- Opowiadanie: AlexFagus - Trawiec w Ysleth (1/7)

Trawiec w Ysleth (1/7)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Trawiec w Ysleth (1/7)

Prolog

      – Ani się waż umierać, głupku! – Szturcham nieprzytomnego chłopaka. – Przecież mówiłeś, że mnie kochasz! Że nigdy nie opuścisz!

      Przyciskam dłoń do uda, usiłując zahamować krwotok.

      Z ust leżącego nieopodal mężczyzny spływa woda i wstrętna, brunatna piana. Jego zabójca spokojnym krokiem zmierza ku plaży, by zmyć z siebie brud. Sukinsyn. Nie przejmuje się mną, trupami ani resztą świata.

      Odwracam głowę.

      Dziewczynka nadal klęczy w kałuży krwi i tuli się do brata. Przestała wreszcie krzyczeć. Mam smutną pewność, że jeśli dotąd w małej tliło się coś prócz szaleństwa – właśnie umarło.

      Nie mogę zrozumieć, jak udało mi się wdepnąć w to bagno.

      A przecież zaczęło się całkiem niewinnie…

 

I

 

 

Ysleth, 20. trawca 1305 n.s.

      Zbudziło mnie słońce, wpadające do komnaty przez otwór okienny. Natrętne, niepokorne promienie błądziły po powiekach, odganiając resztki snu.

      Właściwie, pobudka miała swoje dobre strony. Wcześniej śnił mi się Pies i marzenie to do najprzyjemniejszych nie należało. Mój brat stał u wezgłowia łoża, cień pośród cieni nocy, i patrzył na mnie z politowaniem.

      – Kruk. Sypiasz z Krukiem – na wpół stwierdził, na wpół zapytał. – Doprawdy, Punddurk, niżej upaść się nie dało, co? Wystarczy spuścić cię z oczu na kilka kwadr, a już tracisz resztki rozumu i godności. Zawsze myślałem, że uważasz chłopaka za brata. Czyżby zaczęło cię kręcić kazirodztwo?

      – Przestań! On nie jest ze mną w żaden sposób spokrewniony!

      – Cóż, ja też nie – oznajmił z wrednym uśmieszkiem. Źrenice półtarka lśniły bursztynowo w mroku. – Więc może… ty i ja… Stanowilibyśmy taką uroczą parę…

      – Nie wybaczysz mi tego, prawda? Do końca życia będziesz ze mnie drwił?

      Westchnął ciężko.

      – Wybaczę. Wiesz dobrze, że wybaczę, przecież jesteś sensem mego istnienia – oświadczył, mrużąc złośliwie oczy. – Ale nie zapomnę i faktycznie będę drwił. Bo nic dobrego nie wyniknie z tego związku. Zranisz Kruka, pokaleczysz własną duszę, a mi przyjdzie potem sklejać twe złamane serduszko. Naprawdę uważasz, że warto w to brnąć? Wiesz, twój brak rozsądku dawno przestał mnie dziwić, ale spodziewałem się, że nasz niedoszły bard będzie miał dość instynktu samozachowawczego, by trzymać łapki przy sobie. Przekaż temu wymuskanemu draniowi, że jeśli się od ciebie nie odczepi, zabiję go. Poważnie. Tymczasem – baw się dobrze.

      – Piesku, tak strasznie za tobą tęsknię…

     – Wiem – powiedział, dotykając delikatnie mojego policzka. – Wiem, Punddurk

      Wtedy właśnie obudziło mnie słońce.

      Oczywiście istniała możliwość, iż sen był zwykłą nocną marą, zrodzoną z wyrzutów sumienia i tej potwornej pustki, którą niosła ze sobą rozłąka z Waartgerdem. Podobnie istniała możliwość, że gwiazdy to dziury w wielkim kloszu przykrywającym Aoię, a nie gigantyczne kule plazmy, jak twierdzili Pradawni. Niestety, znacznie bardziej prawdopodobne było, iż wizja stanowiła skutek Więzi, a co za tym idzie – że Nark zdawał sobie sprawę z mojego nieszczęsnego romansu.

      Kruk spał spokojnie, z hebanowymi włosami rozrzuconymi na poduszce. Ciemne kosmyki wiły się lekko niczym stara, poczciwa Ilza i przysłaniały zaostrzone uszy bastarda. Jego skóra w miodowym świetle poranka miała ładny, złotawy odcień, jakby urodził się czystej krwi drakiem. Nawet pocałunek w kark nie zdołał go ocucić.

      – Koteczku, jeszcze chwilę… – wymruczał nieprzytomnie, odwracając się i przygarniając mnie do piersi. Potem zaczął lekko pochrapywać. Uroczo.

      Te kilka tonów kruczej świadomości wystarczyło, by przebudzony jego dotykiem Dar zalał mnie falami czułości i szczęścia. Bezbronny umysł przez chwilę taplał się w bezmyślnej ekstazie.

      Póki udawało mi się trzymać Korusa na dystans, istniała szansa, iż zachowam krytycyzm i zdrowy rozsądek. To nie była prawdziwa miłość. Chłopak chował się ze mną przez pół dzieciństwa i stanowił część rodziny, a nie materiał na kochanka. To było złe. Nieuczciwe wobec każdego z nas. Rodzice wpoili mi szacunek do prawdy, uczyli, że nie należy pogrywać uczuciami innych. Jeśli nie brać pod uwagę Psa, Kruk był moim najbliższym przyjacielem. Zasłużył sobie na szczerość.

      Taaak, wszystko wyglądało jasno i prosto, kiedy znajdowaliśmy się daleko od siebie. Niestety, gdy tylko dłonie Korusa dotykały mojej skóry, przeklęty Dar przekazywał mi całą jego miłość, uwielbienie i pożądanie. Nie dało się przed tym uciec. Zresztą, zwykle wcale nie chciało mi się uciekać, bo uczucie było pokrętne, lecz miłe. Bardzo, bardzo miłe. Jakby mój mózg wyparował i zmienił się w stado cholernych, różowych motylków. A to dlatego, że umysł nie bardzo odróżniał własne emocje od obcych. W ten sposób wyrzuty sumienia, godność i zdrowy rozsądek lądowały gdzieś hen, za Zielonym Morzem. Ostatecznie, przecież nie jesteśmy spokrewnieni, nieprawdaż? No i nikomu nie dzieje się krzywda, nieprawdaż? Kruk jest szczęśliwy, mi tak dobrze, wszyscy jesteśmy dorośli. Jak można powiedzieć komuś, kto darzy cię podobną namiętnością: „Wybacz, ale jakoś mnie nie pociągasz. Widzisz, zdaję sobie sprawę, że nie mam szans na dojrzałe uczucie, gdyż zauważam u siebie lekką obsesję na punkcie pewnego chłopaczka o malachitowych oczach. Dzieciaka, którego raczej już nie spotkam, a który ma mnie ponoć zabić. Jednak uczciwość ponad wszystko! Oj, mój drogi, przestań chlipać i ruszajmy dalej!”, no jak? Dla mnie było to chwilowo niewykonalne. Sypianie z Krukiem stanowiło znacznie łatwiejszą alternatywę.

      Z zamyślenia wyrwało mnie pukanie do drzwi.

      – Paniczu Berlandzie? Nie śpi pan? – zapytał miły, dziewczęcy głosik. – Paniczu… mogę wejść? Mam ważną wiadomość…

      – Chwila! – Z mojego gardła wydobył się nieco ochrypły okrzyk. Niedobrze. Tamar będzie wściekły, zresztą całkiem słusznie. Ktoś, komu struny głosowe miały służyć za narzędzie pracy, powinien bardziej o nie dbać.

      Nie było czasu na przywdziewanie szat, więc za prowizoryczny strój posłużyło mi lniane prześcieradło. Drugi kawał płótna wylądował na roznegliżowanym Kruku. Doczłapanie do drzwi bez potknięcia się o krępujący nogi materiał zakrawało na cud.

      Dziewczyna stała na progu i trzeba przyznać, że była niezwykle opanowana. Nie wyprowadził jej z równowagi ani mój niekompletny ubiór, ani skrajna nieporadność, ani towarzysz podróży pochrapujący w mym łożu. Co prawda w Mokhranie związki między mężczyznami traktowano ze znacznie większą tolerancją niż w innych prowincjach Terrany, gdzie za podobne wyczyny groził stos, lecz takt służącej i tak budził podziw.

      – Wybacz, szlachetny panie – powiedziała. – Dostarczono list z Pałacu Namiestników.

      Chciała mi wręczyć przewiązany błękitną tasiemką zwój, gdy przypomniała sobie o mym kalectwie i z konsternacją zerknęła w bezużyteczne źrenice.

      – Czy byłabyś na tyle uprzejma, miła damo, by go odczytać? Jak sama rozumiesz, miałbym z tym niejaki kłopot.

      Zarumieniła się i skinęła głową. Ostrożnie rozwinęła papier i ze skupieniem, sylaba po sylabie, zaczęła odcyfrowywać tekst wiadomości. Było to zaproszenie od Khalta Kotika. Namiestnik Mokhrany wyrażał nadzieję, że uprzyjemnię mu śpiewem dzisiejszą wieczerzę.

      Ten człowiek mnie przerażał. Przebywaliśmy w Ysleth od niespełna kwadry, staraliśmy się nie pchać nikomu przed oczy, a on już zdołał się dowiedzieć o naszej obecności.

      – Tylko ja jestem zaproszony czy mistrz Tamar również?

      – Tylko ty, paniczu.

      Obserwowała mnie z zaciekawieniem. Niedobrze. Wydawała się trochę zbyt bystra, a mi zależało na tym, by nie dostrzegła paru szczegółów.

      Wzdrygnęła się, czując dotyk moich palców na twarzy. Po niemal dwóch miesiącach ćwiczeń udawanie ślepca wychodziło mi całkiem nieźle.

      – Śliczna jesteś. Nie chciałabyś się przyłączyć?

      Otwarła szeroko powieki, po czym mimowolnie przeniosła wzrok na śpiącego w najlepsze Kruka. Dar uderzył mnie mieszanką strachu, oburzenia i fascynacji. W końcu zdecydowała się uciec. Na szczęście.

      Nagły powiew wiatru wpadł do komnaty, niosąc ze sobą wonie miasta. W lepszych dzielnicach powietrze pachniało morzem i makią, ale tutaj królował smród smażonych ryb, moczu i ludzkiego potu oraz aromat korzennych przypraw. Jednym słowem: trawiec w Ysleth. Hmm, właściwie trzema słowami.

      Zamknęłam drzwi na klucz, na wypadek, gdyby dziewczyna zmieniła zdanie w kwestii trójkącika. Wbiwszy się w szaty barda i przewiązawszy oczy czarną przepaską, kopnęłam z impetem w nogę łoża.

      – No, Korusie, wstawajże wreszcie!

      Mój kochanek zrzucił prześcieradło i sprężył się do skoku, wiecznie gotów do walki. Paranoik.

      – Kotka? – zapytał półprzytomnie, marszcząc w zamyśleniu czoło. – Co się stało?

      – Nic – warknęłam, czując, iż to nie będzie dobry dzień. – No, prawie nic. Pies groził, że cię zabije, a ja dostałam zaproszenie do jaskini lwa. Morskiego lwa.

 

***

 

      Mistrz Tamar czekał na nas w głównej izbie, sącząc przyprawioną miodem i korzeniami guarrę oraz zagadując córkę oberżysty. Dziewczę miało nie więcej niż piętnaście lat i typową mokhrańską urodę – włosy barwy lipowego miodu, ciemne brwi oraz orzechowe oczy w kształcie migdałów. Było ładniutkie, głupiutkie i wyraźnie zauroczone słynnym drakkeńskim bardem. Widząc nas, panienka zerwała się z ławy niczym przestraszony ptaszek.

      – Przyniosę resztę zamówienia, panie – oznajmiła, rumieniąc się przy tym jak dziecko przyłapane na kradzieży jabłek.

      – Czyżbyśmy niechcący spłoszyli ci zdobycz, mistrzu? – zapytałam niewinnie. – Ciekawe, jak zareagowałaby na wieść, że mógłbyś być jej pradziadkiem.

      Tamar przekrzywił łobuzersko głowę i zmrużył swe oczy o pionowych źrenicach, szafirowe niczym skrzydła mieniaka.

      – Pradziadkiem?! – jęknął, kryjąc rozbawienie. – To chyba lekka przesada. Dziadkiem, co najwyżej. Widzisz, za bardzo ufasz osądowi Korusa, Berlandzie. Uwierz, panna Turkawka jest już pełnoletnia. Zresztą nie sądzę, aby któryś z was, chłopcy, miał prawo mnie oceniać.

      Kruk prychnął z pogardą. Posiadał wyrobione zdanie na temat miłosnych podbojów swojego ojca. Tamar powinien zaprzestać rzeczonej działalności z chwilą spłodzenia pierworodnego, albo chociaż być na tyle miłym, by nie poruszać podobnych kwestii w jego obecności. A już w żadnym razie nie w czasie posiłku.

      Zastanowiłam się, na ile uprzedzenia towarzysza mogą wpływać na percepcję i czy rzeczywiście córka oberżysty była tak młoda, jak się Korusowi wydawało. Powinnam zacząć wykazywać się większym krytycyzmem, korzystając ze wzroku Kruka. Palce mnie świerzbiły, aby ściągnąć z oczu uprzykrzoną przepaskę.

      – Macie zamiar sterczeć tak do południa? – zapytał bard, pociągając kolejny łyk napoju. – Siadajcie wreszcie!

      Kruk puścił mą rękę, aby odsunąć krzesło, i świat pogrążył się w ciemnościach. Kolejny raz przeklęłam w myślach pomysły naszego mentora. Cała ta maskarada była kłopotliwa i niedopracowana, a biorąc pod uwagę zaproszenie od Khalta Błotniaków – potencjalnie niebezpieczna.

      Niepewnie wymacałam oparcie mebla i usiadłam sztywno naprzeciw Tamara. Korus zajął sąsiednie miejsce, nalał guarry do kubka i chwyciwszy moje dłonie, nakierował je na naczynie. Poczułam ciepło i troskę. Zerknęłam na stół, starając się zapamiętać położenie zastawy.

      – Dziękuję – szepnęłam.

      Mistrz przyglądał się nam z miną psotnego chłopczyka, zawijając pasmo platynowych włosów wokół palca. Miałam ochotę rzucić w niego którymś ze sztućców.

      Kruk oderwał dłonie od mojej skóry, więc straciłam dostęp do jego oczu i umysłu.

      Miałam tego dosyć.

      – Naprawdę muszę nosić tę głupią szarfę? – burknęłam z wyrzutem. – Gorąco dziś jak w kuźni Rundhy, skóra poci się pod szmatą i swędzi niemiłosiernie. Przecież nie wyłupiono mi oczu – nie będę nikogo straszył zeszpeconą twarzą, jeśli zdejmę to paskudztwo. No, chyba że ma służyć za coś w rodzaju szyldu: „Jestem ślepy, liczę na wyższe datki”.

      Tamar westchnął.

      – Naprawdę musisz ją nosić – oświadczył dyrektywnie. – W Mokhranie wierzą, iż spojrzenie niewidomego sprowadza nieszczęście. Musimy szanować tutejsze obyczaje.

      – W Mokhranie wierzą też, że ich władcy potrafią zmieniać się w foki, a dzieci przynosi bocian – prychnęłam. – Dobrze przynajmniej, że mają niezłą kuchnię.

      Bard roześmiał się dźwięcznie.

      – Tylko staraj się nie rzucać podobnych uwag w trakcie rozmów z tubylcami, Kamyczku. Nie każdy jest w stanie docenić twoją szczerość.

      Kamyczek, też coś. Gdy mistrz wpadł na „genialny” pomysł przebrania mnie za chłopca, pozwolił wybrać sobie pseudonim artystyczny. Zdecydowałam się na imię Berland – „zielony kamień”, bo znaczyło mniej więcej to samo, co moje dorhiarskie nazwisko. Tamar zrugał mnie za brak polotu i – z uporem godnym lepszej sprawy – zdrabniał je do Kamyczka.

      – Postaram się – mruknęłam. – Zwłaszcza, że wieczorem, będę mógł podszlifować talenty dyplomatyczne w rozmowie z tutejszą arystokracją. Książę Kotik pragnie, bym wystąpił dla niego w czasie dzisiejszej wieczerzy. Cudownie, nieprawdaż?

      – Wezwał tylko ciebie? – upewnił się bard. Możni zwykle nie przepuszczali okazji goszczenia w swych progach słynnego Tamara Ab’Llyndela, zwanego Kosem. Mistrza, który nawet wśród Wysokiego Kręgu nie miał sobie równych.

      – Tylko mnie.

      Bard klasnął w dłonie.

      – Świetnie! – oznajmił pogodnie. – Mówiłem, że gdzie jak gdzie, ale w Ysleth na pewno zostaniesz szybko doceniony. Może i reszta Terrany uchodzi za kulturalną pustynię, lecz to miasto zawsze było oazą sztuki. O co chodzi, Kamyczku? Skąd ten brak entuzjazmu?

      – Nie uważasz, iż to dziwne, mistrzu? Że zaproszono mnie, a nie ciebie?

      – Dziwne? – powtórzył. – Bynajmniej. Jakby nie patrzeć, jesteś nie lada atrakcją: pierwszy od pół wieku muzyk spoza Drakkanu przyjęty do Cechu. Na dodatek, urodzony w tutejszej prowincji. Byłbym zaskoczony, gdybyś nie przyciągnął uwagi możnych. Nie martw się, moje dziecko. Kilka razy zdarzyło mi się występować dla Khalta Kotika. Uroczy chłopiec.

      Zakrztusiłam się napojem. W czasie ostatniej wojny wraz z Psem wykonywaliśmy dla Kotika kilka zadań, miałam też wątpliwą przyjemność walczyć u jego boku w bitwie pod Lumgunt. Nadal nie wiedziałam, co sądzić o tym człowieku. Namiestnik Mokhrany był ledwie kilka lat starszy ode mnie i raczej nie przystawał do klasycznego obrazu władcy. Nosił bardziej ekstrawaganckie suknie niż cesarzowa Kuna, walczył niczym wcielenie boga wojny i potrafił gzić się z kurtyzanami w środku starcia z wojskami wroga. Naprawdę, różnie można by go określić, ale… „uroczy chłopiec”? Uroczy chłopiec?!

      Nim zdołałam w jakikolwiek sposób zaprotestować, zjawiła się Turkawka, niosąc nasze śniadanie.

      – Listkowe rogaliki, kozi ser, tymiankowy miód i świeże pomarańcze – oznajmiła zalotnie, stawiając naczynia na stole. – Dla mistrza Tamara wszystko, co najlepsze w naszej pięknej prowincji.

      – Deser też? – szepnął melodyjnie bard, wplatając w słowa odrobinę Talentu. Gdy wyczułam tę sztuczkę, pod stołem kopnęłam drania w kostkę. Nawet się nie skrzywił.

      – Zobaczymy… – powiedziała cicho dziewczyna i wolnym krokiem, kołysząc biodrami, odeszła do kuchni. Trudno było nie usłyszeć obietnicy ukrytej w tym „zobaczymy”.

      Nie widziałam twarzy Kruka, ale mogłam się założyć o całe złoto Vantagów, że próbował zabić swojego ojca wzrokiem.

      – Deser?! – prychnął jadowicie. – Naprawdę masz zamiar się z nią przespać, ty chutliwy koźle?! Czyżbyś planował spłodzić kolejnego bastarda?

      – A jeśli nawet, to co? – zapytał niezrażony Tamar, nakładając mi jedzenie na talerz. – W końcu od was raczej się wnuków nie doczekam, a moje stare serce tęskni za tupotem małych stópek… Nie bądź hipokrytą, Korusie. Ja cię nie pytam, gdzie spędzasz noce.

      Kruka zatkało. Poczułam, że twarz mi płonie.

      – Mistrzu…

      – Już dobrze, moje dziecko – powiedział łagodnie Tamar, głaszcząc mnie po głowie. Zobaczyłam własną twarz, zarumienioną i spoconą, z czarną szarfą zasłaniającą oczy. Oparł czoło o moje. Nie wstydź się malutka. Uśmiechnął się w myślach. Jesteście dorośli. Tylko… boję się, iż wyrządzicie sobie krzywdę.Wiesz przecież, jak kocham was oboje.

      Skinęłam głową, po czym cmoknęłam go w policzek. Wyszczerzył zęby w uśmiechu i poczochrał mnie po krótkich, żółtych niczym słoma włosach.

      – No – rzekł radośnie – nie kłóćmy się, tylko jedzmy.

      Z niewielką pomocą Kruka zdołałam spożyć po omacku śniadanie, nie brudząc zbytnio szat i obrusu, co stanowiło dla mnie niezwykłe osiągnięcie. A jedzenie rzeczywiście było pyszne.

 

***

 

      – Tędy, mistrzu Berlandzie – powiedział ochmistrz z namaszczeniem, prowadząc nas do pawilonu jadalnego. Dziękowałam Ośmiorgu, że wyznaczono nam przewodnika. Pracując dla rojalistów odwiedzałam tutejszy pałac kilka razy i jak dotąd, zawsze udawało mi się w nim zgubić.

      Kruk wiódł mnie pod ramię, rozglądając się wokół z zainteresowaniem.

      Bo i było co podziwiać: marmurowe posadzki, barwne witraże, krużganki, wzdłuż których rozciągały się kwitnące feerią barw ogrody, fontanny pełne wodnych hiacyntów i kolorowych rybek czy cudne mozaiki przedstawiające sceny z podań o Thuunie i historię Mokhrany – od założenia Ys, przez porwanie księżniczki Rybitwy, Spopielenie oraz czasy Chwiejnego Pokoju, na Wojnie Czarnych Noży i aneksji do Terrany kończąc. Pałac Namiestników w niczym nie przypominał surowych zamków w Gonnarze lub Iktarze, ani też utkanych z kamiennej koronki twierdz Drakkanu. Przede wszystkim dlatego, że siedziba książąt Thuunhel nie pełniła funkcji obronnej. Było to miejsce stworzone do wypoczynku, rozkoszowania się sztuką, celebrowania piękna życia i knucia spisków. W każdej z tych dziedzin władcy Mokhrany od lat nie mieli sobie równych. Ich oficjalne zawołanie brzmiało: „Zawsze wierni”, ale znacznie bardziej pasowała do nich dewiza, którą ponoć wpajali swym dzieciom już od kołyski: „Przekup dopiero, gdy nie zdołasz przekonać; zabij dopiero, gdy nie zdołasz przekupić.”

      Pałac Namiestników był bajecznym klejnotem ukazującym potęgę swych właścicieli, a nie wojennym szańcem. Ysleth przed atakiem od południa strzegły dwie warownie, zwane Zębami Ilzy, oraz jedna z potężniejszych flot basenu Morza Zielonego. Inwazja od strony lądu była jeszcze mniej prawdopodobna – od zachodu dostępu do miasta broniły Wapienniki, pasmo górskie należące do łańcucha przez inne nacje nazywanego pogardliwie Płotem Błotniaków, zaś od wchodu i północy metropolię otaczały mające złą sławę mokradła Rechrekmokhr. Nie dziwiło więc, iż dotąd żadna armia nie zagroziła stolicy Mokhrany, zwłaszcza, że jej włodarze zwykle byli otwarci na kompromis. Powszechnie uważano, iż z Błotniakami lepiej paktować i handlować niż walczyć.

      Khalt Kotik był nieodrodnym potomkiem swych praojców. Wspierając w czasie właśnie zakończonej wojny roszczenia księcia Krogulca, zdołał nie tylko utrzymać linie walk z dala od własnej prowincji, ale też całkiem nieźle się obłowić – dzięki organizowaniu korsarskich wypraw, rozwojowi handlu bronią i czerpaniu zysków z przemytu. Ostatnio, co prawda, próbował odwlec koronację młodego księcia, by wzmocnić swą pozycję pośród władców prowincji, lecz nie zmieniało to istoty rzeczy: czy przyszłemu królowi się to podobało, czy nie – gdyby nie pomoc ekscentrycznego przywódcy Błotniaków, dynastia Arknidów przestałaby istnieć.

      Wreszcie dotarliśmy do niewielkiego pawilonu, po którego ścianach pięły się, kwitnąc jak opętane, bugenwille. W strzegącej wejścia rzeźbie rozpoznałam pogańską boginię płodności, w Drakkanie znaną jako Anna, a tutaj jako Kensarra. Ochmistrz wprowadził nas do środka i szepnął moje imię stojącemu przy drzwiach żołnierzowi.

      – Mistrz Berland z Ysleth i jego strażnik – zaanonsował nas wartownik.

      Skłoniliśmy się lekko. Jedna z służek podeszła i wskazała mi miejsce niedaleko władcy. Zdziwiłam się i trochę przestraszyłam. Niewielu możnych dostępowało podobnego zaszczytu, a co dopiero mało znany grajek. No, ale Kotik rzadko kiedy przejmował się konwenansami. Podobno pewnego razu posadził po swej prawicy jakiegoś handlarza rybami, gdyż był ciekaw sprośnych dowcipów, z których tamten słynął.

      – Witamy, mistrzu, witamy! – zawołał na mój widok mokhrański książę. – Nie mogliśmy się doczekać twojego przybycia, choć szczerze mówiąc, spodziewaliśmy się kogoś starszego. Cóż, jedynie głupiec osądza ludzi po wyglądzie, więc tym bardziej ciekawi jesteśmy twego kunsztu. Tymczasem usiądź, mój drogi, przepłucz gardło winem i spróbuj najlepszej kuchni w całej Darrze! Przecież żadne z nas nie chciałoby słuchać akompaniamentu twych pustych kiszek, nieprawdaż?

      – Oczywiście, Wasza Książęca Mość – powiedziałam, składając głęboki ukłon. Musiałam ze wszystkich sił pilnować się, by odruchowo nie dygnąć. – To wielki zaszczyt, móc znaleźć się w równie szlachetnym towarzystwie.

      Kotik uśmiechnął się szeroko. Spoglądając na niego oczami Kruka, mogłam się ostatecznie przekonać, jak ostrożnie należy podchodzić do obrazów pozyskanych z innych umysłów. Widywałam władcę Mokhrany w najróżniejszych sytuacjach i pamiętałam, iż lubuje się w teatralnych makijażach, szatach z ręcznie malowanego jedwabiu oraz krwistoczerwonych pomadkach. Jednak to chude, wysokie stworzenie, o pozbawionych głębszej myśli oczach i aparycji portowej lafiryndy, w niczym nie przypominało ekscentrycznego namiestnika. Rzecz jasna Kotik mógł się zmienić, ale nie aż tak. A przynajmniej – nie w ciągu niespełna trzech miesięcy!

      Stłumiłam westchnienie i zajęłam przysunięte przez Korusa krzesło. Chłopak stanął tuż za mną, jak na dobrze wychowanego sługę przystało, i położył dłoń na oparciu mebla tak, by dotykała mojego karku.

 

***

 

      Czułam narastające rozdrażnienie towarzysza.

      Irytacja ta wynikała z kilku powodów, których większość, moim skromnym zdaniem, była głęboko irracjonalna i miała korzenie w kruczym zamiłowaniu do samoumartwiania się oraz talencie do tworzenia problemów z niczego.

      Po pierwsze, gdy wpuszczano nas do pałacu, zabrano jego ukochane wilcze kły, a trzeba zaznaczyć, iż chłopak czuł się bardziej zżyty ze swoimi cholernymi mieczykami niż z rodzonym ojcem.

      Po drugie, musiał spędzić cały długi wieczór w towarzystwie ludzi, którymi gardził jako rasą w ogóle, i to na dodatek Błotniaków, powszechnie uważanych w Drakkanie za tchórzliwych barbarzyńców.

      Po trzecie, Kruk, aby ukryć zaostrzone uszy mieszańca, splatał włosy w niski warkocz – ulubioną fryzurę Kenmarczyków. Ze swoją smagłą cerą i czarnymi oczami, Korus rzeczywiście mógł uchodzić za mieszkańca Imperium. Niestety, z powodu świeżo zakończonej wojny, przybysze z zachodu nie budzili w Mokhranie zbytniej sympatii i większość współbiesiadników rzucała w naszą stronę mało przyjazne spojrzenia. W roli przedmiotu powszechnego zainteresowania, Kruk, jako niedoszły skrytobójca, czuł się, łagodnie rzecz ujmując, dosyć niekomfortowo. Swoją drogą, bardzo słusznie, gdyż nasz kamuflaż był cienki jak tyłek węża.

      Po czwarte wreszcie, mierziła go perspektywa mojego występu. Oczywiście nie przyznawał się do tego, nawet przed samym sobą, ale w głębi serca krył zazdrość wymieszaną z żalem. Wciąż nie mógł się pogodzić z faktem, iż nie przyjęto go do Wysokiego Kręgu, a moja muzyka tylko rozdrapywała tę ranę.

      Kiedy Kruk wpadał w melancholijny nastrój, stawał się trudny do zniesienia. Miałam wtedy ochotę nim potrząsnąć i wrzasnąć, żeby się ogarnął. Raz już tak zresztą zrobiłam. Po tamtym incydencie nie odzywał się do mnie przez – chwileczkę, pomyślmy – niemal cztery lata. Wolałam nie powtarzać tego doświadczenia.

      Westchnęłam ciężko.

      – Coś nie tak, mistrzu? – zapytała łagodnie siedząca obok mnie dama w zwiewnej, turkusowej sukni. – Czyżby nie smakowało ci jedzenie?

      – Och, nie… Nie, pani! Wszystko jest absolutnie cudowne! – zapewniłam z entuzjazmem. Rzeczywiście, kalmary z czosnkiem opiekane na ruszcie, sałatka z koziego sera i suszonych pomidorów czy wino z wyspy Sol, stanowiły prawdziwą rozkosz dla podniebienia. – Nigdy nie próbowałem czegoś równie pysznego.

      Roześmiała się perliście.

      – Ach, młodzi chłopcy i ich nienasycone apetyty – szepnęła.

      Udałam, iż nie rozumiem aluzji.

      Nie miałam bladego pojęcia, kim była moja sąsiadka. Wśród zgromadzonych gości kojarzyłam jedynie pojedyncze osoby: kanclerza Maskonura, Zwinkę – aktualną konkubinę Kotika, Kapturnika – kuzyna władcy i starostę Ysleth oraz Czaika, dowódcę najemników z Miedzianej Skały. Przypuszczałam, że ten ostatni mnie rozpoznał, jako że zerkał w naszą stronę z rozbawieniem. Wiedziałam jednak, iż mogę liczyć na dyskrecję. Skoro mała Khela Bandah włóczyła się po obcych krajach, udając ludzkiego niedorostka, z farbowanymi włosami i szmatą na oczach, to widocznie miała ku temu powody. Ludzie mogli słono płacić porywczemu dorhiarowi, lecz nie mogli go kupić. Czaik był przede wszystkim poddanym króla Mrówkolwa i jak każdy Iber, stawiał Klan na pierwszym miejscu.

      – A więc pochodzisz z Ysleth, młodzieńcze? – niemalże stwierdziła siedząca naprzeciw mnie ponura matrona.

      – Niestety nie, wielmożna pani – odparłam z pokorą.

      – Jak to: nie? Przecież nazywają cię Berlandem z Ysleth! – warknęła oburzona.

      Zarumieniłam się i rzekłam:

      – Tak naprawdę urodziłem się w Ullet, szlachetna. Jednak podczas nauki w Drakkanie wolałem przedstawiać się tak, jak obecnie. Nasza piękna stolica jest znana na cały świat, a Ullet… – Nie dokończyłam zdania, tylko machnęłam dłonią, chcąc podkreślić absurdalność sytuacji.

      Ullet okazało się idealną miejscowością dla fikcyjnej przeszłości. Miasteczko było na tyle duże, by szukanie informacji o czyimś pochodzeniu stanowiło spore wyzwanie. Jednocześnie gród uchodził za tak skrajnie pozbawiony znaczenia, iż stał się tematem lokalnych żartów, podobnie jak Kozia Wólka w Gonnanie.

      – Berland z Ullet… – powiedziała z namysłem matrona, po czym zdecydowała: – To rzeczywiście mogłoby brzmieć niefortunnie.

      Następnie musiałam odpowiadać na dziesiątki innych pytań, od prawdziwego imienia począwszy, a na ulubionym poecie skończywszy. Kucharze wnosili kolejne potrawy, Kruka pobolewał kark, zaś ja stawałam się coraz bardziej zamroczona winem. Wreszcie Khalt klasnął w dłonie. Służący znieruchomieli, a goście ucichli, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Było słychać jedynie podekscytowany szept księcia Kapturnika, słynnego ze swego gadulstwa.

      – Chyba już czas, byś nas zauroczył swym talentem, młody mistrzu – rzekł z uśmiechem Kotik.

      Przełknęłam ślinę ze zdenerwowania. Z pomocą Kruka podeszłam do przygotowanego dla mnie podestu. Wzięłam od towarzysza lirę korbową i nastroiłam ją. Dotyk klawiszy instrumentu jak zwykle sprawił mi dziwną przyjemność. Wciągnęłam głęboko powietrze i zaczęłam grać.

      Śpiewałam utwór o bitwie pod Lumgunt, wychwalający męstwo i potęgę mokhrańskiej armii. Pieśń miała śliczną melodię i lubiłam ją, choć była nadmiernie patetyczna i niezupełnie zgodna z prawdą. Nie to, żeby nie było czego wychwalać w związku z rzeczonym wydarzeniem – Błotniacy naprawdę uratowali wówczas armię rojalistów. Jednak autor nie miał najmniejszego pojęcia o rzeczywistym przebiegu bitwy. Tamar parę razy namawiał mnie, bym sama opisała to słynne starcie, ale odkąd ujrzałam wojnę na własne oczy, nie potrafiłam sklecić ani jednej strofy na jej temat.

      Moje palce tańczyły po drewnianych klawiszach, a muzyka liry czarowała i oszałamiała – mnie nawet w większym stopniu niż słuchaczy. Czułam zapach stali i oliwy, odchodów i stratowanej trawy, potu i strachu. Znów słyszałam przyspieszone tętno Kotika, chrapliwy oddech galopującego wierzchowca, podzwanianie zbroi. Złota skóra Mureny lśniła w letnim słońcu, białe jak śnieg włosy opadały mi na oczy. Poczułam wstrząs, gdy mokhrańska kawaleria wjechała w szeregi wrogiej piechoty. Ktoś szepnął mi do ucha: „Skacz, durna!”, a ja posłuchałam, na wpół oszalała ze strachu. Zaś potem był dotyk dziesiątek obcych dusz, Kotik i jego śmiercionośny taniec, ból i obrzydzenie. I umieranie w krwawym błocie.

      Gdy skończyłam śpiewać, przez chwilę panowała cisza, a potem ludzie zaczęli klaskać. Skłoniłam się lekko.

      Kotik wzniósł puchar na moją cześć.

      – Twoje zdrowie, młody mistrzu! – zawołał. – Rzeczywiście jesteś pełnoprawnym Bardem. Zmusiłeś mego kuzyna do zamilknięcia, a gerda Czaika do płaczu. A myślałem, iż żadna z tych rzeczy nie jest możliwa. Prawdziwa magia…

      – Wcale nie płaczę! – obruszył się dorhiar, podciągając nosem. – Wcale nie płaczę, ty bagienny bękarcie! Po prostu się zakrztusiłem. To przez tę chędożoną paprykę, którą pchacie do co drugiej potrawy!

      Inna osoba za podobny komentarz pewnie straciłaby głowę, ale dorhiarski saper mógł sobie pozwolić na naprawdę wiele. Kotik roześmiał się tylko i mruknął:

      – Och, oczywiście, to musiała być papryka… A powiadają, że Ibrowie nie kłamią…

      – Miło mi, jeśli sprawiłem ci przyjemność, czcigodny. – Uderzyłam pięścią w lewy bark, w dorhiarskim znaku szacunku. – Jakieś życzenia, Wasza Książęca Mość? – zwróciłam się do Kotika.

      – Zagraj „Balladę o Dzierzbie”, mistrzu – powiedział władca po chwili namysłu.

      Zdrętwiałam. Doprawdy, gorzej nie mógł trafić.

      – „Balladę o Dzierzbie”? – powtórzyłam z niechęcią.

      – Czyżbyś jej nie znał, mistrzu? Czy nie śpiewają jej w Drakkanie? – zapytał niewinnie książę.

      – W Drakkanie śpiewają własną wersję, odmienną od ludzkiej. Znam obie. Którą sobie życzysz, szlachetny?

      – Ludzką, mój drogi – zdecydował Kotik. – Choć kiedyś pewnie poproszę cię o wykonanie tej drugiej. Na pewno jest znacznie ciekawsza.

      Czułam, że stąpam po bardzo cienkim lodzie. Starając się uspokoić, zaczęłam śpiewać:

 

Oto idę, w krwi skąpana, w mrok odziana, niekochana.

Oto idę, płonąc złością, gardząc życiem i litością.

Idę po spalonych błoniach, niosę ludziom śmierć w swych dłoniach.

W krwi skąpana, w mrok odziana, idę wciąż – niepokonana.

 

      I tak dwadzieścia zwrotek: o mordowaniu niemowląt, gwałceniu terrańskich książąt oraz innych, prawdziwych i urojonych, zbrodniach Civerty A’Drakken.

      Początkowo próbowałam zachować dystans, odciąć się od własnego śpiewu, od melodii rodzącej się w moich dłoniach. Lecz z każdym obrotem korby, z każdym naciśnięciem klawisza, muzyka zyskiwała nade mną władzę. Widziałam Dzierzbę, taką, jak pamiętał ją mój tato – szaloną drakkeńską księżniczkę o oczach dzikiego kota, gotową walczyć z całym światem. Piękną i okrutną niczym zimowy poranek. Czułam swąd palonego ludzkiego mięsa. Zobaczyłam Jastrzębia, skulonego w jakiejś celi, zastygłego w swym wstydzie i bólu. Drobna kobieta tańczyła wśród płomieni, a gdy odwróciła się w moją stronę, dostrzegłam przerażająco znajomy uśmiech. „Bądź wolna, Mgiełko” – wyszeptała. Na śniegu zakwitły krwawe róże. Płatki starej jabłonki spadały na porośnięty bluszczem kopiec.

      Odetchnęłam z ulgą, gdy pieśń dobiegła końca.

      Moi słuchacze byli zachwyceni. Tylko Czaik nagle zainteresował się combrem baranim, a Kruk nieśmiało dotknął mojej dłoni. Tak mi przykro, Khelu – pomyślał, przekazując mi całą swoją miłość.

      Uśmiechnęłam się i skłoniłam. Ostatecznie, to tylko głupia piosenka. Na dodatek dosyć kiepska.

      – To… To było niesamowite, mistrzu – szepnął Kotik, wyraźnie poruszony. – Jakbym widział samą Rzeźniczkę z Poorth.

      Czułam na sobie jego wzrok i zaczynałam się bać.

      – Mistrzu – powiedział wreszcie książę – wybacz, lecz w tym niezbyt kameralnym miejscu trudno należycie docenić towarzystwo równie fascynującego młodzieńca. Nieczęsto Bardowie przyjmują człowieka w swoje szeregi. To rodzi tyle pytań! Czy będziesz tak miły i spędzisz ze mną resztę wieczoru?

      Zmartwiałam. Kruk zacisnął rękę na moim ramieniu. Kotik zauważył to i dodał z przeuroczym uśmiechem:

      – Byłbym wdzięczny za rozmowę w cztery oczy.

      Czułam wściekłość Kruka. Żeby zachował spokój, musiałam niemal przejąć jego umysł. Nic nie jesteś w stanie zrobić – uświadomiłam towarzyszowi. – Zginiemy oboje, jeśli spróbujesz czegoś głupiego. Wracaj do Tamara i daj mu znać, co zaszło.

      – Możesz odejść, Korusie. Poradzę sobie bez ciebie – oznajmiłam głośno.

      – Jak każesz, panie – rzekł beznamiętnie. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak głęboko go zraniłam. Odsunął się ode mnie. Zapadła ciemność.

      Po chwili gwardzista ujął mnie za rękę i zaprowadził do komnat księcia.

 

***

 

      Strażnik zabrał mnie do książęcej sypialni i posadził na łożu. Tkwiłam tam sztywno, jak drewniana kukła, walcząc z gonitwą myśli. Zbrojnemu, na widok mojego przerażenia, zrobiło się przykro. Nie wiedział jednak, co rzec młodemu, przestraszonemu chłopcu, który pewnie nie raz słyszał o nietypowych skłonnościach władcy.

      – Spokojnie, mały, wszystko będzie dobrze – bąknął gwardzista, poklepując mnie po ramieniu. Sam nie bardzo w to wierzył.

      Stanął na baczność, gdzieś niedaleko drzwi. Czułam, że mnie obserwuje.

      Nie miałam pojęcia, co zrobić, a wypite wcześniej wino niezbyt pomagało w trzeźwej ocenie sytuacji. Może powinnam wyskoczyć przez okno, w końcu znajdowaliśmy się na parterze… Tylko co potem? Czołgać się przez kwiatowe chaszcze, mając nadzieję, że nikt mnie nie zobaczy? Wskoczyć do fontanny i udawać ozdobę ogrodową? A może przejąć tego miłego wartownika i urządzić jatkę w stylu niesławnego Ortaina? Nie… Resztki zdrowego rozsądku podpowiadały mi, iż każda próba ucieczki zakończy się bełtem wbitym w trzewia.

      Postanowiłam grzecznie czekać na rozwój sytuacji.

      Po kwadransie zaczęłam się nudzić, co zdecydowanie zmniejszyło strach. Ostatecznie, dlaczego Kotik miałby mnie zabić? Nie przyniosłoby mu to żadnej korzyści, a Błotniacy lubili zysk. Zresztą my, Ibrowie, również. To rozumowanie znacznie poprawiło mi humor. Już miałam zapytać sympatycznego gwardzistę o drogę do ubikacji, gdy do komnaty wszedł Khalt Mokhrany.

      – Możesz wyjść – zwrócił się do strażnika. – Pilnuj, aby nam nikt nie przeszkadzał.

      – Tak jest, panie! – zawołał wartownik, trzaskając obcasami. Usłyszałam skrzypienie zamykanych drzwi.

      Kotik poruszył jakiś mebel. Uznałam, że przestawia krzesło, by usiąść naprzeciw mnie.

      – Witaj raz jeszcze, młody mistrzu – powiedział, podchodząc do łoża. Poczułam, że zbliża dłonie do mojej głowy. Zmroziło mnie. Zaczął odwiązywać przesłaniającą oczy szarfę. – Chciałbym zobaczyć twoją twarz.

      Z trudem powstrzymałam się przed mruganiem, gdy ujrzałam skąpaną w blasku świec komnatę. Starałam się gapić przed siebie.

      Korzystając z własnych oczu, stwierdziłam, że Kotik właściwie nie zmienił się od naszego poprzedniego spotkania. Długie włosy, barwy dojrzałej pszenicy, Khalt splótł na drakkeńską modłę: po dwa kłoski z przodu, spięte klamrą nad rozpuszczonymi kosmykami z tyłu. Mój dziadek lubował się w podobnych fryzurach – widocznie psychopaci tak mają. Władca Błotniaków był wysoki, może nie tak wysoki jak Pies, ale mierzył sporo ponad trzy i pół kroku. Posiadał wydatne kości policzkowe i regularne rysy twarzy. Jego przenikliwe oczy, o tęczówkach barwy korzennego piwa, najczęściej spoglądały na świat z pobłażliwym dystansem. Pewnie można by go określić jako przystojnego, gdyby… Gdyby choć raz ubrał się bardziej konwencjonalnie.

      Pół biedy, gdy Khalt odgrywał swą ulubioną szopkę: chodził miękko kołysząc biodrami, wdzięczył się niczym kenmarska ladacznica, chichotał i mówił słodkim falsetem. Przy dużej dozie tolerancji, dało się dostrzec w tym jakiś specyficzny urok. Jednak teraz, gdy poruszał się z gracją polującego drapieżnika, gdy wpatrywał się we mnie z powagą i napięciem… Fiołkowe cienie na oczach, szkarłatna pomadka i powiewające wokół niego jedwabne szaty w kolorze ametystu nadawały mu iście demoniczny wygląd. Naprawdę.

      Włoski zjeżyły mi się na karku.

      Rozsiadł się naprzeciwko mnie, podparł policzek na ręce i zapytał spokojnie:

      – Kim ty właściwie jesteś, dziewczynko? Czego szukasz w moim mieście?

      W jednej chwili zmieniłam zdanie. On mnie jednak zabije – uznałam. – Zabije, jak Mateczkę kocham.

      Otwarłam szerzej oczy.

      – Co Wasza Wysokość ma na myśli? Nie jestem…

      – Kobietą? – dokończył. – Owszem, jesteś.

      – Nie je…

      – Jesteś! – przerwał, nim zdążyłam zaprotestować. – Mam rozerwać ci koszulę? A może włożyć rękę do spodni? Tego chcesz?

      Wzdrygnęłam się. Zdałam sobie sprawę, iż był gotów to zrobić. Czułam, że policzki mi płoną.

      – Wybacz, panie – powiedziałam przełykając ślinę. Dziwnie było znowu mówić własnym głosem, zamiast zniżać go do tenoru. – Mój mistrz uznał, iż tak będzie bezpieczniej. Kobieta-bard mogłaby przyciągać zbyt wiele uwagi i prowokować… niepożądane zachowania. Stąd męski strój.

      Uśmiechnął się ironicznie.

      – Niepożądane zachowania? – powtórzył, przekrzywiając z zaciekawieniem głowę. – Możliwe, choć, wybacz moją szczerość, złotko, szczytem atrakcyjności to ty nie jesteś.

      Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Albo zadusić to bezczelne stworzenie. Najlepiej najpierw go zadusić, a dopiero potem się zapaść. Zwłaszcza, że bagienna żmija najwidoczniej świetnie się bawiła moim kosztem.

      – Hmm… – zamyślił się Kotik. – A z jakiegoż to powodu twój mistrz kazał ci udawać ślepca… pani?

      – Nie udaję! – oświadczyłam oburzona. – Kto chciałby symulować coś podobnego?! Gdy miałam dwanaście lat, zachorowałam na gorączkę błotną i byłam o krok od śmierci. Przeżyłam, ale straciłam wzrok. Medycy…

      Mój rozmówca wykonał ledwie dostrzegalny ruch i coś pacnęło mnie w czoło. Na szczęście, nie uchyliłam się, a oczy przymknęłam dopiero po uderzeniu. Powstrzymałam się przed zerknięciem na to, co mnie trafiło. Poczułam odrobinę soku ściekającą mi po nosie. Winogrono. Skąd on, na ogary Mirii, wytrzasnął winogrono?! Przecież w komnacie nie było żadnych owoców! Wolałam nie myśleć, gdzie mógł je chować, biorąc pod uwagę, iż nosił półprzezroczystą kieckę. Khalt zagwizdał z podziwem.

      – Trzeba przyznać, że jesteś w tym całkiem niezła – oznajmił, po czym wstał, wziął jedną ze świec i zbliżył mi ją do twarzy. – Niestety, malutka, twoje oczka mówią, że nadal kłamiesz. Źrenice ci się zwężają od światła, niewidoma panienko.

      – Bo to ślepota korowa, ty niedouczony mądralo! – warknęłam, nim zdążyłam ugryźć się w jęzor. Pies miał jednak rację, wołając na mnie Punddurk – Pusta Główka.

      – Co? O czym ty mówisz? – zapytał Kotik, marszcząc brwi. Odsunął ode mnie świecę i nagle zamarł.

      Żeby szlag trafił te przeklęte tęczówki! Dziadek zawsze twierdził, że są jedynym naprawdę ładnym elementem mojej twarzy. Odkąd wyrosłam z niemowlęctwa, były idealnie szare i wydawało się, iż zmieniają barwę w zależności od światła, otoczenia lub nastroju. Wszystko pięknie, niestety oczy zdradzały me pochodzenie. Głównie dlatego Tamar uparł się na tę paskudną opaskę – bo jedyną znaną mi osobą o podobnej barwie oczu był mój biologiczny ojciec.

      Trwało to dosłownie kilka tonów. Książę przesunął świecę jeszcze raz przed moim nosem, przyjrzał się dokładniej rysom twarzy, dostrzegł blizny na szczycie uszu i szepnął zdziwiony:

      – Na jaja Thuuna! Jesteś bękartem Jastrzębia!

      Wtedy kompletnie spanikowałam. Przestałam logicznie myśleć.

      I skoczyłam w ciało Kotika.

Koniec

Komentarze

Tak wiem, to jest w częściach. I ma prolog. I jest niedorzecznie długie. Na dodatek ostrzegam, iż ma nie zamkniętą fabułę i przepakowanych, wszystko-majacych bohaterów. Jednak pisanie tego potwora sprawiło mi masę grafomańskiej przyjemności i mam nadzieję, że nie uznacie poświeconego mi czasu za zmarnowany.

Pozdrawiam:D

A z blokiem tekstu postaram się coś zrobić, choć edytor jest trudnym przeciwnikiem.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Ok, czytało się całkiem nieźle, ale jest trochę niejasności.

Po pierwsze przydałby się opis głównej bohaterki na samym początku. Jest kobietą, nagle dowiadujemy się, że udaje mężczyznę. Jak to możliwe? Służąca, która przynosi list, nie podejrzewa jej prawdziwej płci, chociaż widzi ją tylko w prześcieradle. Ja na przykład w samym prześcieradle w żaden sposób nie mogłabym udawać mężczyzny. Czyli nasza bohaterka ma chłopięcą sylwetkę i raczej krótkie włosy, ale tego czytelnik nie wie, musi zgadywać.

Podobnie z tym udawaniem ślepoty – też na początku nie jest do końca jasne o co chodzi.

Druga rzecz – śpiew. Nie wyobrażam sobie jak kobieta mogłaby, bez uciekania się do magii, tudzież jakichś nadprzyrodzonych talentów, tak modyfikować głos w trakcie śpiewu, żeby udawać mężczyznę (i na odwrót).

Trzecia rzecz - jest dużo nazw własnych, bohaterowie używają więcej niż jednego imienia/ksywki/pseudonimu, pojawiają się w tle jakieś postacie, o których w zasadzie nic nie wiemy (Jastrząb, Dzierzba). Trochę to wszystko za bardzo pogmatwane, za dużo naraz. Można się pogubić.

Smutna kobieta z ogórkiem.

Ogromnie dziękuję, za przeczytanie i komentarz.

Co do opisu bohaterki - niejasność na początku jest zamierzona, po to zresztą do momentu otwarcia drzwi starałam się nie precyzować płci narratora ( co w jęzku polskim jest dość uciążliwe i kończy się zamikozą i sięsianiem - ale chyba nie było tak źle, skoro nie rzuciło się w oczy). Poza tym Kotka nie zwraca zbytniej uwagi na wygląd i jest gotowa raczej poświęcić homerycki opis śniadaniu niż własnej twarzy.

Część rzeczy wyjaśni się w ciągu dalszym, ale chyba chwilowo dam sobie na wstrzymanie i wlepię całość, gdy zacznie działać nowa strona. Zdaję sobie sprawę, że wlepienie kolosa liczącego ponad 280k znaków zmniejsza szansę na uwagi czytelników w czasie umożliwiającym edycję do zera, ale skoro tym razem się nie udało, to wrzucę przynajmniej coś w miarę zamkniętego.

Aha - spojler - Kotka tylko w połowie jest "człowiekiem" ( i to raczej "człowiekiem" niż H. sapience), ma chłopięcą sylwetkę i nadnaturalne możliwości modulacji głosu, co wyjaśni się nieco póżniej.

Jeszcze raz dziękuję i pozdrawiam.

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Ten Twój kolos zapowiada się w miarę ciekawie. Dobra, poczekamy, zobaczymy...

Dziękuję, Adamie :D

”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)

Nowa Fantastyka