- Opowiadanie: Bernierdh - Czy po ich niebie maszeruje słoń?

Czy po ich niebie maszeruje słoń?

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czy po ich niebie maszeruje słoń?

Drzwi domostwa państwa Santiago zatrzasnęły się z hukiem, wzbijając chmurę kurzu zmieszanego z pyłem i niemal na śmierć wystraszając pewnego włochatego, czarnego pająka, który jednak opamiętał się po chwili i wrócił do przerwanej pracy, czyli budowania własnej lepkiej rezydencji w rogu framugi okna.

– Tylko nie zapomnij zajść do pani Fernández! – powlókł się jeszcze przez duszne, gorące sierpniowe powietrze głos matki Domiego, doganiając chłopca w momencie, gdy ten mijał właśnie niezwykle ostry zakręt i omal nie wpadł na handlarza rybami, które to śmierdziały w tym upale niemiłosiernie.

Nie zważając na pełne oburzenia przekleństwa głoszone przez tego przedstawiciela popularnego w każdym porcie zawodu, chłopiec pobiegł dalej, rozrzucając bosymi stopami gorący piasek i zdmuchując ospale grzywkę, która w sobie tylko znanym celu, postanowiła umieścić się na jego oczach. Nagle jednak do jego nozdrzy dotarł delikatny, słodki zapach, zwiastujący, tak pożądane, rychłe orzeźwienie. Domie zatrzymał się gwałtownie, (co wywołało kolejne przekleństwa skierowane pod jego adres, gdyż pewna odziana w kwiecistą spódnicę, tłusta kobieta bardzo się tego nagłego ruchu wystraszyła) i ruszył, czym prędzej w kierunku źródła miłego zapachu.

– Dzień dobry, señor Ramírez – powiedział do sprzedawcy owoców, siląc się na najsympatyczniejszy uśmiech, jaki potrafił z siebie wydobyć.

Sprzedawca aktualnie próbował zmieścić w brudnym, plecionym koszu zdecydowanie zbyt dużą ilość owoców mango, co powodowało, że co chwilę kolejny owoc z niego wypadał i staczał na ziemię, by oblepić się piaskiem. W końcu jednak przerwał na moment to niezwykle zajmujące zajęcie, by spojrzeć na Domiego niczym na natrętną muchę. Odkleił przepoconą koszulę od karku i spytał:

– Młody Santiago? Twoja matka nie poszła jeszcze po rozum do głowy i nie rzuciła cię na pożarcie rekinom?

– Jak widać jeszcze nie! – odparł wesoło chłopiec. – Czy mogę prosić jedno mango?

– Skoro prosisz mnie o mango, mam rozumieć, że masz czym mi za nie zapłacić? – Ramírez złapał w swoją wielką łapę kolejny uciekający owoc i spojrzał na Domiego podejrzliwie. Ten przetrząsnął dziurawe kieszenie swoich wytartych spodni.

– To zależy – stwierdził. – Przyjmuje pan guziki?

Chłopiec widział swą szansę w tym, że w przepoconej koszuli handlarza rzeczywiście brakowało kilku guzików. Niestety, ten zdawał się nie zwracać uwagi na ten ubytek i spojrzał na Domiego tak, jak człowiek patrzy w niebo, gdy myśli, że już nic gorszego nie może mu się przydarzyć. A potem i tak życie zawsze przekracza kolejną granicę i pokazuje, że nie ma sytuacji, której nie dałoby się schrzanić jeszcze bardziej.

– Domenique, powiedz, co ja ci takiego zrobiłem, że akurat do mnie cię przywiało? Nie ma innych comercianto w okolicy? – spytał Ramírez głosem męczennika.

– No, jacyś tam są. Ale ja zdecydowanie pana lubię najbardziej, señor!

– Cóż, widać czymś zalazłem bogom za skórę, skoro mi takie skaranie zesłali. Masz to mango i uciekaj stąd, zanim się zastanowię, czemu nie poszczułem cię psami – rzucił Domiemu wyczekiwany przez niego, (co prawda cały w piasku, ale zawsze) soczysty owoc.

Ten złapał go zręcznie i powiedział:

– Ależ, señor Ramírez! Przecież ty nie masz ani jednego psa!

– Uciekaj, powiedziałem!

Więc chłopiec uciekł. Przebiegł prędko za zakręt, zwinnie omijając przechodniów i wziął się za jedzenie mango, otrzepawszy je wcześniej z piasku. Trwało to jakiś czas, a gdy skończył, miał całą twarz mokrą od soku i bardzo żałował, że nie pomyślał o wyciągnięciu od handlarza dwóch owoców. Cóż, trudno. Trzeba ruszać dalej.

Biegł więc, w tym niewiarygodnym upale, który czynił go tak mokrym, jakby dopiero co skończył nurkować w ubraniu. Wymijał przechodniów, narażając się na kolejne obelgi skierowane w swoją stronę, nurkował pod straganami i wtedy zbierał tych obelg jeszcze więcej, przeskakiwał nad towarami oraz rozrzucał piasek na wszystkie strony. Aż w końcu dobiegł do tej części miasteczka, w której ludzie mieszkali w ziemiankach, a niewolników było tam mniej, niż w innych zamieszkałych dzielnicach La Magnone. Był więc już blisko.

I wtedy, jakby znikąd, pojawiło się przed nim kilku obdartusów, typowych dla tego typu miejsc, zagradzając mu drogę. Byli mniej więcej w jego wieku, tylko mniej zadbani i wyposażeni w bardziej łobuzerski błysk w oku. Przedstawiciele młodocianego gangu, których obecność w slumsach portu, jest równie oczywista, co fakt, że woda bywa mokra. Gatos. Niedobrze.

Pośród tej zgrai wesołych oprychów wyróżniał się jeden, ich przywódca, na którego głowie jarzyły się czerwone loki. Był on starszy od reszty o dwa, może trzy lata. Miał nóż za pasem, ogromną, niezachwianą pewność siebie i poważne ubytki w uzębieniu, które prezentował wszem i wobec, uśmiechając się złośliwie. Domie spotkał go już kilka razy i nie zdołał dotychczas zapałać do niego jakąś szczególną sympatią. Głównie dlatego, że Pedro, bo tak się zwał ów przyjemniaczek, był strasznym dupkiem.

– Mortel – powiedział właśnie rudzielec, patrząc na Domiego z rozbawieniem. – A cóż to sprowadza cię do naszej skromnej dzielnicy?

– Witaj, Pedro, stary przyjacielu! – zawołał na to wesoło chłopiec. – Stary, jak ja cię dawno nie widziałem! Nie było mnie co prawda trochę czasu, gdyż wyjechałem do rodziny, ale już wróciłem, więc twoja tęsknota dobiegła końca!

– Wiesz, Mortel, nie jestem pewien, co dokładnie czułem podczas twojej nieobecności, ale tęsknotą z pewnością bym tego nie nazwał – odparł na to oprych. – Co najwyżej żałowałem, że moi chłopcy nie mają na kim się wyżyć, łamiąc mu parę kończyn.

– Ach, stary, dobry Pedro! Jak zawsze prosty, brutalny i niezbyt rozgarnięty. W ogóle się nie zmieniłeś, przyjacielu, co najwyżej straciłeś kilka nowych zębów. Kto ci je wybił? Matka czy może młodsza siostra?

Pedro zacisnął pięści ze złości.

– Jest tak gorąco, że nie mam ochoty się bić – powiedział. – Ale dla ciebie zawsze mogę zrobić wyjątek. Wynoś się stąd, Mortel. Nikt cię tu nie chce.

– Przyszedłem do Kartografa.

– A czego od niego chcesz?

– A muszę czegoś od niego chcieć? To mój przyjaciel, przyszedłem go odwiedzić.

– Słuchaj, Mortel. To, że jesteś przyjacielem Kartografa, nie znaczy jeszcze, że możesz się tak tu kręcić jak smród po gaciach.

– Tak, tak. Rozumiem, masz problemy, chcesz być groźny. Umieram ze strachu, błagam, oszczędź moje nędzne życie, jesteś taki przystojny, bla, bla, bla. Wpuścisz mnie w końcu?

– Mam do ciebie za dużo cierpliwości. Lepiej trzymaj się Kartografa, jak rzep psiego ogona, bo tylko pewnego dnia się z nim pokłócisz i… – przeciągnął sobie palcem po szyi, żeby dobitnie pokazać, co się wtedy stanie.

– To ja mam za dużo cierpliwości, skoro wciąż tu stoję i tracę ten piękny dzień na rozmowę z tobą, zamiast po prostu sobie wejść. Przepuść mnie, proszę.

Gatos zeszli mu z drogi, a Domie spokojnym krokiem przeszedł pomiędzy nimi, starając się ukryć jak bardzo się boi. Ruszył w stronę jednej z ziemianek, tutaj zachowując się o wiele spokojniej niż wcześniej, gdyż wiedział, że w tym miejscu łatwo jest nadepnąć komuś silnemu na odcisk, a to nigdy nie kończyło się dobrze. Zapukał w niezbyt równy kawał drewna, mający prawdopodobnie służyć jako drzwi. Według chłopca był to zbędny luksus, skoro i tak nie mają one klamki. Wystarczyło przewiesić przez próg jakąś płachtę. Do jego uszu dotarły odgłosy jakiejś krzątaniny dobiegające ze środka chaty, a po chwili zapleśniały kawał drewna uchylił się na parę centymetrów i wyjrzała zza niego pani Felice, jak zawsze wesoła i uśmiechnięta.

– Dzień dobry – powiedział grzecznie Domie, gdy ją zobaczył. – Przyszedłem do Karto… znaczy się Eduarda.

– O witaj, Domenique! Jak miło wiedzieć, że Eduardo nie pokłócił się ze swoim najporządniejszym kolegą! – Z pewnością wiele osób mogło zanegować tą domniemaną porządność Domiego, ale on akurat wolał się o to nie sprzeczać. – Nie odwiedzałeś nas parę tygodni. Czy byłeś chory?

– Nie, nie, w żadnym wypadku! Po prostu byłem odwiedzić rodzinę ojczyma w Pasque, proszę pani.

– Ach, twój ojczym… – pogodna dotychczas twarz kobiety, przybrała nagle wyraz takiej nienawiści, jakby ojczym Domiego co najmniej wymordował wszystkich jej krewnych i znajomych. – Niech twoja dobra matka, niech bogowie jej strzegą, zapamięta co ja jej mówiłam. Ten wasz Alonso… Alfonso….

– Alano, proszę pani. Alano Hierra de La Magnone.

– No, nieważne, niech będzie i Alano. Tan wasz Alano to was na skraj ubóstwa zaprowadzi! Chłop to powinien pracować, a nie całymi dniami bajki opowiadać! Chłop, żeby zarabiać, to musi twardo stać na ziemi, a nie głową bujać w obłokach jak bajarz jakiś, albo, co gorsza, minstrel!

– Ależ Alano pracuje, proszę pani. Jest szewcem.

– A co to za praca, szewc? Jak tutaj nikt butów nie nosi? Ja ci mówię, tymi bajkami i tym swoim szewczykowaniem, to on na was sprowadzi kiłę, nędzę i mogiłę! Powtórz to swojej matce, wspomni moje słowa.

W rzeczywistości Domie uwielbiał słuchać opowieści swojego ojczyma i uważał go za najbardziej wartościowego człowieka na świecie, ale o to również wolał się nie spierać. Jak również o to, że ci których było na to stać, buty nosili, może z wyjątkiem dni, gdy pogoda była tak upalna jak dzisiaj.

– Oczywiście, przekażę, pani Felice. Czy Eduardo jest w domu?

Na oblicze jego rozmówczyni natychmiast powróciła radość.

– Och, ależ jest, jest! Za chwilę go zawołam, poczekaj sekundkę. A może wejdziesz?

– Nie chcę robić kłopotu, pani Felice.

– Ależ z ciebie jest wspaniały chłopiec! Prawdziwy skarb! Poczekaj sekundkę.

I po tych słowach jego rozmówczyni znikła we wnętrzu lepianki. Domie czekał na nią przez parę minut, zajmując się marzeniem o kolejnym mango i kopaniem od niechcenia w połamaną namiastkę płotu, oddzielającym chatę rodziny Felice od ich podobnie urządzonych sąsiadów. Zastanawiał się również nad tym, czy chmury w jakiś sposób chłodzą słońce, skoro zazwyczaj ich nie ma, gdy jest tak gorąco. Ciekawe, czy chmury w ogóle są zimne? Był kiedyś w górach, i wiedział, że im jest się wyżej, tym jest chłodniej, ale z drugiej strony słońce jest tak wysoko, a z pewnością jest strasznie gorące… Postanowił, że zapyta o to Kartografa, gdy tylko go zobaczy.

A ta chwila właśnie się zbliżała, gdyż drzwi uchyliły się i wyjrzała z nich wychudzona, uśmiechnięta twarz Eduarda Felice, który, widać, dopiero co skończył się myć, gdyż jego jak zwykle potargane jasne włosy, były nie tylko potargane, ale również mokre, a po policzkach spływały powoli kropelki wody, przypominające nieco łzy. Gdy nowo przybyły ujrzał Domiego wyszedł spokojnym, dostojnym krokiem, przeciągnął się, po czym spytał, poprawiając na sobie podartą koszulę:

– Jak tam, Domenique? Ćwiczyłeś chociaż trochę, kiedy cię nie było?

Domie podrapał się z zakłopotaniem po głowie.

– Rozumiem – oznajmił poważnie Kartograf, mrużąc oczy. – Człowieku, kiedy ty wreszcie pojmiesz, że nigdy nie wyrwiesz się z tego zaścianka, jeśli w końcu nie nauczysz się czytać? Nie wypada, żeby nastolatek z rodziny, bądź co bądź, szlacheckiej, nie posiadł tak podstawowej umiejętności! Każdy twój rówieśnik z Sendarii czyta już Biblię, a ty masz problemy z bajkami dla dzieci. To wręcz karygodne! Jeśli nie odpowiada ci moja nauka, zawsze możesz iść do szkoły, tylko ciekawe gdzie na nią wyżebrzesz? Powiem ci: nie wyżebrzesz! Dlatego musisz okazać choć cień zainteresowania, bo jesteś chyba jedynym trzynastolatkiem we Floretcie, który nie umie przeczytać „Historii o początku”. Tego uczą pięciolatków! Już Rosa robi większe postępy niż ty!

Chłopiec, który słyszał tego typu wywody w wykonaniu Kartografa wielokrotnie i dotychczas nie przejmował się nimi specjalnie, puszczając je raczej mimo uszu, niemal podskoczył, gdy usłyszał znajome imię.

– Rosa? – zapytał.

– Pamiętaj, że niedługo nadejdzie czas by założyć rodzinę i… Co? A, tak, Rosa.

– Ale ona przecież jest dziewczyną! Sam mówiłeś, że dziewczyny w ogóle nie nadają się do czytania!

– Bo tak właśnie myślałem – odparł Eduardo. – Ale patrząc na ciebie, widzę, że kompletnie się myliłem. Dziewczyny nadają się do czytania. Ba, co ja gadam! Kury nadają się do czytania, psy nadają się do czytania, mrówki, pszczoły, krowy, tylko nie ty! Ty jesteś przypadkiem absolutnie specjalnym.

– Sugerujesz, że jakieś bydło jest w czymkolwiek lepsze ode mnie? – krzyknął Domie, rozgniewany już nie na żarty i poważnie zastanawiający się nad utopieniem Kartografa w jego własnej krwi.

– Wcale nie sugeruję, mówię to zupełnie otwarcie. Taki z ciebie szlachcic, jak z mojej matki królowa Fedherlandów.

– Phi! Jeszcze zobaczymy. Nauczę się czytać w przeciągu miesiąca i przeczytam tą twoją Biblię w pięciu językach, a potem poszukam czegoś trudniejszego.

Eduardo uśmiechnął się.

– Chciałbym to zobaczyć. – rzekł.

– I zobaczysz! Nie będę musiał żebrać na szkołę. Sami mnie przyjmą, jako wybitnie zdolnego! A teraz chodź już nad źródło, bo aż mi w gardle zaschło, taki jesteś irytujący.

Kartograf zachichotał i ruszył za nim, gwiżdżąc wesoło, jak to miał w zwyczaju robić przy każdej okazji. Wtedy dopiero Domie zauważył coś bardzo niepokojącego. Jego przyjaciel kulał i to porządnie. Chodząc niemal wlókł nogę po piasku za sobą, zostawiając ślad, jak po przejeździe wozu, i robiąc przy tym taką minę, jakby ta czynność wymagała od niego nieludzkiego wysiłku. Mimo niedawno mokrej twarzy, na jego czole pojawiały się już liczne kropelki potu.

– Co ci się stało? – spytał Domie natychmiast, gdy to zobaczył.

Kartograf spojrzał najpierw na niego, a potem na swoją lewą nogę. Poklepał się lekko po udzie.

– A, to? To nic takiego. Wypadek.

– Wypadek. Jasne. Kto ci to zrobił? Gatos?

– Nie, nie. Koty są grzeczne, bo wiedzą, że jestem mądrzejszy od nich. Mówię ci, że to nic takiego.

– Kto ci to zrobił?

– Odpuść sobie, Domenique…

– Nie odpuszczę, dopóki nie dowiem się, kto jest na tyle głupi, żeby robić krzywdę mojemu przyjacielowi. Gadaj, ale już, albo zaraz obydwie nogi będziesz miał kulawe!

Kartograf westchnął.

– Pokłóciłem się z pewnym niewolnikiem z waszej dzielnicy.

– Pokłóciłeś się? Co ty pieprzysz? Ty się nigdy z nikim nie kłócisz! Chciał się wyżyć i tyle! Pokaż mi go!

– Nie przeklinaj, Domie. I nie bądź głupi. On jest od ciebie dużo większy.

– Ale ja za to jestem z pewnością sprytniejszy. I przystojniejszy. Pokażesz mi go.

– Ach… Niech Rosa ci go pokaże, była wtedy ze mną.

Domenique uniósł brew i uśmiechnął się z politowaniem.

– No co? – spytał Eduardo. – Nic sobie nie myśl, idioto. Uczyłem ją czytać. Jest dla mnie za młoda.

– Nie o to mi chodzi.

– Więc o co?

– A o to, że taki z wasz cholerny pożytek. Was, czyli mędrców i innych pisarzy. Tyle gadacie, tyle się mądrzycie, tyle pokazujecie wszystkim wokół, jacy to jesteście niezbędni, a byle niewolnik przetrąca wam nogi. I na co wam ta cała nauka? – zachichotał. – Chodź podtrzymam cię. Naprawdę chcę iść nad to źródło.

Szli jakiś czas brudną uliczką, w tym okropnym upale, aż w końcu Domie, zmęczony już nieco podtrzymywaniem kulawego przyjaciela, powiedział:

– Kartografie? Bo generalnie przybiegłem do ciebie, żeby cię o coś zapytać.

– O co takiego?

– No bo Alano opowiedział mi taką niesamowitą historię – chłopiec udał, że nie zauważył znaczącego westchnienia, które wydobyło się z płuc jego towarzysza. – O Zachodzie. I dlatego chciałem cię zapytać, bo wydaje mi się to po prostu wspaniałe, ale nie wiem, czy mogę w to wierzyć, rozumiesz? Zbyt to nieprawdopodobne.

– No to pytaj.

– Powiedz… Czy to prawda, że na Zachodzie po niebie maszeruje słoń?

Eduardo zachichotał. Domenique spojrzał na niego zdenerwowany.

– No co? – prychnął. – Tylko pytam!

– Nie, nic… Wiesz, Domie, nie jestem pewien, bo na Zachodzie nigdy nie byłem, ale wydaje mi się to raczej mało możliwe.

– Czyli co? Nie wiesz?

– Jak już mówiłem, wydaje mi się…

– Czyli nie wiesz – przerwał mu chłopiec. – Cholera, to naprawdę nie wiem kogo jeszcze mogę się zapytać.

Kartograf wzruszył ramionami i potknął o kamień na drodze, o mało nie przewracając podtrzymującego go Domiego.

Maldito! – syknął, gdy odzyskał już równowagę. – Nie wiem, amigo. Może kiedyś odwiedzi nas jakiś Karra’danin?

– Może… Byłoby wspaniale. Chodźmy już nad te źródło.

– No przecież idę, idę. A przynajmniej się staram.

I szli tak, brudną uliczką La Magnone, w tym okropnym upale, w którym nawet koty śmierdziały niemiłosiernie. Domenique szedł żwawo i śmiał się, a Eduardo kuśtykał, zawieszony na spoconym ramieniu swego przyjaciela. Wiele lat później, Domie nie raz będzie wspominał tą chwilę i pytanie, które zadał wtedy Kartografowi. I to, którego nie zadał, bo z tego wszystkiego kompletnie zapomniał zapytać go, jak to jest z tymi chmurami.

***

W La Magnone niewolników było całkiem sporo, choć gdyby ktoś z boku spojrzał na tą uroczą mieścinę, nie spodziewałby się takiej ich ilości. Nie żyło tu może zbyt wielu prawdziwie zamożnych ludzi, ale prawda była taka, że nawet uboższym przedsiębiorcom bardziej opłacało się na początku zadłużyć, by kupić paru niewolników, niż płacić wiecznie comiesięczny żołd prawdziwym pracownikom. Stąd znalezienie tego konkretnego Murzyna, który znęcał się nad Kartografem, nie było łatwym zadaniem, nawet z pomocą naocznego świadka tamtych wydarzeń w osobie Rosy Semena de La Magnone.

– Jesteś pewna, że go poznasz? – spytał ją Domenique po raz dwusetny z kolei.

– Gdybym nie była pewna, nie oferowałabym ci pomocy, prawda? – odpowiedziała dziewczyna mrużąc oczy.

Domie stwierdził po raz co najmniej setny tego ranka, i po raz co najmniej tysięczny w swoim życiu, że z płcią piękną nie da się dogadać. A z Rosą już w szczególności, gdyż była ona zastanawiającą i bardzo niebezpieczną dla otoczenia, dziwaczną hybrydą kobiety i mężczyzny, upchniętą w dodatku w zwinne ciało, które za parę lat mogło wielu mężów doprowadzić do stanu wrzenia. Dodatkowo Rosa bezczelnie skradła Domiemu jego charakterystyczny, łobuzerski uśmiech, za co, według Domiego, należało się jej wieczne potępienie. Szczególnie, że wiele osób kojarzyło teraz ten grymas z nią, a nie z pierwotnym właścicielem.

– Może skończył pracę? – zastanawiała się na głos złodziejka uśmiechów.

– Ledwie godzinę temu minęło południe – poinformowała ją ofiara jej złodziejskiego procederu. – Jeśli istnieje niewolnik kończący pracę o tej porze, to z pewnością jest najszczęśliwszym niewolnikiem w Shedinie.

– Głupi jesteś. – stwierdziła na to Rosa, patrząc na niego z politowaniem. – Chodziło mi o to, że może ma jakąś przerwę, albo coś.

– Osobiście prędzej obstawiałbym, że ma coś – uśmiechnął się Domie, wywołując irytację swojej towarzyszki, zobrazowaną wzniesieniem oczu do nieba. – No dobra. A gdybyś ty była wielkim Murzynem z sadystycznymi upodobaniami, to jak spędzałabyś taką przerwę?

– Bo ja wiem? Nigdy nie byłam wielkim Murzynem.

– Ja też nie – przyznał chłopiec. – Ale postaraj się, może coś przyjdzie ci do głowy.

Dziewczyna przygryzła wargę, poważnie zastanawiając się nad wskazanym przez towarzysza zagadnieniem. Myślała, myślała, Domie umierał z nudów, ona myślała… Chłopiec zaczął kopać z nudów kamienie, liczyć do dwudziestu sześciu (uznał, że sprawa nie jest aż tak poważna, żeby wskazane było liczenie do dwudziestu siedmiu) i śpiewać wszystkie szanty jakie znał. Gdy odśpiewał już ostatnią, o jakże pięknym tytule „Sendarska dziwka”, Rosa doznała nagłego olśnienia. A przynajmniej tako można było wywnioskować, po jej niespodziewanie rozpromienionym obliczu.

– Chodźmy w Zaułki! – krzyknęła.

Zaułki były tą częścią La Magnone, która nie przetrwała wielkiej zarazy, jaka to miała miejsce na długo przed narodzinami Domiego, a więc również jego przyjaciółki. Gdy choroba dopadała coraz więcej mieszkańców, a nikt, nawet magowie, nie potrafili ich przed nią obronić, rada miasta sięgnęła po bardzo drastyczne środki. Sprowadziła wszystkich zarażonych i ich najbliższe otoczenie do jednej z dzielnic miasta i objęła niezwykle ścisłą kwarantanną, która przetrwała jednak zaledwie dwa dni. Po tym czasie uznano, że nie ma potrzeby ryzykować i cały objęty kwarantanną obszar, znany dziś jako Zaułki, podpalono. Nikt nie ocalał. Oczywiście, mieszkańców Zaułków, nikt nie powiadomił o planach podłożenia ognia pod ich miejsce zamieszkania. Domie uważał, że to dobrze. Nie było przecież potrzeby ich martwić.

Historię tą, jak i wiele innych, mniej lub bardziej prawdopodobnych, Domie usłyszał od swojego ojczyma. Sam nigdy w Zaułkach nie był i wcale nie czuł szczególnej potrzeby zwiedzenia tego miejsca. Zresztą tam w ogóle nikt nie chodził. Wszyscy bali się zarazy, ciągle mogącej się, według plotek, unosić w powietrzu, a co bardziej przesądni bali się duchów swoich zarażonych sąsiadów, którym sprawili tak nieciekawy koniec. Akurat Domie nie był specjalnie przesądny, ale nie zamierzał ryzykować w tak poważnej sprawie.

– Czemu akurat tam? – spytał więc Rosę.

– No cóż… – odparła elokwentnie dziewczyna. – Pomyślałam po prostu, że taki niewolnik nie ma zbyt wielu amigos, jeśli w ogóle, więc przerwy w pracy spędza raczej samotnie. A ja zawsze idę do Zaułków, gdy chcę pobyć chwilę sama.

– To nawet nie jest taki głupi pomysł… – przyznał po namyśle chłopiec.

La Magnone należało do miast bardzo poważnie przeludnionych i nie było wielu miejsc, gdzie samotnicy mogli czuć się swobodnie. Rozumowanie Rosy było więc całkiem logiczne. Trudno, może i Domenique nie chciał odwiedzać tego przeklętego miejsca, ale złożył Kartografowi obietnicę. Czego coraz bardziej zaczynał co prawda żałować, ale nie mógł cofnąć raz wypowiedzianych słów.

– No to prowadź do tych Zaułków – westchnął.

– Tylko nie zostawaj w tyle! – krzyknęła jego towarzyszka, po czym natychmiast zniknęła za brudnym zakrętem, wzbijając chmurę gorącego kurzu.

Domie niechętnie powlókł się za nią.

***

– Popiół, wszędzie popiół… Czy przez te kilkanaście lat ten popiół nie powinien wywietrzeć, albo coś?

– Zamknij się, Domie – rozkazała Rosa, zręcznie manewrując między rozbitymi glinianymi dzbankami i nadpalonymi deskami, kiedyś będącymi zapewne elementem ścian.

Domenique skrzywił się, po części dlatego, że towarzyszka strasznie go irytowała, a po części dlatego, że zobaczył osmaloną rękę szkieletu wystającą spod sterty drewna. Groteskowy wystrój zaułków z każdą chwilą coraz mniej mu się podobał.

– Nie, no ktoś powinien tu chyba posprzątać – stwierdził. – Tyle minęło lat, a nikomu nawet nie chciało się pogrzebać trupów? Wstyd.

– Nikt tu nie chodzi – odparła dziewczyna, wspinając się ostrożnie na dach jednego z mniej zniszczonych domów. Chłopiec patrzył na to z dezaprobatą. – Przecież to miejsce jest podobno przeklęte. Nikt nie jest na tyle odważny, by tu zaglądać.

– Tym bardziej nie rozumiem, co my tu robimy. Szczególnie, że tu jest jeszcze bardziej gorąco, niż było w Dzielnicy Biedoty!

Rosa wdrapała się już na dach, rozejrzała się, po czym skrzyżowała ramiona na piersi i spojrzała wyczekująco na Domiego. Ten westchnął głęboko i zaczął wspinać się, by do niej dołączyć.

– Na Drogusa, nie spodziewałam się, że potrafisz tak marudzić! Jeszcze gorzej niż matka Kartografa! – powiedziała jego towarzyszka, podczas jego ostrożnej wspinaczki.

Chłopiec zatrzymał się i spojrzał w górę, prosto na swoją towarzyszkę.

– Nie cierpię cię – stwierdził, po czym ruszył dalej, po przypalonej ścianie.

I wtedy obsunęła mu się noga.

Zaczął wierzgać się, nieudolnie próbując znaleźć oparcie dla stopy, ale na osmalonej ścianie opuszczonego domostwa nagle zrobiło się strasznie pusto. Nie mógł odnaleźć zagłębienia, z którego przed chwilą wypadł. W panice puścił wystającą deskę, która dotychczas idealnie pasowała do jego dłoni, i poczuł, że za sekundę spadnie. Do tego wbiła mu się drzazga. No, trudno – pomyślał. W każdej chwili był przygotowany na uderzenie plecami o gorący piasek. Liczył tylko, że nie będzie aż tak bardzo bolało.

Nagle jednak, ku jego niewiarygodnemu zdziwieniu, jego zagubioną dłoń ktoś chwycił. Sądząc po delikatności tego niespodziewanego dotyku, musiała to być Rosa. Za tą teorią przemawiał również fakt, że nikogo innego tu nie było. A jeśli to rzeczywiście była Rosa, to…

– Ty idiotko! – krzyknął spadający chłopiec, ale nie zdążył powiedzieć nic więcej, gdyż po chwili znalazł się w powietrzu, ciągnąc za sobą spadającą towarzyszkę. Nie zamierzała ona oczywiście puścić jego dłoni. Jako, że to Rosa źle zmierzyła swoje siły, rzucając się Domiemu na ratunek, ten nie czuł żadnych wyrzutów sumienia, gdy puszczał jej rękę. Znalazł też nagle oparcie dla stóp, co go trochę zaskoczyło, i po paru chwilach wspinaczki stał już na dachu zniszczonego domu. W tym samym miejscu, gdzie dopiero co stała Rosa, patrząc na niego z góry. On poszedł za jej przykładem i również spojrzał w dół.

Ujrzał swoją towarzyszkę, parę metrów niżej, siedzącą na gorącym piasku i masującą swoją łydkę, która prawdopodobnie ucierpiała podczas upadku. Dziewczyna była cała zakurzona, we włosach miała istną pustynię, a wyraz jej brudnej twarzy był mieszaniną bólu i wściekłości. Domie się bał.

– Wszystko w porządku? – spytał nieśmiało.

– Nie! Nie wszystko w porządku! – wrzasnęła w odpowiedzi. – Zrzuciłeś mnie specjalnie!

– Wcale nie! – odparł chłopiec zgodnie z prawdą.

– A właśnie, że tak! Cholerny idiota! Po co ja chciałam ci w ogóle pomóc?

– Też się nad tym zastanawiam. Nie spadłabyś, gdybyś nie złapała mojej ręki.

– Nie o to mi chodzi, ty niewdzięczny tonto! Mówię o tym, że niepotrzebnie w ogóle pomagam ci znaleźć tego pieprzonego Murzyna!

– Robisz to dlatego, że kochasz się w Kartografie – oznajmił Domie, bo rzeczywiście tak mu się wydawało.

– Co? – Rosa zaczerwieniła się, chłopiec nie wiedział, czy ze wstydu, czy ze złości. – Wcale się w nim nie kocham! A, właśnie, skręciłam kostkę – zgrabnie zmieniła temat.

– Naprawdę skręciłaś kostkę? Chyba żartujesz, przecież to ledwie parę metrów.

– Tak, wyobraź sobie, że naprawdę! Czego tam jeszcze sterczysz, idioto? Może byś tu do mnie łaskawie zszedł?

– A po co?

– Nie mogę chodzić do cholery! Chodź tu i mi pomóż!

– Poczekaj, drzazga mi weszła…

– Złaź tu, ale już! – wrzasnęła Rosa tak, że chłopiec zdziwił się, że nie pobudziła tych wszystkich spalonych trupów.

– No dobra, dobra… – Domie zaczął schodzić z dachu, powoli i ostrożnie.

Droga powrotna okazała się o wiele łatwiejsza od wspinaczki w górę, głównie z tego powodu, że chłopiec widział wszystkie wystające deski o które mógł się oprzeć. Mimo to weszła mu kolejna drzazga, na tyle duża, że na dole bez problemu ją sobie wyjął i nawet się przy tym nie skrzywił. Nie chciał wyjść na takiego panikarza jak Rosa, która rozpaczała przecież z powodu byle kostki. Nie chciał jednak też wyjść na bezdusznego drania, więc zapytał:

– No, i jak tam ta twoja kostka?

– Okropnie – odparła dziewczyna. – Wydaje mi się, że nie dam rady wrócić do domu.

– Zostanie tutaj nie wydaje się najlepszym pomysłem, nie sądzisz? Jakoś będziesz musiała wrócić.

– Chodziło mi o to, że będziesz musiał mnie zanieść, imbecíle!

– Chyba żartujesz.

– Dlaczego?

– Nigdzie cię nie zaniosę.

– Dlaczego?

– Nie jestem tragarzem.

– Oj, przestań! Jesteś mężczyzną, czy nie?

– Jestem, ale ty jesteś z pewnością cholernie ciężka, a ja nie zostałem stworzony do pracy fizycznej.

– Uważasz, że jestem ciężka?

– Oczywiście. Spójrz tylko na siebie.

Wyraz twarzy Rosy, wskazywał, że niezbyt spodobało jej się to co usłyszała.

– Zabiję cię, ty idioto! – krzyknęła.

Domie zrobił trzy kroki do tyłu.

– Wątpię – powiedział. – Przecież nie możesz chodzić.

I w tym momencie gdzieś na lewo od nich rozległ się chichot. Oboje natychmiast odwrócili się w tamtą stronę.

– To on – powiedziała Rosa natychmiast gdy go zobaczyła.

Spomiędzy spalonych budynków wyszedł Murzyn. Z początku Domie myślał, że był on łysy, ale okazało się, że przybyły posiadał warkoczyk, niewielki, schowany za wielkim, błyszczącym od potu, idealnie brązowym czołem. Pod nim umieszczone były dziwnie wesołe czarne oczy i szeroki nos, który chłopcu kojarzył się z nosem psa. Pomijając wielkie usta i niemal całkowity brak szyi, uwagę zwracały ramiona niewolnika, niezwykle szerokie i umięśnione, tak jak całe jego ciało, lśniące w słońcu i osłonione jedynie przepaską na biodrach. Domie przełknął ślinę i natychmiast odgonił różne niechciane myśli, ganiąc się po raz kolejny w duchu. „Jesteś facetem, Domenique. Prawdziwi faceci nie myślą tak o innych facetach”.

– Czeszcz! – rzekł przybyły, kalecząc wspólnysłów swym okropnym akcentem. – Ale wy jeszteszcze szmeszny!

– Na bogów – szepnął Domie – Ile on ma lat?

– Mniej więcej tyle co my – odparła Rosa, również szeptem.

– Wygląda na tak silnego, że mógłby powalić chyba z pół miasta.

– Wiem. Ostrzegałam cię.

Murzyn uśmiechnął się szeroko.

– Czemu jeszteszcze cziszi jak krab? – spytał. – Witam was!

Domenique zebrał w sobie całą odwagę, wystąpił naprzód, skrzyżował ramiona na piersi i przemówił, starając się, by zabrzmiało to groźnie. Przecież nie mógł pokazać temu niewolnikowi, jak bardzo umiera ze strachu. Ilość potu spływającego mu po karku wzrosła trzykrotnie.

– Też cię witam, czarnuchu. Mamy do pogadania.

Murzyn uśmiechnął się jeszcze szerzej.

– Ta? A na czo?

– Chciałeś powiedzieć: „o czym” – wtrąciła się Rosa.

– Ta? A o czym? – niewolnik wprowadził korektę.

– O Kartografie. Tym chłopaku z jasną czupryną, któremu przetrąciłeś nogę – wyjaśnił Domie, spoglądając z naganą na swoją towarzyszkę. Ta wzruszyła ramionami.

– Czo z nim?

– No… Ma przetrąconą nogę. A to bardzo mi się nie podoba, ponieważ Kartograf jest moim przyjacielem. A żaden brudny niewolnik nie będzie się pastwił nad moimi przyjaciółmi. Zrozumiałeś, czarnuchu?

– Moje imię to Kahe.

– Wszystko mi jedno. Czy zrozumiałeś to, co powiedziałem, Kahe?

– Tak. Jak jest twoje imię?

– Domenique Santiago de Mortelli. Mam więc rozumieć, że nie tkniesz już więcej Kartografa?

– Nie masz rozumiecz. Masz za to głupie imię. Będę mówił „hiena”. A jak jest twoje imię? – tu zwrócił się do siedzącej na ziemi towarzyszki Domiego.

– Rosa – odparła dziewczyna.

– Rosza. Ładne.

– O, dziękuję!

– Rosa! – krzyknął Domie. – Ona nazywa się Rosa, a nie „Rosza”! – odwrócił się do siedzącej. – A ty nie zapominaj, że on pobił Eduarda. A w ogóle, to dlaczego hiena? – spojrzał znów na Murzyna.

– Bo jesztesz głupi jak hiena, która myszli, że pokona lwa. A „Domenyk” to głupie imię – odparł poważnie Kahe.

– Nie „Domenyk”, tylko Domenique! A w ogóle, to przejdźmy wreszcie do rzeczy, ty głupi czarnuchu!

– Moje imię to Kahe.

– Nieważne! – chłopiec był tak zdenerwowany, że zapomniał o strachu. Wystąpił kolejne dwa kroki do przodu i spojrzał groźnie na swojego przeciwnika – Masz zostawić Kartografa w spokoju! Albo nie! Masz go przeprosić! Pójdziesz teraz ze mną i go przeprosisz! Natychmiast!

– Nie – odparł niewolnik i odwrócił się, by odejść.

– Zaczekaj! – krzyknęła Rosa, widząc, że Domie zamierza rzucić się na o wiele większego Murzyna.

Kahe odwrócił się.

– Czo? – zapytał.

– Może powiedz chociaż, czemu zaatakowałeś Eduarda? – poprosiła dziewczyna.

Niewolnik patrzył przez chwilę to na nią, to na jej towarzysza. Zapadła długa cisza, pośród której głośny wydawał się nawet chrobot szczurów, drapiących drewniane ściany domów, które pełniły tu rolę grobowców. Ostatecznie to był ich raj, tu przynajmniej nie musiały obawiać się ani kotów, ani ludzi. Przez tą długą chwilę wszyscy wsłuchiwali się w odgłosy wolności panów tego miejsca. Domie i Rosa, czekając na odpowiedź ich rozmówcy, Kahe, walcząc ze swoimi myślami. W końcu jednak się odezwał.

– Zostawcze mnie. Ja zostawię tego o złotych włoszach.

– Nie odpowiedziałeś na moje pytanie – zauważyła Rosa.

Zapadła kolejna cisza, Domie był pewien, że tym razem na dobre, że teraz niewolnik po prostu odwróci się i odejdzie. Zresztą widać było, że miał zamiar to zrobić, jednak ostatecznie uśmiechnął się i w końcu przemówił. Domenique był naprawdę ciekawy odpowiedzi i był wściekły na siebie, że sam nie zadał tego pytania. Stąd skupił się na całkowicie na słowach Murzyna i natychmiast je zrozumiał. Szukał jednak potwierdzenia, stąd cieszył się, że Rosie nie poszło tak dobrze jak jemu.

– Kiedy lew atakuje antylopę, znaczy to, że on jest głodny, a ona szłaba – powiedział Kahe. – Nie może zabicz szłonia, to muszi antylopę, nawet kiedy nie zaszpokoi ona jego głodu.

– Byłeś głodny? – spytała dziewczyna. – Kartograf nie wspominał nic o jedzeniu…

Niewolnik zachichotał.

– Nie byłem głodny jedżenia – odparł. – Byłem głodny wolnoszczi i pełen nienawiszczi. Byłem głodny bólu, który chczałem dacz bladym ludżom. Chczałem, by ich bolało.

– Ale… dlaczego?

– Bo oni zabrali mi Kahe.

– Przecież ty jesteś Kahe!

– No własznie. Dlatego zaatakowałem tego Kartografa.

– Pomożesz mi zanieść ją do domu? – spytał nagle Domie. – Nie chce mi się samemu tego robić.

Niewolnik spojrzał w niebo.

– Tak – powiedział. – Mam jeszcze trochę czaszu, nim mój właszcziczel szę o mnie upomni.

Wziął Rosę na ręce i ruszyli z Zaułków do miasta, po drodze zahaczając jeszcze o czyste źródełko, z którego wszyscy się napili. W końcu nadal było cholernie gorąco, a to był dla wszystkich naprawdę męczący dzień. Byli również na stoisku señora Ramíreza, który jednak nie zgodził się dać nikomu kolejnego mango. Wstąpili też do pani Fernández, aby kupić mleko, tak jak kazała matka Domiego.

Mama Rosy była bardzo przestraszona, gdy ich zobaczyła. Przez cały czas patrzyła niepewnie na Kahego. Dziewczyna dostała potem straszne lanie za to, że przyniósł ją Murzyn.

Kahe więcej nie tknął Kartografa. Zostali z Domeniquem wielkimi przyjaciółmi, aż do tragicznego końca, który parę lat później spotkał niewolnika podczas pracy. Rosa również umarła, kilka lat po nim, na ramionach Domiego, podczas porodu ich wspólnego dziecka. Urodziło się niestety martwe, a dziedzicowi rodu Santiago nigdy nie było dane mieć następnego. Został piratem i zyskał ogromną sławę na wszystkich morzach Shedinu. Wszystko to na skutek pewnego zwierciadła, które… No, ale to temat na zupełnie inną historię.

Ważne jest to, że Domie uzyskał odpowiedź na swoje pytanie. Nie to o chmurach, ale to, którego nie zapomniał zadać. Parę dni po poznaniu Kahego, a był to dzień równie upalny co tamten, Rosa oznajmiła chłopcowi, że do La Magnone przywieziono niewolników z Zachodu. Razem z Kartografem (którego noga miała się już nieco lepiej) pobiegli czym prędzej na rynek, by ich zobaczyć. Byli tam.

Dwóch Karra’dan. Oczywiście, ani Domie, ani żadne z jego przyjaciół nie widziało wcześniej Karra’danina, ale nie mieli najmniejszych wątpliwości, że to właśnie z nimi mieli do czynienia. Te włosy porastające całe ciało. Ten zwierzęcy wyraz twarzy. Ta niedźwiedzia postura i długie pazury kończące gigantycznych rozmiarów łapska. Natychmiast zaczęli przepychać się w ich kierunku, pomiędzy spoconymi przechodniami, chcącymi pewnie kupić niewolnika w charakterze tragarza lub groźnie wyglądającą prywatną służbę. Domie jednak był uparty, ponieważ po prostu musiał o coś zapytać.

– Karra’daninie! – krzyczał, niemal niesłyszalny pośród wrzawy i brzęku monet, jak zawsze wypełniających rynek każdego miasta na świecie. – Karra’daninie!

W końcu jeden z barbarzyńców, ten z brązowymi włosami i kościanym kolczykiem tkwiącym w jego sterczącym uchu, zgniótł palcami maszerującą po jego ciele pchłę i zwrócił swe wielkie czarne oczy w kierunku chłopca. Ten modlił się by niewolnik znał jego język.

– Czy to prawda, że po waszym niebie maszeruje słoń? – krzyknął najgłośniej jak umiał.

I wtedy Domiemu zdało się nagle, że wszystko ucichło. Nie słyszał już wrzawy panującej na rynku, nie słyszał targowania się oraz gróźb skierowanych pod adresem Murzynów i innych niewolników. Nie słyszał tej grubej kobiety stojącej obok niego, która pytała czy ten dzikus na pewno nie pożre jej córki. Nie słyszał ujadających psów, płaczących dzieci, ani własnego oddechu. Skupił wszystkie swe zmysły na, wypowiedzianej doskonałym wspólnysłowem, odpowiedzi Karra’danina. I usłyszał ją doskonale.

– Tak – powiedział niewolnik. – I jest to najpiękniejszy widok na świecie.

4.07.2012

Koniec

Komentarze

Przybyłam zwabiona tytułem i nie zawiodłam się :) Twoje poprzednie opowiadania jakoś mnie nie przekonały, za to ten tekst ma w sobie bardzo fajny klimat. Trochę momentami kuleje stylistycznie, za dużo przecinków (nie powinno być przecinków przed nawiasami), ale błędy nie przeważają. Historia toczy się mimochodem, dygresja goni dygresję i tak naprawdę sprawia wrażenie jakiegoś wycinku życia bohatera, a nie pełnoprawnej fabuły, ale ze zdziwieniem stwierdzam, że bardzo mi to odpowiada. Coś między fantasy a realizmem magicznym, czyli opowieść w sam raz dla mnie. Dziękuję za miło spędzony czas :)

Ja z kolei bardzo dziękuję za komentarz i miłe słowa :)

 spojrzał na tą uroczą mieścinę – tę. Parę razy w tekście masz "tą chwilę", a też powinno być tę

Historię tą, jak i wiele innych, – znowu "tę"

Rosa również umarła, kilka lat po nim, na ramionach Domiego – chyba w ramionach

 Rosa oznajmiła chłopcowi – chłopcu Jeszcze trochę takich wpadek znalazło się w tekście. Powiem tak – czytało się miło, oddałaś bardzo fajnie klimat miasteczka. Nie wydaje mi się, żeby chłopiec, który nie umie nawet czytać, potrafiał wysławiać się takim językiem (szcególnie rozmowa z Kartografem). To samo dotyczy Pedro – teoretycznie bezmózga. Za to podobał mi się dialog z Murzynem i wyjaśnienie, że Kartograf oberwał właściwie za kogoś innego. Natomiast nie wiem, o co chodzi z tym słoniem na niebie

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bardzo Cię przepraszam za zmianę płci :-)

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Pierwsze zdanie opowiadania, mimo że przydługie, wzbudza autentyczne zainteresowanie. Dużo w nim informacji i po przeczytaniu kilku kolejnych jest się zbombardowanym informacjami. Rzucasz czytelnika na głęboką wodę, w wir akcji i to jest super. Musisz popracować nad zaimkozą, bo razi po oczach od pierwszych zdań:   "– Tylko nie zapomnij zajść do pani Fernández! – powlókł się jeszcze przez duszne, gorące sierpniowe powietrze głos matki Domiego, doganiając chłopca w momencie, gdy ten mijał właśnie niezwykle ostry zakręt i omal nie wpadł na handlarza rybami, które to śmierdziały w tym upale niemiłosiernie. Nie zważając na pełne oburzenia przekleństwa głoszone przez tego przedstawiciela popularnego… "

"zdmuchując ospale grzywkę, która w sobie tylko znanym celu, postanowiła umieścić się na jego oczach." – Nie czujesz, jak to zgrzyta? 

Kolejna rzecz:

"(co wywołało kolejne przekleństwa skierowane pod jego adres, gdyż pewna odziana w kwiecistą spódnicę, tłusta kobieta bardzo się tego nagłego ruchu wystraszyła)"  I kilka linijek niżej: "co powodowało, że co chwilę kolejny owoc z niego wypadał i staczał na ziemię, by oblepić się piaskiem."

Nadużywasz słówka "pewne" i to srogo, a poza tym tłumaczenie wszystkiego w liczbie trzeciej wywołało, powodowało warto zastąpić czym innym, np "przez co kolejne owoce…" Póki co, powtórzona forma rzuca się w oczy, a lepiej, jakby tego nie było. Wzbogacaj tekst nie tylko treścią, ale i formą.

Sporo błędów, powtórzeń, widać, że nie panujesz jeszcze nad tekstem, ale obrałeś trudny kierunek. Opowiadanie podoba mi się, mimo że wątki, które rozpoczynasz, porzucasz bezdusznie, by przeskoczyć do kolejnych i zakończyć całość w dość gwałtowny i dziwny sposób. Myślę, że praktyka uczyni z Ciebie mistrza, więc jedyne, co mogę powiedzieć, to : Pisz więcej. 

Dobre opowiadanie, pełne humoru. Jest w nim coś, co urzeka i nie pozwala się oderwać. Zgadzam się z Bemik co do tego, że niektóre dialogi są przeintelektualizowane, zwłaszcza ten z rudym zbójem. Mi, podobnie jak i dla Dreammy, też pachnie tu realizmem magicznym – czyli pachnie wyśmienicie. Pozdrawiam.

Sorry, taki mamy klimat.

Bardzo zacny pomysł powinien zaowocować bardzo dobrym opowiadaniem. Niestety, nie postarałeś się i wyszło jak wyszło, czyli moim zdaniem, zaledwie trochę lepiej niż średnio. A mogło być naprawdę świetnie, gdybyś się nieco przyłożył. Gdybyś zamiast komplikować, pisał prostsze zdania, np. w miejsce „Do jego uszu dotarły odgłosy…”, wystarczyłoby: Usłyszał odgłosy…, zamiast: „Stąd znalezienie tego konkretnego Murzyna, który znęcał się nad Kartografem, nie było łatwym zadaniem, nawet z pomocą naocznego świadka tamtych wydarzeń w osobie Rosy Semena de La Magnone”, można napisać: Dlatego znalezienie Murzyna, który znęcał się nad Kartografem, nie było łatwe, nawet z pomocą Rosy (Semena de La Magnone), która wszystko widziała. A zamiast „Oczywiście, mieszkańców Zaułków, nikt nie powiadomił o planach podłożenia ognia pod ich miejsce zamieszkania”, wolałabym: Oczywiście, nikt nie powiedział mieszkańcom Zaułków, że ich domy będą spalone. Twoje niektóre zdania wyglądają tak, jakby zostały wyjęte z jakiegoś sprawozdania czy notatek protokolanta. Brzmią sztucznie, użyte słowa rażą, sformułowania nie zawsze są trafne. Wypisałam to, co najbardziej pokaleczyło mi oczy, zostało jednak jeszcze sporo usterek, których nie mam już siły wyławiać. Nie wyzbywam się jednak nadziei, że kiedyś przeczytam takie Twoje opowiadanie, które będzie dobre, ciekawe i porządnie napisane, lektura którego sprawi mi przyjemność.  

 

„…powlókł się jeszcze przez duszne, gorące sierpniowe powietrze głos matki Domiego…” –– Wolałabym: …poniósł się jeszcze przez duszne

 

„…omal nie wpadł na handlarza rybami, które to śmierdziały…” –– …omal nie wpadł na  handlarza ryb, które śmierdziały

 

„Nie zważając na pełne oburzenia przekleństwa głoszone przez tego przedstawiciela popularnego w każdym porcie zawodu…” –– Wolałabym: Nie zważając na przekleństwa wykrzykiwane przez przedstawiciela popularnego w każdym porcie zawodu… Głosić –– upowszechniać jakieś idee, hasła, myśli, propagować coś.

 

„…zdmuchując ospale grzywkę, która w sobie tylko znanym celu, postanowiła umieścić się na jego oczach”. –– Czy grzywka mogła spadać na cudze oczy? Może: …zdmuchując grzywkę, która w sobie tylko znanym celu, spadała na oczy/przesłaniała oczy.

 

„Nagle jednak do jego nozdrzy dotarł delikatny, słodki zapach…” ­–– Może wystarczy: Nagle poczuł delikatny, słodki zapach

 

„Domie zatrzymał się gwałtownie, (co wywołało kolejne przekleństwa skierowane pod jego adres, gdyż pewna odziana w kwiecistą spódnicę, tłusta kobieta bardzo się tego nagłego ruchu wystraszyła) i ruszył, czym prędzej w kierunku źródła miłego zapachu”. –– Nie podoba mi się to zdanie. Czy kobieta była ubrana tylko w spódnicę, bez bluzki? Proponuję: Domie zatrzymał się gwałtownie, czym przestraszył odzianą w kwiecistą sukienkę, tłustą kobietę, która rzuciła kilka przekleństw pod jego adresem, i zaraz ruszył w kierunku źródła miłego zapachu.

 

„…siląc się na najsympatyczniejszy uśmiech, jaki potrafił z siebie wydobyć”. –– Wolałabym: …siląc się na najsympatyczniejszy uśmiech, jaki potrafił przywołać na twarz.

 

„Sprzedawca aktualnie próbował zmieścić w brudnym, plecionym koszu zdecydowanie zbyt dużą ilość owoców mango, co powodowało, że co chwilę kolejny owoc z niego wypadał i staczał na ziemię, by oblepić się piaskiem”. –– Wiemy, że rzecz dzieje się aktualnie. Zrozumiałe, że skoro kosz, to pleciony. Jasne, że na ziemię toczą się owoce, które skądś wypadły. Może: Sprzedawca próbował zmieścić w brudnym koszu zbyt wiele mango. Co chwilę kolejny owoc wypadał na ziemię, by oblepić się piaskiem.

 

„Skoro prosisz mnie o mango, mam rozumieć, że masz czym mi za nie zapłacić?” –– Wystarczy: Skoro prosisz o mango, rozumiem, że masz czym za nie zapłacić?  

 

„Ramírez złapał w swoją wielką łapę kolejny uciekający owoc…” –– Nie łapie się czegoś cudzymi łapami. Może: Ramírez, wielką łapę złapał kolejny toczący się owoc

 

„Ten przetrząsnął dziurawe kieszenie swoich wytartych spodni”. –– Domyślam się, że miał na sobie własne spodnie.

 

„Niestety, ten zdawał się nie zwracać uwagi na ten ubytek…” –– Powtórzenie.

 

„…rzucił Domiemu wyczekiwany przez niego, (co prawda cały w piasku, ale zawsze) soczysty owoc”. –– …rzucił Domiemu wyczekiwany (co prawda cały w piasku, ale zawsze) soczysty owoc.

 

„…jakby dopiero co skończył nurkować w ubraniu. (…) nurkował pod straganami…” –– Powtórzenie.

 

„…niż w innych zamieszkałych dzielnicach La Magnone”. –– …niż w innych zamieszkanych dzielnicach La Magnone.

 

„…tylko mniej zadbani i wyposażeni w bardziej łobuzerski błysk w oku”. –– Czy wszyscy mieli jeden błysk w jednym oku? ;-) Błysku nie nazwałabym wyposażeniem. Może: …tylko mniej zadbani a oczy błyszczały bardziej łobuzersko.

 

„…co najwyżej straciłeś kilka nowych zębów”. –– Raczej: …co najwyżej straciłeś kilka kolejnych zębów.

 

„…bo tylko pewnego dnia się z nim pokłócisz i…” –– Pewnie miało być: …bo kiedy tylko pewnego dnia się z nim pokłócisz i

 

„…zamiast po prostu sobie wejść. Przepuść mnie, proszę. Gatos zeszli mu z drogi, a Domie spokojnym krokiem przeszedł pomiędzy nimi…” –– Powtórzenia.

 

„Wystarczyło przewiesić przez próg jakąś płachtę”. –– Chyba: Wystarczyło powiesić nad progiem jakąś płachtę.

 

„Gdy nowo przybyły ujrzał Domiego wyszedł spokojnym…” –– Gdy nowoprzybyły ujrzał Domiego, wyszedł spokojnym

 

„…przeczytam twoją Biblię w pięciu językach…” –– …przeczytam twoją Biblię w pięciu językach 

 

„Chodząc niemal wlókł nogę po piasku za sobą, zostawiając ślad…” –– Idąc, niemal wlókł za sobą nogę, zostawiając na piasku ślad…

 

„A o to, że taki z wasz cholerny pożytek”. –– Literówka.

 

„Wiele lat później, Domie nie raz będzie wspominał chwilę…” –– Wiele lat później, Domie nieraz będzie wspominał chwilę

 

„…choć gdyby ktoś z boku spojrzał na uroczą mieścinę…” –– …choć gdyby ktoś z boku spojrzał na uroczą mieścinę

 

„…niż płacić wiecznie comiesięczny żołd prawdziwym pracownikom”. –– Żołd, to wynagrodzenie wypłacane żołnierzom.

 

„A przynajmniej tako można było wywnioskować…” –– A przynajmniej tak można było wywnioskować

 

„Historię , jak i wiele innych…” –– Historię , jak i wiele innych

 

„…po czym natychmiast zniknęła za brudnym zakrętem…” –– Czy zakręt może być tak zakręcony, że się nie myje i jest brudny? ;-)  

 

„Czy przez te kilkanaście lat ten popiół…” –– Czy przez tych kilkanaście lat popiół

 

„Rosa wdrapała się już na dach, rozejrzała się…” –– Powtórzenie.

 

„…powiedziała jego towarzyszka, podczas jego ostrożnej wspinaczki. Chłopiec zatrzymał się i spojrzał w górę, prosto na swoją towarzyszkę”. –– Powtórzenia, nadmiar zaimków.

 

„Zaczął wierzgać się, nieudolnie próbując znaleźć oparcie dla stopy…” –– Zaczął wierzgać, nieudolnie próbując znaleźć oparcie dla stopy

 

„Droga powrotna okazała się o wiele łatwiejsza od wspinaczki w górę…” –– Droga powrotna okazała się o wiele łatwiejsza od wspinaczki… Czy można wspinać się w dół. Wspinanie się w górę jest masłem maślanym.

 

„Czeszcz! – rzekł przybyły, kalecząc wspólnysłów swym okropnym akcentem”. –– Co to jest wspólnysłów?

 

„Przez długą chwilę…” –– Przez długą chwilę

 

„Domie i Rosa, czekając na odpowiedź ich rozmówcy…” –– Domie i Rosa, czekając na odpowiedź swojego rozmówcy

 

„Zapadła kolejna cisza…” –– Po raz kolejny zapadłą cisza… Lub: Znowu zapadła cisza

 

Stąd skupił się na całkowicie na słowach Murzyna i natychmiast je zrozumiał. Szukał jednak potwierdzenia, stąd cieszył się …” –– Dlatego całkowicie skupił się na słowach Murzyna i natychmiast je zrozumiał. Szukał jednak potwierdzenia, więc cieszył się

 

„W końcu nadal było cholernie gorąco, a to był dla wszystkich naprawdę męczący dzień. Byli również na stoisku señora Ramíreza…” –– W końcu nadal było cholernie gorąco, a dzień dla wszystkich naprawdę męczący. Poszli również do stoiska señora Ramíreza

 

„Rosa również umarła, kilka lat po nim, na ramionach Domiego…” –– Rosa również umarła, kilka lat po nim, na rękach Domiego

 

„…chcącymi pewnie kupić niewolnika w charakterze tragarza…” –– …chcącymi pewnie kupić niewolnika, by mieć tragarza… Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@bemik Bardzo ci dziękuję za poświęcony czas, przeczytanie i wskazanie błędów. Opowiadanie ma ponad rok, o ile zaimkoza mi pozostała (i naprawdę ciężko się z niej wyleczyć) już raczej nie stworzyłbym AŻ TAK nienaturalnych dialogów :) Niemniej widzę, że rzeczywiście są przekombinowane, ale uznałem, że już nie będę przy tym opku majstrował. Słoń na niebie to raczej symbol, celowo nie zgłębiałem tego tematu. Zmiana płci – żaden problem. Z nieznanych mi powodów wszyscy czytający moje opowiadania z góry zakładają, że jestem dziewczyną. Na innych portalach też mi się to zdarza :(   @Prokris Bardzo ci dziękuję. Wiem, że mam problem z nadużywaniem zaimków. Staram się to przewalczyć, ale to wcale nie takie proste jak się wydaje :) Próbuję pisać najwięcej jak mogę, jednak większość czasu spędzam na ekperymentowaniu, co zazwyczaj nie sprawdza się najlepiej. Ostatnio napisałem coś dłuższego (240 000 znaków) i jestem z tego przeciętnie dumny (szczególnie, że nie mam za bardzo co z tym teraz zrobić. Nawet jakbym gdzieś opublikował mała szansa, że ktokolwiek by przeczytał). Tak czy siak, staram się. Jeszcze raz dzięki.   @Sethrael Bardzo ci dziękuję.   @regulatorzy Cóż, dzięki za poświęcony czas i nadzieję, że będzie lepiej. Oraz za wskazanie błędów. „…powlókł się jeszcze przez duszne, gorące sierpniowe powietrze głos matki Domiego…” - napisałem "powlókł", żeby zaznaczyć tą upalną, leniwą atmosferę. Jeśli to błąd, moja wina. „Nagle jednak do jego nozdrzy dotarł delikatny, słodki zapach…” - twoja wersja oczywiście też jest w porządku, ale mi to zdanie brzmi całkiem dobrze. „Domie zatrzymał się gwałtownie, (co wywołało kolejne przekleństwa skierowane pod jego adres, gdyż pewna odziana w kwiecistą spódnicę, tłusta kobieta bardzo się tego nagłego ruchu wystraszyła) i ruszył, czym prędzej w kierunku źródła miłego zapachu”.  – Hej, doskonale wiem czym się różni spódnica od sukienki :) Napisałem o spódnicy, ponieważ przyjąłem, że to na nią bohater zwrócił uwagę, poza tym górna jej część ubioru nie zdawała mi się zbyt ważna. Jeśli błąd, proszę o wybaczenie. „Czeszcz! – rzekł przybyły, kalecząc wspólnysłów swym okropnym akcentem”. – wspólnysłów jest językiem, którym bohaterowie się posługują. „…chcącymi pewnie kupić niewolnika w charakterze tragarza…” –– …chcącymi pewnie kupić niewolnika, by mieć tragarza…  - tutaj bezczelnie stwierdzę, że nie wiem, co jest nie tak z moją wersją i , co więcej, sądzę, że brzmi lepiej od twojej. Tak samo zdanie ze staczającymi się owocami. Owszem jest przydługie, ale twoja wersja mi się zwyczajnie nie podoba. Wybacz, ale wydaje mi się sucha. Być może powoli łapię, ale nie rozumiem czego chcesz od niektórych zdań. Na siłę zmniejszyć ich objętość? Wolałabyś, żebym podawał wyłącznie suche informacje? Nie staram się kłócić, ale zwyczajnie nie rozumiem. Co do reszty błędów nie mam najmniejszych wątpliwości i jeszcze raz dziękuję, że poświęciłaś czas i je wypisałaś. Wezmę sobie twoje rady do serca. Tak samo mam nadzieję, że kiedyś któreś z moich opowiadań sprawi ci przyjemność. Również pozdrawiam :)

To podziel na dwie części i wrzuć na portal. Dwie części, to nie zbrodnia, czytelnicy powinni się znaleźć.

„– Tylko nie zapomnij zajść do pani Fernández! – powlókł się jeszcze przez duszne, gorące sierpniowe powietrze głos matki Domiego, doganiając chłopca w momencie…” –– Chłopiec wybiegł z domu a głos matki go dogonił. Myślę że skoro dogonił, to nie mógł się wlec.   Skoro tylko spódnica ma być wyeksponowanym elementem stroju niewiasty, to może zamiast „…gdyż pewna odziana w kwiecistą spódnicę, tłusta kobieta… wystarczyłoby: gdyż pewna tłusta kobieta w kwiecistej spódnicy…   „…chcącymi pewnie kupić niewolnika w charakterze tragarza…” –– Właśnie zwrot w charakterze tragarza przywodzi mi na myśl protokóły i sprawozdania, choć rozumiem, że chcieli nabyć niewolnika o określonych predyspozycjach.   Na koniec chcę jeszcze powiedzieć, że moje propozycje to zaledwie sugestie, którymi w ogóle nie musisz się przejmować. Bardzo się cieszę, jeśli zechcesz skorzystać z choćby jednej uwagi, ale rozumiem, że w wielu przypadkach wolisz pozostać przy własnej koncepcji. To jest Twoje opowiadanie i wyłącznie do Ciebie należy decyzja jakich zdań i sformułowań użyjesz. Tylko Ty decydujesz o ostatecznym kształcie własnego tekstu.   Zgadzam się, że słoń maszerujący po niebie jest widokiem wspaniałym i niezapomnianym.   Pozdrawiam. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Hm, rozumiem. "W charakterze" w tym przypadku to ironia, traktuję to określenie z przymróżeniem oka. W takim razie dziękuję za sigestie i również pozdrawiam :)

W sumie niezły tekst. Wrażenie psują niektóre nieco zbyt wymuszone dygresyjki oraz odnarratorskie komentarze. Przyspieszenie historii na końcu opowiadania wypadałoby graficznie wydzielić od wcześniejszej cząstki.

I po co to było?

Przeczytałem. Raczej bez zachwytu, ale źle też nie jest :)

Dziękuję za komentarze i poświęcony czas.

Nowa Fantastyka