.

 

– Wszystko gra – skłamałem. Byłem zły na swój brak asertywności. Plakat, krzyk na powierzchni i najgorsze – ważący z piętnaście kilogramów karton wódki, którą zabraliśmy ze statku. Nie miałem złudzeń, trunku będzie ubywać z każdym dniem, co wiązało się z nieprzyjemną perspektywą wracania do Edenu z kompletnie pijanym Mirko. To twoja wina Bert, głupi cepie – łajałem się w myślach. Z każdą sekundą mój nastrój się pogarszał. Starzec osiągnął już chyba stan pijackiej empatii i postanowił odgonić moje ponure myśli stwierdzeniem :

 

– Ciekawe co z tym statkiem.

 

– Co z nim?

 

– No, skąd się tu wziął.

 

– A, właśnie – pacnąłem się w czoło. Zanurzony w ponurych rozmyślaniach zupełnie zapomniałem o niezwykłości statku. Biorąc pod uwagę jego rozmiar, zgodziliśmy się zejść pod pokład jeszcze jeden raz, żeby nie przeoczyć niczego wartościowego. Położyłem się na plecach i spojrzałem w ciemne jak zawsze niebo. Może jutro coś znajdziemy – pomyślałem i w tej samej chwili pyły na nieboskłonie rozwiały się lekko pokazując gwiazdy. Wziąłem to za dobry znak i zamknąłem oczy wsłuchując się w miarowe pochrapywanie Mirko.

 

 

 

Na końcu jednego z korytarzy odkryliśmy schody wiodące w głąb statku. Skrzypiały strasznie jak schodziliśmy, co spotkało się z dezaprobatą Mirko

 

– Diabli – wyszeptał ze złością łapiąc się za głowę – może nie schodźmy?

 

Zignorowałem go, i ruszyłem w dół z mściwą satysfakcją wsłuchując się w pomstowania starca. Zasłużyłeś sobie – pomyślałem. Na niższym piętrze było wyraźnie zimniej ,a w dalszą drogę wiódł tylko jeden szeroki korytarz. Nie czekając na stękającego Mirko ruszyłem przed siebie by po kilkunastu krokach stanąć przed ciężkimi drzwiami z grubego szkła.

 

– To co, wracamy? – zapytał starzec wskazując palcem na zamknięte drzwi – czy ryzykujemy?

 

Przez przezroczystą przeszkodę, która wyrosła między nami a następnym pomieszczeniem widać było delikatne niebieskie światło. Zmysł zbieracza podpowiadał mi, że tam właśnie znajduje się rozwiązanie zagadki. Dokonałem szybkiej ewaluacji i po chwili namysłu zaakceptowałem odrobinę ryzyka na rzecz potencjalnej przygody.

 

– Kto nie ryzykuje, ten nie żyje – odpowiedziałem i kopnąłem z całej siły w drzwi. Chwilę później, a dokładniej jak już odbiłem się od szklanego masywu i upadłem na podłogę, ciągnąc Mirko za sobą, zdałem sobie sprawę, że dałem się nieco ponieść brawurze. Mój partner był podobnego zdania bo spytał gramoląc się z podłogi :

 

– Popierdoliło cię?

 

– Spróbujmy inaczej, ty złap za klamkę, a ja wsadzę łom pod drzwi i będę naciskał.

 

Po niemal półgodzinnej walce, drzwi ustąpiły delikatnie, ukazując nam przestronne wnętrze, do którego tak bardzo chciałem się dostać.

 

– Widzisz to co ja widzę, Bert?

 

Widziałem. Pomieszczenie było pełne szklanych kapsuł, w których znajdowali się ludzie.

 

 

Kto by pomyślał że po wojnie atomowej, wilk morski, Kapitan Latrell, znowu zejdzie na wodę! Dzisiaj widziałem „Merry” po raz pierwszy, niezła z niej sztuka. Rozmiary statku wielorybniczego, ale na kontrakcie pisze jasno „jednostka transportowa”. Popatrzyłem na załadunek, robole uwijali się jak ukropie. Spytałem faceta w czerwonym garniturze co było w tych skrzyniach, ale nie pisnął ani słowem. Odbijamy za tydzień, mało czasu na zebranie dobrej załogi. Mam kilku dobrych chłopaków w schronie, ale resztę trzeba będzie dobrać, przeszkolić. Mówię o tym temu w garniturze, on kiwa głową. Ufa mi, ale chce załogę gotową na czas. Najpierw zajdę do Martina…

 

 

– Co dalej?

 

– Dalej poplamione strony, nic nie widać.

 

– Poszukaj jakiegoś dłuższego fragmentu.

 

 

…przechrzcili „Merry” na „Arkę”. Widać, że szczury lądowe, paskudny wybór. Co robić, armator płaci, armator ma. I płyniemy tą Arką, załadowani do granic wyporności. Jak ustaliliśmy wcześniej, wypływamy na ocean, tam rzucamy kotwicę i czekamy. Normalnie nie zgadzam się na takie szemrane układy, ale ten cały „Klub Bilderberg” płaci aż za dobrze. Interes życia jak to mówią…

 

 

– To wszystko?

 

– Tak – powiedziałem i wrzuciłem dziennik do worka. Rozejrzałem się ponownie. Kapsuły były pełne niebieskiego płynu, w którym unosili się ludzie. Szklane pojemniki były solidnie okablowane, zgadywałem więc, że gdzieś w pobliżu znajduje się generator. Powiedziałem o tym Mirko i poszliśmy wzdłuż wiązek kabli ciągnących się po podłodze. Trop ten doprowadził nas do następnych, półotwartych tym razem drzwi.

 

 

Podstawy podstaw, ten kto idzie pierwszy daje znać czy jest bezpiecznie. Od kiedy Mirko wszedł do pomieszczenia z generatorem minęło już parę minut i ciągle nie dostałem żadnego sygnału.

 

– Czysto? – zapytałem głośnym szeptem. Starzec nie odpowiadał, więc ostrożnie podążyłem za nim, przysłaniając światło latarki rękawem. Znalazłem się w dużej sali, której centrum zajmowała jakaś potężna, posykująca miarowo maszyna. Kable biegnące po ziemi spotykały się u stóp tego mechanicznego kolosa, poprzypinane do ogromnych gniazd. Obchodząc ostrożnie tę konstrukcję dostrzegłem delikatne światło. Odetchnąłem z ulgą. To mój partner, Mirko, stał na przeciwległym końcu sali, wpatrzony w jakiś obiekt.

 

– W porządku? – zapytałem. Starzec, ciągle odwrócony plecami, dał mi znak ręką, żebym się zbliżył. Stanąłem tuż obok niego i zobaczyłem ołtarz. Szeroki, wykonany z jasnego drewna z krzyżami wyrytymi po bokach. Na ścianie za ołtarzem widniał odręcznie namalowany białą farbą napis Boże, wybacz nam, otoczony innymi, mniejszymi prośbami typu Przebacz Panie, bo zgrzeszyłem czy Odpuść nam nasze grzechy. Była tam jednak jedna wiadomość, która nie pasowała do reszty Nie uruchamiajcie generatora!.

 

– Spójrz. Ktoś nie chciał żebyśmy uruchomili generator – powiedziałem i wskazałem palcem na napis. Mirko spojrzał na mnie zdziwiony i obniżył strumień światła z jego latarki. Dopiero wtedy spojrzałem na podłogę. Dookoła kapliczki piętrzyły się stosy ludzkich kości. Wziąłem głęboki oddech. Ktoś rozczłonkował trupy i posegregował kości, kładąc miednice na jeden stos, dłonie na drugi, piszczele na kolejny i tak dalej. Najbliżej nas znajdowały się czaszki. Policzyłem je. Tylko w tym pomieszczeniu sześćdziesięciu ośmiu ludzi straciło życie. Jak? Dlaczego? Pytania się mnożyły, a odpowiedzi nie przybywało.

 

– Tam – powiedział nagle Mirko wskazując palcem na stos czasek. Między czerepami majaczył jakiś niewielki przedmiot. Starzec z trzaskiem deptanych kości poszedł wydobyć wypatrzone znalezisko. Podniósł przedmiot do oczu i obejrzał dokładnie.

 

– To dyktafon.

 

 

Kimkolwiek jesteś, nie włączaj generatora. Powtarzam, nie włączaj generatora. *kaszel* Jestem ostatnim z pasażerów, na moich barkach leży przekazanie naszej historii. Niech to nagranie będzie przestrogą dla przyszłych pokoleń i dowodem naszej głupoty. Jestem James *kaszel* spadkobierca „Klubu Bilderberg” .Zbudowaliśmy terraformer. Mieliśmy stworzyć kontynent z własną atmosferą na środku oceanu, z dala od radiacji i toksyn. Dzieło stworzenia *kaszel* wymaga ogromnych nakładów energii. Najlepsi inżynierowie rozkładali ręce, mówili, że nie ma cienia szansy na zasilenie maszyny. Wtedy pojawił się Red *kaszel*, mężczyzna w czerwonym garniturze. Pokazał nam, jak uruchomić terraformer. Jego projekt był nieludzki, ale nie mieliśmy wyboru. Myśleliśmy, że wybraliśmy mniejsze zło. Jedynie spalanie biomasy mogło zasilić terraformer. *kaszel* Ludzkiej biomasy. Ci ludzie w kapsułach…powiedzieliśmy im, że poddamy ich hibernacji. Obiecaliśmy, że obudzą się w lepszych czasach. Ciężar tego kłamstwa nie dawał mi spać. „Mniejsze zło”, wmawiałem sobie tak długo, że sam w to uwierzyłem. *kaszel* Zatrzymaliśmy się z dala od lądu, terraformer zaczął tworzyć podwaliny naszej przyszłości. Red zabronił wychodzić nam na powierzchnie, powiedział, że maszyna wydziela zabójcze toksyny. Jednej z bezsennych nocy przegrałem walkę z ciekawością, założyłem maskę przeciwgazową i wymknąłem się na pokład. *kaszel* Zamiast lądu, zobaczyłem wielki krąg ognia, a w nim całą hordę rogatych potworów, wyciągających swoje plugawe pazury ku powierzchni. Zostaliśmy oszukani. Terraformer nie budował naszego raju *kaszel*, on otwierał bramę do piekła. Gadka o ludzkiej biomasie była kłamstwem. Red potrzebował dusz. Musieliśmy go powstrzymać. Martin, okrętowy kapelan, odprawił potężny egzorcyzm. Za cenę naszych żyć zdołaliśmy przenieść „Arkę” jak najdalej od bramy i związać duszę Reda ze statkiem. Tak długo jak okręt jest uśpiony, demon pozostaje uwięziony. Dlatego powtarzam *kaszel*, kimkolwiek jesteś, nie włączaj generatora. Mój czas nadchodzi, jeżeli to słyszysz, wiedz, że poświęciliśmy się dla dobra ludzkości. *śmiech* To ci dopiero „mniejsze zło”…

 

– Nie powiem, ze w to wierzę – przerwał długą ciszę Mirko – ale może nie włączajmy generatora i opuśćmy to miejsce w zorganizowanym pośpiechu?

 

– Jestem za – odpowiedziałem i ruszyłem do wyjścia lawirując między kośćmi. Ja również byłem sceptyczny, co do nagrania, ale to była jedyna odpowiedź jaką dysponowaliśmy. Poza tym, wszechobecne trupy, podejrzana maszyneria i brak świeżego powietrza nie zachęcały do dłuższego pobytu pod pokładem Arki. Po kilku krokach usłyszałem głośne przekleństwo i kątem oka zobaczyłem jak Mirko próbuje złapać równowagę stawiając ciężkie kroki i machając rękoma. Kto wie, może gdyby w jego krwi nie krążyło tyle alkoholu odzyskałby pion nieco szybciej, ale starzec był jeszcze częściowo pijany, więc zatrzymał się dopiero na ścianie… kładąc dłoń na terminalu uruchamiającym generator. W krótkim mignięciu światła zobaczyłem czerwoną plamę majaczącą gdzieś za kapliczką :

 

– Wyłącz to i w nogi! – ryknąłem i uciekłem z pomieszczenia tak szybko jak potrafiłem.

 

Spotkaliśmy się na powierzchni, oboje spoceni i ciężko dyszący. Bez słowa wrzuciliśmy worki na łódkę, przepłynęliśmy przez bagna i wskoczyliśmy do łazika, którym pokonaliśmy drogę do Edenu. Byłem pewien, że Borov zażąda szczegółowego raportu i na pewno zechce wiedzieć, dlaczego zapełniliśmy zaledwie trzecią część naszej przestrzeni transportowej. Zdecydowałem ,że powiem mu wszystko zdając sobie sprawę, że uzna mnie pewnie za skończonego głupca.

 

 

– Bert, Mirko, witajcie – Leonard Borov osobiście otworzył nam drzwi, co nigdy przedtem się nie zdarzyło – usiądźcie.

 

Usiedliśmy za metalowym biurkiem, na którym znajdowały się nasze raporty i niektóre z rzeczy znalezione na statku, w tym dyktafon i dziennik kapitana. Pierwszy strażnik usiadł naprzeciw nas, strzelił palcami i zaczął :

 

– Przeczytałem wasze raporty, zaznajomiłem się z załącznikami – wskazał palcem dyktafon – i muszę przyznać, że odwaliliście kawał dobrej roboty.

 

Uznałem jego reakcję za dobrą monetę, rozsiadłem się wygodniej na krześle i odetchnąłem z ulgą. Spodziewałem się uciążliwych pytań, reprymendy, może nawet kary dyscyplinarnej, a tymczasem Borov zdaje się być w wyjątkowo dobrym humorze. Pierwszy strażnik otworzył jedną z szuflad i zapytał uśmiechając się :

 

– Czy ktoś oprócz was dwóch zna szczegóły waszej wyprawy?

 

Zaskoczył mnie. Nasze misje były ściśle tajne. Już otwierałem usta, żeby zdecydowanie zaprzeczyć, kiedy Mirko krzyknął :

 

– Uciekaj Bert!

 

Pierwszy Strażnik błyskawicznym ruchem wyciągnął z szuflady pistolet i wypalił Mirko prosto w twarz. Ułamek sekundy później wycelował broń we mnie, a ja zacisnąłem mocno powieki czekając na wystrzał. Nie wiem na jak długo zamknąłem oczy, ale kiedy już dotarło do mnie, że jeszcze nie opuściłem świata żywych ostrożnie podniosłem prawą powiekę i spojrzałem na nieruchomą sylwetkę Pierwszego Strażnika. Przekręciłem głowę w lewo, i zobaczyłem zakrwawiony korpus Mirko. Jego czaszka rozprysnęła na dziesiątki krwawych drzazg, które zawisły nieruchomo w powietrzu. Kątem oka zarejestrowałem jakiś ruch. Nieznajomy mężczyzna w czerwonym garniturze siedział na metalowym biurku i kartkował nasze raporty.

 

– Pan to pewnie Bert Wiśniewski, a pański kolega to – spojrzał na drugi raport – Mirko Stojić, mam rację?

 

Byłem zbyt zszokowany, żeby artykułować swoje myśli, kiwnąłem więc głową. Nieznajomy pogładził się po koziej bródce i uśmiechnął się do mnie.

 

– Jestem Red, niezmiernie miło mi pana poznać – wyciągnął w moim kierunku dłoń, którą nie wiedzieć czemu uścisnąłem – Napije się pan czegoś? Kawy, herbaty? Może coś mocniejszego?

 

Tym razem pokręciłem głową.

 

– Dobrze. Wiem, że to może trochę nagle, a zważając na pańską obecną sytuację – tu wskazał palcem bezgłowego Mirko – rozumiem, że może pan nie mieć głowy do interesów. Mimo wszystko, chciałbym złożyć panu interesującą propozycję. Ten tu dżentelmen – poklepał po ramieniu Pierwszego Strażnika – zainteresował się terraformerem. Z nieznanych mi powodów, uznał za stosowne pozbycie się obu panów, co niechybnie by się mu udało, gdybym nie zatrzymał czasu. Jestem w stanie utrzymać ten efekt jeszcze przez – podwinął rękaw swojej marynarki i spojrzał na zegarek – dwie minuty i dwadzieścia sekund. Proszę zauważyć, że istnieje spore prawdopodobieństwo, iż pański przełożony dokończy dzieła i pana zabije. Normalnie zaproponowałbym panu ocalenie, w zamian za pańską duszę, ale jestem wdzięczny za wyzwolenie mnie z oków egzorcyzmu, mam więc dla pana ofertę de luxe. Nie dość, że zwrócę panu i pańskiemu partnerowi życie, to jeszcze przeniosę was do równoległego wszechświata, gdzie do wojny atomowej nigdy nie doszło. I to wszystko za jedyne siedemnaście tysięcy osiemset dziewięćdziesiąt trzy dusze, nie wliczając pańskiej. Zostawię pana z cyrografem, jeżeli jest pan zainteresowany to proszę o czytelny podpis w wykropkowanych polach. Ma pan dokładnie – znowu spojrzał na zegarek – minutę i dziesięć sekund na podjęcie decyzji. Powodzenia.

 

Mężczyzna w czerwonym garniturze rozmył się w powietrzu, zostawiając na biurku zwinięty pergamin. Drżącymi rękoma zerwałem pieczęć z trzema szóstkami i przeczytałem tekst umowy. Procedura była czytelnie wypunktowana. Składając podpis klient wyraża zgodę na obciążenie swojej duszy zabójstwami w liczbie 17893. Po podpisaniu dokumentu demon prowadzący, podpisany Red van der Decken zobowiązywał się :

 

  1. Wskrzesić człowieka – Mirko Stojić.
  2. Zarządzić transfer dwóch ludzi – Mirko Stojić i Bert Wiśniewski do równoległej rzeczywistości, w której nie doszło do wojny atomowej z 2022 roku.

Zgadywałem, że zostało mi około dwadzieścia sekund na podjęcie decyzji, która miała stanowić o życiu całej populacji Edenu, i kto wie czy nie o przyszłości całej planety. Ja i Mirko albo oni. Zamknąłem oczy, pomasowałem skronie opuszkami palców, wziąłem głęboki oddech i zdecydowałem.

 

 

Był środek lata, a Cmentarz Komunalny w Sopocie bardziej przypominał park, niż miejsce pochówku. Drzewa się zieleniły, trawa wyrastała zewsząd ,a rodziny umarłych miały pełne ręce roboty przy oczyszczaniu grobów z chwastów. Przy jednej z mniej zadbanych mogił klęczał na jednym kolanie elegancko ubrany mężczyzna. Trzymał w ręku namoczoną gąbkę i czyścił okrężnymi ruchami marmurową płytę, mówiąc przy tym cicho :

 

– Zatrucie alkoholem, tak powiedzieli mi w szpitalu. Przykro mi, że tak wykorzystałeś czas, który odzyskaliśmy. Rozumiem, że poczucie winy cię przygniotło, rozumiem, że tu nie pasowałeś. Rozumiem.

 

Mówiąc to położył na grobie bukiet goździków, podniósł się z kolana i odchodząc już rzucił przez ramię :

 

– Żegnaj, partnerze. Mam nadzieję, że tam gdzie teraz jesteś, odnajdziesz swojego Kurtza.

 

Mężczyzna ruszył ścieżką wiodącą między nagrobkami, wyszedł z cmentarza i skierował się na pobliskie błonia. Tam, na jednej z ławek czekała na niego dziewczynka i pies.

 

– I co księżniczko, nikt Cię nie porwał?

 

– Marlow mnie obronił.

 

– Dobry pies – powiedział mężczyzna pogłaskał zadowolonego czworonoga za uchem. Włożył uchwyt od smyczy do swojej prawej dłoni, lewą wyciągnął w stronę dziewczynki i zapytał – Idziemy?

 

– Dobrze tato. Co robiłeś na cmentarzu? – spytała po chwili.

 

– Pożegnałem się ze starym przyjacielem –odpowiedział i szybko zmienił temat – Słuchaj, może pójdziemy na pizzę?

 

– Pizza, hura!

 

– Tylko nie mów nic mamie!

Koniec

Komentarze

Tekst napisany bardzo sprawnie. Niestety treść opowiadania mnie nie przekonała. Pozdrawiam

Przy odrobinie dobrych chęci oraz niewielkim wysiłku przełknąłbym wojnę atomową, schrony i całą resztę, związaną z apokalipsą, ale wmieszanie w to mocy piekielnych sprawiło, że wysiłku poskąpiłem, bo dobre chęci gdzieś uleciały. Innymi słowy: albo SF, a chociaż coś do SF podobnego, albo moce nadprzyrodzone. Hybryda – nie.

Absolutnie zgadzam się z Adamem. Czytało mi się dobrze, choć to nie moje klimaty to nawet wizja mnie zainteresowała. Do momentu, w którym okazało się, że diabeł otwiera bramy Piekieł, skupuje dusze i tak dalej. Pomysł może i orygyinalny na swój sposób, ale moim zdaniem kompletnie nietrafiony. Absurd jakiś z tego wyszedł.   Do tego dochodzi nietrafiona interpunkcja, nieprawidłowy zapis dialogów, troszkę dziwnych zdań i parę innych grzeszków. Pal licho jednak technikalia, koncepcja psuje wszystko.   Pozdrawiam.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Nie piszę w obronie mojego tekstu, jako że jest to moje pierwsze opowiadanie i rozumiem ,że niedociągnięcia w kwestii fabuły lub stylu mogły się wkraść. Chciałbym jednak nie zgodzić się twierdzeniem  "Innymi słowy: albo SF, a chociaż coś do SF podobnego, albo moce nadprzyrodzone. Hybryda – nie.". Być może mojemy opowiadaniu nie wyszło to na dobre, ale spójrzmy choćby na Gwiezdne Wojny (SF i mocne nadprzyrodzone), świat Warhammera (SF i mocne nadprzyrodzone) czy choćby seria Dragon Ball (SF i moce nadprzyrodzone). Nie można powiedzieć, że  pozycje te nie są godne polecenia, bo przedstawiają soba "hybrydę", która, nawiasem mówiąc, nazywa się science fantasy. Pozdrawiam i dziękuję za komentarze. 

Bardzo bym nie chciał, żebyś poczuł się urażony, za to bardzo bym chciał, żebyś mnie dobrze zrozumiał. Otóż Science Fantasy jest dziełem tych, którzy po pierwsze ze Science są na bakier, albo, po drugie, uważają, że bez cudów, bogów i diabłów niczego interesującego stworzyć nie można.    A rolę diabła z powodzeniem mógł zagrać kosmita… Wilk syty i owca cała… Pomimo że motyw "wrednych kosmitów" oklepany, lepszy, bo logiczny.

Ależ absolutnie nie jestem urażony! Jestem wdzięczny za słowa krytyki, nie zgadzam się tylko z Twoim poglądem na łączenie elementów SF i Fantasy, to wszystko. I faktycznie, kosmita pasowałby jak ulał, że też o tym nie pomyślałęm. 

Ja właściwie nie zgadzam się z Adamem. Bo, moim zdaniem, problemem nie jest mieszanie konwencji, bo to – jeśli zrobione z rozmysłem – może się powieść. Problemem jest to, że na początku kreujesz tekst w taki sposób, że czytelnik odbiera go jako twór pretendujący do konwencji SF. A potem nagle bum, diabeł. Tak więc nie chodzi o to, żebyś nie mieszał konwencji. Chodzi o to, żebyś dał czytelnikowi wcześniej jakąś wskazówkę, żeby nie czuł się wytrącony z równowagi przez niespodziewaną zmianę konwencji.  Trochę szwankuje mi tu również motyw science w tym opowiadaniu. Rozumiem nuklearną apokalipsę, promieniowanie, schrony i to, że powstała grupa ludzi, odporna na promieniowanie. To ma sens. Nie mają go natomiast przeciwciała. Promieniowanie to nie toksyna, ani nawet żadna substancja chemiczna, więc ludzki organizm nie może się na nie uodpornić na zasadzie przeciwciał. Poza tym, o ile rozumiem szukanie w plenerze surowców i elektroniki, o tyle szukanie lekarstw i jedzenia nie jest raczej najlepszym pomysłem. Pamiętaj, że te rzeczy były mocno napromieniowane, nie sądzę zatem, żeby ich spożywanie było dla ludzi najlepszym pomysłem. Mimo wszystko jednak opowiadanie uważam za ciekawe. Pomysł przebiśniegów bardzo mi się podobał i uważam, że jest dobrze przemyślany (poza elementem przeciwciał). Przeczytałem bez zgrzytów i z przyjemnością.

Adam nie lubi Science Fantasy, ale ja nic do niego nie mam. Moim zdaniem, podobnie jak Vyzarta, problemem nie jest mieszanie konwencji ale dokonanie tego w sposób nieumiejętny. Wyszło śmiesznie, ale nie zabawnie : )

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Nowa Fantastyka