- Opowiadanie: verlaine - Romantyczność

Romantyczność

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Romantyczność

 

Jak na razie to tylko początek.

 

 

Hello darkness, my old friend

I’ve come to talk with you again”

 

 

 

Ciężkie krople spadały mi na twarz i ściekały po zgrzanych policzkach. W oddali usłyszałam grzmot, ale nie przejęłam się tym. Pilnowałam oddechu. Wdech, wydech, wdech, wydech. Moje kroki chrzęściły na liściach leżących na chodniku. Zaczynała mnie łapać kolka, więc napięłam brzuch i biegłam dalej. Wdech, wydech, wdech, wydech. Minęłam kosz na śmieci, otarłam twarz z deszczu zmieszanego z potem. Zastanawiałam się czy dam radę przebiec całą moją trasę. Czułam już lekki ból zmęczonych mięśni. Pamiętałam o oddechu, wdech, wydech, wdech, wydech. Muszę dać radę, nie poddam się.

 

Nade mną ciemne niebo przeszyła błyskawica, wiatr się zmógł i poczułam gęsią skórkę na ramionach. Pozbawione liści drzewa zaskrzypiały od silnego podmuchu, deszcz przybrał na sile i zagłuszał moje kroki. Kolejny grzmot sprawił, że zadrżałam i postanowiłam wracać do domu. Skręciłam w boczną alejkę i biegłam dalej pośród strug deszczu. Znów rozbłysło i poczułam lekkie ukłucie strachu. Powtarzałam sobie, że nie ma się czego bać, to tylko burza, wyładowania atmosferyczne, nic złego. Z drugiej strony przypomniałam sobie to wrażenie tuż przed wyjściem, że nie powinnam była tego dnia iść biegać. Przypomniałam sobie, jak bałam się burzy jako mała dziewczynka. Ale jestem już duża, pilnuj oddechu. Wdech, wydech, wdech, wydech. Przypomniałam sobie, jak kiedyś burza uderzyła w drzewo stojące za oknem, które po chwili zajęło się płomieniem i paliło się mimo deszczu. Przypomniałam sobie, że pod tym drzewem zostawiłam mojego misia. Wdech, wydech, wdech… Strach rozszerzył się na całe moje ciało, czułam napięcie mięśni brzucha i gulę w gardle. Kolejny piorun i już nie pilnowałam oddechu, biegłam do domu. Poprzez stukot kropel na chodniku usłyszałam kroki podążające za mną. Niewyraźny dźwięk, nie byłam pewna czy naprawdę to słyszałam. Ale nie mogłam się odwrócić, już nie biegłam, a uciekałam. Jak najszybciej starałam się przedrzeć przez narastającą ścianę deszczu, która nie chciała mnie przepuścić. Ze zmęczenia oddychałam coraz szybciej otwartymi ustami, czułam metaliczny smak deszczówki, ale nie było mowy o zatrzymaniu się. Jak najszybciej do domu.

 

Kolejna błyskawica wskazała na mój dom, kierunek mojej ucieczki. Zawahałam się na chwilę, ale dalej biegłam. To tylko przypadek. Jeszcze trochę, jeszcze parę metrów. Poczułam wilgoć w butach, już nie omijałam kałuż, tylko rozbryzgiwałam krople na wszystkie strony, gdy w nie wbiegałam. Przypomniałam sobie, jak widziałam odbicie światła z mojego okna w guzikowych oczach misia, gdy ten zajmował się ogniem. Przypomniałam sobie, jak mama mi wmawiała, że to niemożliwe, że to była zbyt duża odległość, żebym dostrzegła taki szczegół. I że nie mogłam nic zrobić, nie mogłam go uratować.

 

Wbiegłam na schody, drżącą ręką wstukałam kod domofonu i weszłam na klatkę. Oparłam plecy o łuszczącą się z farby ścianę, położyłam dłonie na kolanach i starałam się wyrównać oddech. Uciekłam, burza była za mną. Zapomnij o misiu. Zapomnij o tym morderstwie.

 

Przymknęłam oczy. Słyszałam jak deszcz wali w drzwi, a wiatr świszczy w szczelinach. Dopominali się o mnie. Starałam się uspokoić rozszalałe serce, szybkie tętno rozsadzało mi skronie. Oddychaj spokojnie, zaraz przejdzie. Powoli czułam jak strach mnie opuszcza. Po chwili byłam w stanie normalnie oddychać, na drżących po wysiłku nogach wspięłam się na drugie piętro. Weszłam do mieszkania, moje buty zostawiały mokre ślady. Zdjęłam je szybko i boso poszłam do łazienki. Zdjęłam resztę mokrych ciuchów i weszłam pod prysznic.

 

Tym razem poczułam ciepłe i miłe krople spływające po mojej twarzy. Zmywające deszczówkę i pot. Zmywające strach i tamte myśli, uspokajające. Serce biło mi już normalnie. Namydliłam się gąbką, zaczynając myśleć o zadaniach na resztę wieczoru. Pomyślałam o nowej książce leżącej przy łóżku, pachnącej jeszcze drukiem i nową przygodą do przeczytania. Ale niestety, miałam jeszcze spotkanie. Po południu, jak byłam w pracy, zadzwonił do mnie jakiś mężczyzna, powiedział, że jest moim fanem i po przeczytaniu ostatniego artykułu bardzo chciałby się ze mną spotkać i porozmawiać o dalszych badaniach. Podejrzewałam, że jest jedynym człowiekiem, który przeczytał tamtą pracę, więc się zgodziłam. Spłukałam mydliny, wyłączyłam wodę i owinęłam się ręcznikiem. Zegar wskazywał, że mam jeszcze około pół godziny do jego przyjścia. Wytarłam się dokładnie i poszłam naga do pokoju, żeby się ubrać.

 

Mieszkałam w małej kawalerce, na którą ledwo mi starczało z mojej uczelnianej pensji. Wszędzie leżały książki i porozrzucane papiery. Na rozłożonej kanapie wśród zmiętej pościeli znalazłam laptopa. Wyłączyłam go i schowałam do szafy, pozbierałam brudne kubki i talerze z zaschniętym jedzeniem. Położyłam je obok pełnego zlewu. Westchnęłam i postanowiłam najpierw się ubrać. Z krzesła wzięłam dżinsy, z kanapy jakąś bluzkę, związałam jakkolwiek włosy. Podciągnęłam rękawy i zabrałam się do ogarniania mieszkania. Wszystkie ciuchy wepchnęłam do szafy, złożyłam kanapę i wzięłam się za zmywanie.

 

Gdy odkładałam ostatni ociekający wodą talerz na suszarkę, usłyszałam dzwonek do drzwi. Wytarłam ręce w spodnie. Najpierw wyjrzałam przez judasza. Widziałam tylko mrok klatki schodowej. Otworzyłam drzwi z lekkim niepokojem, znów poczułam ukłucie strachu.

 

 

***

 

 

 

Ciemna październikowa noc. Ciężkie krople waliły w karoserię samochodu, gdzieś na horyzoncie błyskały pioruny, o których gadał cichy głos w radiu. Ale on go nie słuchał. Otworzył szybę samochodu i wpatrywał się w okna niskiego, czteropiętrowego bloku naprzeciw którego zaparkował. Wyjął z wewnętrznej kieszeni ramoneski paczkę gauloisów. Pstryknięciem w denko opakowania wysunął jednego papierosa, którego włożył do ust. Nie spuszczając wzroku ze świateł na drugim piętrze, poklepał się po kieszeniach czarnych dżinsów i po krótkich poszukiwaniach wyciągnął zapalniczkę. Otulił papierosa dłońmi, aby zapalić, zaciągnął się, potarł kciukiem zippówkę i uśmiechnął się delikatnie na widok namalowanej na niej wypiętej blondynki w czerwonym bikini. Schował ją z powrotem do kieszeni. Zaciągnął się znowu i przekrzywił przednie lusterko, sprawdzając czy nikt go nie obserwuje. Choć wiatr szeleścił liśćmi drzew, a burza szalała w najlepsze, nic nie niepokoiło jego stalowoszarych oczu.

 

Trzymając papierosa w ustach, wyłączył radio i wysiadł z samochodu, granatowego volkswagena. Zamknął go i schował kluczyki. Odgarnął ciemne włosy z czoła i wolnym krokiem ruszył w stronę bloku. Postawił kołnierz kurtki i zgarbił się, żeby jak najmniej zmoknąć. Wiatr bawił się kosmykami jego włosów. Pod klatką schodową z łuszczącą się białą farbą wyrzucił prawie dopalonego papierosa i wybrał na domofonie numer sześć. Zanim nastąpiło połączenie, zmienił zdanie i wyłączył. Zdrapał paznokciem trochę farby ze ściany. Rozsmarował ją między palcami.

 

Po chwili ktoś pod parasolem podbiegł do drzwi i drżącymi rękoma wyciągnął klucze z kieszeni. On spojrzał na buty czy aby się nie zabrudziły, ale czarne kowbojki dalej lśniły. Usłyszał westchnienie. I dźwięk przekręcanego kluczyka w zamku i otwieranych drzwi. Wślizgnął się dalej.

 

Ściany pomalowane były na jasnozielony, szpitalny kolor na dole, a nad nim na przełamany wieloletnim brudem biały. W niektórych miejscach farba także odchodziła, jak na zewnątrz, w innych za to przyozdobiona była napisami. Schody z betonu miały udawać marmur, jednak wyżłobione na środku zdradzały prawdziwą naturę. Całość oświetlała migająca i skwiercząca żarówka zwisająca na kablu z sufitu. On zmarszczył nos, czując odór moczu i wszedł na drugie piętro. Zatrzymał się przed drewnianymi drzwiami z plastykową cyfrą sześć pomalowaną na złoto.

 

Zadzwonił.

 

Wyczuł, że ktoś obserwuje go przez małą dziurkę judasza w drzwiach. Nie przejął się tym. Drzwi uchyliły się na szerokość łańcucha, w aureoli żółtego światła wychynęła głowa kobiety. Wyglądała na dwadzieścia parę lat, choć bliżej trzydziestu niż dwudziestu, ciemne mokre włosy miała związane w kok nad karkiem. Przyglądała się mu smutnym spojrzeniem wyblakłych oczu. Zmysłowe usta próbowały się uśmiechnąć, ale wykrzywiły się tylko w nieokreślonym grymasie.

 

On poczuł zapach stęchlizny dolatujący z mieszkania, mydlin, oraz silną woń strachu bijącą od kobiety.

 

– Zapraszam – szepnęła i zamknąwszy na chwilę drzwi, aby odryglować łańcuch, otworzyła je szerzej, umożliwiając mu wejście.

 

Mieszkanie było małe, składało się z przedpokoju, salonu połączonego z jadalnią i najwyraźniej sypialnią, małej kuchenki i łazienki. Było zagracone, wszędzie leżały jakieś książki. Czuł denerwujący go zapach kurzu.

 

– Strasznie pada, prawda? – zagaiła dziewczyna, wkładając ręce do kieszeni spodni. On nie odpowiedział, tylko się dalej rozglądał. – Chciałby się pan czegoś napić? Kawy, herbaty? Mogę też zaoferować ciasteczka, proszę sobie usiąść tam przy stole. Przepraszam za lekki nieład, ale niestety mam mało czasu ostatnio na sprzątanie – uśmiechnęła się przepraszająco.

 

Chrząknął.

 

– Kawy. Ciasteczka też. Można skorzystać z łazienki? – miał zachrypnięty głos.

 

– Tak, proszę, tutaj – wskazała mu uchylone drzwi po jego lewej stronie. Wszedł do ubikacji, w której ktoś ledwo wcisnął prysznic i malutką pralkę. Zamknął za sobą drzwi. Zobaczył wilgotny ręcznik i mokre ślady na podłodze. Słyszał, jak dziewczyna się nerwowo krząta po mieszkaniu. Nad umywalką wisiało lustro i półeczka z jedną szczoteczką do zębów i jakimiś kremami. Otworzył cicho szafkę, tak żeby drzwi nie skrzypiały. Podpaski, jakieś rzeczy do czyszczenia, proszek do prania. Zamknął ją i nacisnął spłuczkę, po czym umył ręce. Spojrzał w lustro, mrużąc oczy. Ręką poprawił fryzurę. Lubił zapach deszczu, a teraz cały nim pachniał. Gdyby dziewczyna się tak nie bała, może by ją poprosił, żeby otworzyła okno, to by zapachniało elektrycznością. Uwielbiał burze.

 

Wyszedł z łazienki. Na stole leżał talerz z ciastkami, woda się gotowała. Wskazała mu krzesło, na którym usiadł. Zaskrzypiało. Sięgnął po ciastko sezamowe, pachniało, jakby było kupione trzy dni temu. Schrupał je i pobrudził się okruszkami.

 

Gdy woda się zagotowała, dziewczyna drgnęła i pobiegła do kuchenki. Zalała jemu kawę, a sobie herbatę.

 

– Słodzi pan? – rzuciła.

 

– Nie.

 

– Mleko?

 

– Nie.

 

Przyniosła mu parujący kubek. Skrzywił trochę nos, miał nadzieję na kawę z ekspresu, ale czego można się spodziewać po biednej badaczce literatury?

 

Usiadła i po chwili nieśmiało zaczęła:

 

– Przez telefon był pan zainteresowany moimi ostatnimi badaniami…?

 

– To nie ja. Rozmawiała pani z szefem.

 

– Aha – chwila ciszy, podczas której on wysiorbał łyk kawy. – Myślałam, że się umówiłam z pana szefem…

 

– Szef trochę zajęty, ale przekazał mi wszystko co chciał powiedzieć. Tylko ja nie znam się na tych wszystkich bzdurach, więc jakbym się w czymś pomylił, to proszę mnie poprawiać.

 

Dziewczyna, lekko zdezorientowana, kiwnęła głową.

 

Napił się kolejnego łyka kawy i zaczął:

 

– Pani się specjalizuje w… – przymknął oczy i zmarszczył czoło, aby poprawnie wszystko powtórzyć – w motywie słowiańskiego wampiryzmu w literaturze romantycznej, zwana jest pani… antro… pologiem wampiryzmu, tak?

 

Kiwnęła głową. On westchnął z ulgą, że przeszedł przez najtrudniejszą część.

 

– Szef mówił, że pani ostatnio bada jakieś pamiętniki…

 

– To nie są pamiętniki, to powieść pisana w formie pamiętnika. I trudno powiedzieć, żebym ją badała, na razie staram się ją jakoś zlokalizować albo opisać, po prostu w wielu źródłach trafiłam na opis tego dzieła. O tym właśnie był mój artykuł ostatni, o powieści „Pamiętniki Ksawerego S. z podróży po zamkach pomorskich”. Problem jest też właśnie z tytułem, bo bohater odwiedził tylko jeden zamek i też nie wiadomo niestety który. Najprawdopodobniej było to zuniwersalizowanie przestrzeni, aby przekaz…

 

Przerwał jej ruchem ręki.

 

– Właśnie o to chodzi. Szef chce, żeby pani dalej się tym zajmowała i znalazła te pamiętniki, oryginał. I odkryła o jaki zamek chodzi. Szef mówi, że ten zamek istniał. Szef mówi, że pani będzie płacił pensję, żeby pani zajmowała się tylko tym tematem i zostawiła studentów, bo pani się dla nich marnuje. On widzi w pani jakiś wielki talent.

 

Dziewczyna patrzyła na niego tak, jakby go w ogóle nie rozumiała.

 

– Siedem tysięcy miesięcznie przez cały okres poszukiwań i badań, on płaci też wszystkie koszta z tym związane, jeśli pani się uda, to dostaje pani jeszcze sto tysięcy.

 

– Ale…

 

– Ma pani dwa dni do namysłu, wpadnę pojutrze o tej samej porze z umową.

 

– Ale… jak to?

 

– Co ma pani do stracenia? Co najwyżej tą norę, bo będzie panią stać na normalne mieszkanie. Praca lepsza niż pani ma, a chłopaka pani nie ma, to co się zastanawiać. Ale te dwa dni pani ma. Może pani dzwonić tam do przyjaciółek i się poradzić czy co…

 

– A jak się nazywa pana szef? I pan?

 

– Ja jestem Dante. A przynajmniej tak na mnie mówią. Szef jest bardzo ważną personą i chyba wolałby być incognito…

 

– Ale jak mam podpisać umowę z kimś, o kim zupełnie nic nie wiem, nawet tego jak się nazywa?

 

– A ma pani rację. Jednak to wykształcenie coś dało tym kobietom…

 

Chrząknęła.

 

– Nazywa się profesor Jan Chryzostom Zasłoniecki.

 

– Nie słyszałam…

 

– To właśnie pani słyszy. Ja się już kłaniam – dopił kawę i schował jeszcze jedno ciastko do kieszeni. Krzesło zaskrzypiało jak wstawał – do widzenia i dobranoc. Niech się pani dobrze namyśli.

 

Poszedł w kierunku drzwi, dziewczyna rzuciła się za nim.

 

– Ale, ale, proszę pana… O co w ogóle chodzi…?

 

On wzruszył ramionami.

 

– Dam pani małą radę. Jak szef czegoś chce, to on to zawsze osiągnie. Więc nie próbowałbym się sprzeciwiać jego woli.

 

Otworzył sobie drzwi i wyszedł. Zbiegając po schodach, cicho pogwizdywał. Wiedział, że dziewczyna stoi na klatce i patrzy na niego skołowanym wzrokiem. Ale już o niej nie myślał. Myślał o kolejnym zadaniu i uśmiechnął się.

 

Wyszedł na pachnącą deszczem i elektrycznością noc.

 

***

 

 

 

Gdy jego kroki ucichły, wróciłam do mieszkania. Zamknęłam drzwi, oparłam się o nie i starałam się uspokoić. Serce biło mi jak oszalałe. Chciałabym móc powiedzieć, że myślałam o tym, że to wszystko wydawało się podejrzane i niepokojące. Ale myślałam tylko o pieniądzach. Widziałam oczami wyobraźni nowe mieszkanie, nowy komputer i nową mnie – już nie zaniedbaną w starych ciuchach, tylko ubraną w najmodniejsze i najładniejsze sukienki, za którą będą się oglądać wszyscy faceci na ulicy. Westchnęłam i przymknęłam oczy, oddając się tej fantazji. Zbyt długo powstrzymywałam te myśli, zbyt długo męczyłam się, żyjąc w nędzy.

 

Przestraszyłam się samej siebie. Nie wiem czemu, ale znów przypomniałam sobie odbicie okien mojego pokoju w guzikowych oczach płonącego misia. Osunęłam się na podłogę i schowałam twarz w dłoniach. Teraz słyszałam głos mojego gościa, wypominający mi to, jak samotna jestem, więc co mam do stracenia? Od ludzi odgrodziłam się murem z książek i publikacji naukowych.

 

Wstałam, poszłam do pokoju i wyciągnęłam z powrotem laptopa. Włączyłam go i dopiłam herbatę, która już trochę wystygła. Usłyszałam dźwięk włączającego się Windowsa. Włożyłam brudne kubki do zlewu, a ciastka owinęłam folią i schowałam do szafki. Usiadłam przy komputerze.

 

Włączyłam Internet i szybko w wyszukiwarkę wstukałam „Jan Chryzostom Zasłoniecki” i z niepokojem czekałam na wyniki. Po oknie dalej spływały strugi deszczu, widziałam gnące się gałęzie pod naporem wiatru. Na szczęście żadne drzewo nie zajęło się ogniem od piorunów. Starałam się przegnać wizję płonącego misia z mojej wyobraźni.

 

Spojrzałam znów na ekran. Profesor UJ. Przewinęłam w dół. Milioner, jeden z najbogatszych ludzi w Polsce. Więcej o nim nie wiadomo. Cóż, pocieszałam się tym, że przynajmniej istnieje. Wciąż nie mogłam uwierzyć w to, że jakiś milioner zainteresował się moją pracą. Nawet uczelnia mało się tym interesowała… Westchnęłam i wyłączyłam komputer. Schowałam go pod łóżko. Z powrotem rozłożyłam kanapę, przebrałam się w piżamę i zgasiłam światło.

 

 

***

 

Dwa dni później wróciłam z pracy z naręczem wejściówek moich studentów. W tym roku trafiła mi się grupa jakichś idiotów, którzy chyba przeszli przez system oświaty tylko dzięki podlizywaniu się nauczycielom. Już porzuciłam nadzieję, żeby nauczyć ich myśleć samodzielnie, więc po prostu dyktuję im informacje do zeszytów. Zapewne gdybym zostawiła im samym szukanie w źródłach, to nic by z tego nie wyszło, a ja musiałabym rozczytywać z ich kartkówek wierutne bzdury. Rzuciłam plik kartek na stół i usiadłam na łóżku. Ukryłam twarz w dłoniach.

 

Nienawidziłam swojej pracy. Najchętniej to za każdy błąd ortograficzny na polonistyce bym wyrzucała z uczelni. Ale nie mogłam. Musiałam się z nimi męczyć. Nieść kaganek oświaty, kurde. Chociaż prawda jest taka, że nienawidziłam swojego życia. Nienawidziłam jego rutyny. Rano użeranie się ze studentami, potem siedzenie w tej zatęchłej norze i czytanie dziewiętnastowiecznych bzdur, w weekendy wyprawa do biblioteki, a wieczorem bieganie. Przed snem czytanie normalnych książek. Brak rodziny, przyjaciół, nawet ze znajomymi było krucho. Samotność. Przed kupieniem kota powstrzymała mnie tylko myśl, że najprawdopodobniej nie będę po nim sprzątać, więc w mieszkaniu będzie już nie do wytrzymania.

 

Kiedyś wystarczały mi książki i duchy wyimaginowanych przyjaciół unoszące się z okładek.

 

Poczułam jak łzy napływają mi do oczu. Starałam się je przełknąć.

 

Znów przypomniał mi się sen. Rano zerwałam się z łóżka cała spocona, długo nie mogłam się uspokoić. A potem w ciągu dnia wizje ze snu wciąż mnie nawiedzały. Rozstrajały mnie i osłabiały. Te płomienie powoli wspinające się na misia, który nie mógł uciec, musiał spłonąć. Jego wściekłość. Przypomniałam sobie, że następnego dnia po tej burzy zebrałam prochy z miejsca, gdzie zginął miś i zaniosłam je na cmentarz, czyli miejsce gdzie było najwięcej krzyży, żeby już więcej nie przychodził. Rodzicom się takie zachowanie nie spodobało. Nie mogli zrozumieć, że miś był zły.

 

Zagryzłam wargi. W ciągu dwóch dni tyle razy o tym myślałam. A przez tyle lat ani razu nie wróciłam do tego wspomnienia. Przez tyle lat byłam grzeczna. Normalna. Jeśli teraz przestanę, to kto wyśle mnie znów do szpitala, jeśli rodziców już nie ma?

 

Muszę iść biegać. To mnie uspokoi, myśli wrócą na normalny tor. Jak wrócę, to wezmę się za sprawdzanie wejściówek. Jeśli faktycznie wróci ten mroczny facet o zniewalającym spojrzeniu, to mu najzwyczajniej odmówię. Nie będę się pakować w jakieś podejrzane interesy. Próbowałam w pracy podpytać paru profesorów o tego Zasłonieckiego i poszukać w katalogu biblioteki jakichś jego rozpraw czy chociaż śladu po nich. Niestety nikt nic nie wie, nigdzie nic nie ma.

 

Wstałam z łóżka. Poczułam głód i przypomniałam sobie, że w pracy nic nie jadłam. W lodówce jedzenia nie znalazłam, ale w kącie zamrażarki leżała ostatnia paczka pierogów. Była tak zmrożona, że przyklejała się do palców. Wyjęłam garnek i nastawiłam wodę. Pomyślałam, że skoro ostatnio mam jakiś kryzys, to zrobię sobie święto i nie pobiegam, a obejrzę film. Wyciągnęłam laptopa i szukałam czegoś, co dałoby się oglądać.

 

Gdy woda się zagotowała, wrzuciłam pierogi, uśmiechając się na myśl o czekającej mnie uczcie. W tym samym momencie zadzwonił domofon.

 

Znów ten strach, tak dobrze znany z dzieciństwa.

 

Odetchnęłam i nacisnęłam otwierający przycisk. Nasłuchiwałam kroków na schodach. Dwie osoby. Dzwonek do drzwi. Otworzyłam.

 

Dante, czy jak mu tam, opierał się nonszalancko o framugę i przyglądał mi się zmrużonymi szarymi oczami. Obok stał starszy pan w brązowym garniturze. Przygładził czarne włosy przyprószone siwizną i z lekkim uśmiechem skłonił się przede mną.

 

– Witam szanowną panią Tańską! Tuszę, iż mój drogi Dante przedstawił mnie pani niedawno? Nazywam się Jan Zasłoniecki.

 

– Pierogi też lubię – mruknął za to ten drugi, węsząc w powietrzu.

 

– Tak, przedstawił, ale obawiam się, że nie jestem zainteresowana…

 

Przerwał mi machnięciem ręki.

 

– Ale może wejdziemy i porozmawiamy? Ja pani wszystko należycie przedstawię. Dante co prawda jest bardzo dobrym człowiekiem, ale w konwersacjach nie jest najlepszy.

 

Dante splunął w mrok klatki schodowej, gdy usłyszał, że jest dobrym człowiekiem.

 

Musiałam ich wpuścić. Spojrzałam z żalem na moje gotujące się pierogi.

 

– Ach! Widzę, że przeszkodziliśmy pani w jej wieczornej uczcie w iście staropolskim stylu! Najbardziej przepraszam za ten nietakt, niech pani się w takim razie nami nie przejmuje, my poczekamy.

 

Dante wszedł i rozparł się wygodnie na niepościelonej kanapie. Po chwili wstał i wyjął z mojej szafki ciastka i zaczął je jeść, wszędzie krusząc. Za to elokwentny dżentelmen, rozglądając się po pokoju, usiadł koło swojego towarzysza i z zainteresowaniem począł przeglądać wejściówki moich uczniów.

 

Nie wiedziałam co zrobić, więc zajęłam się moją kolacją. Spytawszy się gości co chcą do picia, przygotowałam im herbatę. Cukru nie znalazłam, ale na szczęście nie pytali o niego. Dante zajadał ciastka i zdawał się skupiać tylko na tej czynności, zaś jego szef z uśmiechem czekał, aż zjem. Popatrywał na parującą herbatę i dalej nie dawał spokoju stosowi kartkówek.

 

Odlałam pierogi i nałożyłam je na talerz. Po chwili parę nałożyłam na drugi i podałam Dantemu, który nawet na mnie nie spojrzał w podzięce, tylko zaczął je pożerać, tracąc zainteresowanie ciastkami. Usiadłam przed profesorem i zaczęłam jeść, czekając aż on zacznie rozmowę.

 

– Otóż szanowna pani, z wielką chęcią przyjrzałem się pani pracy naukowej. Uważam, że jest zdumiewająca! Uczyniła pani wiele odkryć na tym polu i muszę przyznać, że temat pani specjalizacji to mój konik. Wprost uwielbiam wampiry!

 

– Yhy – wymamrotałam z pierogiem w ustach.

 

– Zastanawiała się pani kiedyś, jak wyglądałby świat, gdyby one faktycznie istniały? – spytał, uśmiechając się miło, ale w jego brązowych oczach nie było radości, raczej zimna ciekawość i obserwacja. Dokładna obserwacja każdego mojego ruchu i reakcji na każde pojedyncze słowo. Poczułam znów ukłucie strachu, bo przypomniało mi to jak lekarz… nie, to nieważne, nie będę do tego wracać.

 

– Zapewne jak sceneria powieści gotyckiej, czyli ciągle panująca noc, upiory włóczące się po lasach, bohaterzy bajroniczni żądni zemsty, kochający wbrew rozsądkowi, wszyscy umierają… – stwierdziłam po przełknięciu pieroga.

 

Zasłoniecki się roześmiał.

 

– Ach nie, wyjdźmy z myślenia tylko o literaturze, pomyślmy o rzeczywistym świecie.

 

– Wydaje mi się, że pańskie pytanie jest bezzasadne, to tak jakby mnie pytać co sądzę o facecie, który w czasach rozbiorów był zamknięty w więzieniu i tam stwierdził, że jest ważniejszy od Boga i sam poprowadzi naród do wolności. Jeżeli odjąć z tego cały kontekst dzieła i w ogóle literatury tylko rozpatrywać to jako rzeczywistość, to nic nie ma sensu. Chyba że chce pan ze mną rozmawiać czy wampiry przedstawione w poezji romantycznej mają dużo wspólnego z niejakim Edwardem ze „Zmierzchu”. Ale wątpię, żebym panu potrafiła z tym pomóc, bo nic nie wiem na temat tego drugiego.

 

– Czyli uważa pani, że gdyby Mickiewiczowski Konrad żył w świecie rzeczywistym, to byłby szaleńcem?

 

– Cóż, nawet na kartach utworu nie wydaje się zbyt normalny.

 

– Myślałem, że unika pani tego określenia.

 

– … Co?

 

– Chce pani powiedzieć, że jeżeli by pani poważnie rozważała istnienie wampirów nie tylko w utworach badanych przez panią, ale także w świecie wokół pani, byłaby pani osobą chorą psychicznie?

 

– Ja…

 

– Rozumując dalej w ten sposób, tylko osoba chora psychicznie myśli, że rzeczy, które według normalnych nie istnieją, są rzeczywiste?

 

– Nie wiem co pan ma…

 

– Czyli uważa pani za słuszne, że pani rodzice zamknęli panią na parę lat w szpitalu psychiatrycznym z podejrzeniem schizofrenii? Bo gdyby pani nie wyleczono z tej małej niedyspozycji, to uwierzyłaby pani w istnienie wampirów?

 

Po chwili milczenia odzyskałam nad sobą władzę.

 

– Proszę pana o natychmiastowe opuszczenie mojego mieszkania – odparłam drżącym głosem.

 

– Ale pani miś naprawdę był bardzo bardzo zły. Wiele siedmioletnich dziewczynek nie dałoby sobie rady z takim złym przyjacielem. A pani go zabiła. I to skutecznie, mimo że skurczybyk był z piekła rodem.

 

Dante wykorzystał moje skamienienie i sięgnął po mój talerz. W ogóle nie zwracał uwagi na toczącą się obok niego dyskusję.

 

– Wiem też, że widziała pani wiele więcej złych rzeczy. Ale zmuszała się pani do normalności i nie zwracanie na nie uwagi. Wręcz nauczyła się pani myśleć szablonowo. Ale i tak nie znalazła pani przyjaciół, bo zawsze była inna, zawsze widziała więcej i czuła więcej.

 

Przełknęłam ślinę.

 

– Pewnie dlatego zajęła się pani romantyzmem. Rozumiała pani niezrozumianych poetów. A pani przeszłość i wyczuwanie zła popchnęło panią do wampiryzmu. I nie zapominajmy jeszcze o dorobku pani dziadka, również wybitnego człowieka. Etnografa, który zajmował się wierzeniami ludowymi. Podejrzewam, że posiadał pani talent. Korzysta pani często z jego notatek, prawda?

 

Byłam sparaliżowana ze strachu, a mimo to poczułam jak łza spływa po moim policzku. Mój rozmówca jednak ją zignorował.

 

– Chciałbym właśnie, aby wykorzystała pani swój talent oraz talent swojego dziadka i odnalazła pamiętniki Ksawerego S., które notabene wcale nie są powieścią, tylko prawdziwym dokumentem walki ze złem, z demonem zwanym przez wielu wampirem. Dzięki nim będziemy mogli go pokonać. Zapłacę każdą cenę, jeśli nie odpowiadają pani warunki przedstawione wcześniej przez Dantego. Oczywiście podczas poszukiwań Dante będzie odpowiedzialny za pani bezpieczeństwo, więc proszę się nie obawiać.

 

Sięgnął po kubek z herbatą i upił łyk, rozkoszując się smakiem. Uśmiechnął się znów, a ja poczułam jak pod wpływem jego spojrzenia zaczynam odzyskiwać władzę nad sobą.

 

– To co, podpiszemy umowę? W końcu będzie pani żyć w zgodzie z samą sobą, na własnych warunkach i to pani będzie mówić co jest normalne, a co nie. Może pani wierzyć w wampiry lub w nie nie wierzyć, którą wersję pani chce, mi zależy tylko na tych pamiętnikach. Więc, jak to z nami będzie?

 

– Ja… Ja się zgadzam.

Koniec

Komentarze

"Przypomniałam sobie, jak widziałam odbicie światła z mojego okna w guzikowych oczach misia, gdy ten zajmował się ogniem." – tu mi się parsknęło, niestety. Trochę za patetycznie, jak na mój gust. Przeczytałem do gwiazdek (trochę mnie znudził opis inside-kawalerkowych czynności). Nie wciągnęło mnie, niestety, ale tragedii wielkiej nie ma. Cieszę się, że dobiegła. :) Pozdrawiam.

"Pierwszy raz w życiu dałem się zabić we śnie. "

Mieszkanie było małe, składało się z przedpokoju, salonu połączonego z jadalnią i najwyraźniej sypialnią, małej kuchenki i łazienki.

niejasnym jest, czy salon jest jednocześnie sypialnią

  Czuł denerwujący go zapach kurzu. go jest zbędne

  Przyniosła mu parujący kubek. rozumiem twój zamysł, ale ze zdania wynika, że parował kubek   Niewiele się dowiedziałem. Tworzysz opisy z dokładnością  zegarmistrza, a to czasami jest zupełnie niepotrzebne. Tekst nie jest krótki, a jednak nic się w nim nie dzieje. Zacząłem podejrzewać, że tajemniczy goście są wampirami. Jeśli tak jest, to słabo, a jeśli chcesz czytelnika czymś zaskoczyć, to kontynuuj.   Pozdrawiam

Mastiff

Mnie zaciekawiło. Właśnie przez ową zwyczajność na początku jest niebanalnie. Ale wszystko zależy, w jakim kierunku się to rozwinie. Choć pewnie dalszego ciągu tu nie zobaczę…

A ja czekam na ciąg dalszy z wielką nadzieją, że taki się pojawi, wiesz verlaine?:)

"Nade mną ciemne niebo przeszyła błyskawica" - Nade mną zbędne. Wiadomo, że niebo jest na górze. Pleonazm.

"wiatr się zmógł i poczułam gęsią skórkę na ramionach" – wiatr się wzmógł

"Przypomniałam sobie, jak kiedyś burza uderzyła w drzewo stojące za oknem, które po chwili zajęło się płomieniem i paliło się mimo deszczu." – Burza to zjawisko atmosferyczne, jeśli coś uderzyło w drzewo, z pewnością był to piorun :)   "Strach rozszerzył się na całe moje ciało" – Niepordane to zdanie, lepiej brzmiałoby: roszedł się po całym moim ciele.

"czułam metaliczny smak deszczówki" – deszcz ma posmak metalu? O rety…

"na drżących od wysiłku nogach wspięłam się na drugie piętro. "   "Zdjęłam je szybko i boso poszłam do łazienki. Zdjęłam resztę mokrych ciuchów i weszłam pod prysznic." – Powtórzenie.

"Słyszał, jak dziewczyna się nerwowo krząta po mieszkaniu." – Słyszał, jak dziewczyna nerwowo krząta się po mieszkaniu.

"Problem jest też właśnie z tytułem, bo bohater odwiedził tylko jeden zamek i też nie wiadomo, niestety, który." – Przecinki.

"– Właśnie o to chodzi. Szef chce, żeby pani dalej się tym zajmowała i znalazła te pamiętniki, oryginał. I odkryła o jaki zamek chodzi. Szef mówi, że ten zamek istniał. Szef mówi, że pani będzie płacił pensję, żeby pani zajmowała się tylko tym tematem i zostawiła studentów, bo pani się dla nich marnuje. On widzi w pani jakiś wielki talent." – Nie za dużo mówi ten szef? ;) Zamiast "szef mówi" w co drugim zdaniu, można zwyczajnie: Dostanie pani stałą pensję… 

Dalej już nie sprawdzałam, też chciałam mieć coś z czytania, a nie tylko analizowania ;) Hmmm…Opowiadanie, pomijając początek, ale o tym zaraz, rozwija się interesująco. Odwiedziny Dantego intrygują, przeskok akcji ze studentki do samochodu udany, chyba od tego momentu zaczęłam czytać ze szczególnym zainteresowaniem. Dante przy pierwszym spotkaniu zachowuje się dziwnie, nieprzewidywalnie, intryguje, niestety psujesz tę postać podczas drugiej wizyty. Mam wrażenie, że w miarę posuwania się naprzód tracisz kontrolę nad tekstem, spójrz, początek jest nadmiernie długi, nie oszukujmy się opis burzy naszpikowany powtórzeniami i momentami aż śmiesznymi zdaniami (przekombinowane) jest absolutnie inny od reszty tekstu. Dalej przyspieszasz, ale znów brakuje proporcji, bo przyspieszasz za mocno. Przez to te dwie części tekstu odstają jakby od siebie. Co na zdecydowany plus, potrafisz zbudować atmosferę, burza, deszcz, to małe mieszkanko, są sugestywne, czuć tajemnicę w powietrzu. Bardzo mi się to podobało. Czekam na kolejny fragment. 

Pozdrawiam

Acha i jeszcze jedno, zapis dialogów. W pisaniu opowiadań nie staraj się formułować wypowiedzi tak, jak mówimy w rzeczywistości. Staraj się bardziej dosadnie, KONKRETNIEJ. Wyjdzie Ci tylko na dobre ;)

Trochę ciągu dalszego jest, ale na pewno jeszcze nie nadaje się na publikację, może kiedyś, kto wie. Dzięki za miłe komentarze i poprawki:) Wezmę je pod uwagę następnym razem

"może kiedyś, kto wie. " No bez jaj!;) Jak już coś napisałaś to proszę, kontynuuj. Wbrew pozorom jest sens. To zawsze jakoś dyscyplinuje do w miarę systematycznego pisania. Jak nie do publikacji, to spokojnie możesz mi wysłać na maila. Ktoś to na pewno przeczyta! Jeśli chcesz, oczywiście.

Dlatego nie lubię czytać opowiadań w częściach :( Człowiek się zaciekawi, zainteresuje i co?

Dobra, w takim razie już przystępuję do pracy!

Super:) Miłego i do przeczytania!

Tylko bez pośpiechu! Badź jak ent ;) 

Z powodów wakacyjnych trochę nie miałam czasu, ale za to nałapałam pomysłów. Jeszcze w tym miesiącu powinna ukazać się druga część. Sama nie mogę się doczekać:P

Nowa Fantastyka