- Opowiadanie: władcamóch - Dar motylnika

Dar motylnika

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dar motylnika

Mietko biegał po łące i łapał motyle. Sołtys Podedrzewa odznaczał się wielkim zamiłowaniem do tego rodzaju fauny i na ścianie głównej izby swojego domu z upodobaniem wieszał kolorowe owady, umieściwszy je wcześniej w specjalnych skrzynkach z płaskim, szklanym wieczkiem. A jako że był prawdziwym pasjonatem, a przy tym zasobnym, nie szczędził pieniędzy na swoją kolekcję.

Chętnie ją powiększał, ale że był już za stary na uganianie się z siatką za insektami, powierzył to zadanie Mietkowi, bo w całej okolicy. nie było nikogo szybszego i zwinniejszego niż on.

I Mietko łapał motyle, rozmyślając przy tym nad swym losem.

Pobiegam sobie, pobiegam, robaczków nałapię i może jakiś półgrosz mi wpadnie. Odkąd stracił rodziców, imał się we wsi i okolicach różnych zajęć, byle mieć za co jedzenia kupić. Raz pasł krowy bogatego gospodarza, kiedy indziej obejście zamiótł albo wody ze studni naniósł. Drwa rąbać też próbował, ale szło mu niesporo, bo chudy był i cherlawy jakiś. To szukał sobie zajęć lżejszych, ale chociaż był pracowity i starał się ogromnie, to ludzie nie za bardzo go lubili. Powiadano, że jego matka parała się czarami i męża swego a mietkowego ojca zabiła, za co śmierć sprawiedliwa ją spotkała. Mietko wiedział, że to nieprawda, wszak widział, jak jego ojca unoszą wezbrane wody pobliskiej rzeki a matkę sam znalazł jak się powiesiła w stodole, którą potem wieśniacy spalili wraz z całym obejściem a kapłan z sąsiedniej wsi poświęcił zgliszcza, by się więcej w tym miejscu wiedźmie plugastwo nie lęgło. Okrzyknięty synem wiedźmy nie miał lekkiego żywota. Sypiał gdzie popadło i jadał też byle co. Nie raz i nie dwa zastanawiał się, czy nie zostawić tego wszystkiego i nie ruszyć w szeroki świat. Ale zaraz odpowiadał sobie: Dokąd pójdę? Czy mi się co po drodze nie stanie? Wszak zbójców po lasach i gościńcach pełno. Świat był dla Mietka zbyt szeroki.

Zamachnął się siatką na przelatującego owada. Przykuł jego uwagę niesamowitą urodą: wyglądał jak rżnięty w krysztale, lekko przezroczyste skrzydła połyskiwały tęczowo na słońcu.

Zdziwił się niezmiernie, bo gdy sięgnął do siatki by wydobyć zdobycz, zamiast motyla w jego dłoni znalazł się maleńki ludzik.

– Jestem motylnikiem – powiedział – spełnię twoje jedno życzenie, jeżeli puścisz mnie wolno.

Ha! Taka okazja nie zdarza się często. Trzeba się dobrze zastanowić czego się chce. Jednak Mietko Bardzo dobrze wiedział jakie jest jego największe marzenie.

– Chcę być królem, mieszkać w zamku i nosić złotą koronę – odparł zdecydowanie – i niech mi się wszyscy w pas kłaniają.

Ludzik podrapał się po głowie.

– Królem powiadasz? To może być trudne, ale zobaczymy co da się zrobić. To trochę potrwa, trzeba załatwić kilka spraw, więc wracaj do siebie a czekaj cierpliwie, gdy wszystko będzie gotowe znajdę cię i dam ci znać.

I zniknął.

Mietko zasępił się, sądził bowiem, że jego życzenie spełni się ot tak, od razu i nie będzie już musiał wieść życia ubogiej sieroty.

A poza tym, przyszła mu do głowy myśl, motylnik mógł przecież kłamać, byle tylko mi uciec. Może mały człowieczek zniknął na dobre razem z mietkowym życzeniem?

Z głową pełną niewesołych myśli powlókł się z powrotem. Rozmowa z motylnikiem tak go pochłonęła, że zapomniał o dalszych łowach na okazy do kolekcji sołtysa. Za tych kilka motyli, które udało mu się złapać, nie dostanie więcej jak jedną lichutką monetę a to wystarczy na kromkę chleba i kubek wody w karczmie, nie więcej.

Nie zauważył jak drogę zagrodzili mu Sroka i Lerka, dwóch okolicznych wyrostków. Nigdy jeszcze nie przepuścili okazji, by pozatruwać Mietkowi życie, ale byli wielcy i niezgrabni a on mały i szybki, toteż często wymykał się im zanim zdążyli go mocniej poturbować.

– Hola! Dokąd to? – zawołał Sroka, ukazując w złośliwym uśmiechu krzywe zęby. Swoje przezwisko wziął od upodobania do błyskotek, zwłaszcza cudzych.

– Nie możecie mi nic zrobić! – wykrzyknął Mietko, któremu wspomnienie motylnika zmąciło umysł i wyparło wszelkie inne myśli, przez co chłopak gadał głupoty, jakich nigdy nie ośmieliłby się powiedzieć swoim prześladowcom. – Bo jak już będę królem, to każę was powiesić!

– A ty mały szczurze! – wycedził Lerka składając wielkie dłonie w pięści. – Ja cię nauczę moresu ty wiedźmi pomiocie! – I rzucił się, gotów przetrzepać Mietkowi skórę.

Ale ten odwrócił się i pobiegł przed siebie długimi susami a znalazłszy odpowiednie drzewo na granicy lasu i łąki z motylami, czym prędzej wdrapał się na najwyższą gałąź. Stąd mógł bezpiecznie obserwować bezsilną wściekłość swoich oprawców, którzy mogli jedynie wygrażać mu z dołu. Jednak oprócz bezmiernej tępoty odznaczali się także podziwu godną wytrwałością, toteż dopiero o zachodzie Słońca odważył się zejść, cały zdrętwiały i obolały od siedzenia w jednej pozycji. U stóp drzewa natknął się na motylnika, który, niestety, nie przyniósł dobrych wieści.

– Z korony nic nie będzie – poinformował ludzik – król nie zgodził się jej oddać i jeszcze przegonił mnie packą na muchy. – Skrzywił się z oburzeniem na wspomnienie owej bezczelności.

Mietko zdziwił się niepomiernie. Przecież takie magiczne stworki, jak już wypowiedzieć życzenie, po prostu musiały je spełnić. Wyznawały się wszak na czarach jak mało kto a wiadomo, że czarami to wszystko można zrobić: i nieszczęście zesłać i dobrobyt przynieść. Podzielił się ze stworkiem swoimi przemyśleniami.

– To nie takie proste – westchnął motylnik – do takich czarów to ja jestem za mały.

– A taka na przykład złota rybka? – Mietko nie rezygnował. – Też mała a spełnia nie jedno życzenie a trzy!

– To zwykłe łgarstwo. Nigdy nie słyszałem o takiej cudownej rybie a znam wszystkie magiczne stworzenia: jabłonniki i brzeziniaki, co w drzewach mieszkają i piachuna, co się samotnie po traktach i gościńcach włóczy i kropidlaka, co spada razem z kroplami deszczu i ginie razem z nimi, wysuszony przez Słońce.

– Ale co mi po życzeniu, którego nie można spełnić? – Chłopak westchnął – Taki już mój pech.

– Spełnić życzenie mogę, choć nie za jednym zamachem. Powolutku i małymi kroczkami. Tu kogoś poproszę, tam za coś przysługę wyświadczę.

-To wyświadcz królowi przysługę! – zażądał naburmuszony Mietko.

– I to nie. Król Cenar w tej chwili czuje się świetnie, ma piękną królową, która jest szczęśliwa i córkę, śliczną królewnę, której też niczego nie brakuje. Ostatnio nawet wydał ją za mąż.

– A może siłą odebrać trzeba? Ramieniem i orężem?

Motylnik pokręcił głową z przyganą.

– Nie jestem zbójem, żeby się na człeków zbrojnie porywać. I radem jest z tego bardzo, bo ja czynię dobro i wszelki gwałt mnie odpycha. Musisz tedy wymyślić inne życzenie.

Chłopiec zmarszczył czoło, myśląc o co innego mógłby poprosić.

– Chcę złoto. – powiedział w końcu.

– A ile tego złota? – dopytywał się ludzik.

– Tyle, żeby kupić i zamek i koronę. I królewnę za jego pomocą mężowi odebrać. I żeby jeszcze spora kopka. – rozmarzył się Mietko.

Motylnik pokręcił maleńką główką.

– Złota nie można ot tak sobie wyczarować. Można ukraść albo zarobić. A jak już mówiłem, przemoc jest mi wstrętna a pracować magicznej istocie nie przystoi. Co innego tobie, znajdź sobie jakieś zajęcie.

– Ale po to mam życzenie żeby móc w odpoczynku i dostatku życie pędzić! – wrzasnął zrozpaczony Mietko, widząc, że fortuna zaczęła go opuszczać. A potem w płowej, rozczochranej łepetynie zaświtał mu zalążek pomysłu i chłopak podjął jeszcze jedną próbę :

– Skarb można znaleźć!

– I skarby mają swoich właścicieli, tych, co je zdobyli i zakopali, jeno los ich rzucił gdzieś daleko i być może tego złota więcej nie ujrzą. – wyjaśnił cierpliwie motylnik.

– Tedy, jeśli go więcej nie ujrzą, to za jedno, kto ten skarb znajdzie i wykopie! – Chłopak nie zamierzał odpuścić życzenia.

– Takie jest święte prawo własności, co ruszać cudzą rzecz wzbrania.

Mietko zaczął się zastanawiać, czy w ogóle coś mu przypadnie.

– Zrobimy tak – zaproponował czarodziejski ludzik – oblecę okolicę i jeśli znajdę jaką rzecz co bezpańsko leży, przyniosę ci ją niezawodnie.

Mietko wiedział, że niewiele jest takich rzeczy i zazwyczaj nie są cenne, bo takich nikt bez opieki nie zostawia. Miał tedy niemal pewność, że nagroda będzie pośledniejszego rodzaju. Wszelako nic nie mógł poradzić, maleńki ludzik objaśnił mu to nader dokładnie.

– Późno już, zda mi się wracać i kąta jakiegoś do spania poszukać – westchnął zrezygnowany – Ale jak mnie znajdziecie?

– Tym się nie frasuj, mam ja swoje sposoby. – Uspokoił go motylnik i Mietko, bardzo nierad z takiego obrotu spraw powlókł się z powrotem

Nad ranem przeczucie zawiodło motylnika w chęchy z tyłu gospody, gdzie w najlepsze pochrapywał Mietko. Chłopak po rozmowie z ludzikiem wrócił do wsi i nieomal natychmiast natknął się na sołtysa, drepczącego niecierpliwie w wyczekiwaniu na świeżutkie trofea do swojej kolekcji. Gdy usłyszał, że Mietko upuścił zdobycz w ucieczce przed dwoma łobuzami i nie przyniósł jej ze sobą, wstąpiły w niego niemal młodzieńcze siły i wyrwawszy sztachetę z najbliższego płotu jął gonić chłopaka przez całą wieś. Szczęściem chłopak był szybki i zdołał umknąć i schować się w krzakach, które z powodu lenistwa karczmarza gęsto porastały tyły gospody.

– Znalazłem! – krzyknął triumfalnie człowieczek, tuż nad uchem Mietka.

– I gdzie to macie? – wymamrotał chłopak.

– Sam nie udźwignąłem, ciężkie jest niemożliwie. Chodź ze mną.

I powiódł rozespanego chłopczynę, najpierw przez szarą wiejską drogę, powoli rozjaśnianą wschodzącym Słońcem, przez pola, potem przez łąkę, gdzie wczoraj spotkali się po raz pierwszy, przez kamienny most na rzece nieopodal aż w końcu weszli w las na drugim brzegu. Zgłębiali się weń coraz dalej i w pewnej chwili motylnik zanurkował w kępę paproci i skinął na Mietka.

– Nikt dotąd tego nie zauważył – oznajmił dumny ze znaleziska – Zobacz.

– Toć to przecie kamień – chłopak był zawiedziony. Zamiast złota i korony dostał kamień. Pomyślał, że naprawdę ma w życiu pecha.

Motylnik wręcz przeciwnie, był niewiarygodnie szczęśliwy. W końcu przecież życzenie zostało spełnione a że nie zwykł przykładać wagi do rzeczy, które cenili ludzie to każdy drobiazg był wart uwagi.

– Ale za to jaki ma kształt i jak się błyszczy. – Ludzika wręcz rozpierała radość.

Może być ładny, ale i tak to najzwyklejszy w świecie kamulec, pomyślał chłopak. Co mi po takim kamieniu, nie zamienię go przecież na strawę ani na nową koszulę na grzbiecie.

Zastanawiał się, co miałby uczynić z takim darem, wszak nie przyniesie mu on bogactwa ani korony. Chciał nawet poprosić motylnika o radę, ale ludzik przepadł skoro tylko uznał, że życzenie zostało spełnione.

Podniósł więc kamień i zdziwił się, bo ten był wcale ciężki a przy tym nie większy niż trzy kurze jaja i ruszył do wioski.

Ulokował się bezpiecznie w starej, rozpadającej się chałupie, należącej niegdyś do zielarki, pomarszczonej, ślepej babiny, po którą posyłano w razie potrzeby. Mimo, że już dawno leżała w ziemi, to jakoś nikt nie kwapił się zająć jej dziedziny. Mawiano po cichu, że uprawiała czary, ale że żyła ze wszystkimi w dobrej komitywie i często okazywała się pomocna, przeto jej dom uniknął losu jaki stał się udziałem mietkowego. Dbano tylko, by po śmierci babinki nie podchodzić za blisko płotu. Chatynka stała sobie więc na uboczu, zarośnięta i zapomniana. Mietko bał się po trosze, ale wolał nie wchodzić w drogę sołtysowi, który wciąż kręcił się po Podedrzewie zły jak użądlony byk i każdy, kto nieopatrznie wszedł mu w drogę narażał się na solidne obicie grzbietu, czy to niesforny dzieciak, czy starowinka o lasce.

Przez cały dzień nie wyściubiał nosa z kryjówki, bojąc się, że wpadnie na sołtysa. Skubnął trochę dzikich malin, które obficie porastały tyły chaty, żeby uciszyć burczenie w brzuchu i ciągle rozmyślał, co by tu zrobić z takim dziwnym darem. W końcu, kiedy Słońce zaszło na dobre, umyślił sobie że sprzeda kamień na jutrzejszym kiermaszu, na który licznie zjeżdżała się do Podedrzewa ludność z okolicznych wsi a i ktoś miastowy czasem się trafił przejazdem, bo sołectwo było to zacne i wielce zasobne, leżące akurat na kupieckim szlaku, co znacznie ułatwiało handel drewnem i innymi darami pobliskiej puszczy. A nuż trafi się jaki wielbiciel takich cudaków? I z tą myślą położył się spać.

Nazajutrz wszakże wystąpiły nieoczekiwane trudności. Kamień, nie wiedzieć czemu, rozpadł się na drobniutkie kawałeczki. Rozpadło się i mietkowe serce na widok utraconego zarobku. Przyklęknął nad zmarnowanym kapitałem i rzewnie zapłakał.

Aż wtem, doszedł go z przeciwległego kąta odgłos łamanego drewna. Podniósł głowę i zobaczył dziwaczne stworzonko, z zapałem wgryzające się w nogę starego taboretu. Mietko przyjrzał mu się bliżej i stwierdził, że to ani chybi malutki smok. Słyszał czasem opowieści o straszliwych bestiach, co jednym oddechem potrafiły spalić wioskę i były większe niż domostwo. Stwierdził, że na takie zwierzę znajdzie się więcej chętnych niż na kawałek skały, za jaki chłopak wziął smocze jajo. Zdziwił się odrobinę, że w pobliżu wioski mieszkał i składał jaja smok. Doszedł do wniosku, że musiał zostać zabity przez jakiegoś rycerza, który wszelako nie zauważył gadziego potomstwa i że musiało to być bardzo dawno temu, bo Mietko nigdy o takim śmiałku nie słyszał.

Ne wiedział jednak, że się sprawa miała zupełnie inaczej: otóż, ze trzy-cztery lata temu, pewien wędrowny rycerz, szukający sobie jakiego zajęcia, zaszedł w dzikie i odludne okolice, gdzie natknął się na przebite mieczem, jeszcze ciepłe truchło smoka. Leżąca obok pusta, pogięta zbroja i wypalona wokół ziemia, pozwalały domyślać się w jaki sposób zakończył żywot ów śmiałek co bestię ubił. Wszelako nie chcąc, by tak wspaniały uczynek popadł w zapomnienie, rycerz oddzielił mieczem nieboszczyka łeb od cielska. Namęczył się przy tym sporo, bo smok miał skórę twardszą niźli pancerz. Ale bohater miał już w głowie plan. Umyślił sobie, że trofeum zaniesie królowi a ten z wdzięczności za wybawienie jego poddanych odda mu rękę królewny i pół królestwa. A że był chciwy, to wziął jeszcze ze smoczego gniazda kilka jaj, żeby je potem sprzedać za godziwą sumkę.

Ha, myślał sobie, za łeb będę miał żonę i pół królestwa a za jedno takie jajo dość pieniędzy wezmę, by armię nająć i drugie pół zawojować. Mało to bogaczy gotowych wyłożyć fortunę na takie cudo, co to na różne choroby pomaga ? To mi się w życiu trafiło!

Jednej rzeczy nie przewidział. Nie mógł stanąć przed królem jak byle obdartus z ulicy. Miecz po poprzedniku prezentował się wspaniale, lecz tym bardziej kłuł w oczy nędzny ubiór. Dlatego w pierwszym większym mieście wyszukał najlepszych krawców i zbrojarzy a ze stajen kazał przyprowadzić najlepszego konia. Jednak ciągle wydawało mu się, że to za mało jak na wartość smoczego jaja, kazał więc dołożyć wspaniały hełm z pióropuszem, rząd i paradny kropierz. Wymienił wóz i stare kobyły, na których właściciela musiał czekać przez pięć dni (naprawdę mało kto się tamtędy zapuszczał) i ubić, bo tamten nie chciał dać wozu po dobroci, na ogromną platformę na kołach zaprzężoną w cztery okazałe rumaki i na niej kazał złożyć łeb gada. Zatrudnił jeszcze woźnicę i dwóch pachołków i ruszył czym prędzej w drogę, by jak najszybciej zawieźć swą zdobycz do zamku, zanim stoczy ją rozkład.

Żal mu było pieniędzy na zebranie większego orszaku, toteż niedługo trwała walka z szajką zbójców pod wodzą Pszczoły, których znęcił widok tylu tak licho bronionych wspaniałości. Woźnica i pachołkowie padli od razu, rycerz wszelako bronił się zaciekle, ale zrzucony z konia poległ z przebitym gardłem. Grasanci zakrzątnęli się i niebawem w chaszczach przy gościńcu leżały cztery ogołocone trupy. Zbroję zabrali, jaja zabrali i smoczy łeb też zabrali. Nie pominęli także wierzchowców ani zaprzęgu. Posprzedawali to wszystko później po miastach, gdzie zawsze znajdzie się chętny na konia, wóz i nawet na smoczy owoc, jeśli zapewnić, że cudownie leczy on różne dolegliwości.

Łeb gada wszak zachowali i sprzedali temu, kto dawał najwięcej a cena nie była niska, bo mięso zaczęło gnić i niemało wódki poszło, żeby psucie zatrzymać. W końcu łeb kupił pewien bogaty szlachcic, co o nim różne słuchy chodziły, w tym i takie, że w nieczystych praktykach się lubuje. Wszak smoczy łeb wyśmienicie nadaje się na różne plugawe wywary.

Nie wszystkie łupy zbójcy zdążyli sprzedać, nim poszła w świat wieść, że król życzy sobie, by ich trupy ozdobiły szubienice. Tedy Pszczoła kazał swoim kamratom zabrać wszystko a ukryć dobrze. Zabrali i szukali dobrego miejsca, aż padło na las w sąsiedztwie mietkowej wioski. Puszcza to była niemała i gęsta, zatem po cichu, w nocy czym prędzej ukryli łupy niewymienione jeszcze na złoto (w tym i ostatni ze smoczych produktów, na który nie znaleźli chętnego) wraz ze skrzynią mieszczącą mały, zbójecki skarbiec i czmychnęli co tchu.

Zamierzali wrócić za kilka miesięcy, gdy sprawa ucichnie. Jajo, wybornie udające kamień, położono w paprociach (smocze jaja, jak wiadomo, mają nieprzeciętnie długi termin przydatności, liczony w latach), gdzie znalazł je motylnik, resztę zaś bandyckiego dobytku zakopano opodal, ale tak przemyślnie, że pewnie leży tam po dziś dzień.

Królewna zaś wyszła za mąż, nie czekając na ślubny prezent w postaci smoczego czerepu.

 

 

 

●●●

 

 

 

Na kiermaszu jednakże nie poszło najlepiej. Ludzie co prawda przychodzili obejrzeć nowe dziwo, jednak byli dość nieufni.

– A po co mi takie stworzenie? Mało to mam już kłopotów? – pytała żona sołtysa Bratka.

– Smok? Toć to pożytku żadnego nie będzie a wykarmić ciężko – wyrzekała inna gospodyni.

– Właśnie! A jak chałupę spali? Bo ogniem jak nic pewnie pluje. – Wtrącił ktoś z tyłu.

– A pewno że pluje – odpowiedział jakiś wędrowny kupiec, który z racji tego, że niemało krajów zwiedził uważał się za niezmiernie mądrego i zawsze chętnie się odzywał, nawet niepytany – one wszystkie w sobie ogień mają.

Zdarzali się jednak i tacy, którzy patrzyli przychylniejszym okiem.

– Patrz tatku jakie ma mądre ślepka! A jak mu się ładnie błyszczą! – wołała mała Bazia do ojca, starego Roztyrka.

– Widać, że mocna to bestia, choć na razie jedną ręką można ją podnieść.

– Ależ on cudny!- zapiszczała z zachwytu Łątka, córka kołodzieja. Dziewczyna nie grzeszyła bystrością, ale za to była śliczna, więc zawsze kręciło się koło niej kilku miłostników.

– On pewnikiem z tego jaja, co je dzielny rycerz smokowi z gniazda zabrał i razem z łbem bestii chciał podarować królewnie! – zawołał jakiś włóczęga.

– Bzdury – przemówił jakiś jegomość. O jego przynależności do stanu szlacheckiego świadczyła jedynie przypięta do boku szabelka. Poza tym szlachcic – zawadiaka, bez dziedziny niczym nie różnił się od zwykłego rabusia. – tamten był ogromny a ten? Toć chyba szczury są większe!

– Przecież pewnie jeszcze urośnie!

– Poza tym, rycerza zabili zbójcy, nim do króla dotarł! I zniszczyli jaja, łeb tylko zachowali! – wtrącił się kupiec.

– Nieprawda! Ukryli! I jaja i łupieże i majątek cały!

– Nic wszelako nie powiedzieli, nawet na mękach. A teraz już za późno, bo ich suche kości dawno w ziemi leżą.

Smok przyglądał się im wszystkim z obojętnością. Był nie większy niż miesięczne kocię i cały pokryty pisklęcym puchem. Wieśniacy ciągle rozprawiali o wadach i zaletach zwierzaka, jednak Mietko miał z tego pożytku tyle, co nic. Nikt nie kwapił się do kupna dziwnej bestii.

Aż pod nogi potoczyła mu się srebrna moneta.

– Masz chłopcze, należy ci się za takie dziwo – odezwał się w tłumie jakiś mężczyzna. Po odzieniu można było w nim poznać bogatego kupca. Co było dziwne, bo Mietko zawsze myślał, że to straszne dusigrosze. - Rad byłem to zobaczyć i chętnie opowiem, co widziałem.

Mietko zastanowił się. To był wcale niegłupi pomysł. Bo tak : można sprzedać smoka i pieniądze z tego mieć niemałe, ale przecież pieniądze kiedyś się skończą. Można też pokazywać cudaka ludziom a miedziaki, srebrne grosze i złote monety będą płynęły równym strumieniem, któremu susza niegroźna.

Nadstawił więc czapki i niczym hałaśliwa przekupka, jął zachęcać do oglądania niezwykłego zwierza.

Pod koniec dnia, gdy monety, w większości pospolite miedziaki, choć gdzieniegdzie błysnęło i trochę srebra, wysypywały się już na ziemię, pomyślał, że ten motylnik sprawił mu całkiem niegłupi podarek. Będzie mógł sobie sprawić nową koszulę i buty a i podjeść suto też nie zawadzi. O karmienie smoka nie musiał się martwić, bo tamten jadł byle co.

Niemały pożytek przyniósł gad swemu opiekunowi a przecież, gdy wieść o niezwykłym stworze się rozejdzie po świecie, coraz więcej ludzi zechce go zobaczyć na własne oczy. Oczywiście nie bez zapłaty.

Postanowił, nie spędzać nocy w gospodzie, choć pieniądze miał. Kręciło się tam mnóstwo przejezdnych, często o niebudzącym zaufania wyglądzie. A nuż któryś ułapi go podczas snu i zarżnie jak zwierzę a potem ucieknie z jego cennym podarunkiem? Poza tym chciał też zaoszczędzić trochę grosza, może kupi sobie kiedy jaką chałupkę? Doszedł do wniosku, że jeśli do tej pory w chatce starej babki nie spotkało go nic złego, to raczej nie było się czego obawiać. Widocznie duch starej patrzył na niego łaskawym okiem.

Następnego dnia zwierzątko wydawało się jakby trochę większe, Mietko zaś dostrzegł na podłodze kilka lelkowych piór i przeraził się nie na żarty : gdy spał, smok musiał wylecieć kominem i urządzić sobie nocne łowy. A jeśli pewnej nocy wyleci i już nie wróci? Wziął kawałek sznura i z uwiązanym do jego końca stworzeniem znów podążył na kiermasz. Ludziom ciągle było mało i tak jak poprzedniego dnia pchali się, jeden przez drugiego, żeby znów, chociaż przez chwilę, popatrzeć na stwora. Tym razem oglądających było jeszcze więcej, jako że wieść o smoku pędem rozniosła się po okolicach.

I tak, z dnia na dzień przybywało chętnych do zobaczenia gada. Czasem byli to przypadkowi przejezdni, którzy dowiedziawszy się o miejscowej atrakcji, z miejsca chcieli ją zobaczyć, albo też wcześniej zaplanowane wyprawy amatorów niecodziennych wrażeń.

A wszyscy chętnie płacili i nie tylko monetą. W chacie piętrzyły się już stosy bogatych tkanin, różnorakie sprzęty i paradna broń ale też kawałki zgrzebnego płótna i liche sprzęty domowe, dary od tych biedniejszych, lecz na tyle jeszcze zamożnych, że mogli sobie pozwolić na obejrzenie smoka. Ludzie przynosili, co mieli a chłopak brał ochoczo, bo to zawsze był jakiś zarobek.

Mietkowi zaś zbrzydło już pomieszkiwanie w siedlisku wiedźmy i chciał jak najprędzej się stamtąd wynieść Zdałoby się postawić nową, większą chałupę pomyślał pewnego dnia Mietko, patrząc na cały ten mętlik. A choć nie umiał liczyć, to przecie widział, że ze zgromadzonych dóbr można postawić i sadybę godną sołtysa : z pobielonymi ścianami i strzechą. I z miejscem dla smoka na podwórzu, bo szkoda, żeby taki zwierz leżał tak jak teraz na zrujnowanych, pokrytych kurzem grządkach. Wszak był on jego źródłem zarobku o które należało dbać jak najlepiej a w ciągu bez mała dwóch miesięcy od wylęgu wyrósł tak, że nie mieścił się już w chacie i bez trudu rozszarpał rumaka, którego Mietko otrzymał przed trzema dniami w darze od bogatego szlachcica. Chłopak nie pojmował, jak pupil mógł urosnąć tak szybko. Toć może zwyczajnie gadziny tak mają tłumaczył sobie albo też to przez wiedźmią moc.

Raz – dwa wzięto się zatem do pracy i już pod koniec lata następnego roku Mietko mógł wraz ze smokiem wprowadzić się do nowej sadyby. W ciągu ostatnich kilku miesięcy chłopak zmienił się nie do poznania. Chodził dumnie środkiem wsi, przytył też należycie i nawet na samego sołtysa patrzył z góry. Chętnych do oglądania smoka nie ubywało, acz dochodziło czasami do niespodziewanych zdarzeń. Jak wtedy, gdy w tłumie gapiów znalazł się jakiś szalony rycerz pałający chęcią zabicia smoka. Gad w obronie własnej musiał żywcem upiec biedaka w jego własnej zbroi, co wywołało wielką radość wśród ciżby i skłoniło ją do większej hojności. Mietko zastanawiał się, czy nie wprowadzić takiego przedstawienia w charakterze stałego punktu programu,żeby ożywić publiczność, ale uznał, że codzienne plucie ogniem mogłoby zmęczyć zwierzaka. Zdecydował, że w przypadkowych ( choć niezbyt krótkich ) odstępach czasu, jeśli nie trafi się jakiś zakuty w stal obłąkaniec, smok będzie spalał jakiegoś przypadkowego obserwatora. Takie wydarzenia zawsze podnoszą zainteresowanie, bo ludzie chętnie podziwiają podobne widowiska i nie baczą na to, że im też może się co przytrafić.

Przychodzili też petenci w konkretniejszych zgoła sprawach. Jak na przykład pewien bard.

Razu jednego zjawił się w mietkowym obejściu osobnik, bard znać jakiś, bo głos miał subtelny i mowę gładką.

– Trubadurem jestem, wielmożny panie – zakomunikował – i waszego smoka rozsławić w balladzie po świecie chcę.

Mietko zmarszczył brwi i poprawił się na olbrzymim, pięknie rzeźbionym fotelu, tronie nieledwie.

– Smok przecie już sławny. Nie widzieliście tej ciżby przed chałupą? – zmarszczył brwi. – A wydaje mi się, że za skromny wasz ubiór, jak na barda, co książętom i panom przy stołach przygrywa.

Minstrel stropił się.

– Bo ja… – zaczął – bo ja początkujący jestem, ledwie nauki skończyłem i żadną pieśnią się jeszcze nie wsławiłem, to i zatrudniać mnie nikt nie chce. I tak sobie pomyślałem, że korzyść obopólna będzie : dla was, bo o stworzeniu waszym szeroko opowiem i dla mnie, bo może na pieśni się wzbogacę.

Gospodarz pomyślał chwilę.

– Ballada zawsze rzecz miła. Zapłaćcie, to i z pięć będziecie mogli ułożyć.

– Kiedy ja grosza przy duszy nie mam, mówiłem, że naukę niedawno skończyłem – załamał ręce minstrel – i po to właśnie do was zawitałem, żeby pieśń napisać, po jarmarkach śpiewać i grosz zarabiać.

– I żeś myślał, łachmyto, że się za darmo moim kosztem bogacić będziesz ? – wrzasnął Mietko i uniósł się z siedziska, mrużąc gniewnie oczy. Dotąd wszyscy interesanci, wiedzieli, że trzeba zapłacić.

– Mówiłem, że korzyść obopólna będzie… – wyjąkał bard.

– Korzyść to ja mam i bez ciebie! Wynocha! Dębień!

Rosłe chłopisko chwyciło barda za kark, powlokło ku drzwiom i wypchnęło kopniakiem na pokryte piachem i udeptane przez setki stóp podwórze. Ludzie ustawieni w długiej kolejce ryknęli śmiechem i przypatrywali się wesoło mijającemu ich z opuszczoną głową śpiewakowi.

Tak upłynęły Mietkowi dwa lata. Smok urósł już większy niż stodoła w sołtysowym obejściu i chłopak był z gada ogromnie zadowolony.

Aż pewnego dnia przywędrowała w te strony wojna. Dokładnie – przywędrowała w osobach zbłąkanych żołnierzy – maruderów, którzy nie wyhulali się należycie i łupy zdobyli mizerne, więc postanowili dokończyć zabawę we wsi, wyrzynając dla uciechy część mieszkańców i żywy inwentarz na strawę i plądrując chaty w poszukiwaniu jakiego zysku. Mieszkańcy nie bronili się, bo zbóje spadli na nich w nocy i nim się kto zdążył rozeznać, płonęła połowa wsi a ludzie uciekali w panice, nim nie dosięgło ich ostrze miecza albo bełt z kuszy.

Widząc, że źle się we wsi dzieje i wiedząc, że będzie jeszcze gorzej, bo żołnierze dopiero zaczęli się bawić, sołtys Bratek i znaczniejsi mieszkańcy, którzy zdążyli się ukryć przed żołdakami, udało się rankiem następnego dnia do sadyby Mietka.

– Kłopot mamy – wybąkał nieśmiało sołtys, przybity faktem, że w Podedrzewie jest ktoś znaczniejszy od niego.

– Jaki niby? – Mietko w niczym nie przypominał już biednej zahukanej sieroty. Miał już piętnaście lat, urósł znacznie i roztył się.

Sołtys odchrząknął. Trzeba było postępować taktownie i z rozwagą.

– Maruderzy po siole grasują. Jedną noc dopiero siedzą i już zarżnęli prawie całą trzodę, że o ludziach nie wspomnę. A teraz leżą spici w gospodzie, skąd pierwej wygonili wszystkich, oprócz oberżysty, zastawili drzwi od środka, wystawili spomiędzy siebie ludzi i powiedzieli, że jak im się kto na widoku pojawi, to zastrzelą . Jak im gorzałka z głowy uleci, to ani żywa dusza się ostanie.

– No, ja się ostanę – odparł z zadowoleniem Mietko. – Smok w końcu bestia straszliwa i nikomu nie da podejść.

– My właśnie wedle smoka – zaczął ostrożnie kowal Dzięcioł, który jako najsilniejszy człek we wsi miał niejakie poważanie

– Co z nim?

– Niech przepędzi zbójów zanim wieś do reszty wyrżną i spalą.

– Salą, nie spalą, nic mnie to nie obchodzi – Mietko ziewnął.– Nie będę się troskał jakimiś obdartusami. Uchodźcie tedy do lasu i przeczekajcie.

– Toć myślelim, że smok pomoże! A jak sioło spalą, to wy też stracicie, bo gdzie niby ludzie będą oglądać gadzinę? Na kupie śmieci? – Sołtys Bratek był podenerwowany. Od strony gospody powoli narastała wrzawa, widocznie najeźdźcy kontynuowali hulankę. Zapewne też chcieli poszukać we wsi innych uciech

– Będą oglądać w innej wsi. Mnie zajedno. – Chłopak wzruszył ramionami.

W grupie naradzano się, co jeszcze można by zrobić. W końcu wystąpił sołtys i podał Mietkowi mieszek.

Chłopak przyjrzał się zapłacie krytycznie.

– Mało – Skrzywił się.

– Dorzucimy więcej, ale potem – pośpiesznie zapewnił Bratek. – Kiedy już się z maruderami uporacie i odzyskamy dobytek. Na razie tyle udało nam się zebrać.

Gospodarz niechętnie skinął głową i niedługo potem żołdacy mieli poważny problem. Jedno uderzenie potężnego ogona wyrwało ogromną dziurę w ścianie gospody. Smok przysiadł na wszystkich czterech łapach i wsadził łeb do środka. Dwa kłapnięcia mocarnych szczęk później i spośród piętnastu zbójów przy życiu zostało ledwie trzech, z czego jeden w paszczy smoka, który miał zamiar go połknąć w całości. Tak się jednak szczęśliwie dla żołdaka złożyło, że racząc się zeszłej nocy pospołu z kompanami solidna ilością wódki, tak przesiąkł jej oparami, że gad gdy tylko poczuł na języku nieprzyjemny smak, natychmiast wypluł zdobycz.

Tu jednak jego szczęście się skończyło, bo chociaż biedak został uwolniony ze straszliwej paszczy, to jednak z taką siłą, że przeleciał łukiem w powietrzu dobre piętnaście sążni i wylądował tuż za ostrokołem, w gęstych krzakach na skraju drogi prowadzącej do wsi. Szybko doszedł do siebie, poderwał się na równe nogi i zataczając się rzucił do ucieczki. Dwaj jego towarzysze, nie oglądając się, także oddalali się szybko, korzystając z tego, że gad poświęcił swoją uwagę komu innemu.

Odtąd Mietko miał jeszcze większe poważanie u wiejskiego społeczeństwa. Toteż nikt nie protestował, kiedy wziął sobie córkę kołodzieja, chociaż panna niecierpliwie wyczekiwała ślubu z kimś innym.

Nikt też nie powiedział słowa, gdy po pewnym czasie dziewczyna przestała dawać jakiekolwiek znaki życia.

Zresztą dostrzeżono w tym niejaki pożytek. Mężowie i ojcowie na wyścigi oddawali Mietkowi swe krnąbrne małżonki i zbyt swawolne córki. Jeśli któraś wracała, to zmieniona nie poznania : cicha i posłuszna.

 

●●●

 

 

 

Ale sława mietkowego smoka dotarła też tam, gdzie czaiły się kłopoty.

Gdy poborca podatkowy został wpuszczony do siedziby Mietka i stanął przed obliczem gospodarza, ten myśląc, że ma do czynienia z kolejnym petentem, rzucił tylko krótko:

– Czego?

Chciał wypaść groźnie i poważnie, ale poborca podatkowy nie był wystraszonym wieśniakiem i dla niego chłopak był tylko rozkapryszonym smarkaczem.

Dlatego też niespeszony i dumnie wyprostowany, odrzekł:

– Podatek ściągnąć przybyłem, szanowny panie. Od smoka i od dochodów, jakie z niego ciągniecie.

Mietkiem aż zatrzęsło na podobną bezczelność.

– Wara mi od smoka! I od moich pieniędzy też! Zaraza na ciebie! Kto cię tu przysłał, zaraz się wybiorę do niego, coby smoczego ognia posmakował!- ryknął Mietko, aż ściany zadrżały.

– Nie chcecie po dobroci, to siłą ściągniemy należność. Konfiskata majątku będzie. A przysyła mnie nie kto inny jak sam dobry i szlachetny król Cenar.– Padła odpowiedź.

Poborca użył co prawda słów za trudnych dla Mietka, ale butny ton urzędnika rozeźlił chłopaka.

– Oż ty! Królem mnie tu będzie straszyć? Furda król! Co to dla mnie odebrać mu koronę? Powtórz mu to cholero, jak przed nim staniesz– wysyczał czerwony na twarzy właściciel smoka.

– A za obrazę majestatu – stryczek. Ale to już nie moja kompetencja.

– Dębień! – wrzasnął na wykidajłę Mietko. – Wyrzuć to cholerstwo za drzwi i obij, ale tak, żeby mi tu więcej nie wracał!

Na to poborca klasnął w dłonie i w mig stanęło przy nim czterech rycerzy, zakutych w stal od stóp do głów.

Mietko po raz pierwszy długiego czasu poczuł się trochę niepewnie.

– Ochrona, sami rozumiecie – powiedział niewzruszony urzędnik – czasy mamy niespokojne. Wielu rzezimieszków gotowych poturbować człowieka dla zysku.. A i wieśniacy nie darzą mej profesji szczególnym szacunkiem. To potrzeba argumentów. Zechciejcie panowie. – Tu zwrócił się do rycerzy.

Mietko siedział z zaciśniętymi ustami. Poborca tymczasem dalej mówił do rycerzy.

– Konfiskata mienia, standardowa procedura. – Po czym wyszedł wraz z obstawą, ale zaraz wrócił ponownie. Tym razem towarzyszyło mu dwóch rycerzy i grupa pomocników – potężne chłopy w kubrakach z herbem króla na piersi.

Gdy pomocnicy utworzyli sznur i zaczęli podawać sobie z rąk do rąk kolejne przedmioty, Mietkowi zaświtała mu myśl. Odezwał się przymilnie:

– A może byście, panie, zobaczyli wpierw smoka? Piękne to zwierzę, może być użyteczne. A nuż dla króla wystarczy?

Poborca pomyślał chwilę i skinął głową. Wyszli przed dom wokół którego stało w odstępach kręgiem dwunastu rycerzy i broniło dostępu gapiom. Teoretycznie, bo praktycznie wieśniacy rozbiegli się po lesie, gdy tylko usłyszeli kto zajeżdża do wioski i po co. Poborca był plaga samą w sobie a jeśli chciał ściągnąć podatek od smoka, to kto wie jak zareaguje gadzina gdy ją będą mierzyć i do pyska zaglądać.

Tylko Mietka nikt nie powiadomił a chłopak był zbyt pewny siebie i nie zamierzał się kryć. Gdy urzędnik i towarzyszący mu dwaj rycerze weszli za nim do zagrody smoka, chłopak krzyknął ile sił:

– Bierz ich!

Rycerze natychmiast wysunęli się do przodu. Ale nim zdążyli machnąć mieczami, już byli w pysku smoka. Gad podrzucił zdobycz w powietrze i połknął na raz, bez przeżuwania. Zaraz jednak zaczęło się z nim dziać coś dziwnego: wybałuszył ślepia, pochylił łeb i zakaszlał gwałtownie. Po chwili, charcząc zwalił się na ziemię i wierzgnął. Raz, drugi i trzeci a potem znieruchomiał.

– Zdechł. – Nie dowierzał Mietko. – Co wyście mu zrobili?

– Trzeba było go na mnie nie szczuć – odparł poborca. – Oj, narobiłeś sobie kłopotów chłopcze. – Przeszedł na „ty” bez zbędnych ceregieli.

– Ale jak? Jak? – Chłopak był bliski płaczu.

Nagle łeb gada poruczył się. Najpierw nieznacznie, potem coraz gwałtowniej. W końcu, w szyi pojawiła się dziura i wygramolili się stamtąd uwalani posoką rycerze.

– Ano – powiedział jeden z nich – jak chciał nas połknąć, to myśmy mu w gardle niby ość stanęli. Mieczami z jednej, nogami z drugiej strony się zaparłszy. I udusiliśmy potwora!

Poborca uśmiechnął się nieprzyjemnie.

– Myślałeś, że da mi radę byle wyrośnięty gad? – zakpił. – Ale król z pewnością znajdzie dla niego jakieś zastosowanie.

O tym, że wypchana głowa smoka przyozdobiła salę tronową w królewskim zamku, Mietko już się nie dowiedział, bo od dwóch dni wisiał na szubienicy.

Koniec

Komentarze

Moje pierwsze opowiadanie. Przepraszam za źle zedytowany tekst, ale nie potrafię przkonać do współpracy edytora tekstu na tej zacnej stronie :) 

     Jak na pierwsze opowiadanie, to nieźle. Przecinki...

władco, miałeś kilka dobrych pomysłów: trudności ze spełnieniem życzenia, a potem ze spieniężeniem smoka, podatek od wzbogacenia się - samo życie.

 

Wykonanie jest trochę gorsze. Zaliczyłeś kilka ewidentnych błędów (w tym jeden w pierwszym słowie opowiadania i inne literówki, poza tym spacja przed dwukropkiem), a opłata za kubek wody, której można sobie samemu nabrać ze strumienia trochę mnie zdziwiła. Cała długaśna dygresja wyjaśniająca skąd wzięło się w krzakach jajo wytrąca z rytmu czytania. Ogólnie: przydałaby się większa dyscyplina pisarska. Opowiadanie by się skróciło i zyskało na klarowności. A wycięte wątki można wykorzystać w innym tekście. Pozdrawiam:)

Dziękuję za uwagi :)

Z przecinkami zawsze miałam problemy ale pracuję nad tym. Choć, jak widać, jeszcze sporo pracy przede mną.

Jeśli chodzi o literówkę w imieniu, to taki właśnie zamierzałam nadać bohaterowi :) Ale to może nie był najlepszy pomysł...

Teraz zauważyłam. Nie, to imę nie miało tak brzmieć :)

Fiskus zawsze górą.  :-)  

Przeczytałem bez grymaszenia, czyli podobało mi się --- z wyjątkiem, oczywiście, pomyłek różnego rodzaju. Pospiech? Szczerze odradzam pisanie na tempo... Aha --- za tintinem powtórzę, że o smoczym jaju można, nawet trzeba było o wiele krócej.

Pilnowałam się, ale pomyłek się nie ustrzegłam. Następnym razem się poprawię, obiecuję ;)

Ciekawe opowiadanie. Z reguły debiuty czyta mi się ciężko, ale tu historia była na tyle ciekawa, że przeszedłem przez lekturę bez większych zgrzytów. Nie satysfakcjonuje mnie tylko zakończenie, choć mnie generalnie zakończenia nie satysfakcjonują. 

Nowa Fantastyka