- Opowiadanie: Mofas - Czarodziej z New Jersey

Czarodziej z New Jersey

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarodziej z New Jersey

Dochodziła siedemnasta, a oni mieli już torby wypełnione słodyczami po brzegi. Przemierzali ulice New Jersey we trzech – groteskowe, pomniejszone wersje wampira, wilkołaka i anioła, poplamionego sokiem z wiśni, nieudolnie udającym krew. Wampirem był dziesięcioletni Bob Forster, wilkołakiem jego rok młodszy kuzyn Steve Jennings, a aniołem oblanym sokiem z wiśni licząca jedenaście lat czarnoskóra przyjaciółka obu chłopców Alice Voltagson. Mijali po drodze inne dzieci, niektórym poszło lepiej niż im, niektórym znacznie gorzej w polowaniu na słodycze. Prószył śnieg, temperatura utrzymywała się od rana na poziomie trzydziestu trzech stopni w skali Fahrenheita. Ulice oświetlone latarniami stawały się białe, podobnie jak ogrody i dachy domów. Chodniki prędko przyozdobiły się fantazyjnymi wzorami w postaci śladów dziecięcych stóp. Wiele domów przyobleczonych było w jakieś straszno-śmieszne dekoracje, przy każdym zaś obowiązkowo świeciły się dynie przeróżnych rozmiarów.

Dorośli zazwyczaj dawali słodkości, które tak dzieci kochały. Jeżeli nie – czekał ich psikus, czasem niegroźny, czasem dość uciążliwy. Bob, Steve i Alice rozwinęli osobliwy sposób vendetty na skąpych i niemiłych dorosłych – Bob bowiem malował im farbą olejną na drzwiach wisielca, dodając, jeśli zdążył oczywiście, obraźliwe słowa na k i ch, których nauczył się od starszego brata, dokera w Nowym Jorku. Farbę olejną i pędzel nosił w swojej torbie Steve.

Szli ulicą coraz dalej, dźwigając łupy niczym zluzowani żołnierze wracający szczęśliwie z wojny. W końcu skończył się szereg domów jednorodzinnych i znaleźli się w części, która kryła starsze nieco domy oraz kamienice, niekiedy aż z początków dwudziestego wieku. W tej okolicy mieszkał Steve, który gdy mijali sklep z telewizorami „Morgan’s”, cicho jęknął i powiedział do swych towarzyszy:

– Słuchajcie, ja spadam. Zmęczyłem się.

– Ja cię znam. – zarechotał Bob. – Nie możesz się doczekać, aż zaczniesz zjadać te słodycze, co kuzynku?

Steve uśmiechnął się lekko i nic nie odpowiedział. Alice zbliżyła się do Boba.

– Odprowadzimy go do domu, a potem też wrócimy. Nóg nie czuję. – powiedziała.

Bob zerknął na nich z rozczarowaniem. Nigdy nie był nasycony, zawsze gdy dobrze mu szło i dostawał co chciał, nie zadowalał się tym. Pragnął więcej i więcej. Teraz też tak było. Słodycze mu ciążyły, lecz wiedział, że ma jeszcze trochę miejsca w torbie. Poza tym były kieszenie. Jeszcze raz spojrzał na przyjaciół.

– OK. Dobra. Ale na sam koniec przejdziemy się po tej kamienicy. – wskazał ręką przed siebie. – Pali się tam światło w każdym oknie. OK?

Alice i Steve pokiwali zrezygnowani głowami. Z Bobem nie było sensu się kłócić, bo i tak stawiał na swoim. Ruszyli na kamienicę, którą wskazał. W połowie drogi Steve zatrzymał się.

– Co z tobą? Chodź, kuzynku! – zirytował się Bob.

– Ja tam nie pójdę. – stanowczo rzekł Steve. – Boję się. Nie wiem czemu, ale wydaje mi się, że tej kamienicy nigdy tu nie było.

– Co ty gadasz! – Bob wybuchnął śmiechem. W ciemności ci się poprzestawiało, tchórzu! Rodzice nie wypuszczają cię po zmroku, to nie wiesz nawet jak miasto wygląda nocą.

– Wiem. I wiem, że tej kamienicy tu nie było.

– Bzdura. Tchórz! Może się jeszcze zsikałeś w gacie?

– Nie! – Steve poczerwieniał.

– Mi też ta kamienica się nie podoba. – odezwała się nagle Alice. – Jest w niej coś… – długo szukała słowa. – …złowrogiego.

– Sama jesteś złowroga. Mam was zresztą gdzieś. Chcę, to pójdę. A ty, Steve, szykuj się na najgorsze.

Steve spojrzał na Boba ze zdziwieniem.

– O co ci chodzi?

– Powiem w szkole, że rozpłakałeś się, bo przestraszyłeś się starej kamienicy.

– Nie!

– Więcej! Powiem, że puściłeś w gacie i śmierdziałeś przez całą drogę.

– Nie! Dość! – Steve miał łzy w oczach. – Pójdę! Pójdę, ale za tobą.

– Świetnie. A ty, Alice?

– Poczekam na was dwóch pod kamienicą. Jakby coś się stało, to ktoś musi wezwać pomocy.

– Dziewczyny. – Bob pokręcił głową z miną znawcy życia i kobiet, którą zaobserwował u swojego ojca, kiedy ten, trzeźwiejąc w piątkowe wieczory, przedstawiał szalone teorie i hipotezy matce Boba, a swojej żonie.

Im byli bliżej kamienicy, tym Bob zaczynał odczuwać coraz silniejszy niepokój. Kamienica była naprawdę stara, trzypiętrowa, z czerwonej cegły. Światło w oknach migotało jak przedsionki serca pompujące krew. Cała kamienica zdawała się pulsować tajemnym życiem. Przez otwarte drzwi na klatkę schodową co jakiś czas wypadał podmuch wiatru, powodowany zapewne przeciągiem, lecz Bob miał wrażenie, że budynek oddycha. Chciał się wycofać, odwrócił głowę, ale widząc zaciętość zaszantażowanego Steve’a i pełną pobożnego strachu przed kamienicą twarz Alice, rzekł tylko:

– Na pewno nie wchodzisz?

– Nie. – odparła i stanęła przy latarni naprzeciw drzwi. – Poczekam.

Przestąpił próg kamienicy i znalazł się na klatce schodowej. Na karku czuł przyspieszony, płytki oddech kuzyna. W co my się pakujemy, pomyślał. Klatka schodowa była duszna, powietrze w niej lepkie i pełne pyłu. Słabo oświetlona źródłem światła, którego Bob nie mógł wypatrzeć. Schody przeżarte starością skrzypiały nerwowo, gdy pokonali je wchodząc na półpiętro, gdzie zaczynały się mieszkania. Zapukali do pierwszego. Cisza. Zapukali jeszcze raz. Znowu cisza. Bob odwrócił się do Steve’a.

– Dziwne. Przecież światło się paliło.

– Wracajmy. – wyszeptał Steve, jakby bojąc, się że podnosząc głos, obudzi straszliwego mieszkańca kamienicy. Bob jednak zapomniał o wcześniejszym strachu. Skoro weszli, nic się jak dotąd nie stało, to jest OK.

– Dawaj farbę. – rzekł. – Nie chcą otworzyć, to dostaną to, na co zasługują.

– Wracajmy. – powtórzył Steve. – Tu jest coś nie tak.

– Bzdura. Dasz mi tą farbę?

– Proszę. – Steve podał mu pojemnik i pędzel, trwożnie rozglądając się dokoła, jak nadzwyczaj ostrożny złodziej w rezydencji pełnej czujnych ochroniarzy.

Bob machnął wisielca, dopisał pod nim k i ch, po czym z uśmiechem odwrócił się do Steve’a pobladłego jak kartka papieru.

– Co jest? – zapytał.

– I ukazał się inny znak na niebie : oto smok wielki, ryży, mający siedem głów i dziesięć rogów, a na głowach jego siedem koron i ogon jego ciągnął trzecią część gwiazd niebieskich i zrzucił je na ziemię. I smok stanął przed niewiastą, która miała porodzić, aby pożreć syna jej, gdy się narodzi.

Bob, przelękniony słowami Steve’a, cofnął się. Jego kuzyn również zrobił krok do tyłu, deski w podłodze nagle przeciągle jęknęły i załamały się, a on wpadł w dziurę, spadając do piwnicy. Sądząc po odgłosie, wpadł w stertę skrzyń.

– Steve! – wrzasnął Bob.

– Żyję! – usłyszał w odpowiedzi.

– Idę po ciebie! Sprowadzę kogoś do pomocy. Złamałeś coś?

– Chyba nogę. Boli.

Bob zaczął biegać i tłuc w drzwi, krzycząc, że potrzebuje pomocy. Panowała jednak głucha cisza. Bob nie miał czasu, by zastanawiać się nad tym, czy nikogo nie było, czy też nikt nie chciał pomóc. Skręcił więc w kierunku schodów. Tylko, że tam, gdzie powinny być, znajdowała się ściana. Bob zawrócił. Poruszał się teraz korytarzem, długim, prostym i cuchnącym zgnilizną, po bokach zaś mijał drzwi, wszystkie takie same, chwycił któreś na chybił trafił z klamkę i wpadł na schody. Oparł się o poręcz, dysząc ciężko. Musiał złapać oddech. Wszystko było na swoim miejscu, schody, mieszkania, dziura, w którą wpadł Steve.

– Jesteś tam jeszcze? – upewnił się Bob.

– Tak. Co ty tam robisz tak długo? Tu są jakieś zwierzęta. Pospiesz się! Krwawię.

– Idę!

Przez okno z klatki schodowej zobaczył, że Alice zaczyna przytupywać pod latarnią. Widać szedł mróz. Ona pomoże! Zbiegł po schodach w dół i znalazł się w ciemnym pomieszczeniu, gdzie były tylko jedne drzwi, bardzo stare, z wyrzeźbionymi w ostrołuku nad framugą wieloma postaciami zwierzęcymi i ludzkimi. Było też kolejne okno. Widział w nim Alice, ale była jakby dalej. Jakimś cudem schody w dół zaprowadziły go wyżej. Co się tu dzieje? Ta kamienica jest przeklęta. Chciał otworzyć okno, by zawołać do Alice, aby ta sprowadziła tu oddział policji, straży pożarnej i karetkę pogotowia. Okno jednak nie pozwoliło się otworzyć. Bob nie dał za wygraną. Chwycił leżący w pobliżu masywny pogrzebacz i z całej siły trzasnął nim w okno. Pogrzebacz rozpadł się na trzy części, a okno trwało nienaruszone, złośliwie uśmiechając się w migotliwym świetle, dobiegającym nie wiadomo skąd. Bob apatycznie spojrzał na schody. Drżały jakby z tłumionego śmiechu. Raz jeszcze zbiegł po nich w dół i znowu znalazł się pod tymi samymi drzwiami, sądząc z wielkości postaci Alice, na trzecim piętrze. Podszedł do drzwi. Były drewniane, poza kamiennym ostrołukiem. Zdobiła je pośrodku kamienna kołatka w kształcie świńskiego łba. Wspiął się na palce i użył jej dwukrotnie. Drzwi otworzyły się niemal natychmiast bez najmniejszego szmeru. Stała w nich wysoka, chuda postać starego mężczyzny o długich, rudych włosach i białej brodzie aż do pasa. Miał na sobie błękitną, lśniącą tunikę, na stopach sandały, a długie, delikatne palce połączył ze sobą na wysokości piersi. Miał duży, zakrzywiony nos, a jego seledynowe oczy jakby świdrowały Boba na wylot. Pachniał czosnkiem i dziką różą. Bob szybko obejrzał się wokoło siebie. Schody zniknęły, wszędzie otaczały go poszarzałe ściany. Był w pułapce, gdyby chciał uciekać, nie miałby dokąd, nawet przed siebie, bo starzec zamknął za sobą drzwi.

– Słucham, chłopczyku. – głęboki baryton zadudnił jak tysiąc werbli w pomieszczeniu.

– Potrzebuję pomocy. Mój kuzyn wpadł… – starzec przerwał mu ruchem dłoni.

– On mnie nie interesuje. Będzie kolacją dla moich szczurków. Za to ty, promyczku – dotknął go palcami w policzek. – jesteś bardzo ładny, wiesz?

Bob sprężył się.

– Pójdziesz ze mną, prawda? – zapytał starzec, uśmiechając się, ukazawszy przy tym rząd białych zębów.

– Gdzie?

– Do mojego prawdziwego mieszkania. Jest tam więcej dzieci.

– Ale jest tu Steve, poza tym musimy wracać do domu.

– Steve mnie nie interesuje. A ty, kochany, nie masz już domu. Wchodząc do tej kamienicy sprawiłeś, że twoi rodzice o tobie zapomnieli. Jesteś tu tak naprawdę sam. Teraz ja ci oferuję dom. Jeśli nie pójdziesz, nie wydostaniesz się stąd. Umrzesz z głodu, albo szczurki cię zjedzą. To jak, pójdziesz ze mną?

– Chyba nie mam wyboru. – westchnął Bob. Pogram w tą jego grę, a potem ucieknę. Starzec spojrzał na niego.

– Stąd nie ma ucieczki. Zanim jednak udamy się do mnie, muszę przeprowadzić rytuał inicjacji. Nie bój się, będzie to trochę nieprzyjemne na początku, ale kiedy się dotrzemy… – zamilkł na moment. – Rozbieraj się.

– Ale… do… naga? – wyjąkał Bob.

– Tak, tak. Szybciutko.

Zrobił jak mu kazano, po czym stanął przed starcem. Ten obejrzał go, gładząc po głowie i mruknął z zadowoleniem.

– Cudowne ciałko. Takie jakie lubię. – oblizał się lubieżnie.

– To już koniec? – nie czekając odpowiedzi, Bob zaczął się ubierać.

– Nie, nie, nie! Zostań tak jeszcze. Obróć się do mnie tyłem, rozchyl nogi i pochyl się. O tak, doskonale.

Bob już wiedział co go czeka. Tydzień temu policjant na pogadance w szkole ostrzegał przed mężczyznami gwałcącymi dzieci. Bobowi pot spłynął po głowie, a z oczu zaczęły kapać łzy. Czuł nad sobą intensywny zapach czosnku i dzikiej róży. Na plecach poczuł spękane wargi starca. Jego palce błądziły po udach chłopca, coraz wyżej i wyżej. Potem doświadczył potwornego bólu i wszystko stało się czernią.

 

Alice tymczasem z ciekawością przyglądała się człowiekowi w surducie i staroświeckim cylindrze, który zgasił latarnię.

– Co pan robi?

– Zapalam i gaszę latarnię. – spojrzał na nią. Oczy miał nieokreślone, odbijało się w nich rozgwieżdżone niebo. – A ty co tu robisz tak późno? Porządne dziewczynki nie wystają o takiej porze pod latarniami.

– Moja babcia opowiadała mi, że dawnej byli tacy ludzie, którzy gasili i zapalali latarnie w miastach. Ale to było naprawdę dawno temu. No i latarnie dzisiaj są elektryczne. – podrapała się po głowie. – To jak ją pan zgasił? Nie wyrwał pan kabla ani nie zbił żarówki.

– Elektryczna? – zdziwił się mężczyzna. – Stoisz tu tak długo i nawet nie zauważyłaś? Spójrz!

Rzeczywiście, Alice cały ten czas spędziła pod autentyczną, starożytną latarnią, jakby żywcem przeniesioną z ulic dziewiętnastowiecznego Londynu.

– Czemu ta latarnia jest taka dziwna?

– Nie ma w niej nic nadzwyczajnego. Chociaż… – mężczyzna zastanowił się. – Widzisz… Gdybym jej nie zgasił, okręt Czarodzieja nie mógłby odlecieć. A Czarodziej chce się stąd wynieść. Ta latarnia jest jak zapłon w samochodzie.

– Jaki okręt? Jaki Czarodziej? – Alice była pewna, że trafiła na jednego z tych wariatów, jakich czasem można spotkać na ulicach Nowego Jorku, w New Jersey to raczej rzadkość, ale zdarzają się.

– Porozmawiałbym z tobą dłużej, ale sama rozumiesz, czekoladko. Powiem tylko, że Czarodziej miał dziś udany połów. Do zobaczenia. – człowiek wszedł do kamienicy, a drzwi za nim zamknęły się z głośnym trzaskiem.

Alice chciała pobiec za nim, lecz zawiał straszliwy wiatr, śnieg wyzerował jej pole widzenia, a gdy podmuch ustał, ujrzała, że kamienicy nie ma. Podobnie jak latarni i całego wycinka drogi. Stała teraz przed domem, który wcześniej sąsiadował z kamienicą. Ostatnie, co zapamiętała, nim pogrążyła się w rozbłyskach świateł, to swój przeraźliwy krzyk. Ocknęła się w śniegu, a pochylała się nad nią jakaś postać. Gdy odzyskała w miarę normalny wzrok, zobaczyła młodego policjanta o silnych, arabskich rysach. Był zatroskany i zafrasowany, lecz widząc, że Alice otworzyła oczy, rozpogodził się i uśmiechnął.

– Myślałem, że cię zabili. – powiedział lekko, jednak wcale nie wyglądało na to, aby żartował.

– Co tu się stało? – Alice zatrzęsła się, przez czas, w którym była nieprzytomna, mróz mocno chwycił.

– Chodźmy do samochodu.

Policjant pomógł jej wstać, otworzył drzwiczki do radiowozu, po czym zajął miejsce koło niej, za kierownicą. Włączył silnik, podkręcił ogrzewanie do maksymalnego poziomu i zdjął czapkę.

– Tu będzie ci cieplej. – rzekł.

Alice spojrzała na niego. Mógł być jakieś kilkanaście lat starszy od niej, ale nie więcej niż piętnaście. Na twarzy nie miał śladu zarostu, gęste, kręcone czarne włosy falowały z każdym ruchem jego głowy. Duże, ciemne brwi ochraniały pałające żywym ogniem błękitne oczy. Wzbudzał zaufanie, ale czy na pewno był policjantem?

– Czemu jest pan sam? Jeździcie przecież we dwóch.

– Bystra jesteś. – policjant sięgnął za pazuchę. – Oto moja legitymacja. –chwycił za mikrofon radia. – Centrala, tu radiowóz 8-318, Michael Il-Akim, numer legitymacji ZXH 768985.

– Słucham cię, 8-318. – zaskrzeczał odbiornik.

– Jestem w New Jersey. Dajcie znać do posterunku na Bronxie, że Il-Akim śledził dilerów, ale skręcili gdzieś w tej śnieżycy i ich zgubiłem.

– Przyjąłem, 8-318.

– Bez odbioru.

– Ja jeżdżę sam. – rzekł do Alice. – Czy takie dowody ci wystarczą, czy chcesz jechać ze mną na posterunek do Bronxu?

– Starczą. – Alice czuła jak ciepło powraca do jej zimnego ciała.

– Powiedz mi, co się tu wydarzyło.

Alice opowiedziała wszystko, co wiedziała, a nie było to wiele, bo jej opowieść tak naprawdę zaczęła się od spotkania z dziwnym latarnianym.

– I wtedy ta kamienica zniknęła. – zakończyła piskliwym tonem i się rozpłakała. – A oni razem z nią. Ale pan mi pewnie nie wierzy.

– Mówiłaś, że jakie oczy miał ten człowiek w cylindrze?

– Nie wiem… jakieś takie… gwiazdy w nich były i w ogóle niebo.

– Adirael. – mruknął Michael.

– Co?

– Nieważne, przynajmniej na razie. – uderzył rękoma w kierownicę. – Spóźniłem się. Mówiłaś, że ten człowiek wspomniał, że Czarodziej miał udany połów, tak?

– Tak.

– Nie dziwię się, aż dwóch. Dwóch! – krzyknął. – Co za porażka, mam nadzieję, że ich dusze nie ulegną złu.

– O czym pan mówi? – Alice przestraszyła się.

– Toczyłem zacięty bój z dziewięcioma sefirotami nieczystości, bo Behemot rzucił je, by dla niego i jego rozwiązłych sług sprowadziły dzieci z sierocińca Sióstr Miłosierdzia na Bronxie, ale był to wybieg. Zwykła zasłona dymna, a ja tego nie podejrzałem! Behemot musiał przecież wiedzieć, że nie wygra, więc zdziwiło mnie, gdy po kilku godzinach wycofał swoje podwładne, nie robiąc praktycznie nikomu krzywdy. I wtedy wyczułem obecność dziesiątej sefriy, Lilith. Przybyłem jednak za późno.

– Co? – Alice wytrzeszczała oczy, bo nie rozumiała nic z wywodu policjanta, ale on jakby jej nie słyszał.

– Panie, do Ciebie wołam! Wybacz mi!

Nastąpiła cisza.

– Panie, walczyłem, ale znów kolejne dusze zostały zabrane do czeluści. Panie, Panie!

– Lilith i Adirael! Znajdę was, choćby na końcu wszechświata! – ściszył głos, mówiąc do siebie. – Zanim zstąpią do piekieł z przesyłką, pewnie będą chcieli się zabawić. Muszę ruszać natychmiast. – Alice pojęła tylko tyle, że chyba Steve i Bob są do uratowania. Ale to wszystko było jakieś niepokojące, policjant zachowywał się jak wariat albo opętany. Pastor ostrzegał przed opętanymi. Chciała wysiąść, ale drzwi były zamknięte. Policjant jakby się modlił.

– Może jednak nie przybyłem za późno, przynajmniej nie na tyle, by tylko modlić się za nich! Eli, toda raba, Eli, szukran! – zwrócił się do Alice. – Nie będę ci nic wyjaśniał, bo spieszę się, może sama kiedyś do tego dojdziesz. Ruszam w długą drogę, ale nadzieja, wiara i miłość Boża będą mi towarzyszyć aż do kresu. Nie smuć się więc! Może za jakiś czas ujrzysz przyjaciół.

– Pan nie jest policjantem, prawda?

– Byłem. I jestem. Wciąż jestem, ale niedługo już będzie mi łańcuchem to ciało. Jestem żołnierzem, idę w awangardzie, strącając wrogów z niebios. Chronię tych, którzy nie potrafią sami się ochronić. On mi to polecił. On, który mnie dawno temu stworzył, wybrał i nadał tytuł. – zamknął na chwilę oczy, jakby przypominając sobie jakieś odległe czasy. – Trafisz sama do domu.

– Jaki tytuł? – zapytała się jeszcze Alice, zanim otworzyła drzwi i wysiadła.

– Arcystrateg. – odparł Michael z błyskiem w oku i ruszył z piskiem opon.

 

Alice miała dwadzieścia dwa lata i studiowała teologię na New York University. Przez czas jaki upłynął od zniknięcia Steve, Boba i Michaela, który ruszył za nimi, przeczytała wiele ksiąg religijnych od gnostyków z II wieku po Chrystusie, Ojców Kościoła, przez średniowieczną Kabałę, pisma Boehme i Swedenborga, po książki współczesnych teologów prawosławia takich jak Bułgakow, Uspienski czy Evdokimov. Zapoznała się z doktrynami i dogmatami Kościoła Wschodniego i Rzymskokatolickiego. Uczyła się islamu i buddyzmu. Zagłębiła się w okultyzmie. Przebrnęła przez manicheizm i zoroastryzm. Zaznajomiła się z tysiącami sekt żydowskich, chrześcijańskich, arabskich, indyjskich i wielu innych. Nikt nie znał w pełni prawdy ostatecznej. Większość kościołów dysponowała jednak pewnym depozytem prawdy, który został odkryty i z powodzeniem sprzedawany wiernym. Ale nie była to prawda ostateczna. Zresztą było to nieistotne, przynajmniej na razie. Alice wiedziała już o co chodziło Michaelowi, a to była główna przyczyna, dla której zabrnęła tak głęboko w teologię.

Po kolei. Młody przystojny policjant Michael był nie kim innym, jak archaniołem Michałem, Arcystrategiem, tym który krzyknął goniąc szatana, któż jak Bóg!. Facet, z którym miała kontakt, a którego imię zamruczał Michał, też był archaniołem. Archanioł Adirael, co oznacza „wspaniałość Boga”. Adirael nie był już jednak archaniołem, a przynajmniej nie archaniołem Bożym. Gdy Syn Jutrzenki upadł i odwrócił się od Bożej Miłości, był jednym z aniołów, którzy poszli za Władcą Ciemności. Lilith, z którą podróżował należała do sefir, o których mówiła kabała. Było dziesięć sefir dobrych, tworzących drzewo życia, a przeszkadzały im sefiry zła, również w liczbie dziesięciu. Ostatnią w hierarchi była Lilith, lubująca się w rozpuście zarówno z młodymi chłopcami i dziewczętami, ze zwierzętami, mężczyznami, kobietami i w ogóle ze wszystkim co mogło ulec rozpuście lub być w niej wykorzystane. Sefiry zła często przybierały postać starców, a samych siebie kazały nazywać Czarodziejami.

Michał był w stanie pokonać ich wszystkich, na razie jednak musiał czekać, aż nadejdzie Dzień Sądu, który tak pięknie opisał Sługa Boży z wyspy Patmos. Póki świat trwał, rozkazy Boga trzymały moc Michała w ryzach. Czas musiał się dopełnić, ale Bóg nie zostawił świata samego sobie. Michał walczył ze złem w sposób mniej widowiskowy, lecz skuteczny. Czasem jednak nie zdążał, ponieważ był ograniczony przestrzenią i czasem, chociaż nie zawsze. Mógł w wyjątkowych sytuacjach wyprosić interwencję Bożą i wtedy stawał się na powrót strasznym archaniołem z mieczem w ręku, ścigającym swych przeciwników aż na krańce.

Michał nie był sam, prawdopodobnie działali tu też inni archaniołowie, Gabriel, Rafael, Uriel Symiel, Orifiel, Zachariel (tak archaniołów wyliczył zacny papież Grzegorz Wielki, a za nim powtarzał to w znacznie piękniejszych słowach Milton) oraz ich anielscy podwładni. Jednak to na Michale, no i jeszcze na Urielu spoczywała odpowiedzialność za walkę w pierwszej linii z demonami, mnożonymi przez księcia Behemota i samego Samaela.

Tak więc walka między złem a dobrem trwała w najlepsze od początku świata.

A w samym jej środku znaleźli się Steve i Bob. Alice wiedziała, że czas nie gra tu roli. Michał może ich ocalić (albo i nie) nawet w następnej erze świata, chociaż im będzie się zdawało, że minęło zaledwie kilka dni czy miesięcy.

Zagadnienie czasu było bardzo popierdolone. Kiedy Alice powiedziała to starszemu profesorowi od filozofii na pierwszym roku, ten tylko uśmiechnął się i rzekł, tak by tylko ona to usłyszała (aula w tym czasie zanosiła się śmiechem, a Alice siedziała z przodu, bo nie lubiła tych ludzi).

– Dbaj o to, by twój ogień nie zgasł.

Po tym wrócił do wykładu.

Alice z egzaminu uzyskała u niego A. Więcej się nie spotkali.

Swoją drogą dla Boga Dzień Sądu już się dokonał, dokona, dokonuje lub będzie dokonywał. Podobnie jak stworzenie świata, powstanie kolonialnego Imperium Brytyjskiego, II wojna i wszystkie inne rzeczy, które są historią. Lub się nią staną, stały, stają… Czas w wydaniu boskim jest naprawdę popierdolony. To musi być ciężkie, być wszędzie i nigdzie zarazem, być jednym, ale w każdym. Prawosławni mają jednak trochę racji przedstawiając drogę negatywną poznania Boga – apofatyzm – można powiedzieć kim Bóg nie jest, a nie kim jest. I chyba tak musi pozostać.

Weszła do biblioteki, bo chciała poczytać o jakiejś mało znanej sekcie z XVI wieku, która czciła Lilith i składała jej ofiary. Może znajdzie jakiś sposób, żeby pomóc Michałowi. Wnętrze ciemniej, niezwykle bezludnej, nowojorskiej Biblioteki Religijnej na 89th Avenue ją przybiło. Odechciało się jej szukać, czytać. Po co?

Czy nie lepiej zostawić te sprawy profesjonaliście?

Zacząć żyć… Spotykać się z ludźmi… Imprezować…

Odwróciła się na pięcie i gdy przechodziła przez drzwi do pustego holu wpadła na jakiegoś staruszka. Skądś go znała. Wysoki, chudy, z grzywą siwych włosów i bujną brodą… Profesor Eshberg, ten od filozofii, który nie ukarał w żaden sposób jej wulgarnej wypowiedzi. Był zły.

– Przepraszam pana profesora! – krzyknęła Alice.

– Dlaczego się poddałaś? – krzyknął na nią. Mógł to robić, bo nikogo w bibliotece nie było. Alice zaczęła się zastanawiać czy to na pewno przypadek.

– Czytaj, nie ustawaj, poszukuj, rozszerzaj wiedzę, a kiedyś zobaczysz ich jak kroczą w promiennym słońcu! W ten sposób pomagasz mojemu przyjacielowi najbardziej! Nie powiem, modlitwa też byłaby nadzwyczaj użyteczna.

Alice stała osłupiała. Kim był ten starszy pan? Anioł?

– Alice! Módl się, wspomagaj go! Im więcej usłyszy ciebie, tym większą mają szansę.

– Ale ja nie należę do żadnego kościoła…

– I co z tego? Tyle przeczytałaś, poznałaś tyle idei, tyle prądów, a ty nic z tego nie wyciągasz! Całe Pismo mówi jak masz się modlić, a jak to ci nie pomaga, to poczytaj jakieś modlitewniki! Szczególnie dobra jest modlitwa do Michała ustalona przez Leona XIII. Ale ważne! Musisz ją zmawiać po łacinie, inaczej nie ma aż takiego oddziaływania.

– Znam ją.

– No widzisz! Módl się, czytaj, poznawaj… Kołaczcie, a będzie wam otworzone, szukajcie a znajdziecie, proście a będzie wam dane! Nie zapomnij o tym!

– Kim pan jest?

– Wołają na mnie Fanuel, ogień Boga. Jestem Jego Światłością. Będę walczył, gdy czas nadejdzie, z samym Lucyferem, tym, który niesie światło. Jednak jako że nie jest to światło od Boga, to nie ma on szans i czasem nawet żałuję go i całą tą zgraję. Gdyby mogli zostać zbawieni…

– Wszyscy mogą zostać zbawieni! – krzyknęła Alice. To jest archanioł Uriel.

– To zależy od Boga, chociaż to co powiedziałaś to prawda, ale tylko w odniesieniu do was, ludzi.

– Abstrahując od tego, Michał wciąż ściga Lilith i Adiraela?

– Tak. Jest blisko. Myślę, że wszystko skończy się przed nowym eonem, który również jest blisko! Prostujmy drogi Pana! – uśmiechnął się tajemniczo. Proroctwo apokaliptyczne w ustach anioła ma brzmienie niezwykle sugestywne. I szli wokół baranka, a Smok został strącony z niebios…

Alice milczała. Uriel-Eshberg poklepał ją po ramieniu i odwrócił się, by wyjść. Przez ramię rzucił na pożegnanie:

– I będzie jak sen widzenia nocnego zgraja wszystkich narodów, które walczyły przeciw Arielowi, i wszyscy, którzy wojowali i oblegli i przemogli przeciw niemu.

Proroctwo Izajasza. Alice domyśliła się, że Uriel mówił o wrogach Pana, o niezliczonych demonach Ciemności, które on wespół z Michałem doprowadzi do ostatecznego upadku w nicość piekieł, przygotowanych Samaelowi i jego aniołom.

Z drugiej strony, zastanowiła się Alice, którą jakby wypełniał na nowo ogień poszukiwań i wróciła do biblioteki, niejaki Orygenes w III wieku wysunął teorię apokatastazy – naprawdę powszechnego zbawienia, które dotknąć miało nawet Szatana. Oczywiście, jeśli ten chciałby tego.

Orygenes twierdził, że dobroci i miłosierdzi Boga przeczy samo istnienie piekła. Pod nosem szczęśliwych zbawionych wyją i płaczą grzesznicy…

Może to prawda, może piekło istnieje tylko do tego Dnia?

A gdy już wszyscy odcierpią swoje i odpokutują w smolistych piecach, to może zniknie?

Może zniknie też Samael?

Po prostu odejdzie w niebyt. I wszelki słuch po nim zaginie, albowiem Zły nie będzie już istniał.

Kto wie jak rozwiąże to Bóg?

Przed znalezieniem książki o tych nieszczęsnych wyznawcach Lilith, zmówiła modlitwę, którą polecił jej Uriel. Leon XIII był dobrym człowiekiem. Ciekawe, czy przed śmiercią spotkał się i porozmawiał z tym, do którego modlitwę ułożył?

Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio; contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium. Imperet illi Deus, supplices deprecamur: tuque, Princeps militiae Caelestis, satanam aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute in infernum detrude. Amen.

Po wielokrotnych gwałtach Bob czuł się fatalnie. Kiedy rano zobaczył wchodzącego Czarodzieja, posłusznie opuścił spodnie i wypiął się. Nie miał siły walczyć, tym bardziej, że naprawdę nie było stąd ucieczki. Kamienica szybowała wśród gwiazd.

– Kochaniutki! – zanucił Czarodziej. – Przyniosłem ci śniadanie, a ty już chcesz się bawić.

Bob nic nie odpowiedział.

– Steve kazał cię pozdrowić.

Twarz Boba rozjaśnił nikły uśmiech, zaraz jednak przypomniał sobie, że lepiej byłoby być martwym niż służyć temu zboczeńcowi.

– Och, on będzie martwy. Tutaj, widzisz, mój piękny, długo się umiera. I boleśnie. Szczurki zjadły mu stopy i połowę prawej nogi. Nasyciły się na tydzień. Ja utrzymuję Steve’a przy życiu, bo szczurki nie lubią zepsutego mięsa. O zwierzątka domowe należy dbać.

– Potwór. – syknął Bob.

– Nawet nie wiesz jaki. – Czarodziej roześmiał się, a jego śmiech brzmiał jak krakanie tysiąca czarnych wron.

– Ubieraj się teraz, chłopaczku, nie mam czasu na zabawy. Poza tym musisz w miarę dobrej kondycji dotrzeć do mojego Pana. Zjedz, potem masz czas wolny. Nastąpiły pewne komplikacje i muszę im zaradzić. – Starzec zniknął, zamykając Boba w pokoju z jednym małym oknem na wszechświat.

Nie był to kosmos taki, jaki Bob widział w filmach, czy jaki był ogólnie znany na Ziemi. Nie było wokół planet. Gwiazdy świeciły blade, rachityczne, nieliczne. Czerń zdawała się lepka i smolista, nie miała w sobie nic z tej cudownej nieskończoności prawdziwego wszechświata. Dlatego Bob instynktownie czuł, że nie znajduje się już w sobie znanym świecie, tylko w czymś równoległym, tworzonym jakby na podobieństwo świata Boba, ale gorszym i straszniejszym, no i przede wszystkim stworzonym jakby przez złośliwca, który chciał wypaczyć piękno prawdziwego świata. Świat, w którym znajdował się Bob był bez prawdziwego światła, bez miłości, bez krzty nadziei. Niezgrabny i brudny twór rąk niedoświadczonego czeladnika, który chciał stać się lepszy od mistrza, lecz w każdej materii coś sknocił.. Starzec między jednym gwałtem a drugim powiedział Bobowi, że jak zwyciężą to tak będzie wszędzie, a Bóg będzie mógł sobie swój świat w dupę wsadzić. Bob nie wiedział kim są ci, co mają wygrać, ale wiedział, że nikomu nie godzi się tak mówić o Bogu. Starzec przeczytał jego myśli i rzekł, że oni dysponują siłą większą niż Bóg, po czym zabrał się do swojej roboty i Bob tłumił łzy bólu i upokorzenia kolejny już raz.

Teraz jednak starzec nie chciał. Musiało wydarzyć się coś złego. Nagle kamienicą wstrząsnął jeden wybuch, potem następny. Bob usłyszał głos wołający tak potężnie, że ściany zaczynały pękać.

– Lilith, mocą daną mi od Boga, nakazuję ci! Wypuść tych dwóch chłopców!

W oknie płonęło tak mocne światło, że Bob musiał mrużyć oczy. Było piękne, jakby nie ze świata ani tego złego, ani tego co znał Bob. Kolejny wybuch. Kamienica obróciła się o 180 stopni, sufit stał się podłogą.

– Lilith, zgiń i przepadnij! A ty razem z nią, Adiraelu! Jesteście przeklęci aż po kres świata!

Teraz rąbnęło naprawdę mocno, tak że Bob pomyślał, jeszcze raz, może dwa i ten budynek się rozleci. Gość na zewnątrz był potężny. I nie mógł być człowiekiem, na pewno nie. Ludzie nie mają takich głosów.

Przez dziurę w podłodze spadł starzec. Otrzepał się z pyłu, twarz miał pooraną, brakowało w niej nosa i oka. Strząsnął się i pobiegł gdzieś, nie zwracając uwagi na Boba. Za nim przebiegł, jak zdążył się domyślić, kapitan tej kamienicy. Tylko który był Lilith, a który Adirael, zastanowił się Bob. Nieważne. Przecież przegrywają. Wyszedł z pokoju, bo starzec zostawił drzwi otwarte. Zszedł po schodach na dół, gdzie napotkał leżącego Steve’a. Starzec nie kłamał. Steve nie mógł chodzić, nie miał stopy ani połowy nogi. Kikuty obwiązane były bandażami i śmierdziały. Jego młodszy kuzyn jęczał. Na pewno starzec też mu nie popuścił.

– Jestem tu. – powiedział Bob.

– Bob?

– Tak, ja. Coś mi się zdaje, że Alice sprowadziła pomoc.

Nikły uśmiech przeciął twarz Steve’a. Wyglądał bardziej jak grymas.

– Zginiemy, Bob.

– Bzdura!

– Przecież jak on rozwali tą kamienicę, to nas razem z nią.

– Nie sądzę, by tak się stało. My przeżyjemy, ja to czuję. On… wiesz co, myślę, że on nie jest człowiekiem.

– Nie? A kim?

– Posłańcem Boga.

Steve patrzył na niego jak na wariata. Bob westchnął i rzekł:

– Chodźmy stąd, kuzynie.

– Jak?

– Wezmę cię na barana. Dam radę.

Wtedy rozległ się czyjś szept:

– Panie, ześlij mi pomoc, bo nie dam rady. – kolejny wybuch, ale słabszy.

Wszędzie wokół rozbrzmiały werble. Kobiecy głos, dość niski (podobny ma Alice, przemknęło Bobowi przez myśl) wypowiedział coś, jakby modlitwę w jakimś dziwnym języku, którego Bob i Steve nie rozumieli.

Sancte Michael Archangele, defende nos in proelio; contra nequitiam et insidias diaboli esto praesidium. Imperet illi Deus, supplices deprecamur: tuque, Princeps militiae Caelestis, satanam aliosque spiritus malignos, qui ad perditionem animarum pervagantur in mundo, divina virtute in infernum detrude. Amen.

Jak jest tam amen, to musi być modlitwa.

Nic się nie stało, Bob miał łzy w oczach.

Błysnęło światło i kamienica się rozleciała. Bez huku, bez jęku, bez trzasku, bez szmeru. Po prostu się rozpadła na tysiące drobnych, niewidocznych kawałków. Nigdzie nie było widać ani Lilith ani Adiraela. Bob i Steve unosili się w powietrzu a przed nimi masywna, olbrzymia postać w lśniącej zbroi, emanująca nieludzkim, ale dobrym i pięknym światłem. Nie mogli dojrzeć jego twarzy. W jednej ręce trzymał miecz, a drugą wyciągnął do nich.

– Czas wracać do domu, Steve. Czas wracać do domu, Bob. – powiedział łagodnie. – Lilith i Adirael umknęli, lecz to nie był jeszcze czas, by przepadli. Wysławiamy Pana, bo jest wielki!

Bob dopiero teraz zauważył wspaniałe, białe skrzydła.

 

Alice otworzyła drzwi do swojego mieszkania. W pierwszej chwili nie poznała, lecz zaraz krzyknęła. Michał powrócił. Za nim stał Bob, trzymający na plecach Steve’a. Uśmiechali się, lecz po ich twarzach widać było najstraszniejsze przeżycia.

– Potrzebują spokoju. Steve nie może chodzić, został okaleczony przez służalcze demony Lilith. Nie udałoby mi się, gdyby nie twoja interwencja. Gdyby nie Bóg.

– I gdyby nie Uriel. – Alice roześmiała się.

– No tak, czasem nie doceniamy staruszka. Jest trochę porywczy i nie wygląda może na jakiegoś wojownika, ale gdy nadejdzie Dzień wespół strącimy niemało wrogów. – Michał spojrzał na nią i w jego oczach dostrzegła historię całego świata, mądrość, wiedzę i olbrzymie zmęczenie. Był przecież kilka milionów razy starszy od niej. – No ale dość o rzeczach, które nadejdą jutro albo za miliard lat. Wróciłem twoich przyjaciół. Wyjaśniłem im sytuację. Zostaną pod twoją opieką, chyba że masz coś przeciwko?

– Skądże, ich rodzice i tak już nie żyją.

– Słusznie. Wejdźcie chłopcy. – usunął się, by zrobić im miejsce.

– Niektórzy powiedzieliby, że biorę na siebie krzyż.

– A czy ty tak myślisz?

– Nie.

– A zatem bywaj. Opiekuj się nimi i dbaj, by rośli zdrowi. Błogosławieni cisi, albowiem do nich należy Królestwo Niebieskie. To jest ciężki krzyż, mimo wszystkiego co myślisz – nie dał jej przerwać, gdy chciała zaprotestować. – Jeszcze nieraz będziesz w ciemności, będzie brakowało ci siły, ale wspomnij mnie i Uriela, pomódl się, wsłuchaj się w ciszę, którą zsyła Bóg. On cię do tego przygotował z naszą małą pomocą. Dasz radę. Bóg nie doświadczy ciebie ponad twoje siły. Bywaj. – odwrócił się. Alice zapytała go jeszcze:

– Może wejdziesz na kawę i chwilę odsapniesz? Musiało to być męczące, ta cała walka z demonami.

Michał pokiwał przecząco głową.

– Nie mogę.

Gdy był już w połowie schodów, Alice zawołała za nim:

– Czy ty kiedykolwiek odpoczywasz?

– Nigdy. – odparł i zniknął w mroku gwieździstej nocy.

 

KONIEC

Koniec

Komentarze

Przeczytałam. Początek wydawał się dość sztampowy, potem pewne zaskoczenie – nie dość że pedofile, to jeszcze anioły! Tyle że w momencie, w którym już jest wiadomo, o co chodzi, nagle wszystko idzie bardzo szybko. Dziewczyna jest na studiach (ten fragment obfituje w niezbyt ciekawą teorię), a potem nagle Michał ratuje chłopców, szast prast i po krzyku. Mam wrażenie zaburzonego toku narracji, poza tym jakoś trudno mi się wczuć w losu bohaterów. Nie czuję strachu dzieci, na przykład; potem piszesz, że jeden dziciak stracił nogę, a wcale nie wydaje się to straszne – i tym podobne. Tekst jest nierówny, napisany jakby pospiesznie, na skróty. Z technikaliów – dialogi są zapisane nieprawidłowo.

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Zaglądam i widzę, że brak jakiegokolwiek komentarza. Zrobiło mi się głupio, bo wiem, jak się na komentarze czeka po publikacji i jak cieszy, gdy się wreszcie pojawiają. Pomyślałem – skomentuję, ale najpierw wypadałoby przeczytać. Przeczytałem.

 

Zacznę od tego, że to nie moje klimaty i tematyka. Przeczytałem do końca, mimo że krótkie nie jest i mogłoby po drodze znudzić i zniechęcić. Nie znudziło, nie zniechęciło, a poświęconego czasu bynajmniej nie uważam za stracony. Może nie jest to moja bajka, ale opowiadanie wyszło całkiem ciekawe. Czytało się też dobrze, choć od następnej komentującej osoby pewnie dostanie Ci się autorze (i słusznie) za błędny zapis dialogów. Mnie to w czytaniu nie przeszkadza, co nie znaczy, że nie powinno być poprawnie. Żeby nie być gołosłownym – przykład – ostatnia linijka:

"– Nigdy. - odparł i zniknął w mroku gwieździstej nocy." – Kropki po Nigdy być nie powinno, a jeśli kropka miałaby uzasadnienie, to po myślniku powinno zacząć się dużą literą. Z drugiej strony mnie też jeszcze się zdarza robić tego typu błędy, więc nie będę się już wymądrzał.

 

Przyczepię się tylko jeszcze do tytułu. Moim zdaniem jest nieciekawy i być może częściowo winien temu, że brak komentarzy pod Twoim opowiadaniem, bo nie przyciąga, nie intryguje i w dodatku nie bardzo odpowiada treści opowiadania, mimo iż tytułowa postać się w nim pojawia.

 

Pozdrawiam i życzę kolejnych komentarzy, choć zapewne wielu forumowiczów korzysta właśnie z lata i wolnego czasu, spędzając go z dala od komputera.

No tak, miałem dodać pierwszy komentarz, ale się rozpisałem i w tym czasie jeden się już pojawił. I bardzo dobrze :)

kurde, dzięki za komentarze :D tak, to całkiem miłe je otrzymywać. co do błędów nie wdaję się w dyskusję (bo wiem że są i będą, mogę się starać tylko je poprawiać), ale dziękuję za wytknięcie wszystkiego :D, tylko napiszę do joseheim, że teoria może nieciekawa (de gustibus est non disputandum), ale ja na te tematy piszę artykuły naukowe – szczególnie dotyczące spraw społecznych w starożytności chrześcijańskiej – może kiedyś zamieszczę, bo to czasem też niezłe sci-fi;)

@Unfall – nie uważasz, że powinno się też pamiętać, aby zrewanżować się tym samym? To by była chyba sprawiedliwa praktyka?:)

@Szoszon – to byłaby miła i sprawiedliwa praktyka, ale samemu nie zawsze się do niej stosuję (znów mi głupio), więc nie mogę oczekiwać tego po innych. Z drugiej strony, nie mam prawa narzekać na brak komentarzy pod moimi opowiadaniami.

@Mofas – no to fajnie masz, ale w tekście beletrystycznym strzelanie jak z karabinu imionami autorów, teoriami oraz suchymi opisami jest ryzykowne. Ktoś się zgubi, ktoś się znudzi, ktoś uzna, że częśc z tego, co opisane, nijak się ma do fabuły… Czasem najtrudniej jest pisac o czymś, co się dobrze zna ; )

"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr

Udało mi się przebrnąć przez tekst. Autorze, proszę, nie obrażaj się za te słowa – klasyczne opowieści o Tych Dobrych i Tych Złych przestały mnie "ruszać" dość dawno temu, stąd mój brak entuzjazmu w podejściu do tego typu historii.    W tym konkretnym przypadku Twoja wiedza, o jakiej wspominasz w odpowiedzi na komentarze joseheim i Unfalla, nie wyszła na zdrowie opowiadaniu. Mało kto z potencjalnych czytelników zainteresuje się apofatyzmem, żeby na jednym przykładzie poprzestać; i słowo znane wąskiemu kręgowi religioznawców, i trudne do zapamiętania, i koncepcja bazowa wymagająca wiedzy bardziej specjalistycznej, niż powszechnie posiadana… Kondensując napisane i domyślne: albo epatujesz samą walką Dobra ze Złem i masz wielu czytelników, albo adresujesz tekst do nielicznych skłonnych do głębszych rozważań. Zawieszenie w połowie drogi sprawia, że wychodzi pół litra na trzech, czyli ni to, ni owo.   :-)

Nowa Fantastyka