- Opowiadanie: vitomysl - Patrząc na śmierć

Patrząc na śmierć

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Patrząc na śmierć

Wielkie skalne góry przepływały obok nas. Oni nie zwracali na to uwagi. On, wsparty na swoim długim kosturze, na końcu którego dyndała powoli latarnia, patrzył zafascynowany. Obserwował dryfujący wyspy, rozrzucone na tych niewielkich górach małe wioski, oraz ich mieszkańców krzątających się miedzy chatami ustawionymi na wykutych w skałach dryfujących gór półkach, lub na ich krawędziach i stokach. W miejscu zetknięcia z lodowatą wodą łowili ryby. Coś wspaniałego. W żadnym innym miejscu świata nie można było ujrzeć nic podobnego. Mimo to ludzie częstokroć nie widzieli w Dryfującym Kraju nic nadzwyczajnego. Większość o wiele bardziej pociągały Wędrujące Miasta i ich tajemnice. Jednak Elva’th był przytłoczony pięknem tego dzikiego kraiku. I samą jego ideą. Wszak były to dziesiątki płynących gór połączonych ze sobą łańcuchami i grubymi linami. Na niektórych były wzniesione ogromne konstrukcje z żagli. Ponad to wokół całego tego kompleksu płynęły łodzie, a nawet i większe, choć prymitywne, statki przywiązane linami do niektórych gór. I tak powstał kraj złożony z kilkudziesięciu wiosek, rozrzuconych na kilkudziesięciu dryfujących wyspach. Na niektórych były tylko żagle, na niektórych po kilka wiosek nawet. I wszędzie tylko zimne skały, lód i śnieg. Coś pięknego.

Właściwie nikt nie miał pojęcia dlaczego to skały pływały po powierzchni wody. Co sprawiło, że nie wyrastały z dna jak inne wyspy, nie stały w miejscu i wreszcie– czemu te ogromne skały nie tonęły. W bibliotekach Wędrującego Miasta Asma’reth-aelverth natknąłem się na księgę traktującą o Dryfującym Kraju. Mędrcy, czy mędrzec, który spisał tą księgę snuł tam teorię, że jest to wynik eksperymentu z wykorzystaniem ogromnych ilości energii magicznych, co spowodowało taką anomalię. Sami mieszkańcy tego kraju wierzyli, iż oni i ich małe państwo są dziećmi Alverbith, zaś ich przemieszczająca się dziedzina jest darem Władcy Gór Oddmera dla ich Pani. Zdecydowanie bardziej przekonuje mnie ich teoria. Jest w niej piękno, a nie tylko chłód naukowej teorii.

Spojrzałem na Elva’tha. Jego twarz wyrażała najwyższy zachwyt. Nie chciałem przerywać mu tego ogromnego misterium podziwu. Stałem więc spokojnie i czekałem, aż mędrzec myślami wróci do tego co wokół niego i do naszej sprawy. Przede wszystkim czekałem, aż wróci do tego po co właściwie znaleźliśmy się wszyscy w Dryfującym Kraju. Wreszcie, mój skierowany na niego wzrok spotkał się z jego ciemnym głębokim spojrzeniem. Zrozumiał o czym myślę, skinął głową.

Elva’th to nie jest imię tego przerażającego, ale i fascynującego człowieka. Nikt właściwie nie wie jak go nazywać. To Hantrydzi przezwali go tym imieniem, co oznacza dla nich tyle co „Wielki Mędrzec”. Ja jednak pochodzę z Elmetów– my zwiemy go Mistrzem Słów. W lasach słyszałem jeszcze inne imię– Wetyn Semomyr– Wielki Mistrz Wiedzy. Zwę go jego hantrydzkim imieniem, bo podczas naszej podróży tej formy używaliśmy najczęściej. Zwyczajnie się przyzwyczaiłem.

Podszedł więc mędrzec w moją stronę. Wciąż uparcie patrzył mi w oczy. Gdyby nie fakt, że od niemal pół roku podróżuję z nim najpewniej nie zniósł bym tego przerażającego spojrzenia. Czaiło się w nim szaleństwo na równi z wiedzą. Ogrom szaleństwa i ogrom mądrości. Wiedziałem, że czas. Czas spotkać się z władcą Dryfującego Kraju. Ten mały lud, odłam szczepu Elmetów, posiadał swego króla. Ale nie był on zwykłym człowiekiem. Był magiem, ale równie niezwykłym. My, Elmetowie, nie przeżywamy więcej niźli sto dwadzieścia, sto trzydzieści lat, on jednak znany był z wydarzeń, które rozegrały się przeszło dwieście lat temu. A wciąż żył i wciąż nieprzerwanie panował. Walczył też u boku, a potem przeciwko Królowi Duchów. Rozmawiał z Mglistą Królową. Ona już wtedy dawno nie żyła, jednak to były inne czasy, lepsze słońce opromieniało Nathrię i inne ziemie świata. Wtedy ona jeszcze potrafiła i chciała przemawiać do śmiertelnych.

Naszym celem jest poznanie prawdy o Królu Duchów. Ta makabryczna istota staje się coraz większym zagrożeniem dla życia i wolności. Nie wiadomo do czego może doprowadzić jego szaleństwo i jakie pragnienia i cele mogą się w nim jeszcze zrodzić. Na całe szczęście mało kto poza Zakonem miał o tym pojęcie. W tym wąskim gronie był oczywiście Elva’th. Ale akurat przed nim nie ma sensu ukrywać czegokolwiek. On zawsze dowie się tego, czego chce.

Króla Duchów osobiście znał władca Dryfującego Kraju– Ossmeron. Właśnie idziemy na spotkanie z nim. My dwaj, reszta drużyny, czyli nasza straż, zostaje tutaj.

-Chodźmy, Mistrzu– rzekłem spokojnie, choć byłem mocno zestresowany. Wszak szliśmy rozmawiać z człowiekiem, który osobiście poznał Króla Duchów– największe zagrożenie dla Starego Porządku od tysiąca lat. Ręce mi się trochę trzęsły. Zobaczyłem tylko lekkie skinienie głową. Elva’th nigdy się nie odzywał, jeśli nie musiał.

 

***

Stanęliśmy w wielkiej sali długiej chaty na płaskim szczycie środkowej góry płynącego kompleksu. Staliśmy nieopodal drzwi. Przed nami biegł szpaler drewnianych kolumn pomiędzy którymi rozstawieni byli strażnicy przyodziani w kolczugi i uzbrojeni w miecze i włócznie. Na samym końcu sali, na kamiennym podwyższeniu stał stron, na którym siedział człowiek w luźnych szatach. Niewysoki, jak to Elemta, zielonkawa skóra współgrała z błękitną barwą ubioru. Miał długie włosy i równie długą brodę. Skłoniłem się. Zwróciłem uwagę, że tylko ja. Jedną z nielicznych rzeczy, jakie wiedziałem o Mistrzu Wiedzy było to, że on nie musiał kłaniać się żadnemu królowi świata. Ruszyliśmy spokojnie w stronę tronu. Szczerze mówiąc liczyłem, że to Elva’th będzie mówił.

Gdy dotarliśmy do podstawy tronu skłoniłem się jeszcze raz, zaś Ossmeron spojrzał na nas i lekko się uśmiechnął. Nie wiem tylko czy ten uśmiech był życzliwy, czy ironiczny.

-Witaj, starcze– usłyszałem z boku. Elva’th nie tylko nie musiał się kłaniać. Zaskoczył mnie jednak tymi słowami w stosunku do władcy.

-Witaj, głupcze– odparł na to król i serdecznie się roześmiał. Musieli się znać. Mistrz nic o tym nie wspomniał. Ale to do niego dość podobne.

-Zdrowie dopisuje? Twoje jarmarczne sztuczki jeszcze trzymają cię tego świata?– rzekł mędrzec i przystąpił bezceremonialnie do tronu. Każdego innego zatrzymałaby straż. Jego jednak nikt nie zatrzymał.

-A dopisuje. Jednak wiem po co przyszliście. I myślę, że cała sprawa krwi mi napsuje – odparł władca Dryfującego Kraju.

-Też tak uważam. Opowiedz nam o Królu Duchów – wypalił Elva’th bez ogródek.

-Eh… ten człowiek…– stary król wstał z tronu. Założył ręce za plecy i zszedł z podwyższenia. Ruszył w stronę wyjścia, zaś my za nim.

-Ten człowiek– kontynuował– był jednym z najwspanialszych ludzi jakich nosiła ziemia. Prawy, mądry, miał swoje zasady. Jednak wojna z Hamatrydami go zniszczyła. A dokładnie okres jego niewoli u nich – wyszliśmy za nim na płaski, kuty w skale dziedziniec przed salą tronową.

-Mówisz więc, że był w hamatrydzkiej niewoli? Nigdzie słowa o tym nie ma, żadne źródła o tym nie wspominają – zdziwił się Elva’th. To było zdziwienie w jego granicach. Zupełny szok– czyli lekkie uniesieni brwi.

-Nie wspomina się, bo on po uwolnieniu dopilnował, by się nie wspominało. Wymazał każdą wzmiankę o tym zajściu, wymordował wszystkich, którzy się dowiedzieli, a mogli dać o tym świadectwo. Widziałem już wtedy, że coś jest z nim nie tak. Ale potem było o wiele gorzej.

-Domyślasz się może co go spotkało w cesarskich lochach?– wyszło ze mnie samo. Nagle zaskoczony usłyszałem swój głos. Byłem tak przejęty opowieścią Ossmerona, że zapomniałem o stresie.

Król spojrzał na mnie z uniesioną jedną brwią. Znów nie mogłem odszyfrować jego twarzy – jest wściekły, zdziwiony, zadowolony? W końcu odwrócił się, podszedł na skraj urwiska i oparł się o drewnianą barierkę. Spojrzał w dal, ponad płynącymi obok górami na otwarte, błękitne morze, skąpane w krwawym blasku zachodzącego słońca.

– Zupełnie się nie domyślam. Umysły Hamatrydów są inne niż nasze, Elmetów. Zresztą każdy lud ma inny umysł. Dla nas Lud Wojny może wydawać się bandą szaleńców opętanych wizją zagłady, tak samo my dla nich możemy wydać się śliniącymi się idiotami zafascynowanymi faktem, że woda faluje. Tutaj potrzeba zrozumienia każdego z każdym. Na przeszkodzie stoi tylko fakt, że Hamatrydzi są dziećmi Chathrona. Oni mają nienawiść zapisaną w duszach.

– A więc opowiedz nam co takiego się wydarzyło, że zrozumiałeś ogrom szaleństwa Króla Duchów.– tym razem z pełnym trzeźwej oceny pytaniem wyszedł Mistrz.

– Mordował, jednak ja usprawiedliwiałem to ciężkimi przeżyciami, faktem, że chciał ukryć swoją hańbę dostania się w niewolę. Zaczął mówić inaczej, zachowywać się inaczej, jednak ja na wszystko wciąż znajdowałem dobre wyjaśnienie, usprawiedliwiałem go sam przed sobą…– w tym momencie dostrzegłem, że słońce odbija się nie tylko w morzu, ale i we łzach, które spływały po twarzy króla. Zamilkł na chwilę i podjął przerwany wątek– Byłem jego przyjacielem, a on moim. Był mi drogi jak brat… Jak BRAT! Rozumiecie?!- Ossmeron uderzył w poręcz i gwałtownie odwrócił się w naszą stronę. Mimo tonu nie dostrzegłem gniewu na jego twarzy. Dostrzegłem tylko wielki, wszechogarniający smutek. Potem odwrócił się, znów ciężko oparł, spuścił głowę i mówił dalej– Ale on się wciąż zmieniał… w końcu i ja nie widziałem już nadziei. Kiedyś po bitwie brał jeńców, potem ich sprzedawał rodakom, czasem nawet uwalniał. Odkąd wydostał się z niewoli zbierał wszystkich jeńców po bitwie i mordował. Dla samego faktu mordowania, nic na tym nigdy nie zyskał. Potem było jeszcze gorzej… Bawił się nimi, jak kot bawi się swoją ofiarą. Tylko, że on tych ofiar miał dziesiątki, setki. Wypruwał im wnętrzności i żywcem przywiązywał do pali, na które nabici byli ich bracia. Kazał im pożerać się nawzajem. Robił też gorsze rzeczy, których nawet mój umysł nie chciał zapamiętać, choć to widziałem… Ale najgorsze było…– i wtedy właśnie wielki król Dryfującego Kraju, potężny mag, uważany w legendach za nieśmiertelnego rozpłakał się i padł na kolana. Płakał jak dziecko, szloch wstrząsał całym jego ciałem. Oświetleni słońcem– dwie czarne sylwetki. Klęczący król i stojący nad nim obdarty, brodaty starzec. Elva’th spojrzał na mnie surowo, zrozumiałem, że mam odejść. Zostawiłem ich więc samych.

Ruszyłem w dół, do miasteczka. Właściwie było to kilka domów bezpośrednio w miejscu gdzie zbocze góry wpadało do morza. Była tam mała izba zwana przez tutejszych dumnie karczmą. Postanowiłem zajść.

Wciąż nie mogłem pozbyć się w umysły tego widoku. Płaczący król na kolanach. I to płaczący nad utratą przyjaciela, który gdzieś na świecie staje się właśnie największym złem jakie widział świat. Mój umysł poddał się, byłem przytłoczony i załamany. Nie własną tragedią. Wizją wciąż tlącej się braterskiej miłości. Braterskiej miłości do istoty, która już nie potrafi kochać. Do czegoś, co stało się czystą nienawiścią i szaleństwem. Władca nienawidzący życia, król, którego poddanymi są tylko upiory i duchy, potępieńcy. Ale on wykroczył poza granice potępienia. Bogowie nie mogą go przekląć bo on pnie się do ich świata. Niebawem stanie pomiędzy nimi. Doskonale wiedziałem po co. Tylko i wyłącznie po to, aby napluć im w twarz. Są już ludzie, którzy go wyznają jako boga. Są ludzie, którzy go czczą. Są nawet jego świątynie. W Asma’reth-aelverth słyszałem nawet, że pojawił się prorok z księgą, którą podobno podyktował mu sam Król. A przed chwilą słuchałem człowieka, który się z tym czymś przyjaźnił, który to coś traktował jak brata. Z królem, który płakał nad tragedią tej istoty. Dopiero teraz zacząłem myśleć nad tym jak Król Duchów musi cierpieć. Wcześniej go nienawidziłem. Teraz w jakiś sposób zrobiło mi się go żal. Żałowałem koszmaru, który go do tego doprowadził. Choć teraz sam sobie zgotował jeszcze gorszy koszmar. Jeszcze może nie był tego świadom, może nie docierało to do niego. Nie wiem. Jego chory umysł podążał innymi ścieżkami. Zupełni innymi. Nie mogłem go pojąć.

 

***

Obudziło mnie uderzenie w tył głowy. Przytłoczony horrorem, który poznawałem coraz głębiej zatopiłem swoje żale w alkoholu. W głowie rozgorzała mi mieniąca się bólem gwiazda, wnętrzności jakby chciały wyrwać mi się przez usta. Uniosłem pełne cierpienia spojrzenie. Byłem nawet wdzięczny za to, co trunek zrobił z moim organizmem. Problemy pozostały na dalszym planie. Nie byłem w stanie o nich myśleć.

Ujrzałem ponad sobą Wielkiego Mistrza. Uderzyła mnie ilość emocji na jego twarzy. Choć dla przeciętnego człowieka zdało by się to zwykłą, lekką irytacją, w przypadku tej istoty, jaką był Elva’th świadczyło to o ogromnej wściekłości… a może smutku? Nie wiem… Wetyn Semomyr nie jest zwykłym człowiekiem, nie był nim i nie będzie– nigdy go nie zrozumiem. Nikt z ludzi go nie zrozumie.

-Czas nam stąd odejść.– rzekł Elva’th mierząc mnie wzrokiem.– I to jak najszybciej.

-Mistrzu, co się stało? – ledwo udało mi się wydobyć z siebie głos.

-Nie pytaj. Na wszystkie pytania odpowiem, kiedy będziemy stąd odchodzić.

-Tak jest… – odrzekłem niezbyt zachwycony jego odpowiedzią. Ale doskonale wiedziałem, że nie ma po co próbować go przekonać. Uznał, że tak będzie lepiej, więc wszelkie próby i tak nie miały sensu.

Podniosłem się. Ciało ciążyło mi niesamowicie. Kiedy stanąłem na nogach poczułem tysiąckroć bardziej ból głowy. Kiedy tylko udało mi się złapać jakąś równowagę Wetyn Semomyr odwrócił się i ruszył przed siebie. Poszedłem za nim nie mając pojęcia gdzie i po co idzie. Był bardzo wczesny ranek. Słońce dopiero dawało znać, że zamierza podnieść się zza horyzontu. Minęliśmy niewielu ludzi, ale każdemu uważnie się przyjrzałem. Nie było po nich widać niczego, co wyjaśniłoby mi choć trochę dlaczego tak nagle musimy odejść z Dryfującego Kraju. Kiedy szliśmy widziałem jak między górami, w wodach morza zaczyna się ruch. Wcześniej spokojne wody teraz co chwilę były wzburzane grzbietami wielkich ryb, morskich węży, albo atnirów. To nie było normalne. Spojrzałem na wschód. Światło słońca zabarwiło niebo kolorem pomarańczowym. Ale barwa ta była jakby wymieszana z krwią. Wiły się w niej cienkie włókna krwawej czerwieni.

Dotarliśmy w końcu do góry najbardziej wysuniętej na południe, w stronę stałego lądu. Na samym brzegu wyciosanego w skale podestu Elva’th zatrzymał się. Stanąłem zaraz za nim. Wielki Mistrz nie odwrócił się do mnie jak oczekiwałem. Nie wyjaśnił jak wydostaniemy się z Dryfującego Kraju, ani jak dotrzemy na ląd. Uniósł ręce, w jednej trzymał swój kostur. Obserwowałem w milczeniu. W tak krótkim czasie spadło na mnie tyle dziwnych wydarzeń, tyle emocji, że zupełnie nie wiedziałem co myśleć i robić. Pozostało mi tylko obserwować.

Woda przy brzegu wzburzyła się nienaturalnie. Poczęła jakby bulgotać i wirować jednocześnie. Wielki Mistrz szeptał jakieś niezrozumiałe dla mnie słowa. Po chwili z wody wynurzyła się łódź rybacka. A raczej wrak łodzi. Zniszczony, przegniły. Nie miał żadnego prawa unosić się na powierzchni. Jednak gdy już zupełnie na nią wypłynął woda nie wlewała się przez dziury w kadłubie. Zachowywał się jak zupełnie nowa łódź, mimo, że był zupełnie zniszczony. Podpłynął sam do krawędzi podestu, tak, że mogliśmy spokojnie wskoczyć na pokład. Jednak nie byłem pewien czy to dobry pomysł. Deski pokładu były tak przegniłe, że wyglądały, jakby miały rozpaść się pod ciężarem człowieka. Elva’th opuścił ręce. Obserwował przez chwilę pływający wrak. Podszedł do krawędzi i wskoczył spokojnie na pokład. Zrozumiałem, że ja też mam to zrobić. Zacisnąłem więc zęby, podszedłem do krawędzi i skoczyłem. Deski wytrzymały. Moim organizmem wstrząsnęła burza. Dołożyły się do tego fale wprawiające łódź w ruch. Nachyliłem się gwałtownie nad burtą i zacząłem wymiotować. Po dłuższej chwili usiadłem na pokładzie i opuściłem głowę. Nasz „okręt” już zaczął oddalać się od Dryfującego Kraju w stronę lądu na którym rozciągało się Imperium. Podniosłem oczy i spojrzałem na Mistrza. Spoglądał gdzieś w przestrzeń poza burtą. Nagle uderzyła mnie myśl o atnirach. Te bestie są strasznie niebezpieczne. Żyją w rzekach, a na morze wypływają tylko w okresie lęgowym, który zdecydowanie teraz nie trwał. A jednak widziałem je pływające między górami. Zastanawiałem się czy spytać o to Mistrza, czy zacząć od tego czemu musieliśmy tak nagle odejść. Wyprzedził mnie jednak.

-Nie martw się atnirami. To niebezpieczne stworzenia, jednak teraz są zajęte czymś zupełnie innym niż dwie małe istoty na wraku łodzi.

-Czym takim są zajęte?

-Nie twoja to rzecz. Ani moja. Ludzie mają teraz swoje problemy, zwierzęta zaś swoje. Zostawmy je ich sprawom. –odparł i zrozumiałem, że nie mam po co drążyć tego tematu. Ale w przyszłości spróbuję się czegoś więcej dowiedzieć.

-Mistrzu, czemu musieliśmy tak szybko uciekać z Dryfującego Kraju?

-Bo zabiłem ich władcę. – odparł zupełnie bez emocji. To krótkie zdanie uderzyło mnie jak młot.

-Jak to?! – po dłuższej chwili udało mi się wydobyć z siebie pytanie.

-Nieświadomie pozwolił Królowi Duchów na powolne pożeranie jego duszy. Mógł albo umrzeć teraz, albo żyć i za niecały rok stać się cieniem. Nie potrzeba nam jeszcze jednego potężnego przeciwnika na usługach Króla Ducha. Postanowiłem zabezpieczyć nas na przyszłość i uśmiercić go, póki jeszcze mógł spokojnie umrzeć.

Głowa mi opadła. Świat, który znałem, w którym się wychowałem i dorastałem na moich oczach upadał. Coraz więcej się zmieniało, coraz więcej niszczało i plugawiło się z dnia na dzień. Nadchodziła wojna, największa wojna świata. Istna rzeź życia. Czemu przyszło mi żyć w Czasach Upadku? Ileż bym oddał, by urodzić się dwieście, trzysta lat temu i nie patrzeć na śmierć. Ale urodziłem się teraz. I muszę obserwować triumfalny pochód śmierci. Jej najlepsze dni właśnie się zaczynają. Już pewnie cieknie jej ślina, już ostrzy broń i ściera rdzę. Już czuje metaliczny zapach krwi.

Opuściłem głowę i po twarzy popłynęły mi łzy.

Koniec

Komentarze

Część, w której nie ma dialogów -- tę z samego początku -- czyta się nawet przyjemnie. Jest tam kilka literówek i powtórzeń, ale są to ilości do zniesienia.

Całą chęć czytania straciłem, kiedy pojawiły się dialogi. Są źle zapisane, a dodatkowo wydają mi się mdłe i sztuczne.

Masz trochę dobrych pomysłów, trochę kiczowatych. Niespójnie zapisujesz myśli. Poruszasz tematy i powracasz do nich w najmniej odpowiednim momemncie. Rozwijasz proste myśli, tworząc masło maślane. Jakbyś trochę wyrzucił niepotrzebnych zdań zrobiłoby się przyjemnie i przejrzyście :) Używaj trochę więcej akapitów.
Stanęliśmy w wielkiej sali długiej chaty na płaskim szczycie środkowej góry płynącego kompleksu. - pamiętam, jak dostałem kiedyś radę, że nie wszystko musi być jakieś. I tu świetnie się sprawdza. Nadmierne podawanie szczegółów psuje czytelnikowi przyjemność czytania. 
Poćwicz z dialogami. To badzo ważna część opowiedania. A u Ciebie techniczna strona bardzo kuleje. I w sumie nie tylko techniczna. Czytaj swoje opowiadania na głos. To pomaga. Wyłapiesz większość fałszywych nut. O ile będziesz wobec swoich tekstów dość krytyczny. 
Masz spory potencjał. Widać, że dopiero zaczynasz. Jeśli podciągniesz się technicznie to powinieneś zaskoczyć na właściwe tory. 

Dzięki wielkie za komentarze :) Tym bardziej, że wbrew pozorom są bardzo przychylne, a co ważniejsze - pomocne. Powiem tak - to jest bardzo stare opowiadanie. Po jego napisaniu zupełnie zarzuciłem tą dziedzinę, zaś niedawno do niej wróciłem. Sam wyłąpałem kilka błędów, które popełniałem nieświadomie (wspominacie o nich), pokazaliście mi też kilka, których sam nie zauważyłem. Pocieszę was (mam nadzieję) tym, że technicznie mocno się doszkoliłem zanim wróciłem do pisania. Teraz siedzę (i powoli kończę) kolejne opowiadanie, które tutaj niebawem się pojawi. Zapraszam więc :) I jeszcze raz wielkie dzięki za kawałek konstruktywnej krytyki!

Przede wszystkim popraw początek, bo jak dla mnie jest niezrozumiały: "Wielkie skalne góry przepływały obok nas. Oni nie zwracali na to uwagi. On, wsparty na swoim długim kosturze, na końcu którego dyndała powoli latarnia, patrzył zafascynowany"


Za dużo tych onych, przez co w zasadzie nie wiadomo o kogo chodzi i kto patrzy zafascynowany. Ogólnie początek mnie znurzył. Bardzo dużo powtórzeń. Np.: " I tak powstał kraj złożony z kilkudziesięciu wiosek, rozrzuconych na kilkudziesięciu dryfujących wyspach. Na niektórych były tylko żagle, na niektórych po kilka wiosek nawet. I wszędzie tylko zimne skały, lód i śnieg. Coś pięknego."

"I needed to believe in something"

Pomysł ciekawy, powiedzmy, że miejscami nawet nowatorski. Z wykonaniem gorzej. Od strony technicznej jest generalnie kiepsko - gubisz przecinki, robisz literówki, czasem trafia się też zła odmiana. No i nieśmiertelne "tą książkę".

Od strony stylistycznej również nie jest najlepiej. Rozumiem, że miało być episko, poetycko i pięknie, ale wszystko po kolei. Najpier należy opanować podstawy, potem dopiero zabierać się za kwiecisty język i epickie opisy. Nie odwrotnie. Kwiecisty styl i język to narzędzia trudniejsze, niż się wydaje młodym pisarzom. Pamiętaj też proszę, że nawet jeśli zdanie wydaje się klarowne i ładne dla ciebie, dla czytelnika już nie musi. A ważnym jest, by czytelnik nie plątał się i nie gubił w czytanym tekście. Stąd też mój apel o prostotę.

Niemniej, nie załamuj się. Pierwsze koty za płoty, jak to mówią.

Nowa Fantastyka