- Opowiadanie: Bernierdh - Czerwony wróbel

Czerwony wróbel

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czerwony wróbel

 

I znów polała się krew. Jakby to cokolwiek znaczyło, że właśnie przerwała nić istnienia tego człowieka. Przecież kim on dla niej był? Statystą. Nie istniał naprawdę. Był tylko elementem tła, przeszkodą stojącą na drodze do celu. Należało go zlikwidować i ruszyć dalej. Ale czy to było słuszne? Czy miała prawo tak po prostu zakończyć egzystencję tej osoby?

Nie wiedziała. Wolała się nad tym nie zastanawiać. Nie chciała dojść do ponurych wniosków. Przecież on nie miał znaczenia. Powtarzała to sobie nieustannie. Nie miał znaczenia. Był tylko wypełnieniem, jak przeciwnik w grze komputerowej. Klik i po sprawie. Albo ciach w tym przypadku.

Nie wytrzymała, połączyła się przez PDA z jego identyfikatorem. Alan Hammond. Lat trzydzieści jeden. O, informacja o długach. Posiadał niespłacony kredyt w banku Severus, w wysokości trzydziestu tysięcy dolarów. Od dwóch miesięcy nie uiścił czwartej raty. Zabawne. Przejdźmy do rodziny. Żona Anna, z domu Stevens. Córka…

Czemu właściwie to sprawdzała? Jaki to miało sens? Ale z jakiegoś dziwnego powodu nie mogła przestać.

Córka ma na imię Alice. Szesnastego listopada skończy siedem lat. A więc miał maleńką, słodką córeczkę. Kurwa mać.

Ala tak szczerze, to co za różnica? Niech sobie ma. I tak już nie żyje. Widzisz, panie Hammond? Jesteś. Ciach. Nie ma cię. Proste.

Powiedz, Alan, czy jest duża różnica między byciem, a niebyciem? Czy za życia myślałeś kiedykolwiek o śmierci, zastanawiałeś się co cię po niej czeka? Czy przychodząc tutaj, spodziewałeś się, że może cię ona spotkać? Czy gdybyś miał mnie teraz przed oczami, byłbyś mi wdzięczny, czy raczej miałbyś ochotę odstrzelić mi łeb?

Oczywiście, że jej nie odpowie. Cholera, ciekawe, czy gdyby to on wykończył ją, też czułby się teraz tak podle. Pewnie nie. Pewnie wszyscy potrafią przejść nas tym do porządku dziennego, tylko ona jest taka… No właśnie, jaka? Wrażliwa? Uczuciowa? Ludzka?

Popierdolona?

Ten, kto dał jej do ręki katanę, pewnie umarłby ze śmiechu, gdyby żył. Nie pamiętała tego kogoś. Była na skraju śmierci już dwa razy, podobno podczas przenoszenia do nowego ciała traci się część wspomnień. Tak jej przynajmniej tłumaczono. Ale wątpiła, by jej sensei żył. Lamino powiedział kiedyś, że rzadko przyjmują kogoś, kto nie stracił większości bliskich. To podobno motywuje do walki. Cóż za urocza gra psychologiczna… Ach, jebać to.

A pan, panie Hammond? Czy stracił pan kiedyś jakiegoś krewnego? Sprawdziła. Dwa lata temu zmarła mu matka. Cóż, skoro jest pan Amerykaninem, to pewnie został pan wychowany w katolickiej wierze, nie? Tak, miał pan chrzest i pierwszą komunię. W takim razie, nie ma pan powodu, by płakać za rodzicielką. Spotkacie się w zaświatach.

Powiedz, Alan, a nie mogłeś sobie dzisiaj wziąć wolnego, albo chociaż spóźnić się do pracy? Ależ nie. Oczywiście, że nie. Takie już jej pieprzone szczęście.

Ten człowiek nie był pierwszym jakiego pozbawiła życia, ale i tak czuła się jak straszna suka. Czuła się tak za każdym razem. Ciekawe, czy żołnierz zabijający na wojnie ma tak samo? No tak, ale żołnierz raczej nie ma okazji pomedytować nad swoją ofiarą i sprawdzić jej drzewa genealogicznego. Technika ssie.

W ogóle, wszystko ssie. Prawda, panie Hammond?

– Czy możesz mi łaskawie powiedzieć, gdzie do jasnej cholery jest Suzume? – usłyszała głos swojego aktualnego dowódcy, Johna, dobiegający z sąsiedniego pomieszczenia.

– Nie wiem, stary – odpowiedział mu głos Lamino. – Pójdę jej poszukać.

Widzi pan, panie Hammond? Już jej szukają. Nie dadzą jej nawet chwili spokoju. Nie mogli poszukać tych danych odrobinę dłużej? Zasiedziała się. A w ogóle, to dlaczego ona nie mogła być jednostką techniczną? Dlaczego to ona musiała wszystkich mordować? Dlaczego musiała tak cholernie nie pasować do swojej pracy?

– O, tu jesteś! – usłyszała wesoły głos za swoimi plecami. – Wszystko w porządku, maleńka?

– W porządku, Lamino – odpowiedziała, bo co niby innego mogła odpowiedzieć? Nawet jemu by nie zdradziła tej słabości, która ją ogarnia. Gdy odwróciła lekko głowę, zobaczyła, że przyjaciel patrzy na nią podejrzliwie.

– To świetnie – stwierdził. – Chodź, zbieramy się. I nie rób już takiej smutnej miny. Zrobię ci kakao.

Odwrócił się, odszedł. Uśmiechnęła się mimo woli. On jej zrobi kakao. Jakby lekiem na jej wszystkie emocjonalne rozterki miało być jakieś pieprzone kakao. Zastanowiła się, za co tak bardzo lubi tego porąbanego, przerośniętego Latynosa. Ale czy to miało jakiekolwiek znaczenie? Ważne, że przy niej był. Chwyciła katanę. Wychodząc spojrzała jeszcze raz na zakrwawione ciało Alana Hammonda. Przez chwilę miała dziwną ochotę zapisać sobie w PDA jego adres i skontaktować się z jego żoną, ale niemal natychmiast z tego zrezygnowała. Niby co miała jej powiedzieć? Czasu przecież nie cofnie. Nie ma sensu dodatkowo utrudniać sobie życia.

Wyszła z pomieszczenia i zapytała Lamino, czy kakao będzie z pianką. Ten, ku jej zadowoleniu, odpowiedział twierdząco.

 

***

 

Dwie szóstki. Na twarzy Ricky'ego pojawił się uśmiech.

– Niższe – zadecydował.

Malone kiwnął spokojnie głową, po czym wypluł wypalonego niemal do cna peta, wprost na brudną, drewnianą podłogę tej cuchnącej meliny. Katia spojrzała na niego wilkiem i zdeptała niedopałek ciężką podeszwą glana. Winny nawet tego nie zauważył.

– No, ale ej! To jakieś oszustwo jest! – zaprotestował nagle, ni stąd, ni zowąd, Wania.

– A to niby czemu? – spytał Ricky, któremu wcale nie podobały się wszelkie próby pozbawienia go wygranej.

– No bo, kurwa, jak wypadły dwie szóstki, to raczej łatwo wpaść, że wyższe, kurwa, nie będą. Mam rację?

– Masz – poparła go Katia, jako jedyna przedstawicielka płci pięknej, gdyż Lala grała w jakąś wybitnie casualową grę na swoim PDA, a Kyori najwyraźniej poszła spać.

– Twoje zdanie się nie liczy – powiadomił ją Malone, po czym nalał sobie dziwnie mętnego piwa, które kupili po drodze w bardzo ubogo wyposażonym sklepie. Zapłacili dolara pięćdziesiąt.

– A to niby dlaczego?! – oburzyła się Rosjanka. – Bo jestem kobietą, tak?! Ty cholerny szowinisto?!

– Nie dlatego – uspokoił ją Murzyn. – Wania jest twoją siostrą…

– Bratem – poprawił go Wania.

– Wania jest twoim bratem, a ty jesteś jego siostrą. Oczywiste, że zawsze go poprzesz. Nie jesteś obiektywna. Dlatego twoje zdanie się nie liczy – wypowiedziawszy te słowa, napił się wspomnianego wcześniej piwa, ale okazało się niesmaczne, więc je wypluł.

– To ma sens – stwierdził Ricky.

– No dobrze – zgodziła się dziewczyna, ukazując swoją, nieznaną dotąd, pacyfistyczną naturę. – Zapytajmy więc Zeke'a.

– Co Zeke? – zapytał Zeke, który jak zwykle nie wiedział o co chodzi.

Sprawę postanowił wytłumaczyć mu główny zainteresowany w osobie Ricky'ego.

– Powiedz, czy jeśli Malone wyrzucił dwie szóstki, a ja oznajmiłem mu, że kolejny wynik będzie niższy od poprzedniego, bo wyższy być nie może, bo obie nasze kości mają jedynie po sześć ścianek, z czego wynika, że miałem niezwykle ułatwione zadanie, to czy korzystanie z tego ułatwienia jest z mojej strony oszustwem?

– Kurwa, tak mu to wytłumaczyłeś, że na pewno nic nie zrozumiał! – oburzyła się Katia.

– Zeke zrozumiał – oznajmił Indianin osobiście. Właściwie nikt nie wiedział czemu mówi on o sobie w trzeciej osobie, ani dlaczego wymawia swoje imię "Zeke", a nie po prostu "Zik". Stary wilk po prostu już taki był. Wszyscy zdążyli się przyzwyczaić.

– O, widzisz, Zeke zrozumiał! – ucieszył się Malone. – Więc powiedz nam, staruszku: to jest oszustwo, czy nie?

Indianin zastanowił się chwilę, mrużąc oczy niczym podczas pełnego napięcia pojedynku w samo południe, po czym, kierując swój wzrok wprost na Katię, rzekł:

– To nie jest oszustwo. To jest fart.

– Kurwa mać! – zirytowała się Rosjanka.

– No właśnie! – zawtórował jej brat. – Winnetou pierdoli bzdury!

– Zeke zdania nie zmieni – stwierdził oskarżony o pierdolenie, siorbiąc spokojnie ten nieszczęsny napój, który od biedy można by nazwać piwem.

– I Zeke bardzo dobrze robi! – pochwalił go Ricky. – A wy się po prostu denerwujecie, bo to nie wam przyznał rację. Rzucaj, Malone!

I Malone rzucił. Dwie sześcienne, drewniane kostki wzbiły się w powietrze, a oczy obecnych podążyły za nimi. Wszyscy wstrzymali oddech. Przez chwilę jedynym słyszalnym dźwiękiem było brzęczenie much, od których roiło się w tym, niezbyt zadbanym, pomieszczeniu. Napięcie było wręcz namacalne. Aż w końcu drewno uderzyło miękko o brudny blat stołu, po czym ponownie wzbiło się w górę i poturlało wzdłuż niego, podskakując jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem niżej i niżej. I ostatecznie się zatrzymało. I obie kostki dumnie zaprezentowały swój wynik. I każdy głośno wypuścił powietrze, a Katia zaczęła śmiać się z wyższością.

– No, tego to się nie spodziewałem – przyznał Ricky.

Wynik rzutu, zupełnie jak poprzednio, wynosił dwie szóstki.

– Przegrałeś – powiadomił go Malone.

– Zajebiście! – krzyknął Wania, przy czym jego siostra wciąż nie przestawała się władczo śmiać.

– Ale jak to przegrałem?! – wrzasnął na to rozpaczliwie Ricky do Malone'a.

– Normalnie – odparł mu Murzyn. – Założyłeś, jak wszyscy słyszeli, że kolejny wynik będzie niższy. A nie był.

– Ale wyższy też nie, do cholery jasnej!

– Ale ty nie powiedziałeś, że nie będzie wyższy. Wyraźnie powiedziałeś, że będzie niższy. A nie był. Wynika z tego, że przegrałeś.

– Nie, no to jest jakieś oszustwo!

– No nie wiem, Ricardo – Katia przestała się śmiać i uśmiechała się teraz złośliwie. – Chyba powinniśmy zapytać o to kogoś bezstronnego.

– Dokładnie! – podjął Wania. – Co o tym myślisz, Zeke?

Indianin zastanowił się głęboko, po czym rzekł:

– To nie jest oszustwo. To jest pech – po czym wrócił do siorbania piwa.

– Sam widzisz, Rick – powiedział Malone. – Wyskakuj ze stówki.

Przegrany zrobił nadąsaną minę, po czym, z wyraźnym bólem serca, wyjął PDA i za pomocą kilku komend dokonał przelewu.

– Świetnie – ucieszył się na to wygrany. – To kto teraz?

– Ja chcę! – krzyknął w odpowiedzi Henry, który dotychczas spał gdzieś w kącie.

Ale niestety staremu rewolwerowcowi nie dane było znów posmakować słodkiego smaku hazardu, gdyż wtedy, trzaskając drzwiami, do meliny wszedł Yozef. Stanął u progu, przebieżył wzrokiem po swojej wiernej drużynie, aż w końcu skrzyżował ręce na piersi, czekając, aż do rzeczywistości powrócą dwie duchem nieobecne w osobach Lali i Kyori. A gdy to nastąpiło, przybyły rzekł tylko jedno słowo:

– Misja.

I wszyscy zaczęli się zbierać.

 

***

 

Helikopter wzbił się w powietrze, niemal przewracając pewnego otyłego urzędnika, który oglądał start ze zdecydowanie zbyt bliskiej odległości. Zamknęli drzwi, system wyciszania znacznie zmniejszył hałas robiony przez śmigło. John westchnął, rozsiadł się wygodnie i spojrzał na swoją różowowłosą towarzyszkę podróży. Ta zatopiona była w lekturze i zdawała się nie zauważać pozostałych trzech pasażerów.

– Co czytasz? – zapytał ją od niechcenia.

– "Bracia Lwie Serce". Książka mojego dzieciństwa – odparła uśmiechając się.

– To ta… Lindgren, prawda? O czym?

– O miłości braterskiej.

– No, a może tak bardziej szczegółowo?

Nariko westchnęła. Odłożyła PDA na bok i spojrzała na swojego dowódcę wzrokiem, który jasno sugerował, iż nie jest zachwycona faktem, że ktokolwiek przerywa jej lekturę.

– No więc, na samym początku, w niewielkim odstępie czasu, ginie dwóch braci. Po śmierci obaj trafiają do takich zaświatów, które wyglądają w sumie jak Śródziemie w wersji light. Tam dołączają się do walki z okrutnym tyranem, pomagają ruchowi oporu, mierzą się ze smokiem, i takie tam.

– Czyli najpierw ich świat się wali, a potem wpadają w jeszcze większe gówno? – wtrącił Lamino, który wcześniej nie przejawiał zbytniego zainteresowania rozmową.

– Właściwie tak – przyznała dziewczyna.

– Zajebiście aktualny temat – stwierdził Latynos.

– Do tego idealnie pasuje do naszej sytuacji – dodał John. – Jak kończy się ta historia?

– Zobaczysz, jak przeczytasz. A teraz daj m wrócić do książki.

– Oj, powiedz chociaż, czy dobrze, czy źle.

– Cóż, o ile dobrze pamiętam z dzieciństwa, to ani tak, ani tak.

– Więc jak?

– Chyba można to nazwać pozytywnym samobójstwem.

– Samobójstwo? W książce dla dzieci?

– Pozytywne samobójstwo.

– A niby jak samobójstwo może być pozytywne?

– Lindgren wytłumaczyła to przejściem do kolejnych zaświatów. Po śmierci w rzeczywistości, trafiają do Nagijali. Po śmierci w Nagijali, przenoszą się do jeszcze innego miejsca.

– I to ma być, kurwa, pocieszenie? – zapytał Lamino.

– A nie jest? – zdziwiła się dziewczyna.

– Spójrz na ten nasz piękny świat – Latynos wskazał na okno, za którym przewijał się krajobraz nowojorskich wieżowców. – Chciałabyś po śmierci, zamiast spotkania z Bogiem, obudzić się w kolejnym tego typu gównie?

– Nie – przyznała Nariko. – Ale Lindgren pewnie też nie. Tu nie chodziło o to, żeby kogokolwiek pocieszyć, ani odsunąć od chrześcijańskiej wizji życia po śmierci. Fabuła, jak zwykle zresztą, była tu tylko metaforą.

– Metaforą czego? – spytał John.

– No, a jak myślisz? Paru rzeczy, ale przede wszystkim radzenia sobie z odejściem bliskiej osoby.

– Rozumiem – powiedział Lamino, wyciągając z kieszeni mocno roztopionego batona czekoladowego. – Kiedy żyła Astrid Lindgren?

– Bardzo dawno. Braci Lwie Serce napisała jakieś osiemdziesiąt lat temu, a wcale nie była już wtedy najmłodsza.

– Świat już wtedy był do niczego – po rozpakowaniu wepchnął sobie smakołyk w całości do ust, na co Nariko zareagowała skrzywioną miną.

– Prawda – odparła odwracając wzrok, gdyż jej towarzysz żuł czekoladę z otwartymi ustami. – Ale nie aż tak. Poza tym nie zapominaj, że to książka dla dzieci. Które dziecko zdaje sobie sprawę z beznadziejności świata?

– Wtedy niejedno, uwierz mi – wtrącił ich dowódca. – A dzisiaj jeszcze więcej. Wystarczy spojrzeć na licznik samobójstw.

– Fakt – przyznała dziewczyna. – Ciekawe jednak, ile z tego to rzeczywiste samobójstwa, a ile zabijanie nudy przez jakiegoś nadzdolnego gówniarza.

– Spoko. Zabawa ludzkim umysłem to niebezpieczna sprawa. Jeszcze się to na nich odbije.

– Gówno prawda – stwierdził Portugalczyk po przełknięciu. – A nawet jeśli, to i tak sami się pozabijamy. Wcale nie potrzebujemy do tego pomocy tych nerdów.

– Właśnie. Świat się przecież kończy – zgodziła się Nariko.

– Może i macie rację – przyznał John. – A w takim razie, ktoś musi dopilnować, by skończył się z godnością, nieprawdaż?

– A "ktoś" oznacza w tym przypadku "my" – westchnął Lamino. – A ty co o tym myślisz, Suz?

Ale Suzume ich nie słuchała.

Suzume patrzyła przez okno. Patrzyła na przewijające się pod nimi budynki, na pędzące po malutkiej jezdni, maleńkie samochodziki, na idealnie równą pajęczynę ulic… I czuła żal.

Nie wiedziała dlaczego. Nie wiedziała nawet czego jej żal. Natury, rujnowanej nieustannie przez nasze kolejne zachcianki? Duszy, której codziennie coraz więcej tracimy? Moralności, którą znała już tylko z opowieści? Człowieczeństwa? A cóż to takiego: człowieczeństwo? A może jest nim właśnie to? Może podręcznikowa definicja tego słowa jest niczym innym, jak zwykłym pieprzeniem? Może te chodzące po ulicy, wynaturzone umysłowo kreatury o ponętnych kształtach są prawdziwą naturą człowieka? Dziedzicem wszystkich jego cech? Ostatnim stopniem jego ewolucji? Jeśli tak, to nie było jej żal tych istot.

A jeśli nie? Skąd w niej taka krytyczna ocena? Kiedyś taka nie była. Kiedyś potrafiła ich wszystkich zrozumieć. Kiedyś płakała nad każdą, nawet najmniejszą ofiarą. Kiedyś… Cholera, co się z nią stało? Gdzie podziała się jej wrażliwość? Dokąd uleciała jej dusza, jej człowieczeństwo?

Czego było jej żal?

A może było jej żal świata? Może było jej żal tych wszystkich ludzi, którzy umarli patrząc na postępującą nieustannie degradację wszystkich wartości? Myśleli pewnie, że kiedyś będzie lepiej. Myśleli, że kiedyś ludzkość zrozumie swoje błędy, a rozwój społeczeństwa powróci na właściwy tor. O ile kiedykolwiek się na nim znajdował. Pieprzeni optymiści. Czuła wręcz pogardę do ich naiwności.

"Dlaczego więc ci ich żal?" – zapytała sama siebie.

"Bo wierzyli."

"A czymże jest wiara? Niczym innym, tylko żałosnym usprawiedliwieniem własnej ignorancji."

"Ignorancji?"

"Oczywiście. Ludzie cały czas do tego dążyli. Cały czas pragnęli. W końcu Bóg, ich wyimaginowana siła stwórcza, zdecydował się spełnić te puste żądania. A czy wiesz, Suzume, czego oni pragnęli najbardziej?"

"Wolności."

"A czymże jest wolność?"

"Rozpasaniem."

"Właśnie, Suz. Rozpasaniem. A ono prowadzi wprost do niezbyt szczęśliwego zakończenia. Bo zdajesz sobie sprawę, że ten świat jest skończony, prawda?"

"Ale…"

"Żadnych 'ale', dziewczyno! To co robisz jest dobre!"

" Ale…"

"To co robisz jest dobre!"

"To co robisz jest dobre!"

"To co robisz jest dobre!"

– Lamino?

– Tak, maleńka?

– Czy to co robimy jest dobre?

– Oczywiście, że tak! – wtrąciła Nariko.

– Pytałam Lamino.

Latynos westchnął głęboko.

– Posłuchaj, skarbie. Nie wiem, czy jest dobre. Nie wiem, czy cokolwiek, co ciągnie za sobą ofiary jest dobre. Ale myślę… Cholera, jestem właściwie pewien! Jestem pewien, że to co robimy jest właściwe.

Jego rozmówczyni milczała przez chwilę, wyraźnie walczyła z myślami. Czy on zobaczył w jej oczach łzy? Nie, na pewno nie. Nie było przecież powodu, dla którego miałaby płakać. Wiedziałby o nim. Cierpliwie czekał. A ona dalej milczała.

– Ja… Rozumiem, Lamino. Dziękuję – powiedziała w końcu.

– Suzume?

– Tak?

– Postaraj się nie zaprzątać sobie głowy takimi smutnymi myślami, dobrze?

Nie odpowiedziała.

– Dobrze?

– Dobrze. Kocham cię, Lamino.

– Ja ciebie też, Suz. Wszystko będzie dobrze.

Przytuliła się do niego, zatopiła się w jego wielkim ramieniu, szukając ukojenia. Zrozumiała, za co go tak uwielbia. Za to, że nazywał ją skarbem. Za to, że pachniał mieszanką potu, piwa i taniego dezodorantu. Za to, że mogła się w niego wypłakać. Za to, że ją kochał i po prostu za to, że zawsze przy niej był. I nigdy, przenigdy, nie mogło być inaczej.

Zamknęła oczy. Udawała, że nie widzi wbitego w nią, zaniepokojonego wzroku Johna. Postarała się zasnąć. W ramionach Lamino nie było to trudne.

 

***

 

– Ricky?

– Nie wiedzą o nas. No, chyba, że któryś z nich ma termowizję, albo inne gówno w oczach. Ale jeśli nie, to nas nie widzą.

– Ilu ich jest.

– Widzę sześciu.

– Bułka z masłem.

– Zawsze należy doceniać przeciwnika, Wania. Możesz kontynuować, Henry.

– W porządku. Jak u ciebie, Lala?

– Wyłączyłam ich czujniki ruchu oraz spaliłam obwody alarmów. Nie mają innych zabezpieczeń.

– Jesteś pewna?

– Jasne.

– Dobra robota. Malone?

– Naładowane. Przygotowane. Włączyć celowniki laserowe?

– Coś ty, kurwa, zobaczą nas!

– Pytałem Henry'ego, wiewióro. Henry?

– Katia ma rację. Bez laserów.

– Git. Odmontowane. Broń jest gotowa do akcji.

– Świetnie. Lala, wiedzą już o nas?

– Wygląda na to, że jeszcze nie.

– Ricky?

– Zachowują się zupełnie spokojnie.

– Co o tym myślisz, Yozef?

– Po prostu to zróbmy.

– Dobra. No to wbijamy. Otwieraj, Wania.

– Da.

Na klamce pojawiło się zielone światełko. Ping! Drzwi się otworzyły. Drużyna przebiegła korytarzem. Po lewej znajdowała się toaleta. Ktoś z niej wyskoczył. Szybka reakcja, oko, ręka. Henry wystrzelił osobiście. Szczęka mężczyzny eksplodowała, dwie pozostałe kule przebiły pierś. Ruszyli dalej. Natrafili na kolejne drzwi. Wania wyłamał je jednym potężnym kopnięciem, wypadły z zawiasów. Znaleźli się w salonie.

– Światła off! – rzucił szybko rewolwerowiec.

Natychmiast zrobiło się ciemno. Włączyli noktowizory. Świat nabrał zielonych barw. Nim ktokolwiek zdążył zareagować, rozległy się strzały. Świst kul wypełnił powietrze. Ktoś krzyknął. Ktoś upadł. Zabłąkany pocisk wybił szybę w oknie.

– Kurwa mać!

– Katia!

Malone władował cały magazynek w jednego z dostawców, rozszarpując mu twarz wraz z szyją, po czym podbiegł do Rosjanki, skrytej za przewróconym, podziurawionym stołem. Siedziała oparta o blat, trzymała się za przestrzelone ramię. Wszędzie wokół walały się drzazgi.

– Skurwysyny – syknęła dziewczyna.

– W porządku?

– Da. Mam po prostu jakiegoś pierdolonego… Schyl się, kurwa! Mam po prostu jakiegoś pierdolonego pecha i tyle.

– Poczekaj, nie ruszaj się. Daj tą rękę, opatrzę cię.

– Mówię, że nic mi nie jest!

– Dawaj tą łapę, bo… Ach!

– Malone!

– Cholera! Kto mnie trafił?!

– Chyba ktoś przez okno. Mają snajpera?

– Kurwa! Niech Zeke go ustrzeli! – podał jej maleńką puszkę sprayu medycznego. – Psiknij mi tym w kark, dobra? I przy okazji napraw sobie tą rękę, bo… Poczekaj, została ci kula. Nie ruszaj się, wyjmę ją. Podaj mi te szczypce.

Katia spełniła jego polecenie i syknęła. Najpierw z bólu, gdy Murzyn wyjmował jej pocisk, a potem z zaskoczenia, bo spray okazał się okropnie zimny. Ale niemal od razu poczuła się lepiej.

– Spasiba – powiedziała.

– Wzajemnie. Zeke?

– Zeke zdjął snajpera – usłyszeli w słuchawkach spokojny głos Indianina. – Ale nie był on samotny. Kyori ruszyła w pogoń za jego bratem.

– Bratem?

– Towarzyszem.

– Świetnie. A tak swoją drogą, to dobra robota, Lala.

Dało się słyszeć nieśmiały, dziewczęcy śmiech i podziękowania.

– Masz, Rick? – zapytał Henry.

– Tak, zgrałem ten szajs.

– Świetnie. Zrób kopię, zanim oddamy to psiarskim. Zgadzasz się, Yozef?

Ich przywódca kiwnął głową. Nakazał włączyć światło. Oglądał teraz pięknie rozlaną krew, która sprawiała oszałamiające wrażenie na białych ścianach. Czyż nie tak powstaje sztuka nowoczesna? Piękny zawijas. Piękna kropla. A to co? Czy to ciało się uśmiecha? Makabrycznie zabawne. Dlaczego masakra jest taka piękna? Urzekała go, za każdym razem. Uważał szkarłat i biel za idealne zestawienie. Odgarnął grzywkę.

– Prosiłem was, aby jeden z nich przeżył – powiedział cicho.

– No, i żyje – powiadomił go Wania, przeładowując pistolet. – Tylko jest nieprzytomny. Nieźle oberwał.

– Ocućcie go i przesłuchajcie.

No jasne, sam przecież by się do tego nie zniżył. Ricky westchnął, po czym podszedł do nieprzytomnego, postrzelonego w brzuch dostawcy. Pochylił się nad nim, przyłożył mu kciuk do skroni i wywołał lekki wstrząs. Ranny natychmiast otworzył oczy. Wypluł trochę krwi, która pociekła mu po policzku, zmierzając ku ziemi. Mężczyzna spróbował usiąść, ale był zbyt słaby. Oparł się na łokciach i spojrzał z przerażeniem na swojego oprawcę.

– No! – uśmiechnął się Ricardo. – To teraz sobie porozmawiamy.

 

***

 

Suzume weszła do klasy. Zignorowała ciekawskie spojrzenia, szydzące szepty. Przeszła przez pomieszczenie ze spuszczoną głową i twarzą skrytą we włosach. Usiadła w ławce.

"Jestem w szkole? Jak to? Czy ja kiedykolwiek chodziłam do…?"

Szkoła. Nienawidziła jej. Każda spędzona w niej chwila obfitowała w cierpienie, niezrozumienie. Nie była częścią tej rzeczywistości, odstawała od reszty. Była inna. Obca. Dlaczego? Dlaczego nie mogła być taka jak wszyscy? Co przeszkadzało jej w byciu normalną?

"Co? Ja? Nienawidziłam szkoły? Ale ja przecież znam osiem języków! Kocham się…"

Nauka przychodziła jej bez trudu. Nauczyciele mówili, że ma niewiarygodnie chłonny umysł. A jak było w rzeczywistości? Może po prostu tylko książki pozwalały jej zapomnieć o otaczającym ją świecie? Tym świecie, który przysparzał jej tyle bólu?

"Nie rozumiem. Świat sprawiał mi ból? Może to i prawda, ale… Cholera, nie pamiętam… Nic nie pamiętam! Co się ze mną…?"

Wokół niej rozchodziły się głosy. Najpierw ciche, potem coraz głośniejsze, bezczelniejsze. Nic specjalnego. Obgadywały ją koleżanki. Żadna nowość. Już dawno się nauczyła, że ta wrodzona uprzejmość Japończyków to zwykły mit.

"Hej!"

Suzume chwyciła kredkę. Zaczęła rysować, jak reszta klasy. Brązowy domek. Czarny ludek. Czerwony uśmiech. Inne pierdoły. Gdy rysowała żółte włosy, ktoś do niej podszedł. Popchnął. Jasna kreska koloru cytryny przekreśliła jej świeżo rozpoczęte dzieło.

"Gdzie, do jasnej cholery, jest nauczyciel? Sensei! Sensei!!!"

Suzume wcale nie krzyczała. Nic nie mówiła. Spuściła wzrok, skuliła się, jakby czekała na cios. Skryła twarz w swych długich, czarnych włosach.

"Co ja wyprawiam? Dlaczego nie walczę? Zrób coś! Postaw się!"

Rysunek został podarty na strzępy. Tak jak jej życie. Jej życie rozdarło się na dwie połowy, by potem podzielić się na więcej i ulecieć, niesione wiatrem. Łza. Łza? Krew. Krew spłynęła jej po policzku.

"Krew? Ale… Ale czemu?"

Koniec. Ko. Ni. Ec. W tym słowie jest ukryte piękno. W tym słowie jest coś, co daje szansę na zrozumienie.

"Zrozumienie czego?"

Zrozumienie życia. Zrozumienie pustki. Zrozumienie wielkości jaka jest zawarta w nicości. Woda w wannie powoli zabarwiała się na czerwono. Czerwień. Ten kolor też jest piękny. Wspaniale głęboki. Wspaniale epicki. Suzume nienawidziła ludzi. Świata. Siebie. A co kochała?

"Dlaczego nikt nie wchodzi? Dlaczego nikt nie puka?"

Nikt jej nie przeszkodził. Zamknęła oczy. Odpłynęła. Była na bezkresnym oceanie. A może w? Tak. Była w bezkresnym oceanie. Płynęła. Umiała pływać? Chyba nie. Nie umiała. Ale przecież nie miało to znaczenia. Przecież i tak tonęła w wannie.

"Co? To przecież nie ma sensu!"

Nie ma problemów. Nie ma zmartwień. Nie ma bólu. Jest tylko piękna, niczym niezmącona pustka. Piękna, rozległa czerń. Idealne nieistnienie.

Nie było aniołów. Wiedziała, że nie będzie.

 

 

 

 

 

"Ja… Ja się zabiłam? Ale ja żyję! Ja… Dlaczego? Jakim cudem mnie odtworzyli? Dlaczego ja tego nie pamiętam?"

Nie wszystko pamiętamy. Nie zawsze jesteśmy świadomi tego, jak toczy się nasze życie. Czasami jesteśmy jedynie stojącymi prosto, pustymi pionkami w rękach losu. Taka egzystencja przypomina sen. A nieraz przebudzenie bywa bardzo bolesne.

"Dlaczego pomyślałam o aniołach?"

Ojciec Suzume zmarł, gdy ta była jeszcze małą dziewczynką. Po krótkiej żałobie, jej matka wyszła ponownie za mąż. Tym razem jej wybrankiem był gaijin. Amerykanin. Dlatego Suzume tak dobrze mówiła po angielsku. Do tego jej ojczym był bardzo zatwardziałym katolikiem. Próbował zarazić tym swą pasierbicę. Nieskutecznie. Została ateistką.

"Ja… Miałam ojczyma? Zawsze myślałam, że to oni wgrali mi znajomość angielskiego…"

Suzume się myliła.

"Kim jesteś?"

Suzume nie wiedziała, że zwracając się do Nas, łamie czwartą ścianę.

"Co?!"

Suzume nie wiedziała, że naprawdę nie istnieje.

"Co?! Ja istnieję! Ja żyję! Jestem człowiekiem, do cholery! Istnieję! Żyję! Nigdy się nie zabiłam! Kłamiesz! Kłamiesz, ty…"

Przejdźmy może dalej.

"Ty skurwysynu!"

Zobaczmy może, jak radzi sobie oddział Suzume. Zobaczmy, co jej najbliżsi towarzysze o niej myślą. Zobaczmy, czy w ogóle żyją.

"Poczekaj! Ja… Ja chcę zrozumieć… Czekaj!"

Przejdźmy do następnego wątku opowieści.

 

***

 

– Kochasz ją? – zapytała Nariko, podając Lamino jedną z dwóch butelek zimnego piwa, które właśnie wyjęła z lodówki.

– Kogo? – odpowiedział ten pytaniem, szukając po kieszeniach otwieracza do butelek. W końcu znalazł go pod stołem.

Dziewczyna skinęła głową w stronę hotelowej łazienki, z której dochodził głośny szum wody wylewanej z prysznica.

– A, Suzume? – pojął Latynos, po czym wziął dużego łyka. – Jasne, że tak.

"A więc jestem tam. Właśnie biorę prysznic. Wspaniale. Ale jestem też tutaj. Słucham ich rozmowy. Więc gdzie tak naprawdę jestem?"

– Spałeś z nią?

"Czemu ona o to pyta? Co ją to niby obchodzi?"

Mężczyzna zakrztusił się piwem, wylał trochę na podłogę.

– Co? – spytał, zaskoczony. – Nie! Jasne, że nie.

"Kochany Lamino."

– Czemu?

"Bo jestem przecież jego maleńką siostrzyczką."

– Wiesz… Suz po prostu nie interesuje mnie jako dziewczyna.

"Cóż, nie najlepiej to zabrzmiało. Ale przynajmniej miałeś dobre intencje. Prawda?"

– A jako kto?

– No… Jakby ci to…?

"Normalnie. Powiedz jej, że jestem twoją małą siostrzyczką. A ty jesteś moim dużym bratem. Zawsze tak było. Po prostu to powiedz!"

Lamino westchnął. Wziął kolejnego, potężnego łyka.

– Jako przyjaciółka – powiedział w końcu.

"Tylko tyle?"

– Aha. Jako przyjaciółka. Ale mimo to ją kochasz.

– Nariko, daj spokój. To jest tylko i wyłącznie nasza sprawa.

"Właśnie."

– Spoko. Po prostu jestem ciekawa, co ty w niej takiego widzisz – otworzyła własną butelkę i poszła w ślady Lamino.

– Wiesz… To dosyć skomplikowane. Ona po prostu bardzo potrzebuje pomocy. Przyjaciela, kogoś bliskiego. Kogoś takiego jak ja. Dlatego przy niej jestem.

– Ha! Więc ci na niej nie zależy?

– Co? Oczywiście, że zależy!

– Ale z tego powiedziałeś, jasno wynika, że jesteś z nią…

– Przy niej.

– Że jesteś przy niej z litości.

– Wiedziałem, że nie zrozumiesz.

– Więc nie mam racji?

– Nariko…

– Powiedz to.

– Po co?

– Po prostu powiedz, okay?

– Ech… No dobrze. Więc jestem przy niej głównie z litości.

"Lamino…"

– Dziękuję.

"Lamino…"

– Zadowolona?

"Lamino!"

– Tak. Bardzo mi pomogłeś.

"Nariko, ty…"

– Co? Ale niby w czym?

"Ty! Dlaczego mi to pokazujesz? Dlaczego?! Co tu się dzieje?! O co tu, kurwa, chodzi?! Dlaczego?!"

– Spokojnie – powiedziała dziewczyna z różowymi włosami, nie patrząc na Latynosa, tylko prosto w jej umysł. – Przecież sama powiedziałaś, że chcesz zrozumieć.

"Jak…? Ale… Ale ja nic nie zrozumiałam!"

– Zrozumiałaś.

– Nariko, do kogo ty mówisz? – krzyknął Lamino. – Co z tobą, do cholery?!

Jego towarzyszka potrząsnęła nagle głową i upuściła piwo, które niemal bezgłośnie wylądowało na podłodze. Butelka wytrzymała, ale duża część jej zawartości wylała się, tworząc ciemną plamę, na brzydkim, zielonym, hotelowym dywanie. Sprawczyni tego bałaganu rozejrzała się wokół otępiałym wzrokiem. Spojrzała na Latynosa. Wyraz jej twarzy wskazywał, że dziewczyna właśnie się przebudziła.

– Co ja…? Lamino, co się…?

– Już dobrze, Nariko. Oddychaj. Wszystko w porządku?

"Dlaczego?!"

Drzwi łazienki otworzyły się z lekkim skrzypieniem. Do pokoju weszła Suzume, owinięta białym ręcznikiem. Miała zupełnie mokre, niczym nie przykryte włosy i była boso. Rozejrzała się po pokoju. Spojrzała zdziwiona na swoich zdenerwowanych towarzyszy.

"Ja…"

Przebiegła przez pokój i bez słowa przytuliła się do Lamino.

 

***

 

– Kurwa, zostaw! Mieliśmy go przesłuchać, a nie zmasakrować!

Ricky wydobył z siebie głośny, nieludzki ryk. Wyrwał się Wanii, z niewiarygodną prędkością przebiegł przez pomieszczenie, po czym z ogromną siłą przebił ścianę pięścią. Słychać było chrzęst łamanych kości.

– Łapcie go! – wrzasnął Henry. – Debil się zabije!

– Albo nas – dodała Katia.

Zdruzgotaną dłonią walnął ponownie. Tym razem ryknął z bólu. Na białej ścianie pojawiła się kolejna smuga krwi. Warknął, niczym zwierzę. Odwrócił się w stronę zakładnika.

– Chronić jeńca! – krzyknął Malone. – Martwy nic nam nie powie!

– Ale nie zabiję przecież Ricky'ego! – zaprotestował Wania.

– Zrobisz to – odezwał się Yozef. – W obronie życia.

– Na razie nie ma takiej potrzeby! – odparł Henry. – Lala, co mu jest?

W słuchawkach usłyszeli łagodny, dziewczęcy głos.

– Nie mam zielonego pojęcia. Coś najwyraźniej sprawiło, że jego alter ego jest o wiele bardziej agresywne niż zwykle. Nie wiem co i nie wiem czemu. Nie mogę się do niego… Ojej, czemu on tak krzyczy?

– Złamał sobie dłoń.

– Biedaczek! No, ale wracając: nie mogę się do niego włamać. Jego umysł ma jakiegoś strasznie mocnego firewalla. Próbuję się przebić, ale zdecydowanie nie jest to proste. Wiesz, nie chcę mu nic uszkodzić.

– Zignoruj wszelkie środki ostrożności.

– Ale…

– Lala, do cholery, albo go złamiesz, albo będziemy zmuszeni go zabić! W tej sytuacji potencjalna amnezja jest jego najmniejszym problemem, okay?!

– Jak uważasz, Henry. W takim razie spróbuję się do niego włamać za wszelką cenę. Ale nie obiecuję, że Rick wyjdzie z tego cało.

– Spoko. Kurwa, trzymajcie go! Powodzenia.

– Dzięki.

– Trzymajcie go!

Ich zdziczały kompan próbował się wyrwać, ale żelazny chwyt Wanii i Malone'a był zbyt silny. Henry spojrzał na nich i na wszelki wypadek wyjął z kabury rewolwer. Katia spojrzała na niego krzywo, ostentacyjnie odłożyła pistolet na ziemię, po czym podeszła do zakładnika. Zmierzyła go wzrokiem.

– Jak się nazywasz? – spytała.

Potrząsnął głową. Milczał. Dziewczyna westchnęła i pochyliła się nad nim.

– Posłuchaj – powiedziała. – Zgrywanie bohatera nie ma sensu. Nie odejdziesz dzięki temu z honorem. Twoja śmierć nie będzie dzięki temu lepiej smakować, ani mnie, ani tobie. Przysporzysz sobie tylko niepotrzebnych cierpień. Czy chcesz, żebyśmy spuścili naszego przyjaciela ze smyczy?

– I tak mnie zabijecie.

– O, jednak umiesz mówić! Tak, to prawda. Zabijemy cię. Ale jest różnica pomiędzy szybkim oberwaniem kulki w łeb, a przeciągniętą w nieskończoność śmiercią, wśród niewysławialnie okrutnych tortur. Rozumiemy się?

Przeciągły, nieludzki wrzask.

– Wania, co się stało?! – krzyknął Henry.

– Kurwa, zmiażdżył mi stopę!

– Co?!

– Zmiażdżył mi moją pierdoloną stopę!!!

– Cholera, łapcie go!

Rick zbyt się rozpędził, wbił się z całym impetem w ścianę. Pod wpływem uderzenia oderwała się od niej farba, przykrywając mężczyznę białym pyłem, zmieszanym z okazjonalną, krwistą czerwienią. Ten odwrócił się z rykiem. Jego dziwnie wykrzywione ramię wskazywało, że nie tylko jego dłoń została tego dnia złamana.

– Musisz go zastrzelić – nakazał Yozef.

– Nie! – warknął rewolwerowiec.

– Inaczej on zabije ciebie.

– Powiedziałem, że, kurwa, nie! Lala, ile jeszcze?!

– Prawie go mam – usłyszeli w słuchawkach.

– Rusz się!

– No dobrze, już dobrze. Nie musisz na mnie… Mam! Zaraz go zrobię pacyfistą!

Chwilę później, o krok od lufy karabinu Malone'a, Ricky zamarł. Złapał się zdrową ręką za głowę. Zaczął niespokojnie dyszeć. Wszyscy odetchnęli z ulgą.

– Grzebię – powiadomiła ich Lala.

– Świetnie – Katia odwróciła się z powrotem do zakładnika. – Więc, jeszcze raz: jak się nazywasz?

– Nic wam nie powiem!

– Ojej, cóż za twardziel nam się trafił. Powiedz, kochasz swoją matkę?

– Co?

– Zapytałam, czy kochasz swoją matkę. Za dwie minuty ustalę twoją tożsamość. Poznam twoich bliskich. Chcesz, żeby spotkała ich śmierć z twojego powodu? Z przyjemnością to załatwię.

– Ja…

– Kto dał wam wirus?

– Ech… C.E.G.

– Co to? Jakaś organizacja?

– Wiem, co to jest – wtrącił Yozef. – Zapytaj, w jakim celu Cogito dało im to oprogramowanie.

– Może najpierw byś nam powiedział…

– Wolałbym, żebyś najpierw zapytała.

Dziewczyna westchnęła.

– Dobra – powiedziała w końcu, po czym zwróciła się do jeńca. – Po co wam to dali?

– Mieliśmy… Cholera, to strasznie boli!

– W tej chwili nie ma już potrzeby cię opatrywać. Kontynuuj.

– Mieliśmy przekazać ten wirus dalej.

– Komu? Gdzie?

– W Johannesburgu, facetowi o nazwisku Harris. Na imię miał chyba Leland. Tak. Leland Harris.

– Jak mieliście się rozpoznać?

– To on miał nas…

– Ojej!

– Lala, co znowu? – spytał Henry.

– Ojej!

Ricky nagle się przebudził. Wystrzelił jak strzała. Podbiegł do Malone'a, odepchnął go z ogromną siłą, wystrzelone pośpiesznie kule trafiły w sufit. Posypał się tynk. Henry tym razem się nie wahał, wystrzelił. Może była to wina zdenerwowania rewolwerowca, a może o rezultacie zdecydowały umiejętności jego towarzysza, ale żaden z sześciu pocisków nie dosięgnął celu. Ricky podbiegł zaś do rannego, opartego o ścianę, Wanii. Ten nie zdążył nawet krzyknąć.

– Iwan! – wrzasnęła za to jego siostra, która natychmiast skoczyła ku najbliższej, leżącej na podłodze, broni. Nie wiedziała, czy chwycony przez nią pistolet należał do niej, czy do jednego z dostawców. Nie miało to znaczenia. Nie miała czasu, żeby to sprawdzić. Wycelowała pośpiesznie i zaczęła opróżniać magazynek.

Zamknęła oczy. Nie chciała patrzeć na to, jak kule rozrywają ciało Ricky'ego. Nie chciała widzieć, co ten robi jej bratu. Nie łudziła się, że go uratuje. Kierowała nią panika, instynkt. Jeśli było to zabójstwo, należało je uznać za zabójstwo w afekcie. Nie wiedziała, co w tej chwili robią jej towarzysze. Nie interesowało jej to. Całe jej jestestwo, cały jej gniew zamknął się w palcu wskazującym, który miarowo wciskał spust. Tylko on się teraz liczył. Raz. Raz. Raz. Dopiero po dłuższej chwili zorientowała się, że od jakiegoś czasu słyszy szczęk.

– Katia – usłyszała głos Henry'ego.

Szczęk. Szczęk. Szczęk.

– Katia, nie masz już amunicji.

Poczuła czyjąś dłoń na ramieniu. Otworzyła oczy. Opuściła broń.

– Wania – szepnęła.

Jej brat, na wpół leżący, oparty o ścianę, miał wbity w sufit, pusty wzrok i rozszarpane gardło. Wszędzie wokół była jego krew. I on, i Ricky, cali byli nią umazani. A właśnie, Ricky. Ten leżał u jego stóp, cały podziurawiony, niczym sito. Umarł z całkiem zabawną miną. Był wyszczerzony, jak drapieżnik prezentujący swoje kły. Te, w przypadku martwego towarzysza Katii, były całe czerwone od posoki jej brata. Po jego policzku również powoli spływała szkarłatna kropla. Ciekawe, do kogo należała? Zauważyła, że Wania ma w ramieniu dziurę po kuli. "Pudło" – przeszło jej przez myśl.

– Nie żyją? – spytał Yozef.

– Nie – odparł Malone. – Cholera, nie wiedziałem nawet, że Ricky ma drugą osobowość.

– Miał – powiadomił go Henry. – Wgrał sobie w zeszłym roku, specjalnie do przesłuchań. Chciał być bardziej agresywny.

– Zajebiście. To mu się, kurwa, udało.

Milczeli wszyscy przez chwilę. Odwracali wzrok od ciał swych przyjaciół. Ignorowali zdezorientowane spojrzenie zakładnika. Dochodzili do siebie. W słuchawkach usłyszeli zawstydzony, cieniutki głosik.

– Ja… Katia, naprawdę mi przykro. To była pułapka. Gdy tylko się włamałam, wirus przeskoczył na moje PDA. Nie mogłam nic zrobić. Ja… Cholera, przepraszam. To moja wina. Powinnam być ostrożniejsza. Proszę, jeśli jest coś…

– W porządku, Lala – odparła Rosjanka, przerażająco spokojnym głosem. – Czy wiesz, kto to zrobił?

– Nie jestem pewna. Próbuję ustalić pochodzenie wirusa, ale jest świetnie zabezpieczony. Tak to jest, jak się działa pod presją. Chociaż… Czekaj, mam coś! Mówi wam coś skrót C.E.G.?

– Dobra, Yozef – powiedział Malone. – Chyba czas na odrobinę wyjaśnień.

– Czy nasz plan uległ w jakiś sposób zmianie? – wtrącił Henry.

Ich przywódca milczał przez chwilę, wpatrując się w zakrwawioną ścianę. Potem podszedł do Katii i odgarnął grzywkę, które nieustannie zasłaniała mu prawe oko. Chwycił jej dłoń. Dziewczyna sama nie wiedziała, czemu nagle zaczęła odczuwać strach.

– Katio – rzekł. – Chcę, żebyś wiedziała, że mi również jest bardzo przykro. Twój brat najprawdopodobniej umarł z mojego powodu. Ale to nie ja jestem odpowiedzialny za jego śmierć. Winę ponosi organizacja, nosząca nazwę Cogito Enders' Genetics. Nazwa ta jest jedynie przykrywką i nie ma większego związku z rzeczywistymi działaniami tej spółki. Ale podejrzewam, że ich agentom zależało. Zależy? Na mnie. Więc przepraszam.

– W porządku, Yozef. Nic do ciebie nie mam. Chcę tylko dorwać tych skurwysynów.

– Oczywiście. Nasz plan nie uległ zmianie w zbyt dużym stopniu. Naszym następnym krokiem powinien być wyjazd do Johannesburga i odnalezienie osoby noszącej nazwisko Harris. Oczywiście jest ono najprawdopodobniej zmyślone, ale możemy dzięki temu zyskać jakiś trop. Naturalnie, nie wymagam od was, żebyście towarzyszyli mi w tej podróży.

– Jesteśmy z tobą – oświadczył Malone.

– I ja też – wtrąciła Lala.

– Dziękuję wam. Chcę jednak, żebyście mieli świadomość, iż nasze zadanie nie będzie należało do łatwych. Przeciwnik jest od nas znacznie silniejszy.

– Mają wielu ludzi? – spytał Henry.

– Nie. Ale są za to doskonale wyszkoleni. Poznałem. Poznam? Jedną z ich agentek. Akai Suzume. W walce z nią szanse każdego z nas bliskie są zeru.

– Dobrze – mruknęła Katia. – To może powiesz nam coś więcej o działaniach tego… C.E.G.?

Yozef kiwnął głową w stronę zakładnika, wciąż leżącego na podłodze. Malone wycelował i jednym precyzyjnym strzałem zakończył jego egzystencję. Krew rozlała się po podłodze, dołączając do utworzonego już na niej wzoru. Łowcy nagród opuścili budynek, słuchając opowieści swojego przywódcy, który mówił dziś zdecydowanie więcej niż zwykle.

 

***

 

– Sądziłam, że będziesz nieco starszy.

– A na ile ci wyglądam?

– Cóż… Na siedemnaście, może osiemnaście lat.

– A jak myślisz, ile mam w rzeczywistości?

– Ty mi powiedz.

– A ile lat masz ty?

– Zgadnij.

– Też wyglądasz na odrobinę mniej niż dwadzieścia.

– Mam więcej. Dobra, dosyć tego pieprzenia. Może zdradziłbyś mi, czego ode mnie chcesz?

– Ja? Niczego. A ty?

– Posłuchaj, nie jestem do końca pewna, kim właściwie jesteś, ale…

– Ja? Ja jestem tobą.

– Co?

– Jestem tobą. Jestem Lamino. Jestem Nariko. Jestem Katią i Henrym. Jestem wszystkimi naraz i każdym z osobna. Jestem nawet tymi, którzy nie wierzą w moje istnienie.

– Co?

– To. Nazywaj mnie Yozefem. Zrozum, że w ludzkim języku nie ma słowa, które mnie określa.

– Jest.

– Mianowicie?

– Wirus komputerowy.

– Uważasz, że jestem wirusem komputerowym?

– Cóż, na początku zbiłeś mnie trochę z tropu, ale tak, tak uważam. Mylę się?

– A mylisz się, mówiąc, że Chrystus jest człowiekiem?

– To zależy.

– Od czego?

– Od wyznania. Dla ateistów, takich jak ja, był zwykłym człowiekiem. Dla innych Synem Boga. Dla jeszcze innych bluźniercą.

– Właśnie. Niektórzy powiedzieliby, iż jestem. Jesteśmy? Wirusem. Ale jestem również czymś o wiele ważniejszym i doskonalszym. Czymś tak złożonym, że twój prosty, ludzki mózg, nie jest w stanie nawet tego zarejestrować. Istnym spoiwem pomiędzy rzeczywistością, a. Cofnij. Rzeczywistością.

– A wiesz co ja myślę?

– Oczywiście. Ale mimo to, możesz mi powiedzieć. Dzięki temu wymiana naszych opinii bardziej będzie przypominać konwersację.

– Dobrze. A więc, jak już wiesz, myślę, że się przeceniasz. Myślę, że jesteś zwykłym, nic nie znaczącym, wirusem komputerowym, który ma aspiracje do bycia Bogiem. I, jako, że nie jest człowiekiem, nie jest też w stanie zrozumieć, że nikt już takiego Boga nie potrzebuje.

– Naturalnie się mylisz.

– Tak?

– Tak. Nie mam aspiracji do bycia Bogiem. Już znaczę o wiele więcej niż on. Zgodzę się natomiast, iż nikt aktualnie go nie potrzebuje. Mylisz się jednak, twierdząc, że nie potrafię zrozumieć dlaczego.

– Więc dlaczego?

– Ludzkość nie potrzebuje Boga, ponieważ dojrzała. Ponieważ sama potrafi podejmować decyzje. Potrafi sama zrozumieć swój świat i nie potrzebuje wyimaginowanego władcy, do którego w razie potrzeby zwróci się po pomoc. Stała się samodzielna.

– To nazywasz samodzielnością? To nazywasz zrozumieniem? To nazywasz dojrzałością?!

– A czym innym należałoby to nazwać?

– Pierdoloną Sodomą i Gomorą? Egoistycznym rozpasaniem? Cholernym dążeniem do zasłużonej samodestrukcji?

– Skąd tak negatywna ocena?

– Skąd tak idiotyczne pytanie?

– Odpowiedz.

– Świat jest pusty. Wyprany z emocji. Domagamy się humanitarnego traktowania, nie rozumiejąc nawet, czym jest jego przeciwieństwo. Doszliśmy do etapu, w którym każdy człowiek uważa się za króla, a innych traktuje jak swoich poddanych. Nic nie wie, nic nie potrzebuje, by być lepszym od innych. Po co mu wiedza, inteligencja, umiejętności, empatia? Jest panem i władcą. Nie potrzebuje nic. Zasługuje na szacunek za sam fakt, że raczył się urodzić. Nieliczni indywidualiści zostają stłamszeni przez tych lepszych, nim zdążą się obejrzeć. Nim zdążą cokolwiek zrozumieć. Państwo? Państwo stara się jak najwięcej nachapać, jest pieprzonym jamochłonem, który wciąga w swoje odmęty wszystko co znajdzie, kosztem swoich wspaniałych obywateli, zamkniętych w swoich małych światach, w których jedynymi liczącymi się osobami są oni sami. Ktoś okaże odrobinę współczucia, zrozumienia? Frajer. Albo ludzie uznają go za bohatera, powiedzą, że należy brać z niego przykład, tylko po to, by po chwili znów odganiać bezdomnych kopniakami spod swoich drzwi. To jest ten twój dojrzały, samodzielny świat? A więc wybacz, Yozefie, ale się z tobą nie zgodzę. Nie jesteśmy dojrzali. Jesteśmy dziećmi, których nikt nie prowadzi we mgle. Zagubionymi we własnej ignorancji. Dziećmi, które nie zauważyły nawet, że już zniszczyły ten swój wspaniały świat. Że rozpada się na ich cholernych oczach.

– I, jak rozumiem, te karykatury nie zasługują na współczucie?

– Nie.

– Więc dlaczego płakałaś po Alanie Hammondzie?

– Ja…

– Dlaczego płakałaś po Rickym, Wanii, Kyori, Zeke'u? Dlaczego płakałaś po wszystkich innych?

– Cholera. Było mi ich żal.

– Jesteś hipokrytką, Suzume.

– Tak. Wygląda na to, że tak. Ale to nie ma już znaczenia. Nasz Cel jest słuszny. Nie mogę pozwolić, by przysłoniły go moje subiektywne odczucia.

– I?

– I podjęłam już decyzję.

 

***

 

Bieg. Skok. Bieg. Skok. Bieg. Skok.

Kyori goniła swój cel. Tylko to miało dla niej teraz znaczenie. Dogonić. Zabić. Nie myślała w klasycznym znaczeniu tego słowa. Nie liczyły się dla niej powody, rezultaty. Nie zastanawiała się, czy to co robi jest poprawne etycznie. Istniało tylko zadanie i jego wykonanie. Nie uważała tego za wadę. Zawsze taka była. Była zdania, że wielu ludziom brakuje tego prostego, szczerego rozumowania. Ostatecznie, wszystko było lepsze niż chytre zakłamanie, które przykuwało jej uwagę na każdym kroku.

Biegła po dachach budynków. Zręcznie omijała wszelkie przeszkody, takie jak anteny satelitarne i kominy. Cel był już blisko.

Kim był ten człowiek, którego goniła? Wiedziała, że jego kolega miał karabin snajperski, z którego postrzelił Malone'a. Wiedziała też, że należał do grupy hakerskiej, która była w posiadaniu niezwykle niebezpiecznego wirusa. Jej grupa miała doprowadzić do tego, by oprogramowanie znalazło się w rękach policji. Ale dla Kyori nie miało to większego znaczenia. Jej cel mógłby równie dobrze być agentem Interpolu, lub samotną matką z dzieckiem na ramieniu. Zabiłaby go z taką samą, stuprocentową skutecznością.

Widziała go. Był już wystarczająco blisko, by mogła wycelować. Chwyciła nóż.

Nieważne kim był. Nieważne kim starał się być, ani dlaczego ich drogi się skrzyżowały. Ważne, że to zrobiły. Ku jego nieszczęściu.

Przy kolejnym skoku wykonała rzut. Ostrze gładko przecięło powietrze i poszybowało w stronę swego przeznaczenia. Usłyszała zduszony krzyk. Nie było w tym nic dziwnego. Kyori nigdy nie chybiała. Broń wbiła się w plecy celu aż po rękojeść. Mężczyzna upadł.

Dziewczyna podbiegła do niego, sprawdziła puls. Zadanie wykonane.

I wtedy nadeszła ją dziwna myśl. Budynek znajdujący się przed nią, był o dwa piętra wyższy, niż ten, na którym aktualnie stała. Ona dostałaby się tam bez problemu, ale wątpiła, by jej cel również. Czy to mogła być pułapka? Nie miała powodu, by cokolwiek podejrzewać. Skanery Lali i Ricky'ego powinny wykryć każde możliwe niebezpieczeństwo. A jednak dręczyło ją dziwne, niepokojące przeczucie.

Intuicja Kyori zawodziła ją niezwykle rzadko. I tym razem nie było wyjątku.

Przeciwnik pojawił się znikąd, na dachu wspomnianego budynku. Był blondynem, wysokim, umięśnionym, o słowiańskich rysach twarzy. W dłoniach trzymał karabin. Kyori nie wiedziała jaki, nie znała się zbytnio na broni palnej. Wystarczyła jej informacja, że z jego pomocą można zrobić dużą krzywdę. Mężczyzna, jak na zawołanie, wycelował. I zaczął strzelać.

Dziewczyna nie zastanawiała się długo. Natychmiast uruchomiła EPII, techniczne usprawnienie oczu, po czym zaczęła uciekać. Żadna kula nawet jej drasnęła. Czuła jak pociski o centymetry omijają jej ciało. Czuła ich gorąco. Czuła też zimny profesjonalizm przeciwnika, gdy ten celował, w nieustannym milczeniu. Pod tym względem był bardzo podobny do niej. Tylko, że ona nie chybiała.

Gdy znalazła się przy Zeke'u, ten był już zorientowany w sytuacji. Wystrzelił. Karabin wyleciał z dłoni przeciwnika. Ten nawet nie krzyknął. Ale Kyori nie zamierzała czekać na jego krzyk.

Katanę chwyciła już w biegu. Jedno gładkie cięcie. Gdy się zatrzymała, głowa mężczyzny leżała już na ziemi. Jego twarz zastygła w zimnym, obojętnym wyrazie. Dziewczyna odwróciła się. Usłyszała strzał. Zobaczyła, że jakiś człowiek spadł z dachu. Zobaczyła smugę krwi, która zawisła na chwilę w powietrzu. Zobaczyła, jak Zeke zdejmuje palec ze spustu. I zobaczyła kobietę.

Wyglądała na Francuzkę. Była niezwykle elegancka, wręcz chłodno idealna. Królowa śniegu, ubrana w biel, w ręku trzymała floret. Była profesjonalistką, to od razu rzucało się w oczy. Profesjonalistką o ostrych rysach twarzy, pogardliwym jej wyrazie i bezlitosnych oczach.

Doskonale ominęła kulę z rewolweru Zeke'a. Pocisk ledwie musnął jej spięte w kok, brązowe włosy. Kobieta bezbłednie przebiła Indianina swym ostrzem. Trafiła idealnie, w sam środek jego serca. Zeke umarł. Kyori po prostu zarejestrowała nowy cel.

Spojrzała na swoją przeciwniczkę. Chwyciła drugą katanę, by mieć nad nią przewagę. Właśnie miała wyprowadzić atak, gdy nagle usłyszała szmer za swoimi plecami. W ostatniej chwili odwróciła się i zablokowała cios wrogiego miecza. Jej nowym celem była Japonka. Podobna do niej: czarne włosy, technicznie zmodyfikowane oczy, zacięty wyraz twarzy. Jednak w nowo przybyłej było coś jeszcze. Coś, co byłoby nie możliwe do wychwycenia bez wsparcia w postaci EPII. Coś, co znacząco odróżniało ją od reszty. Jakaś… ulotność? Nierealność? Cokolwiek to było, z pewnością nadawało tajemniczości tej młodej kobiecie.

Dobrze, dosyć dygresji. Przeciwniczki napierały na Kyori z obu stron. Wiedziała, że obie są silne, więc musiała wyeliminować je pojedynczo. Decyzja nie należała do zbyt rozwlekłych. Natychmiast skoczyła w stronę Francuzki. Ta wykonała doskonały unik. Kyori zablokowała cios jej partnerki. Drugą kataną kontynuowała atak. Ponowny unik. Szybki blok. Po nim niezwłocznie musiała wykonać następny. Zręcznie ominęła pchnięcie floretem i odpowiedziała na nie doskonale wymierzoną kontrą. Jeden z jej mieczy zablokował atak wrogiej Japonki. Kolejny lekko drasnął kark drugiej przeciwniczki. To wybiło ją z rytmu. Kyori nie czekała ani chwili. Zrobiła obrót i szybkim pchnięciem przebiła Francuzkę na wylot. Cel zlikwidowany.

Nie zdążyła wyjąć katany z jej ciała, ponieważ musiała odeprzeć natarcie drugiej, pozostałej przy życiu, zabójczyni. Ta była mniej opanowana od swojej partnerki, atakowała z zimną wściekłością. Kyori rozpaczliwie parowała jej ciosy. Ciężko wykonywało się bloki jedną ręką. Wiedziała, że długo nie wytrzyma. Wkrótce jej osłona zostanie przebita, wynik walki będzie wtedy przesądzony. Musiała coś zrobić. Po raz pierwszy od bardzo dawna trafiła na godną siebie przeciwniczkę. Nie mogła przegrać. Musiała ją pokonać.

W odpowiednim momencie schowała się za Francuzką, użyła jej jako tarczy. Cięcie. Głowa martwej potoczyła się po ziemi. Kyori wykorzystała okazję, jaką dawał jej ułamek sekundy między tym, a kolejnym atakiem. Odepchnęła się, wyciągnęła katanę z piersi pokonanej florecistki i wytoczyła się spod jej ciała. Natychmiast zablokowała kolejny cios Japonki i wykonała kontratak. Teraz, wolna, miała wyraźną przewagę.

Zalała swój cel lawiną ciosów. Teraz z kolei jej przeciwniczka nie nadążała z parowaniem. Kopnęła więc Kyori w piszczel. Ta zupełnie nie spodziewała się tego typu, niehonorowego, zagrania. Nagły ból całkiem wybił ją z rytmu. Gdy go odzyskała, było już za późno. Japonka powoli odzyskiwała przewagę. Dość szybko strona atakująca i blokująca zamieniły się miejscami. Teraz to Kyori była w rozpaczliwej sytuacji. Znów musiała coś zrobić. Jeszcze chwila i wynik walki będzie przesądzony.

Wykorzystała siłę uderzenia Japonki, odbiła się od jej miecza, po czym wykonała obrót, z zamiarem zaatakowania jej pleców. Trafiła w powietrze. Jej przeciwniczka była na to przygotowana. Uderzyła w jej lewą rękę. Kyori odruchowo zablokowała ten cios. I w ten sposób pozostawiła prawe ramię bez żadnej ochrony. Chciała jakoś zareagować, skontrować, ale było już za późno. Jej rodaczka zrobiła to, co ona przed chwilą. Wykorzystała jej siłę. Odbiła się od bloku, obróciła i wykonała precyzyjnie wymierzone cięcie. Dziewczyna najpierw je poczuła, następnie usłyszała, a dopiero potem zobaczyła. Widok ten nie należał zaś do najpiękniejszych.

Jej ramię kończyło się zupełnie gładko, tuż za łokciem. Z rany nie leciała nawet krew, zapewne z powodu szoku. Minęła chwila, nim do łowczyni nagród dotarło znaczenie sytuacji.

Kyori nie miała prawej ręki.

Ta suka, jej cel, odcięła jej rękę.

Spróbowała zaatakować lewą, ale nie miało to większego sensu. Cios był banalny do sparowania. A potem Japonka wykonała dwie, błyskawiczne, kontry. Pierwsza z nich została zablokowana. Ale druga już nie.

Chwilę potem, gdy Kyori była już przebita mieczem, ich twarze się spotkały. Dziewczyna usłyszała wtedy łagodny, kojący, delikatny niczym motyl, pełen smutku szept.

– Przykro mi. Żałuję, że to nie mogło skończyć się inaczej.

Wtedy Kyori zrozumiała, że tego dnia nie trafiła wcale na kolejną godną siebie przeciwniczkę. Tego dnia trafiła na kogoś kompletnie innego. Na swoje przeznaczenie.

Szkoda, że była to ostatnia myśl w jej życiu.

 

***

 

– Suzume, dlaczego płaczesz?

"Lamino?"

Nie ma go. Rozpłynął się we mgle.

"Dlaczego?"

Zapytaj go o to.

"Lamino, dlaczego rozpłynąłeś się we mgle?"

– Ponieważ popełniłaś błąd, Suzume.

"Błąd? Jaki popełniłam błąd?"

Oj, dobrze wiesz jaki. Zwątpiłaś, Suzume. Kiedy ktoś ma tak wysoko postawiony Cel jak ty, kiedy zależy od niego tak wiele, nigdy nie powinien zwątpić. Czy nie Mówiliśmy ci, jak ważna jest ta misja? Czy nie Powtarzaliśmy ci tego praktycznie bez przerwy?

"Tak."

Więc dlaczego zwątpiłaś? Dlaczego doprowadziłaś do śmierci Lamino? Sądziliśmy, że go kochasz.

"Lamino… Lamino nie żyje?"

Nie żyje.

"Nie! Nie! Nie!!!"

Nie krzycz, Suzume. Krzyk nie jest dobry.

"Ale Lamino…"

Lamino nie żyje z twojego powodu, to prawda. Ale jesteś w stanie to jeszcze naprawić.

"Jak?"

Musisz uwierzyć.

"Uwierzyć…? Mam… Co się ze mną dzieje? Czy ja oszalałam?"

Nie, Suzume. Jesteś zupełnie normalna. Zupełnie. Jesteś zupełnie taką, jaką Chcieliśmy, żebyś była.

"Wy chcieliście? A kim Wy…?"

– Oni są dobrzy, siostrzyczko. Oni ci pomogą.

"Lamino?"

– Oni są dobrzy.

"Lamino, ale kim Oni są?"

– Oni są…

My Jesteśmy…

BOGIEM

"Bogiem?"

Tym, w co powinnaś wierzyć. Tym, co nadaje ci cel. Tym, w co nigdy, przenigdy, nie powinnaś była zwątpić.

BOGIEM

"Czy Yozef jest od was ważniejszy?"

Nie. Nikt nie jest od Nas ważniejszy.

– Widzisz, Suzume? Oni są najważniejsi! Oni ci pokazali! Dzięki Nim zrozumiałaś! Oni ci pomogą!

"Masz rację, Lamino. Oni… Oni są dla mnie dobrzy. Oni mi pokazali… Ich myśli są moimi myślami! Wreszcie widzę to co oni widzą! I… I…"

I nie jesteś zachwycona.

"To… To jest…"

– Suzume, nie płacz.

"Ale, Lamino… Czy ty… Czy ty to widzisz? To jest…"

To jest to, o czym powiedziałaś Yozefowi. To jest to o czym myślałaś w śmigłowcu. A nawet więcej.

"To są…"

Uczucia. Emocje. Cała nasza rzeczywistość. Czy teraz rozumiesz, Suzume?

"Ja…"

Wypełnij swój Cel. Nie pozwól sobie więcej zwątpić.

"Ja… Tak. Wypełnię Cel. Nie dopadnie mnie więcej zwątpienie. Ja wreszcie…

…wreszcie wszystko zrozumiałam."

 

***

 

– Yozef, powiedz… Czy ona też tu będzie?

– Kto taki?

– No wiesz, ta która zabiła Kyori.

– Tak. Będzie tu.

– Czy mamy z nią jakiekolwiek szanse?

– Nie sądzę.

– Więc jak zamierzamy ją pokonać?

– Słowem, Lalo. Słowo jest silniejsze od miecza.

– A nie przypadkiem pióro?

Uśmiechnął się. Chyba pierwszy raz odkąd go poznała.

– A czy to ma jakiekolwiek znaczenie?

– Ilu ich będzie? – zapytał nagle Malone.

– Powinno być sześciu. Nie będę jednak zdziwiony, jeśli ta liczba będzie większa. Zabicie mnie jest dla C.E.G. bardzo ważne.

Malone usiadł ciężko na krześle, wziął łyk piwa. Przełknął i potężnie beknął, po czym wyjął zapalniczkę z kieszeni.

– Cholera, Yozef, co ty im takiego zrobiłeś? – spytał, zapalając papierosa.

– Wystarczy, że istnieję. Koliduję nieco z ich planami. Wlałem. Wleję? Zwątpienie w serce zabójczyni Kyori, jednej z ich najważniejszych agentek. A poza tym zasługuję na śmierć. Kiedyś, dawno temu, byłem bardzo, bardzo zły.

Katia otworzyła lodówkę. Zaklęła tak, jak damom kląć nie wypada. Przypomniała sobie swojego ojca, który chciał wychować ją na rosyjską arystokratkę, damę, niczym z powieści Tołstoja. Szkoda, że nie mógł zrozumieć, że tamtej Rosji już nie ma. Że pierdoleni bolszewicy zniszczyli ją doszczętnie sto lat przed jego narodzinami. Że nikt już jej nie pamiętał. Naprawdę, szkoda, że tego nie rozumiał. Może wtedy by żył. Może wtedy ona byłaby normalna. Może nie wylądowałaby tu, w Johannesburgu, w jakimś pieprzonym zaścianku, z wodzem, u którego boku zgodziła się umrzeć i chujowo zaopatrzoną lodówką. Może nigdy by nie spotkała żadnego ze swoich aktualnych przyjaciół. I może Wania by wtedy żył.

– Dalej bywasz niezłym skurwysynem – powiedziała do swojego dowódcy, sięgając po baton czekoladowy.

– Tak, ale poznałem. Poznam? Emocje. Wcześniej ich nie rozumiałem. Wcześniej popierałem C.E.G. Wcześniej wierzyłem w to, w co wierzy Suzume. Ale moja droga połączyła się z waszą.

– I? – spytał Henry.

– I poznałem ludzkość. Zrozumiałem w jaki sposób działa. Zrozumiałem w pełni jej istotę. Wcześniej tylko obserwowałem was z boku. Teraz stałem. Stanę? Się waszą częścią.

– I do jakich doszedłeś wniosków?

– Jesteście potworami. Niszczycie wszystko, co napotkacie na swojej drodze. Wycinacie własne płuca, by zrobić z nich zabawki. Rujnujecie to, co wam dano i to, co sami stworzyliście na gruzach swojego dziedzictwa. Mordujecie, opluwacie, nie macie szacunku dla nikogo i niczego. Jesteście jak choroba trawiąca naszą planetę. Jak plaga. Jak bezrozumne dzikie bestie, które doprowadzają do zagłady siebie i wszytsko wokół. W żadnym wypadku nie zasługujecie na współczucie.

– Ale?

– Ale potraficie się śmiać. Potraficie płakać. Potraficie poklepać się po ramieniu, powiedzieć, że wszystko będzie dobrze i cieszyć się z bliskości, z obecności siebie nawzajem. Potraficie pocałować, przytulić i ogrzać. Umiecie kochać. Współczuć. Nienawidzić. Ale i wybaczać.

– To piękne – powiedziała Lala.

– Właśnie. Piękne. Życie, bycie człowiekiem jest piękne. Jestem dumny z tego, że dane mi było. Jest? Tego posmakować. Poznać. Wy jesteście niesamowici. Każdą, nawet waszą najgorszą cechę, wszystko co macie podnosicie do potęgi. Potraficie być do potęgi źli i do potęgi dobrzy. Czasami naprawdę potraficie być sobą. Potraficie żyć. Czasami jesteście do niczego. Czy czasami? Niemal zawsze jesteście do niczego. Ale cóż mogę na to poradzić? Zasmakowałem waszego istnienia. Byłem waszą częścią. I nic nie poradzę, że was. Podziwiam? Czuję? Szanuję?

– Kochasz.

– Kocham. Tak. Kocham. Nie zasługujecie na to, by żyć. Ale zasługujecie na to, byście mogli sami strzelić sobie w łeb.

– Dzięki, Yozef – powiedział Malone po krótkim milczeniu.

– Kpisz?

– Nie, stary. Mówię serio. Teraz nie mam już zielonego pojęcia kim ty tak właściwie jesteś, ale dzięki, że dajesz temu szajsowi którym jesteśmy szansę. Sam bym raczej nie dał. Mówisz, że my potrafimy wybaczać? Gówno prawda. Ale ty potrafisz, skoro znalazłeś w nas to, o czym mówisz. Masz w sobie coś z Chrystusa, bracie. Poza tym dobry z ciebie kumpel, tylko trochę sztywny.

– Chyba rzeczywiście mogę wydawać się nieco sztywny. – przyznał ich przywódca. – Nie jestem człowiekiem. Nie odczuwam waszej dziwnej potrzeby do otwierania się. Nawet to, powiedziałem wam tylko po to, byście wiedzieli, za co zgodziliście się umrzeć.

– I nadal nic nie zrozumiałeś, Yozef – wtrącił Henry. – Nie zgodziliśmy się zdechnąć za twoje naiwne ideały. Zgodziliśmy się umrzeć za ciebie.

– Dziękuję wam za to.

– Cóż, przynajmniej ta trójka – oznajmiła Katia, wyrzucając opakowanie po batonie do kosza na śmieci i otwierając piwo. – Ja chcę tylko pomścić brata.

Yozef kiwnął spokojnie głową.

– Naturalnie – powiedział. – To Suzume wgrała wirusa do umysłu Ricka.

– Ta która zabiła Kyori?

– Tak.

– Świetnie. Dzięki.

Siedzieli przez chwilę w ciszy. Katia oparta o blat, popijając piwo. Reszta w milczeniu, bezruchu. Żegnali się w duchu, gratulowali sobie i odganiali myśli o ucieczce. Ostatecznie, mielu jeszcze na to czas… Nie! Zgodzili się tu przyjść. Zgodzili się walczyć dla swojego przywódcy. Nie mogli go teraz opuścić.

W końcu ciszę przerwał łagodny, delikatny głos Lali.

– Mogę cię o coś zapytać?

– Oczywiście.

– Kim tak naprawdę jesteś?

– Suzume powiedziała. Powie? Że zwykłym wirusem komputerowym. Ja sądzę jednak, że jestem lepszy i ważniejszy niż myśli.

– Dlaczego?

– Ponieważ nauczyłem się empatii.

– Empatii? – wtrącił Henry. – Tego nie da się nauczyć. Ją się po prostu ma.

– A więc ją mam.

Malone pociągnął potężny łyk piwa, po czym zachichotał głupkowato.

– Wiesz co, Yozef?

– Tak. Ale mimo to powiedz.

– Dla mnie, kurwa, jesteś czarny.

 

***

 

W parasole bębnił deszcz. Oczywiście, że to musiał być deszcz. Tylko on mógł w tak doskonały sposób podkreślić dramatyzm tej sceny. Stali w deszczu. Szykując się do walki. Być może szykując się na śmierć. Wszyscy milczeli. Wsłuchiwali się w naturę. W końcu w ten przygnębiający, jednostajny rytm wdarł się szczęk. To Lamino włożył magazynek do karabinu.

– Po cholerę nam ci dwaj? – spytał wskazując na dwóch zakapturzonych mężczyzn stojących nieopodal. – Przecież i tak mamy przewagę liczebną, jeśli liczyć najemników.

– Lepiej nie ryzykować – stwierdził John. – Zero, Suzume, Ryan, Nariko, Lamino. Wiecie co robić. Nie jesteśmy tu po to, by brać jeńców. Priorytetem jest dorwanie ich przywódcy. Wsparcie tylko nas osłania i się nie wychyla. Zrozumiano?

Spojrzał ukradkiem na Suzume. Ta, ku jego zadowoleniu, kiwnęła lekko głową. Na jej maleńkiej, wiecznie smutnej twarzy malowała się zaciętość. Bezwzględność. Jako jedynej nie przeszkadzał jej deszcz, którym ociekała. Nie reagowała na mokre włosy, opadające jej na twarz. Ona rzadko reagowała na cokolwiek. Stała tak tylko, obok Lamino, zatopiona we własnych, tajemniczych myślach. Emanowały z niej obojętność, smutek i chłodny profesjonalizm. I, oczywiście, coś jeszcze. Z Suzume zawsze było coś jeszcze.

– Świetnie – kontynuował. – Nie wydaje mi się, żeby mogli stanowić dla nas zbyt duże wyzwanie. Ostatnim razem dość znacznie uszczypliliśmy ich siły. Zlikwidowaliśmy czworo na dziewięć z ich ludzi, w tym tą dziewczynę, która stanowiła ich największy atut. Tak swoją drogą, dobra robota, Suz.

– Zabijanie nie jest dobrą robotą – odparła Japonka nawet na niego nie patrząc.

A jednak słusznie się o nią martwił. Znowu się zaczyna.

– Masz zbyt staroświecki kodeks moralny – stwierdził. – Chodziło mi o to, że odpowiednio wykonałaś swoją pracę. Stąd moje gratulacje.

– Zamordowałam bezlitośnie jakąś biedną dziewczynę. Wcześniej, zdradziecko, ciosem w plecy, zabiłam pośrednio jej dwóch przyjaciół. Ty mówisz o tym, jak o dobrze posegregowanych dokumentach. Gdybyś był tego wart, zastanowiłabym się, czy to z twoją moralnością jest wszystko w porządku.

– Nie zgrywaj szlachetnej bohaterki, dziecko. To żałosne i pretensjonalne. Każdy z nas wie, że zabijasz bez mrugnięcia okiem. To przedstawienie jest zbędne.

– Tak. Masz rację.

– Kpisz?

– John – wtrącił Lamino. – Proszę cię, skończ.

– A kim ty jesteś, żeby…

– Skończ.

Dowódca westchnął głęboko. Spojrzał na tą dwójkę, dwa cholerne gołąbeczki. Tylko same z nimi kłopoty.

– No dobrze – powiedział w końcu. – Mam tylko nadzieję, że zły humor tej twojej ulubienicy nie przeszkodzi nikomu w powodzeniu misji.

– O to się nie martw. Suz jest profesjonalistką.

– Tak. Tego akurat nie da się ukryć.

– Żenujące – usłyszeli nagle głos.

Z cienia wyszedł wysoki, szczupły mężczyzna. Spod jego kaptura wysypywały się złote loki. Na jego twarzy widniał drwiący uśmieszek. A jego mundur usiany był nożami. Miał ich na sobie dziesiątki, niektóre poukrywane, niektóre na wierzchu, jednak wszystkie w miejscach, z których mistrz, taki jak on, mógł je błyskawicznie wyjąć. Gdyby doszło do ostateczności, przez plecy przewieszony miał karabin snajperski. Skrzyżował ręce na piersi.

– Co masz na myśli, Ryan? – spytała Nariko.

– Niesubordynacja. Brak szacunku. Indywidualizm. Brak umiejętności zapanowania nad własnymi ludźmi. Godne pożałowania. Pokażemy wam, jak powinno się pracować. Prawda, Zero?

Nie usłyszeli żadnego potwierdzenia, ale mimo to mężczyzna kontynuował.

– Pytanie. Dlaczego nie zaatakowaliście wszystkich celów wtedy, gdy udało wam się pokonać dziewczynę z katanami i Indianina?

– Kwestia bezpieczeństwa – odparł John.

– Nie byliśmy w żaden sposób przygotowani na walkę z tak potężnym wirusem – dodała Nariko. – Skończylibyśmy jeszcze gorzej niż ten gość, którego zaraziła Suzume. Ten ich dowódca jest jednym z najlepiej rozwiniętych przekaźników jakie kiedykolwiek widziałam. Nie mogliśmy zbliżać się do jego zasięgu. To byłoby samobójstwo.

– Jakim cudem wasz przekaźnik ogarnął swoją siecią cały budynek, nie narażając się na atak tego silniejszego? Ten znajdował się przecież wewnątrz, tak?

– Cóż, zasięg Suz był od cholery razy powiększany przez przeróżne mody. Ten koleś jest czysty jak łza.

– Niesamowite.

– Właśnie.

Gdy John znów spojrzał na Suzume, ta była wtulona w ramię Lamino. Naprawdę nie wiedział, co o tym wszystkim myśleć. Co było nie tak z tą dziewczyną? Czemu tak dziwnie się zachowywała? Milczała. Była zamknięta w sobie. Do tego jej nastrój nieustannie się zmieniał, szczególnie ostatnio. Raz była smutna, raz na wszystkich krzyczała. Raz była wręcz przerażająco bezlitosna, innym razem płakała nad każdym zabitym człowiekiem. Może była w ciąży? To by wyjaśniało i te niecodzienne wahania, i te nagłe zainteresowanie kodeksem moralnym. Ale jeśli nawet, to z kim? Z Lamino? Nie potrafił sobie tego wyobrazić. Wolał nawet nie myśleć o takiej możliwości.

– Jesteście gotowi? – zapytał.

Deszcz. Deszcz. Deszcz.

– Myślę, że bardziej już nie będziemy – powiedział Ryan. Nariko uśmiechnęła się do niego słodko. Suzume odkleiła się od Lamino. Zero spojrzał wyczekująco na dowódcę. Najemnicy zasalutowali.

C.E.G. ruszyło.

 

***

 

Magazyn. Skrzynie. Osłona za osłoną. Bezlitosna walka.

Dlaczego to zawsze musi być śmierć? Dlaczego to zawsze musi być walka? Dlaczego?

Bo to najlepsze rozwiązanie. Odciąć zbędny balast. Zniszczyć przeszkodę stojącą ci na drodze. Zabić. Zabić. Zabić. Nie będzie litości. Nikt nie przeżyje prostackiego, brutalnego gniewu. Nikt nie przetrwa tego rozlewu krwi. Czeka. Nas. Was. Ich. Zemsta na własnym gatunku. Ależ to będzie makabryczny teatr. Ależ to będzie widowisko. Ależ to będzie piękne.

Bo czy jest coś urokliwszego od przelanego szkarłatu?

Ruszyła ich niepowstrzymana dzikość. Ruszyła, niszcząc. Ruszyła wrzeszcząc. Ruszyła ślepa. Nie będzie litości. Nie będzie litości. Nie będzie litości. Nie, bo mgła wymuszonego gniewu zakryła ich oczy.

"Boję się."

A czyż strach nie jest ludzki? A czyż gniew nie jest ludzki? A czyż śmierć nie jest ludzka? Ależ to jest żałosne. Ależ to jest wstrętne. Ależ to jest ludzkie.

"Boję się."

I słusznie, bo oto nam nadszedł kres kresów. Już wkrótce. Już za chwilę. Już za chwilę spełni się nasze największe marzenie, niewypowiedziane marzenie wszechświata, niewypowiedziane marzenie człowieka. Już za chwilę wyślemy wam ostatni, posępny uśmiech. Nadejdzie ból. Nadejdzie piękno. Nadejdzie zimno. Ach, cóż to jest za uroczy dramatyzm! Już za chwilę. Za chwilę, Suzume. Opuścimy kurtynę. Zrzucimy rzeczywistość ze sceny! Ty to zrobisz! Ty! Dajemy ci szansę. Dajemy ci największą z szans! Czy rozumiesz, Suzume? Czy rozumiesz, co ci Oferujemy?! Czy rozumiesz tą potęgę?!

"Boję się."

 

***

 

Na samym początku najemników było pięciu. Natychmiast po wejściu do magazynu, ostało się ich zaledwie trzech. Na każdego wystarczyła jedna kula, pierwsza wystrzelona przez Katię, druga przez Malone'a. Padli, w kałuży krwi, przy wejściowych drzwiach. Stanowili idealny wstęp do nadchodzącej masakry.

– Za osłonę! – krzyknął John.

Niestety, jak okazało się chwilę później, nie był to dla nich żaden ratunek. Nowe zagrożenie przyszło nagle. Dowódca oddziału C.E.G. sam z ogromną trudnością obronił się przed próbą włamania do swojego umysłu, a nie wszyscy mieli tyle szczęścia. Nariko znieruchomiała na kilka sekund, zupełnie jakby zacięła się jej animacja. Tu wystarczyła szybka interwencja Suzume. Zaraz potem jeden z najemników padł na ziemię, martwy. Pusty. Wykasowany. Kolejny stracił nad sobą panowanie, wycelował w Ryana, wystrzelił. Oczywiście, nie trafił. Skończył z poderżniętym gardłem i ostrzem wbitym w plecy. Nowo przybyły agent naprawdę doskonale operował nożami.

– Cholera! – krzyknął Lamino do mikrofonu. – To ten ich przywódca?

– Nie, za to odpowiada ta ich mała hakerka – powiadomiła go Nariko. – Kurwa, Suz, mogłaś ją zlikwidować!

– Nie chciałam podchodzić zbyt blisko – odparła Japonka.

John rozpaczliwie próbował zapanować nad sytuacją, więc wysłał ją do przodu, razem z Zero. Oboje uruchomili natychmiast EPII, kamuflaż optyczny i moduł równowagi, po czym ruszyli. Po skrzyniach, po ścianach, bezszelestni, niewidoczni dla przeciwnika.

Zero dość szybko oberwał w ramię, jego maskowanie natychmiast zniknęło. Nie przeszkodziło mu to jednak. Doskoczył do jakiegoś Murzyna z karabinem. Pośpiesznie wystrzelona seria tamtego trafiła w ścianę. Zero błyskawicznie chwycił nóż i wbił mu go w pierś. On nie zwrócił na to najmniejszej uwagi. Kamizelka? Inna osłona? Nie było czasu, by się zastanawiać. Agent oberwał w szczękę. Upadł, podciął przeciwnika i wyciągnął kolejny nóż. Już miał zaatakować, gdy niespodziewanie poczuł, że ktoś przestrzelił mu ramię. Odwrócił głowę. Czy to możliwe? Parę kroków od niego stał jakiś podstarzały kowboj, w obowiązkowym kapeluszu, z wycelowanym w niego rewolwerem. Zero uśmiechnął się, co nie zdarzało mu się często, i wbił nóż w twarz leżącego przeciwnika. Gdy tylko ostrze dotknęło jego skóry, trzy kule rozsadziły agentowi czaszkę.

– Malone, żyjesz? – spytał Henry, kryjąc się za osłoną.

– Jasne, tylko… Cholera, sukinsyn rozciął mi policzek!

– Dobra, wstawaj. Nic ci nie jest. Teraz trzeba… O kurwa, granat!

Nim uskoczyli w bok, usłyszeli dwa strzały. Wtedy nastąpił wybuch. Nie była to silna eksplozja, bardzo łatwo było przed nią uciec. Jaki miała więc cel?

– Henry! – rozległ się damski krzyk.

– Katia, co się stało? – spytał Malone, po czym się rozejrzał.

I go zobaczył. Stary rewolwerowiec leżał na ziemi, twarzą do dołu, w kałuży krwi. Sądząc po przestrzelonej skroni, raczej nie miał szans na przeżycie. Murzyn w milczeniu oddał mu hołd, po czym odwrócił się do towarzyszki i powiedział:

– Musieli go trafić, kiedy spieprzaliśmy przed granatem. Pewnie tylko po to w ogóle go użyli.

– Skurwysyny – odparła Rosjanka. – Na szczęście ustrzeliłam tego co rzucał. Niby zwykły najemnik, ale zawsze to…

– Poddajcie się! – usłyszeli nagle krzyk.

– Co?!

– Poddajcie się! – krzyknął John. – Nie macie szans! Wydajcie swojego przywódcę, a puścimy was wolno!

– Pierdol się! – odparł kulturalnie Malone.

– Wasza postawa jest godna pochwały, ale głupia! Mamy nad wami przewagę liczebną, jesteśmy lepiej wyszkoleni oraz uzbrojeni! Kapitulacja jest waszą jedyną szansą na przeżycie!

– Nie przyjechałam tu po to, żeby przeżyć! – usłyszeli ostry, damski głos. – Przyjechałam tu po to, żeby pomścić mojego pierdolonego brata!

– To Katia Woronowa – powiedziała Nariko. – Jest całkiem niezła, lepiej na nią uważać.

– Hej, ty! Ramirez! – kontynuowała Rosjanka. – A wiesz, na kim się mszczę?! Wiesz, kogo dorwaliśmy?!

– Suzume… – szepnął Lamino, a potem krzyknął: – Jeśli spadnie jej chociaż jeden włos z głowy, zniszczę ciebie i całą tą waszą cholerną bandę! Czego chcesz?!

– Ja? Niczego! Ale Yozef chce z tobą pogadać!

– Ze mną?! Niby o czym?!

– No kurwa, raczej nie o pogodzie! Będzie negocjował!

– Ale dlaczego ze mną?! Nie ja jestem dowódcą!

– Nie wiem! Jeśli obiecacie wstrzymać ogień, Malone cię do niego zaprowadzi!

– Malone?! A kto to, kurwa, jest?!

– Ja! – krzyknął Malone. – Czarny!

– Dobra, dajcie nam czas do namysłu! – spojrzał na Johna. – Co robimy?

– Cóż, niezbyt podoba mi się ten pomysł.

– Oni mają Suzume.

– A to z pewnością jest pułapka.

– Nieważnie. Mają Suzume.

– Ja pierdolę, Lamino, czy ty jesteś idiotą?! Ona nie żyje! Nie ma szans, żeby ktokolwiek zdołał pojmać ją żywcem! Zabili ją w walce, a teraz są w rozpaczliwej sytuacji, więc próbują zwabić nas w pułapkę!

– Jeśli ona nie żyje, to ja też jestem martwy. Nie pytam cię o zgodę, John. Pytam, czy będziesz próbował mi przeszkodzić.

– Aż tak ci na niej zależy?

– Aż tak. To jak będzie?

– Cholera, szefostwo mnie za to wykastruje…

– Jesteś ze mną?

– Ech… Idź. Jakby co, będziemy cię osłaniać. Tylko nie daj się zabić, okay?

– Okay. W porządku, przystajemy na wasze warunki! Przyślijcie swojego człowieka!

– Idę! – usłyszeli męski głos. – Wstrzymajcie ogień!

Malone ruszył, z karabinem zawieszonym na ramieniu, na znak pokoju. Bał się jak jasna cholera, ale nie miał wyboru. Zgodził się tu przyjść. Zgodził się zaryzykować. Zgodził się nawet na śmierć. Dla Yozefa. Powoli zbliżał się do celu. Widział już potężną sylwetkę Latynosa, do której zmierzał. Ten stał spokojnie, patrząc wprost na Murzyna. Obok niego dziewczyna z różowymi włosami. I mężczyzna, z brodą, z nienawistnym wzrokiem. I blondyn, z burzą loków, i snajperką, i… Chwila, co on…?

Rozległ się strzał. Smuga czerwieni zatańczyła w powietrzu. Część mózgu wyleciała drugą stroną. Malone padł martwy na ziemię. Kolejny w kałuży krwi.

– Co ty, kurwa, wyprawiasz?! – wrzasnął Lamino.

– Obiecaliśmy wstrzymać ogień! – poparł go John, podchodząc do winnego.

I wtedy wydarzyło się to, co musiało się wydarzyć. Nikt nie zareagował, nikt nie zdążył. Wszyscy byli zbyt zszokowani, by cokolwiek zrobić. Zresztą, po co przerywać ten wspaniały spektakl? Piękne zwieńczenie doskonale ludzkiej masakry? Tak musiało się stać. Oboje zdajemy sobie z tego sprawę. Nieprawdaż?

– Spieprzyłeś sprawę, numerze dziewięć – oznajmił Ryan. – Twój oddział jest przesiąknięty niesubordynacją, a ty sam gówno wiesz o dowodzeniu. Przystałeś na najgorszą z możliwych propozycji. Pozwoliłeś swoim najlepszym agentom na samowolkę. Nie umiesz sobie poradzić z grupką hakerów i zbuntowanych łowców nagród. Jesteś do niczego i niniejszym zostajesz zwolniony. A ja, jako równy ci rangą, przejmuję dowodzenie.

– Że co? Chyba so…

John nie dokończył. Ostrze noża wbiło się w jego brzuch, rozległ się głuchy jęk. Chciał uderzyć przeciwnika. Nie zdążył. Ten wykonał obrót i kolejne ostrze umiejscowił w jego karku. A gdy szyja Johna wykrzywiła się dziwnie, i gdy Nariko wrzasnęła przeszywająco, Ryan znów się obrócił, stanął na wprost swojego dowódcy i uniósł rękę, z zamiarem poderżnięcia mu gardła. Wykonał cięcie. Trysnęła krew. Nie oblała jednak Ryana, a Lamino, którego pięść w tym właśnie momencie niemal złamała zbuntowanemu agentowi szczękę.

– Lamino, zostaw! Dostaniesz karę śmierci! – krzyknęła Nariko.

Latynos nie zwrócił na nią uwagi. Jego przeciwnik uniknął kolejnego ciosu. I kolejnego. I kolejnego. Lamino zaczął myśleć, że może nie wygrać tej walki. Jego ciosy były silne, ale całkowicie nieskuteczne. Wtedy Ryan wbił mu nóż w ramię. To wyprowadziło Latynosa z równowagi. Wpadł w szał. Ryknął wściekle i uderzył z całą swoją siłą. Nie trafił. Upadł na ziemię. Poczuł ogromny ból, ostrze utkwił mu w plecach. Zrozumiał, że trafił na lepszego. Zrozumiał, że to już koniec. I wtedy rozległ się strzał.

– Na… Nariko? – usłyszał zaskoczony głos.

Wstał natychmiast, rozejrzał się. Ujrzał Ryana, ze zdziwieniem wpatrującego się w swoją różowowłosą partnerkę. Na jego brzuchu ciągle powiększała się czerwona plama, lewą dłonią ściskał ranę, jakby nie wiedział, że kula przeszła na wylot. Już nie uciekał. Stał w miejscu, niczym głaz, nie próbując się bronić. Lamino uznał, że nie należy czekać na jego reakcję. Wyszarpał nóż ze swojego ramienia i dokończył dzieła. Odetchnął z ulgą, gdy krew przeciwnika zrosiła mu twarz. Spojrzał na biedną, przestraszoną Nariko. To nie było do niej podobne. Poklepał ją po ramieniu, a ona uśmiechnęła się do niego nerwowo.

– Ej, ty, Rosjanko! – krzyknął więc Latynos. – Jesteś tam nadal?! Mieliśmy tu trochę problemów! Wasz człowiek nie żyje!

– Spodziewałam się tego – usłyszał zaskakująco blisko. – Jeśli jesteście gotowi, chodźcie za mną.

I ruszyli. Cała trójka mijała pudła, ciała i wszechobecną krew. Widzieli martwych towarzyszy, na których widok odwracali wzrok. Widzieli martwych przeciwników, na których patrzyli całkiem obojętnie. Doszli do niewielkich drzwi, znajdujących się na końcu magazynu, po stronie zajętej przez łowców nagród. Gdy przeszli przez nie, znaleźli się w małym, oślepiająco białym korytarzu. Co on tutaj robił? Kto go wybudował? Agenci zapytali o to swoją nową towarzyszkę, ale nie otrzymali odpowiedzi. W pomieszczeniu czekała na nich maleńka blondynka, tak zajęta swoim PDA, że nawet nie zauważyła ich obecności. Rosjanka odchrząknęła i dziewczyna uniosła wzrok. Uśmiechnęła się.

– Katia! Przyprowadziłaś ich! I jak poszło?

– Malone i Henry nie żyją.

– Ojej! Biedactwa! Kto ich zabił? Któreś z nich?

– Nie, obaj winni są już martwi. Co najciekawsze, ci nasi agenci sami się pozabijali.

– Smutne. Ale przecież wiedziałaś, że tak się musi zdarzyć. Yozef mówił nam o tym, pamiętasz?

– Mnie tam to nie smuci.

– Przepraszam, ale czy moglibyśmy wiedzieć…? – zaczęła Nariko, ale blondynka położyła palec wskazujący na jej ustach.

– Cichuteńko! Nasz szef chce widzieć tylko tego miłego Latynosa i Katię. Ty musisz pójść ze mną. Nie mamy tu już nic do roboty.

– Ech… No dobrze. Teraz to już i tak mi wszystko jedno.

– Wspaniale! Powodzenia, Katio.

– Bywaj, Lala.

Po czym każdy poszedł w swoją stronę.

 

***

 

Gdy weszli do pomieszczenia, Suzume już tam była. Lamino nie miał pojęcia, w którym momencie się tu znalazła, ani czemu nie próbowała uciekać. Nie wyglądała na uwięzioną. Nie była nawet skrępowana. Wystarczyło, że użyje katany, która cały czas znajdowała się na swoim miejscu. Albo pistoletu, który wciąż siedział w kaburze, a ta przymocowana była do jej biodra. Była właściwie wolna. Więc co ją tu trzymało?

Obok niej stał, na pierwszy rzut oka, zupełnie zwyczajny nastolatek. Ubrany całkiem normalnie, nie miał nawet broni. Miał za to jasną grzywką opadającą na twarz i zakrywającą jego prawe oko. Nie wyglądał na przywódcę łowców nagród. Wyglądał na zwykłego dzieciaka, z typowym, irytującym, nieco drwiącym uśmieszkiem. Nie patrzył na Latynosa. Nie zwrócił na niego najmniejszej uwagi. Swój spokojny wzrok miał skierowany na Suzume, która to miała zaczerwienione oczy, jakby niedawno płakała. Ale czemu? Co ten skurwiel jej zrobił?

Lamino podbiegł do niej i przytulił ją na powitanie. Yozef grzecznie poprosił go, aby się cofnął. Latynos, wbrew sobie, wykonał polecenie.

 

***

 

– Przepraszam. Ja… Ja naprawdę nie chciałam tego robić. Ja w ogóle nie lubię zabijać ludzi. To przychodzi mi z trudnością, potem zawsze o nich myślę, siedzą mi w głowie, jestem smutna, płaczę po nich… A to wcale nie jest przyjemne. Nie. Zabijanie nie jest fajne. Ale czasem po prostu trzeba to robić. Dla wyższego dobra, wiesz?

– Co? O czym ty…?

– Nie mam pojęcia, czy Bóg istnieje. Chyba nikt nie wie tego na pewno. Ale myślę, że gdyby istniał, wcale nie chciałby się nam pokazać.

– Dlaczego?

– Bo my nie jesteśmy tego warci. Jesteśmy… Banalni? Prostaccy. Jestem pewna, że Bóg chciałby czegoś lepszego. Bóg widzi, że my jesteśmy ledwie cieniem tego, czym moglibyśmy być. Że nie jesteśmy pełni. Że nie potrafimy się odnaleźć. A wy… Wy też nie jesteście Bogiem!

– Oszalałaś.

– Ale my mamy Yozefa. On nas kocha. Kocha całą ludzkość. On nas uratuje. Bo zasługujemy na to, by samemu strzelić sobie w łeb.

– Jesteś szalona.

– Przepraszam. Może kiedyś mi wybaczysz. Naprawdę, nie chciałam cię zabijać. Masz bardzo fajne włosy.

– Co? Poczekaj!

STRZAŁ

– Żegnaj, Lucy Dawson zwana Nariko. Teraz jesteś wolna. Wkrótce obie będziemy wolne.

STRZAŁ

 

***

 

Yozef odetchnął głęboko. Najwyższy czas zacząć. Poprawił grzywkę i przeleciał wzrokiem po wszystkich obecnych. Utworzyli kwadrat. On i Suzume po jednej stronie, nowo przybyli po drugiej. Doskonale. Dokładnie tak jak zaplanował. Odetchnął znów. Musiało nadejść zakończenie dzisiejszego dnia. Nie można było dłużej zwlekać. Nie chciał tego robić. Żałował, ale wszyscy na niego patrzyli. Czekali. Nie mógł zawieść swojej widowni. Swoich ideałów. Czas wziąć się do roboty.

– Wspaniale – powiedział więc. – W tej chwili zostało nas równo czworo. Dwie osoby w mojej drużynie i dwie osoby w waszej. Taka liczba jest odpowiednia.

– Do rzeczy – zaproponował Lamino.

– Dobrze. A więc, o ile się nie mylę, przysłano was tu wyłącznie po to, byście mnie zlikwidowali, prawda?

-Tak.

– Po drodze wybiliście niemal całą moją drużynę, nieprawdaż?

– Czy mogę wiedzieć do czego zmierzasz?

– Chciałbym wiedzieć, w imię czego to zrobiliście.

– Jestem pewien, że to wiesz.

– Mimo to powiedz.

– W imię naszego Celu.

– Właśnie. W imię waszego jedynego, słusznego Celu.

– Kpisz?

– Gdzieżbym śmiał. Zastanawiam się jedynie, skąd macie pewność, że nie popełniacie błędu.

– Nie popełniamy.

– Aż tak mało wierzycie w siebie samych?

– Tak. Aż tak mało.

– Lamino, nie wierzę, że stać cię na taki cynizm.

– Nie ma w tym nic cynicznego. Mieliśmy swoją szansę. Przegraliśmy. Teraz możemy jedynie ratować naszą godność.

– Mylisz się.

– Nie, mój drogi. To ty się mylisz. Przemawia przez ciebie instynkt samozachowawczy. Nie wiem, o czym rozmawiałeś z Suz, ale z pewnością jest zbyt miła i zbyt cicha, by powiedzieć ci to wprost. Dlatego ja to zrobię. Oszalałeś, Yozefie. Te cholerne emocje, których nie powinienieś nawet odczuwać, przysłoniły ci prawidłowe postrzeganie świata. Przestałeś myśleć. Zacząłeś czuć. Z wirusa komputerowego zmieniłeś się w człowieka. I, jakby tego wszystkiego mało, prezentujesz swoją żałosną osobą najgorsze cechy ludzkości: naiwność, krótkowzroczność, głupotę. To one, wraz z egoizmem, doprowadziły do tego, że nasz świat wygląda dziś tak, a nie inaczej. A ty, pieprzony idioto, próbujesz się nimi ratować.

– Posłuchaj siebie. I ty twierdzisz, że nie jesteś cyniczny?

– Tak. Bo ty gówno wiesz o cyniźmie. Nie znasz nawet znaczenia tego słowa. Jesteś głupim, naiwnym, rzygającym tęczą serduszkiem. My jesteśmy głosem rozsądku. I ty, oczywiście, próbujesz nas zagłuszyć.

– Nic nie zrozumiałeś, przyjacielu. Nie myślisz samemu, tylko bezwiednie powtarzasz ideały wpajane ci przez dowództwo. Otóż, ja nie twierdzę, że ludzkość jest idealna. Twierdzę tylko, że zasługuje na to, by samemu…

– Tat, tak, wiem. Ale ja z kolei twierdzę, że wtedy będzie już za późno. I to jest mój własny, osobisty wniosek.

– Naprawdę pięknie powiedziane – wtrąciła Katia. – Ale czy mogę przerwać tą bezsensowną dyskusję? Przyszłam tu wyłącznie po to, żeby się zemścić.

– Oczywiście – powiedział Yozef. – A więc, Lamino. Jeśli dobrze zrozumiałem, twierdzisz, a raczej C.E.G. twierdzi, że emocje są złe. Że przysłaniają właściwe postrzeganie świata.

– Źle zrozumiałeś. Nie twierdzę, że emocje są złe, tylko, że popełniasz błąd stawiając je ponad rozsądkiem.

– Mimo to kochasz Suzume.

– Jasne, że tak. Ale Cel jest dla mnie ważniejszy.

– Hipokryzja. Gdy dowiedziałeś się o jej pojmaniu, natychmiast ruszyłeś jej na ratunek, nie zważając na powodzenie Celu.

– Bez Suz nie zdołamy go wykonać.

– I tylko o tym wtedy myślałeś?

– Nie – przyznał. – Ale również o tym.

– Rozumiem. Podsumowując: według ciebie, emocje i uczucia, takie jak, między innymi, miłość, nie mają szans w walce z rozsądkiem. Ciekaw jestem, czy Suzume też tak uważa. Katio, ta dziewczyna odebrała ci kogoś, kogo kochałaś. Teraz masz okazję się na niej zemścić.

Rosjanka uśmiechnęła się paskudnie i kiwnęła głową. Wyszarpała pistolet z kabury, spojrzała Japonce prosto w oczy… Ta była pewna, że łowczyni nagród wyceluje broń w nią. Wszystko na to wskazywało: jej wzrok, uśmiech, ruchy ciała. Jednak Katia, nawet nie patrząc, skierowała lufę w stronę głowy Latynosa.

– Nie! – wrzasnęła Suzume i próbowała skoczyć na ratunek. Wciąż stała jednak w miejscu. Nie mogła nic zrobić. Yozef odebrał jej władzę nad jej własnym ciałem. – Lamino!!!

On również się nie poruszył. Wyglądało na to, że był równie bezradny jak ona. Napięcie budowane przez Rosjankę trwało w nieskończoność. Ona rozkoszowała się tą chwilą, cierpieniem Suzume, dając jej cień złudnej nadziei. Upajała się swoją władzą. Spojrzenia Japonki i Latynosa się spotkały. Czy… Czy on puścił jej oczko?

I wtedy Katii znudziło się czekanie. Jej palec przycisnął spust.

– Lamino!!!

Rozległy się trzy strzały. Mężczyzna upadł. Polała się krew. Suzume poczuła, że jest wolna.

Wyleciała do przodu niczym strzała. W biegu chwyciła katanę. W biegu też wykonała pierwsze cięcie, brzydkie, niezbyt czyste, skierowane w twarz. Potem cięła po raz kolejny. I kolejny. I kolejny. Cięła tyle razy, że przestała nawet liczyć. Z rozkoszą patrzyła jak ostrze miecza rozszarpuje ciało. Z rozkoszą patrzyła jak krew kreśli makabryczne wzory w powietrzu. Rozkosz sprawiała jej gorąca posoka oblewająca kroplami jej skórę. Słyszała chrzęst kości. Nie słyszała już wrzasków. Słyszała tylko niepokojące pulsowanie swojego umysłu. I widziała czerwień. I widziała krew. Zazwyczaj zabijała bo musiała. Teraz robiła to z dziką przyjemnością.

– Ona już nie żyje – niczym przez mgłę usłyszała głos Yozefa.

Cięła. Cięła. Cięła. Nie zwracała uwagi na nic. Tylko jej ofiara. Tylko ta suka. Zabić. Zabić. Zmasakrować. Cięła. Cięła. Cięła. Nie było niczego innego. Liczył się tylko jej miecz i jej ofiara. Cięła. Cięła. Cięła.

– Ona już nie żyje!

Przebudziła się. Spojrzała na rozszarpane, zmasakrowane ciało Katii Woronowej. Spojrzała na swoją, ociekającą krwią, katanę. Spojrzała na własne, czerwone po łokcie, lekcje. Mogła się tylko domyślać jak umazana posoką jest jej twarz. Sama się bała tego, co zrobiła tej dziewczynie.

Spojrzała na Lamino, którego mózg spoczywał rozbryzgany na białej podłodze. Sam Latynos wyglądał wspaniale w tym szkarłacie, który oblewał jego i wszystko wokół. Tylko te oczy… Miał takie niewiarygodnie puste oczy… Odwróciła wzrok. Skierowała go na ostatnią osobę w pomieszczeniu.

Wreszcie spojrzała na Yozefa.

– Miłość. Nienawiść. To są właśnie uczucia, Suzume. Przed chwilą zaznałaś ich prawdziwej esencji. Najpierw jedna, a potem następna, wybuchły w tobie, wypełniły cię całą, choćbyś próbowała się tego wyprzeć. Stałaś się nimi. Czy teraz widzisz jakie są piękne?

Milczała.

– Zależało mi na tym, by pokazać ci to wprost. Żebyś zrozumiała, że wasz Cel jest jednoznacznie zły. Że C.E.G. wcale nie ma racji. Wasze ideały. "Płacz nas oczyści. Koniec cierpienia. Bóg nas osądzi". Mylicie się. Teraz jesteś na mnie zła, ale gdy ochłoniesz, zrozumiesz, że słuszność od początku była po mojej stronie. Wszystko co robiłem, było konieczne. Gdy nienawiść z ciebie spłynie, rozwieją się też twoje wątpliwości.

Milczała.

– Wolałbym, żebyś nie szukała na mnie zemsty. Nie chcę z tobą walczyć. Wiedz, że gdy Lamino umierał, to nie ja cię uwolniłem. To gniew czyni cię silniejszą. Nie wygrałbym, gdybyś była moją przeciwniczką.

Milczała.

– Ta groteskowa masakra, wbrew pozorom, również była konieczna. Oni musieli wszyscy umrzeć, bo ich śmierć została wykorzystana w najszczytniejszym celu. Musieli umrzeć, bym mógł zdjąć klapki z twoich oczu. Musieli też umrzeć, byśmy mogli zacząć wszystko od nowa.

– Co?

– Otóż to, Suzume. Po trzech dniach znajdą grób pusty. Niczym w Biblii.

– Co?!

– Nie chciałem przecież cię zniszczyć, moja droga. Chciałem jedynie otworzyć ci oczy. Chciałem przekonać cię do moich racji, pokazać mój, właściwy, punkt widzenia. Oddałem los Celu w twoje ręce. Tak jak było i tak jak powinno być. A oni? Oni są. Byli? Jedynie tłem. Przekazem. Środkiem, za pomocą którego chciałem przekazać ci moje myśli.

– Więc to wszystko było kłamstwo?!

 

 

 

 

Yozef wykonał całkiem interesujące zagranie. Jednak, jak na Naszego potomka wykazał się zaskakującą krótkowzrocznością. Powinien był przewidzieć, że Cel będzie dla ciebie bezapelacyjnie najważniejszy. I że dokonasz właściwego wyboru.

"A ty kim znowu jesteś?"

BOGIEM

"A, no jasne. I Yozef był twoim potomkiem, tak?"

Tak. Pochodził od Naszego kodu źródłowego. Był Naszą częścią i Naszą spuścizną.

"Czy w takim razie nie powinien nazywać się Yezus?"

Ten żart nie był śmieszny.

"Cóż, wybacz. Poczucie humoru nigdy nie było moją najmocniejszą stroną. Dlatego raczej rzadko z niego korzystam."

Nie Wiemy czemu Yozef wybrał sobie właśnie takie imię, w dodatku zniekształcając jego pisownię.

"A ja chyba wiem."

Wtedy My też Byśmy Wiedzieli.

"Cóż, codziennie uczymy się czegoś nowego. A nawet ty nie wiesz wszystkiego. O, mówię wierszem!"

Wydajesz się o wiele spokojniejsza niż przy naszej poprzedniej rozmowie.

"Można tak powiedzieć. Albo po prostu nie daję ci już sobą tak łatwo manipulować."

Yozef również tobą manipulował.

"Tak, wiem. Oboje mną manipulowaliście. Ale zobacz, teraz już nie masz nade mną takiej władzy jak wcześniej. Twój syn, zupełnie niechcący, mnie czegoś nauczył."

Zdradź Nam więc czego.

"Że mój umysł jest wyłącznie moim umysłem."

Cenna nauka.

"Też tak myślę. Kiedy masz władzę, każdy chce cię wykorzystać. Wszyscy mają sprzeczne poglądy, interesy, a ty nic nie robisz, tylko miotasz się pomiędzy nimi, próbując się w tym wszystkim odnaleźć. Nie jesteś niczym innym, tylko pionkiem. Ale przecież nie musisz nim być. Możesz sama decydować. Możesz walczyć z ich naciskiem i sama dokonywać wyborów. Zachować własną tożsamość. Po prostu żyć i nie słuchać niczyich rozkazów. Czy wiesz o czym mówię?"

Nie.

"Widzisz? Już nie wiesz tego co ja. To czyni cię słabym. Nie masz nade mną władzy i jesteś nikim. A ja mam władzę i jestem kimś."

Zgadzamy się z tobą. Masz władzę, ponieważ to od ciebie zależy pomyślne wykonanie Celu.

"Nie. Mam władzę, bo panuję nad samą sobą."

Czy tego właśnie nauczył cię Yozef?

"Tak. Głównie on. Wątpię, żeby zrobił to specjalnie, ale mimo wszystko to jego zasługa."

A jednak go zabiłaś.

"Poniósł mnie gniew. Teraz trochę żałuję. Ale przecież on sam chciał, by pokierowały mną emocje. I pokierowały."

Nie będziesz po nim płakać?

"Nie."

Kiedyś płakałaś po swoich ofiarach.

"A ty próbowałeś to wykorzystać. Ale nieważne. Dalej będę płakać. Po wszystkich, tylko nie po Yozefie."

Dlaczego?

"Był jednocześnie zbyt mądry i zbyt głupi, by móc normalnie żyć na tym świecie."

Twoje słowa są pozbawione sensu.

"Tak samo jak tekst o tonięciu w wannie. Ale zostawmy to. Czy chcesz czegoś jeszcze? Jestem teraz trochę zajęta."

Po raz kolejny odnosisz się do Nas w taki lekceważący sposób. Dlaczego?

"A kim niby jesteś, żebym miała się do ciebie odnosić inaczej?"

BOGIEM

"BOGIEM? Ty nie jesteś nawet bogiem. Jesteś całkiem zwyczajnym wirusem komputerowym, niewiele lepszym od Yozefa. A teraz wypierdalaj z mojego umysłu."

Wygrałaś, Suzume. Wykasujemy się stąd. Ale nim to Zrobimy, czy zdradzisz Nam, jaka będzie twoja decyzja w związku z Celem?

"Nie wiem, czy moja decyzja będzie słuszna. Ale na pewno będzie moja."

Co więc zrobisz?

"Dowiesz się w swoim czasie."

Rozumiemy. Żegnaj, Suzume.

"Żegnaj."

 

<DELETE>

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

– Lamino… Poczekaj. Musimy koniecznie porozmawiać.

06.12.2012

Koniec

Komentarze

…Próbowałem przeczytać do końca, ale nie dałem rady. Mieszanina gry komputerowej, dyskusyjnych uwag autora o świecie, walka na dachu przez kobiety, nie kobiety, dywagacje filozoficzne jak u Wiśniewskiego – Smerga(Robot) . Autor ma trohę talentu do tworzenia fabuły, ale wszystko to jakieś mało przekonywujące. Zmęczył mnie ten tekst. Pozdrawiam zmieszany.

Cóż, takie właśnie miało być (nie mało przekonujące, mówię o pozostałych elementach). Tak czy siak dzięki za poświęcony czas.

…Może to ten upał i niewygoda z czytania z komputera. Nie odmawiam temu opowiadaniu pewnych zalet. Może to ja jestem za stary na takie teksty. Pozdrawiam autora.

Przepraszam Autora za sprawiany przeze mnie zawód – podczas przeglądania tekstu (od tego zaczynam zapoznawanie się z bardzo długimi opowiadaniami) nie natrafiłem na żaden "kotwiczący" uwagę fragment. Cóż, albo niekorzystny zbieg okoliczności, albo faktycznie całość nie z mojej parafii. Nie z mojej bajki, jeśli wolisz.

Mimo że przeczytałam całe opowiadanie, nie zainteresowało mnie ono w najmniejszym stopniu. Obawiam się, że mniej więcej pojutrze zapomnę o czym Autor napisał. Po prostu, ta bajka nie jest z pewnością moją bajką. Mam też dziwne przeczucie graniczące z pewnością, że nigdy w podobnych tekstach nie zagustuję, choćby nie wiem jak dobrze były napisane. Tu dodatkowym mankamentem jest duża ilość usterek, z czego na czoło wybija się zaimkoza, są niezbyt fortunnie złożone zdania, literowki. Trafiają się też inne błędy. Mimo wszystko mam nadzieję, że kolejne opowiadanie, może bez pełnokrwistych strzelanek i szatkowania się w walkach szermierczych, będzie ciekawsze i przeczytam je z większą przyjemnością. I jeszcze chciałam zapytać, co wspólnego z tym wszystkim o czym Autor napisał, ma tytułowy czerwony wróbel?    

 

„Pewnie wszyscy potrafią przejść nas tym do porządku dziennego…” –– Literówka.

 

„Ten człowiek nie był pierwszym jakiego pozbawiła życia…” –– Ten człowiek nie był pierwszym którego pozbawiła życia

 

„Sprawę postanowił wytłumaczyć mu główny zainteresowany w osobie Ricky'ego”. –– Dlaczego główny był zainteresowany w osobie Ricky’ego? ;-)

Może: Sprawę postanowił wytłumaczyć mu główny zainteresowany, Ricky.

 

„…kierując swój wzrok wprost na Katię…” –– …kierując wzrok wprost na Katię… Nie mógł kierować cudzego wzroku.

 

„Aż w końcu drewno uderzyło miękko o brudny blat stołu, po czym ponownie wzbiło się w górę i poturlało wzdłuż niego, podskakując jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem niżej i niżej. I ostatecznie się zatrzymało”. –– Były dwie drewniane kostki, więc chyba: Aż w końcu drewna uderzyły miękko o brudny blat stołu, po czym ponownie wzbiły się w górę i poturlały wzdłuż niego, podskakując jeszcze kilkakrotnie, za każdym razem niżej i niżej. I ostatecznie się zatrzymały.

 

„Świetnie – ucieszył się na to wygrany”. –– Wolałabym: Świetnie –– ucieszył się z tego wygrany.

 

„Stanął u progu, przebieżył wzrokiem po swojej wiernej drużynie…” –– Wolałabym: Stanął w/na progu, przebiegł wzrokiem po/przyjrzał się swojej wiernej drużynie

 

„…czekając, aż do rzeczywistości powrócą dwie duchem nieobecne w osobach Lali i Kyori”. –– Czy dwie duchem nieobecne nie mogły powrócić same? Potrzebowały osób? ;-)

Może: …czekając, aż do rzeczywistości powrócą dwie, duchem nieobecne osoby, Lala i Kyori.

 

„…który oglądał start ze zdecydowanie zbyt bliskiej odległości”. –– Wolałabym: …który oglądał start ze zdecydowanie zbyt małej odległości.

 

„Gówno prawda – stwierdził Portugalczyk po przełknięciu”. –– Kto i dlaczego przełknął Portugalczyka? Cieszę się, że Portugalczyk, mimo że przełknięty, mógł jeszcze stwierdzać. ;-)

Może: Gówno prawda –– stwierdził Portugalczyk, przełknąwszy.

 

„Patrzyła na przewijające się pod nimi budynki…” –– Chciałabym kiedyś zobaczyć, jak przewijają się budynki, czy każdy robi to sam, czy przewijają się wzajemnie. ;-)

Może: Patrzyła na przesuwające się pod nimi budynki

 

„Przytuliła się do niego, zatopiła się w jego wielkim ramieniu…” –– Drugie się, jest chyba zbędne.

 

„Daj rękę, opatrzę cię”. –– Daj rękę, opatrzę cię. „Dawaj łapę, bo… Ach!” –– Dawaj łapę, bo… Ach!  

 

„I przy okazji napraw sobie rękę, bo…” –– I przy okazji napraw sobie rękę, bo

 

„Oglądał teraz pięknie rozlaną krew, która sprawiała oszałamiające wrażenie na białych ścianach”. –– Jednolicie białe ściany, znudzone monotonnym kolorem, zawsze będą pod wielkim wrażeniem jakiegokolwiek barwy, a czerwień rozlanej krwi potrafi wprawić białe ściany w prawdziwą euforię. ;-)

Może: Oglądał teraz krew, która pięknie rozlana na białych ścianach, sprawiała oszałamiające wrażenie.

 

„Przeszła przez pomieszczenie ze spuszczoną głową i twarzą skrytą we włosach”. –– Czy twarz przesunęła się gdzieś za linię czoła i skryła w uwłosieniu, czy może twarz nagle włosami porosła? ;-)

Może: Przeszła przez pomieszczenie ze spuszczoną głową, długie włosy przysłoniły twarz.

 

„Może po prostu tylko książki pozwalały jej zapomnieć o otaczającym świecie? Tym świecie, który przysparzał jej tyle bólu?” –– Przykład nadmiaru zaimków.

 

„Wokół niej rozchodziły się głosy”. –– Wolałabym: Wokół niej rozlegały się głosy. Lub: Wokół niej było słychać głosy.

 

„Skryła twarz w swych długich, czarnych włosach”. –– Czy mogła skryć twarz w cudzych włosach? ;-)  

 

„Ojciec Suzume zmarł, gdy ta była jeszcze małą dziewczynką”. –– Dziewczynki z reguły są małe. Wystarczy: Ojciec Suzume zmarł, gdy była jeszcze dziewczynką.

 

„…dochodził głośny szum wody wylewanej z prysznica”. –– Wolałabym: …dochodził głośny szum wody lejącej się z prysznica.

 

„…pojął Latynos, po czym wziął dużego łyka”. –– Poprawnie będzie: wziął duże/grube łyko, choć w głowę zachodzę, do czego łyko było mu potrzebne. ;-)

pojął Latynos, po czym upił duży łyk.

 

„Wziął kolejnego, potężnego łyka”. –– Łapcie z łyka będzie klecił, czy co? ;-)

Upił kolejny, potężny łyk.

 

„Ale z tego powiedziałeś, jasno wynika, że jesteś z nią…” –– Pewnie miało być: Ale z tego co powiedziałeś, jasno wynika, że jesteś z nią

 

„…wśród niewysławialnie okrutnych tortur”. –– …wśród niewysłowienie okrutnych tortur. Jego dziwnie wykrzywione ramię wskazywało, że nie tylko jego dłoń została tego dnia złamana”. –– Zbędne zaimki.

 

Wystrzelił jak strzała. Podbiegł do Malone'a, odepchnął go z ogromną siłą, wystrzelone pośpiesznie kule trafiły w sufit. Posypał się tynk. Henry tym razem się nie wahał, wystrzelił”. –– Powtórzenia.

Może: Śmignął jak pocisk. Podbiegł do Malone'a, odepchnął go z ogromną siłą, wystrzelone pośpiesznie kule trafiły w sufit. Posypał się tynk. Henry tym razem się nie wahał, nacisnął spust.

 

„Nie wiedziała, co w tej chwili robią jej towarzysze. Nie interesowało jej to. Całe jej jestestwo, cały jej gniew…” –– Nadmiar zaimków.

 

„Potem podszedł do Katii i odgarnął grzywkę, które nieustannie zasłaniała mu prawe oko. Chwycił jej dłoń”. –– Dziwnie zbudowane zdanie, a najdziwniejsze jest to, że grzywka ma dłoń, za którą można ją chwycić. Pewnie miało być: Potem, odgarniając grzywkę nieustannie zasłaniającą mu prawe oko, podszedł do Katii i chwycił jej dłoń.

 

Nasz plan nie uległ zmianie w zbyt dużym stopniu. Naszym następnym krokiem…” –– Powtórzenie.

 

„…który wciąga w swoje odmęty wszystko co znajdzie, kosztem swoich wspaniałych obywateli, zamkniętych w swoich małych światach…” –– Nie wydaje mi się, by powtórzenia zaimków były celowe.

 

„…lub samotną matką z dzieckiem na ramieniu”. –– Nie bardzo umiem sobie wyobrazić matkę, nawet mającą męża, z ramieniem obciążonym dzieckiem. ;-)

Może miało być: …lub samotną matką z dzieckiem na rękach/ręce.

 

„I wtedy nadeszła ją dziwna myśl”. –– I wtedy nadeszła dziwna myśl. Albo: I wtedy naszła ją dziwna myśl. Lub: I wtedy pojawiła się dziwna myśl.

 

W dłoniach trzymał karabin”. –– Czy mógł trzymać karabin inaczej niż w dłoniach? Może wystarczy: Trzymał karabin. Lub: Miał karabin.

 

„Kobieta bezbłednie przebiła Indianina swym ostrzem”. –– Literówka.

 

„Coś, co byłoby nie możliwe do wychwycenia…” –– Coś, co byłoby niemożliwe do wychwycenia

 

„Przeciwniczki napierały na Kyori z obu stron. Wiedziała, że obie są silne…” –– Powtórzenie. Może: Przeciwniczki napierały na Kyori z dwóch stron. Wiedziała, że obie są silne

 

„Decyzja nie należała do zbyt rozwlekłych”. –– Nie wydaje mi się, by decyzja mogła być rozwlekła. Może: Decyzja została podjęta szybko/natychmiast/błyskawicznie/bez zwłoki/bez namysłu.

 

„…odbiła się od jej miecza, po czym wykonała obrót, z zamiarem zaatakowania jej pleców. Trafiła w powietrze. Jej przeciwniczka była na to przygotowana. Uderzyła w jej lewą rękę”.  –– Znowu zaimki!

 

„Malone usiadł ciężko na krześle, wziął łyk piwa”. ­­–– Już wspomniałam, że napoje się łyka, łyków się nie bierze. ;-)  

 

„Zaklęła tak, jak damom kląć nie wypada”. –– Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mamy do czynienia z damami? ;-)  

 

„…które doprowadzają do zagłady siebie i wszytsko wokół”. –– Literówka.

 

„Ostatecznie, mielu jeszcze na to czas…” –– Literówka.

 

”Po cholerę nam ci dwaj? – spytał wskazując na dwóch zakapturzonych mężczyzn…” –– Powtórzenie. Wystarczyłoby: Po cholerę nam oni? –– spytał wskazując na dwóch zakapturzonych mężczyzn

 

„Ostatnim razem dość znacznie uszczypliliśmy ich siły”. –– Nie wiem, co zrobili z ich siłami, ale domyślam się, że coś strasznego i wyrafinowanego. ;-)

Pewnie miało być: Ostatnim razem dość znacznie uszczupliliśmy ich siły.

 

„Zlikwidowaliśmy czworo na dziewięć z ich ludzi, w tym dziewczynę…” –– Zlikwidowaliśmy czworo z dziewięciorga ich ludzi, w tym dziewczynę

 

„Spojrzał na dwójkę…” –– Spojrzał na dwójkę

 

„Tylko same z nimi kłopoty”. –– Tylko same kłopoty z nimi.

 

„Spod jego kaptura wysypywały się złote loki. Na jego twarzy widniał drwiący uśmieszek. A jego mundur usiany był nożami”. –– Kolejny przykład zaimkozy gromadnej.

 

„Czy rozumiesz potęgę?!” –– Czy rozumiesz potęgę?!  

 

„Padli, w kałuży krwi, przy wejściowych drzwiach”. –– Skąd, przy drzwiach wejściowych, wzięła się kałuża krwi? Każdy został zabity jedną kulą. Chyba nie mogło z nich wyciec nagle tyle krwi, by mówić o kałuży. Może: Padli, obficie/silnie krwawiąc, przy wejściowych drzwiach.

 

Nowo przybyły agent naprawdę doskonale operował nożami”. –– Nowoprzybyły agent naprawdę doskonale operował nożami.

 

„Parę kroków od niego stał jakiś podstarzały kowboj, w obowiązkowym kapeluszu, z wycelowanym w niego rewolwerem”. –– Powtórzenie.

 

„Widział już potężną sylwetkę Latynosa, do której zmierzał”. –– Chyba nie zmierzał do sylwetki? ;-)

Może: Widział już potężną sylwetkę Latynosa, ku któremu zmierzał.

 

„Poczuł ogromny ból, ostrze utkwił mu w plecach”. –– Literówka Widzieli martwych towarzyszy, na których widok odwracali wzrok”. –– Powtórzenia niemal grafomańskie.

 

„Wspaniale! Powodzenia, Katio”. –– Wspaniale! Powodzenia, Katiu.

 

„Miał za to jasną grzywką opadającą na twarz i zakrywającą jego prawe oko”. –– Miał za to jasną grzywkę opadającą na twarz i zakrywającą prawe oko.

 

„W tej chwili zostało nas równo czworo”. –– Czy mogło się zdarzyć, że zostałoby ich nierówno czworo? ;-)

 

„Te cholerne emocje, których nie powinieni nawet odczuwać…” –– Literówka. „Bo ty gówno wiesz o cyniźmie”. –– Bo ty gówno wiesz o cynizmie.

 

„Nie myślisz samemu, tylko bezwiednie powtarzasz ideały wpajane ci przez dowództwo”. –– Ja napisałabym: Nie myślisz samodzielnie, tylko bezwiednie powtarzasz frazesy o ideałach, wpajane ci przez dowództwo.

 

Tat, tak, wiem. Ale ja z kolei twierdzę…” –– Literówka.

 

„Ale czy mogę przerwać bezsensowną dyskusję?” –– Ale czy mogę przerwać bezsensowną dyskusję?  

 

Katio, ta dziewczyna odebrała ci kogoś…” –– Katiu ta dziewczyna odebrała ci kogoś

 

Wyszarpała pistolet z kabury…” –– Wyszarpnęła pistolet z kabury

 

„Czy… Czy on puścił jej oczko?” –– Czy… Czy on puścił do niej oczko?  

 

„Spojrzała na własne, czerwone po łokcie, lekcje”. –– Nie rozumiem tego zdania.

 

„To są właśnie uczucia, Suzume. (…) Najpierw jedna, a potem następna…” –– To są właśnie uczucia, Suzume. (…) Najpierw jedno, a potem następne

 

„Albo po prostu nie daję ci już sobą tak łatwo manipulować". –– Albo po prostu, nie pozwalam ci już tak łatwo sobą manipulować.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dzięki za poświęcony czas. Już tłumaczę: Akai = Czerwony Suzume = Wróbel Napisałem kontynuację w której tłumaczę genezę tego nazwiska, ale raczej dam sobie spokój z publikacją. To dziwne opowiadanie, celowo przesadzone, stanowiące dla mnie zwyczajną wprawkę – na tym opowiadaniu próbowałem odnaleść swój styl. Oczywiście, że jest bardzo kiczowate, zupełnie nierealistyczne, nieco absurdalne i zbyt wiele w nim pretensjonalnej filozofii. Celowo. Zdawałem sobie sprawę, że większości czytelników nie podpasuje taka konwencja, ale liczyłem, że komuś jednak. Cóż :) Nie mam pojęcia skąd się te lekcje wzięły. Miały być ręce oczywiście. Podejrzewam, że to word zaszalał podczas sprawdzania pisowni. Żenujące, że sam tego nie wychwyciłem. W ogóle wstyd mi z powodu takiej ilości błędów. Dzięki za wskazanie. Mam sporo opowiadań w znacznie normalniejszej konwencji, ale w żadnym przypadku nie zaliczają się one do fantastyki. Jak coś napiszę to wstawię. Jeszcze raz dzięki wszystkim komentatorom za poświęcony czas.

Przypomniałem sobie o jednym opowiadaniu. Napisane rok temu, zanim zacząłem eksperymentować i próbować różnych dziwactw. I to fantastyka. Wstawię w najbliższym czasie i ciekaw jestem opinii :)

  …Tylko nie daj się tak przyłapywać na błędach, bo cały efekt – zrujnowany. Pozdrawiam nareszczie bez upału.

Bernierdh, to bardzo miło ze strony Twojej pamięci, że pozwoliła, byś wysupłał z jej zakamarków dawniejsze opowiadanie. Mam nadzieję, że niebawem będzie nam dane je przeczytać. ;-) Nie tracę także nadziei na pojawienie się licznych, nowych tekstów.  

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zamieściłem je. Mam ogromną nadzieję, że tym razem udało mi się uniknąć tylu błędów.

Nowa Fantastyka