- Opowiadanie: sesi19 - Strażnik jelita prostego

Strażnik jelita prostego

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Strażnik jelita prostego

– Trzeba przyznać, że sytuacja jest nielicho abstrakcyjna – bąkam, a moje słowa skaczą po kolejnych rzędach, niczym kaczka puszczona na wodzie. Ludzie, miliardy ludzi, wydają porozumiewawczy pomruk. Bo jak też inaczej nazwać sytuację, w której nieprzeliczona masa ludzka stoi od czternastu lat zanurzona po pachy w łajnie?

 

– Totalnie popierdolona – krzyczy jakiś wytatuowany jegomość, podobno ksiądz bezbożnik. Ze smutkiem przyznaję mu rację.

 

Każdy dodaje od siebie jakieś ładne, nierzadko poetyckie określenie, jakie często spotyka się, nomen omen, w rynsztokach. Multi kulturowy standard. Mija dziesięć minut i dwadzieścia sekund, zanim gniewny pomruk wybrzmiewa do końca. Na czym jak na czym, ale na liczeniu czasu nieszczęśliwi znają się bardzo dobrze.

 

– Jak wszyscy doskonale wiece – zaczynam ponownie – los, który sami sobie sprawiliśmy, jest nie do pozazdroszczenia. Od wielu lat brodzimy w odchodach swoich, ale także całej ludzkości. – Wzdycham głęboko, ale nie ma w tym nic kojącego. – Chociaż wszyscy po równo dzielimy tę okrutną niedolę, niewielu zna prawdziwą przyczynę powstania tego miejsca. To wyrwa w naszej i tak nikłej kulturze, a powszechnie wiadomo, że społeczeństwo, choćby najbardziej gówniane, bez kultury jest tylko gromadą dzikich zwierząt. – Czekam piętnaście minut, aż ludzie przekażą moje słowa sobie nawzajem. Podłubałbym sobie w zębie, ale jakoś nie mam odwagi. – A więc teraz wam to opowiem.

 

– Ale po co? Co nas to obchodzi? – pytają.

 

– A macie coś lepszego do roboty? – wzruszam ramionami, kryjąc przed nimi prawdziwy powód zebrania – mojej własnej, publicznej spowiedzi. W tym momencie moja babka, osiemdziesięcioletnia starowinka, rozgarniając łokciami szlam, przedziera się przez tłum, po czym stajemy twarzą w twarz.

 

– Nie zrobisz tego – mówi, a z jej zaciśniętej pięści wypływa rozpaplany stolec.

 

– Idź stąd, babciu. Ja naprawdę muszę. – Łzy torują sobie drogę przez pokrywającą moją twarz zaschniętą maskę. Jedyna forma higieny w ty zasranym miejscu.

 

Gdy babka wraca między ludzi, ocieram łzy, odkałsłuje, ciesząc się, że niedługo będę miał to za sobą. Wreszcie mówię: – Wszystko zaczęło się od śmierci mojej szanownej, obecnej tutaj babki, Jadwigi Bąk.

***

 

Lekarz powiedział, że nic nie dało się zrobić. Choćbyśmy przyszli wcześniej, nawet rok wcześniej, efekt najprawdopodobniej byłby ten sam.

 

Jej choroba była przyczajona niczym tygrys, agresywna jak smok. Można porównać ją do najdyskretniejszego skrytobójcy. Bezwonna i zabójcza niczym metanol. Nikt o niej nie wiedział.

 

– Choroba pańskiej babki objawiła się zgonem – wydukał ów konował, drapiąc się po łysinie.

 

Przytaknąłem – bardziej na odczepnego, niże ze zrozumieniem. Zwyczajnie ciężko to ogarnąć. Kobieta, może i osiemdziesięcioletnia, ale jednocześnie będąca okazem zdrowia, pada od tak. Sekcja nic nie wykazuje, starość podobno nie odegrała tu choćby pośredniej roli. Pozamiatane i już. Z głowy, jak to mawiając fryzjerzy.

 

Trudno, uznałem, po czym zabrałem się za wypełnienie wszystkich formalności. Było tego sporo, ale poszło całkiem sprawnie. Naoliwiony latami doświadczenia system działał naprawdę dobrze. Można powiedzieć, że pogrzeb to sama przyjemność.

 

Trzy dni później, gdy babka wąchała już kwiatki od spodu, wyszło na jaw, że jednak miałem rację – nikt nie umiera od tak. Zawsze ktoś jest winny, choćby była to sama matka natura. Babka nie odeszła bez przyczyny. Sama mi o tym powiedziała.

 

Przyszła do mnie we śnie, odziana w anielskie szaty, krocząc po białych jak mleko chmurkach. Boże, czy ja umarłem?, zadałem sobie pytanie, ale te na szczęście nie okazało się retoryczne.

 

– Żyjesz. – Uspokoiła mnie na samym początku. Bez lęku nacisnąłem chmurę obutą stopą. Wgięła się trochę, jakby ktoś zrobił ją z sera. Fajne.

 

– Cześć babciu – wybąkałem, może trochę banalnie w stosunku do zaistniałej sytuacji, ale nic lepszego nie wpadło mi do głowy. Wszelka metafizyka zawsze była mi obca.

 

– Ja bym tak nie naciskała, jeszcze zrobisz sobie kuku. A babcia już nie posmaruje aloesem – uśmiechnęła się, by w następnej sekundzie wybuchnąć płaczem. – Wnuczek, cholera, już nie mogę. Oni tu bez przerwy klęczą, a różańce zjechali już prawie do czysta. Non stop, sekunda za sekundą, godzina za godziną – modły. Nawet odespać tych pacierzy nie można, bo sen już nam nie potrzebny! Ratuj wnuczek, błagam! – zawołała, po czym obłapiła mnie wpół.

 

Przyznam, że zmartwiałem. Zawsze sądziłem, że wszystkim w niebie jest fajowo, a tu zonk. Wolałem dopytać.

 

– Babciu, ale poczekaj. Przecież, jak jesteś niebie, to powinno być ci dobrze, jak nigdzie indziej. Gdyby miało być inaczej, smażyłabyś byś się jak frytka na oleju.

 

Westchnęła, zapatrzona w we własne stopy, po chwili pokręciła głową.

 

– Nie ma piekła – stwierdziła, jakby z żalem. – Nieba też. Jest tylko jeden zasrany grajdołek, który każdy postrzega inaczej. To zależy jakim się było za życia – albo trafią ci się wieczne wakacje, albo obóz koncentracyjny. Ja to ogólnie mam przesrane.

 

Żal mi było babiny, ale co zrobić? Przecież od świętego Piotra jej nie wykradnę. To też powiedziałem.

 

– Tak jak myślałam. – Pokręciła głową, wypuszczając mnie z uścisku. – Nie ma w tobie heroizmu, tylko sama heroina. Zawiodłam się wnuczek, bardzo. Tak jakbyś nie mógł czegoś wymyślić. Masz przecież taki duży, łysy łeb.

 

– Sama coś wymyśl – warknąłem. – Masz na to całą wieczność.

 

Pokrzyczeliśmy sobie, ale w nerwach, więc nie mieliśmy sobie za złe. Kilka głębokich wdechów, liczenie od dziesięciu w tył i było dobrze – najważniejsze jest rozwiązanie problemu.

 

– Dobra, nie mam wiele czasu. Te modlące cipy zaraz podkablują, że się zerwałam – wycedziła. – Słuchaj mały, tylko nie waż się komukolwiek powtarzać. Tutaj panuje cholerny burdel. Mówi się, że wszyscy apostołowie przepadli i nikt go ich może znaleźć. To właśnie on zarządzali zgonami, liczyli ludziom pozostały czas i wysyłali zaproszenia na górę. Odkąd znikli, nikt nie kontroluje tego chaosu, nawet sam Najwyższy sobie nie radzi. Musisz ich znaleźć. Żywych, martwi i tak bardziej nie będą. Mam nadzieje, że jak wrócą, wszystko odkręcą. Łącznie z moim zgonem.

 

Przyznam szczerze, sytuacja wydawała się nielicho abstrakcyjna. Całe szczęście, że stałem na niebiańskiej chmurce i gadałem ze zmarłą babką, dzięki czemu szok poznawczy nie przyprawił mnie o zawrót głowy.

 

– Jasne – bąknąłem. – Daj mi tylko rysopis, podaj rozmiar buta i włos do zbadania DNA, a ja wszystkim się zajmę. Pójdę na policję, a może jeszcze lepiej, do prywatnego detektywa, i zażądam aby szukali dwunastu zniewieściałych chłopów. W psychiatryku na pewno ich znajdę.

 

– Wymyśl coś – wzruszyła ramionami, trochę bezradnie. W sekundę później powiał lekki zefirek, który rozwiał moją babkę, niczym jakąś podrzędna mgiełkę. I tyle ją widziałem.

***

 

Obudziłem się, ale sceneria okazała się zaskakująco podobna do tej sennej. Gdzie nie przewrócę oczami biało, a jednocześnie błogo i jakoś tak miło. Dopiero po chwili uświadomiłem sobie, że leżę na stole po brzegi zasłanym kokainą, trochę heroiny też by się znalazło. Jeszcze jedna z mych bohaterek leżała kilka metrów dalej – w samych majtkach, łykała powietrze jak uzależniona. Nie pierwszy raz zdradzała mnie z Morfeuszem.

 

Ziewając przetarłem oczy, ale niechcąco zaprószyłem sobie do środka trochę białego proszku. Boże, co za ból! Czym prędzej ruszyłem do łazienki, niestety w progu drzwi potknąłem się o sznurowadło, które jak zwykle prowadziło rozwiązły tryb życia.

 

Moja ukochana ocknęła się na dźwięk upadającego o podłogę cielska.

 

– Cześć, mała – powiedziałem, brocząc krwią z rozbitego nosa, ociekając łzami przedzierającymi się przez pory skóry. – Mogłabyś pomóc?

 

Trochę fukała, ale przeskoczyła nade mną, by przynieść z łazienki miskę z wodą i jakiś ręcznik. Gdy wróciła, siedziałem oparty o ścianę, pięściami trąc oczy. Moja najukochańsza cmoknęła, jak niezadowolona mamuśka, po czym zrobiła coś magicznego i piec przestało.

 

Spojrzałem w te jej piękne, przećpane oczęta i powiedziałem: – Nie będę przysięgał, ale tym razem to już koniec z tym szajsem. – Wskazałem leżący na stole towar. – Miałem tak zjebany sen, że ja pierdole. Nigdy więcej tego świństwa.

 

Pokiwała głową, głęboko, jakby w zadumie, cmoknęła mnie w dzioba, później w czoło.

 

– Biedny – powiedziała. – Tak się zećpałeś, że chcesz to rzucić. Faktycznie trzeba ci trochę odpoczynku. A co ci się takiego strasznego znów śniło? Kobietka z tysiącami pochew?

 

– Gorzej. Moja zmarła babka kazała mi czegoś szukać. Nawet nie pamiętam czego i po jaką cholerę. To cholerstwo normalnie wypala mi dziury w głowie.

 

– Daj spokój, faza jak faza, nie jest permanentnym stanem umysłu. No, niestety – westchnęła.

 

– Permanentnym. – Potarłem łysinę.

 

Na tym skończył się nasz romantyczny poranek. Trzeba było zająć się robotą. W końcu trzeba zarobić, na przybliżenie sobie kawałka nieba.

***

 

Z pracy (ośmiogodzinnej pielęgnacji konopi) wróciłem zjebany w chuj, więc tylko wciągnąłem krechę i rzuciłem się na wyrko. Nie obawiałem się durnych koszmarów. Życie było wystarczająco przerażające.

 

No, widać troszkę za mało.

 

Gdy rozpocząłem przyjemną defragmentację swego dysku, babka wyskoczyła mi na pulpit, jak jakiś cholerny blue screen. Splotła ręce i mruczała coś gniewnie pod nosem.

 

– Ty naprawdę chcesz, żebym straszyła cię po nocach? – Postukała nogą o chmurę, tym razem burzową. – Mogę to robić, ale ostrzegam, że nie będzie przyjemnie… Przysięgam ci na własną aureolę, że będziesz srał ze strachu jeszcze przed dojściem do kibla. A jeśli nie ty, to każda twoja mała lafirynda.

 

A później strzeliła mnie bosą stopą w między jądrze. Co jak co, ale niebo nie miejsce dla mięczaków.

 

Obudziłem się momentalnie, ale na szczęście tamtejszy ból nie miał tu dostępu, więc z uśmiechem zapytałem moją ukochaną, która akurat wciągała kreskę: – Jak tam moja Maja? Bzyka?

 

Uśmiechnęła się, odchylając do tyłu głowę, po czym podeszła do mnie i rozpoczęła swój lubieżny, pszczeli taniec. Dopiero gdy uchwyciła mnie za wentyl, przypomniałem sobie, co spotkało mnie we śnie.

 

– O Jezusie Nazareński, Matka Przenajświętsza! – krzyknąłem, zrywając się z łóżka.

 

– Co? Już? – zapytała.

 

– Zostań tu – poprosiłem, łapiąc się za głowę, w której ciśnienie skoczyło niebotycznie. – Muszę trochę ochłonąć. Ogarnąć parę rzeczy…

 

Zapiąłem dres pod szyję i czym prędzej wyszedłem na dwór, gdzie panował przyjemny chłód, będący ukojeniem dla mojej rozgrzanej dyńki. Człapałem chodnikiem, jak żywo mając przed oczami obraz ustrojonej w białą, wyglądającą jak firanka, szatę starowinkę. Obraz przerażający i pełen grozy. Nie dla mnie oczywiście, ale dla kobiety, która przez całe życie stroniła od kościoła i wszystkiego co z nim związane. Wiedziałem, że muszę ją z stamtąd wyrwać, za wszelką cenę. Pytanie tylko jak.

 

Skręciłem do parku, w którym zająłem jedną z licznych ławek i rozpocząłem żmudny proces myślenia. W pierwszej chwili niewiele z tego wynikło. Dominowało kilka podstawowych pytań typu: gdzie ich szukać?, jak ich szukać?, dać sobie spokój?, iść do kogoś mądrzejszego?, wciągnąć krechę na pomyślunek?, a może jednak jestem psychiczny? Przykra to sprawa, ale dobrze znana, że w głowie miałem więcej pytań niż odpowiedzi. Naturalny. A później, tak jakby od niechcenia, westchnąłem:

 

– Chyba tylko modlitwa mi została.

 

I z tym zamiarem ruszyłem ku strzelistym, wyróżniającym się na tle mieściny wieżom – największej wieży przekaźnikowej w promieniu kilkudziesięciu kilometrów.

 

Akurat rozpoczęła się msza, więc cichutko zająłem miejsce w ostatniej ławce. Ksiądz robił, to, co do niego należało, ale nie poświęciłem mu specjalnej uwagi. Padłem na kolana i, machnąwszy rękami tak, jakbym się od much oganiał, rozpocząłem gorączkowe modły. Na rozgrzewkę trzasnąłem trzy zdrowaśki, później, niczym wytrawny paker na siłowni, powtarzałem kolejne serie „Ojcze Nasz”, ze dwadzieścia razy „Chwała Ojcu…”. Miałem nadzieję, że spośród tych wszystkich zawracających Boską dupę ludzi właśnie mi uda się być najbardziej skutecznym.

 

– Synu – usłyszałem nad uchem, aż podskoczyłem z wrażenia.

 

Rozejrzałem się. Obok mnie siedział starszy, ubrany w wysłużoną sutannę jegomość. Jego rozciągnięte w przyjaznym uśmiechu usta okalała gęsta biała broda, która sięgała do pasa.

 

– O Boże – zawołałem, po czym padłem na kolana.

 

– Bardzo mi miło, ale zaszła pomyłka – roześmiał się. – Wstań, proszę. – Złapał mnie za ramiona.

 

Okazało się, że msza dobiegła końca już jakiś czas temu, a w kościele zostaliśmy tylko my dwaj. Trochę dziwne uczucie.

 

– Coś mi mówi, że cholernie nagrzeszyłeś – powiedział bez ogródek. – Klęczysz przez całą mszę, mruczysz coś pod nosem i sądzę, że nie jest to lista zakupów.

 

Zawiesił na chwilę głos, jakby chcąc dać mi czas do namysłu.

 

– Naprawdę nie mogę patrzeć na cierpiącą duszę, tym bardziej, że lek jest na wyciągnięcie ręki. Wyspowiadaj się, synu – uśmiechnął się lubieżnie. – Wyrzuć to z siebie, a poczujesz ulgę, zapewniam. Dopiero dzięki niej uzyskasz dostęp do Boga, sakramentów i wszelkiej świętości.

 

No racja, puknąłem się w czoło. Przecież bez marynarki do ekskluzywnej restauracji człowieka nie wpuszczą, więc jak tu dostać się do tego co święte z ufajdaną duszą. Czym prędzej popędziłem staruszka do konfesjonału, klęknąłem i zacząłem recytować:

 

– Mamy nie słuchałem, brata pobiłem. Trawkę paliłem, kreski wciągałem, z kobieciną się gziłem… – mówiłem, a księżulo przysnął, więc dmuchnąłem mu w ucho i zaraz się obudził.

 

– Czy to wszystko, synu? – zapytał, jakby zawiedziony, po czym zadał mi dziesięć zdrowasiek pokutnego.

 

Gdy byłem już czysty jak łza, w przypływie nagłej wdzięczności powiedziałem mu na ucho:

 

– Wie ksiądz, tak naprawdę nie ma nieba, ani piekła, a Apostołowie mają w dupie Boga i boskie sprawy. Serio, serio – pokiwałem głową.

 

– Bluźnisz – stwierdził. – Z twoich ust wypływają niepoparte dowodami plugastwa.

 

– Ale proszę księdza, byłem w niebie i na własne oczy widziałem – mówiłem, bez specjalnego poczucia absurdu.

 

– Jednakże Pismo twierdzi inaczej. I kompletnie ci nie wierzę, grzeszniku.

 

– Kto jak kto, ale ksiądz powinien raczej wierzyć, a nie szukać dowodów – wkurzyłem się.

 

– Wierzę posłańcom prawdy, a nie oszczerstwa i plugastwa. Piekło istnieje, przekonasz się o tym na własnej skórze – wskazał na mnie palcem.

 

– Jak myślisz, że Bóg chce dla ludzi źle, to chuj z ciebie, a nie ksiądz.

 

I właśnie wtedy księżulo wkurzył się nie na żarty. Podgiął sutannę, zakasał rękawy i przybrał jakąś dziwną, złowieszczą minę, po czym zaczął mówić:

 

– W imieniu Boga, Ojca Najwyższego, syna Jego, Jezusa Chrystusa, Ducha Świętego i Maryi Zawsze Dziewicy, wyklinam…

 

I zanim zdążył dokończyć strzeliłem go z dyńki, aż zakrył się brodą.

 

– Milcz, psi czorcie – warknąłem. Głupi, stary dziad, myślałem. Ma gówniane pojęcie, a gada jakby co najmniej kilka rozumów zjadł. Muszę jednak przyznać, że byłem z siebie zadowolony – przynajmniej zapobiegłem szerzeniu się herezji.

 

Skoro spłukałem już grzechy, a nikt nie biegł ratować swojego księżulka, padłem na kolana i zacząłem wołać:

 

– Apostołowie, o święci Apostołowie, usłyszcie me wołanie! Źle się dzieje w niebie bez waszej pomocy, naprawdę źle. Wszystko staje na głowie, a ludzie ponoszą karę nie współmierną do swych czynów. Proszę was, wróćcie do nieba, gdzie Pan przygotował dla was pokoje.

 

Efekt był iście hajowy. Struga światła spłynęła z kościelnego sklepienia, ale nie rozświetliła wnętrza. Niczym mleko rozlała się na podłodze, pochłaniając coraz większy obszar. Gdy otuliła moje stopy, poczułem ciepło, jakie towarzyszy błogiej kąpieli, z której za żadne skarby nie chce się wychodzić.

 

W górze, w środku strugi światła, pojawił się starzec. Z daleka wyglądało to, jakby zjeżdżał windą. Nie był jednak sam; tuż nad nim pojawiło się kilkunastu brodatych mężczyzn. Policzyłem – parszywa dwunastka.

 

Z rozdziawioną na oścież gębą patrzyłem, jak wszyscy bezpiecznie i majestatycznie stawiają swe bose stopy na posadzce. O dziwo żaden nie przydeptał sobie brody – widać mieli wprawę.

 

– Witaj, nieśmiertelniku! – przywitał mnie jeden z mężczyzn. -Tak wielka żałość w twym głosie oraz sercu nie mogła pozostać niezauważona , więc oto jesteśmy. Cała dwunastka, gotowa pochylić się nad twoim wielkim problemem.

 

Przyznam, że zmartwiałem. Patrzyli na mnie przemiłym, jakimś rozmarzonym wzrokiem, który nie jest dobrze widziany u panów w ich wieku.

 

– Tak – chrząknąłem, uznawszy, że trzeba grać w otwarte karty. – Powiem, prosto z mostu. Przysłała mnie moja babka. Zmarła jakiś miesiąc temu, ale kompletnie bez uzasadnienia. Mówiła, że to wasza wina, bo spieprzyliście z nieba, pewnie sobie gdzieś podymać, a Bóg został sam, bez waszej pomocy i przecina sznureczki nie tym ludziom, co trzeba.

 

– Musimy przyznać, że ostatnio zaistniały pewne problemy techniczne – przedstawiciel grupy rozczesał sobie brodę palcami. – Wszystko jest już jednak naprawione, a z Najwyższym żyjemy w jak najlepszej komitywie – uśmiechnął się.

 

– Czyli możecie przywrócić moją babkę do życia, tak? – zapytałem z pewnym powątpieniem.

 

Ustalenie wspólnego stanowiska zajęło im chwilę, ale zdaje się, że wszyscy wydali się zadowoleni. Jeden nawet roześmiał się w głos.

 

– Oczywiście, możemy to zrobić. Mamy jednak nadzieję, że pańskiej babce nie będzie przeszkadzało wpadające do czaski oko, ani robactwo wychodzące z uszu. Musi pan zrozumieć, nie mamy zastępczego ciała. Może lepiej poczekać na uroczyste zmartwychwstanie? – zapytał z uśmiechem.

 

Wkurzył mnie fagas. Bez zastanowienia grzmotnąłem go w podbródek. Cios nie był zbyt silny, ale wystarczający, aby powalić staruszka tej wagi. Korzystając z zaskoczenia, szybko złapałem dwóch kolejnych Apostołów za głowy i strzeliłem, jak orkiestrowymi talerzami. Gdy kościół wypełnił złowieszczy stuk, a bezwładne ciała opadły na ziemię, pozostali świętoszkowie rzucili się na mnie z bojowym okrzykiem na ustach. Bo jak tu nadstawić drugi policzek, kiedy pierwszy ocieka juchą? W pełni ich rozumiem.

 

Otoczyli mnie ciasnym kręgiem, co chwila częstując kopniakami oraz szturchnięciami. Motało mną jak flagą na wietrze, gdy ujrzałem coś strasznego. Dwóch, dopiero co znokautowanych przeze mnie Apostołów otrzepywało swe białe szaty. Jednak to nie oni, a ten pierwszy od ciosu podbródkowego powiedział:

 

– On jest mój.

 

Złapali mnie we dwóch w żelaznym uścisku wzmocnionych modlitwą rąk.

 

– Wiesz, mały, jaką mam ksywkę tam na górze? – zapytał mój oprawca.

 

W odpowiedzi wyplułem ukruszoną jedynkę, ale rozmówca nie był usatysfakcjonowany.

 

– Święto-jebliwy – powiedział i odegrał na moich organach wewnętrznych posępną melodię. Bił długo i mocno – po raz pierwszy zdałem sobie sprawę z obecności nerek, wątroby czy trzustki w moim ciele. Przykra to była wiedza.

 

– Dość! – Głos był stłumiony, jakby dochodził zza grubej ściany. Spróbowałem rozejrzeć się, ale głowa zatrzeszczała mi jak koło młyńskie, więc zamknąłem oczy, tuląc się do aksamitnej ciemności. Nawet tam nie zaznałem ukojenia.

 

W pierwszej chwili byłem pewien, że to nie światło, ale płynny ogień wlewa się w moje oczy. Bezsensownie szamotałem głową i zaciskałem powieki. Dopiero gdy Apostołowie puścili moje ręce, ukryłem oczy w ramionach, co przyniosło niejaką ulgę.

 

– Cholerni idioci, mówiłem, że trzeba przykręcić…

 

– Panie, nie bulwersuj się. Wiemy, co robimy.

 

– Taa, jasne.

 

Światło momentalnie przygasło do poziomu akceptowalnego dla moich oczu. Usłyszałem tupot bosych stóp, zmierzających wyraźnie w jednym kierunku. Po chwili wszelkie szmery ucichły – pozostałem tylko mój cichy, pełen bólu stęk.

 

– Poczekaj Panie, jeszcze chwila. Niech grzesznik zna swoje miejsce.

 

Chyba dla nikogo nie będzie zaskoczeniem, że miałem do czynienia z samym Bogiem. Gdy wreszcie uniosłem głowę, zobaczyłem siedzącego na tronie mężczyznę, za którym stało dwanaście osób. Cholera, w co ja wdepnąłem – zakląłem w duchu. Wiedziałem jednak, że jeśli Najwyższy nie pomoże mi w sprawie babki, mogę sobie darować dalsze próby, a nieboszczka przy kolejnym spotkaniu będzie kręciła mi wora.

 

– Boże – wymamrotałem – jest sprawa.

 

– Milcz grzeszniku, nie jesteś godny – warknął jeden z przydupasów.

 

Bóg podrapał się po głowie i spojrzał na niego dziwnie, jakoś z ukosa. Wreszcie powiedział: – Dobra, fajnie było, a teraz wszyscy won. Zostaje Piotruś i ten tutaj pan.

 

Z ociąganiem skierowali się do strumienia światła, po drodze posyłając mi rozmaite inwektywy. Został tylko jeden, bokser amator – Piotrek Jebliwy.

 

Bóg strzelił palami, materializując przede mną wyściełane aksamitem krzesło. Zaprosił gestem do zajęcia miejsca.

 

– Przepraszam cię synu za tych gamoni, utrapienie z nimi – powiedział pojednawczo.

 

– Panie, ale to on zaczął – zaprotestował Piotr.

 

– Daj, proszę ja ciebie, spokój. W niebie wszelkie wasze krzywdy zostaną wynagrodzone – z uśmiechem powiedział Bóg. – Nie martwcie się dzisiejszymi sprawami, bo i one przeminą.

 

Na myśl o niebie pełnym dobroci przełknąłem głośno ślinę. Już miałem wyłuszczyć całą sprawę, ale zostałem ubiegnięty przez Najwyższego.

 

– Tak, wiem wszystko o wszystkim, nie forsuje się. Chłopaki narobili trochę bałaganu, ale i moja w tym wina. Mieliśmy małą sprzeczkę, która po części ma związek z pańską babką.

 

Bóg w prostych, żołnierskich słowach przedstawił mi na czym polegało zamieszanie z Apostołami. Świętoszkowie zwyczajnie nie mogli zgodzić się na dzielenie Boskiej dobroci z gwałcicielami, mordercami, pedofilami, ze złością tupnęli nóżkami i zaszyli się głęboko w jakimś klasztorze.

 

– Zazdrosne dzieci nie pozwoliły, aby każdy miał jednakowo dobrze – spojrzał z wyrzutem na Piotra. – Zresztą czego oczekiwać, to tylko ludzie. Z żalem przyznaję, że w końcu im ustąpiłem. Dałem sobie radę z wymyśleniem świata, ale jego kontrola to już inna para kaloszy. A piekło już prawie ukończyłem, właśnie się brukuje. Lada dzień przywitamy pierwszych gości.

 

– No dobrze – powiedziałem. – Ale jak to ma się do mojej babki? Da radę Wszechmogący coś wskórać w tej sprawie?

 

-Tak jak moi drodzy koledzy mówili, nie bardzo. Jak wiesz, umiem wskrzeszać ludzi, ale istnieją pewne kryteria estetyczne, których nie należny naruszać. Naprawdę bardzo mi przykro.

 

– Kurwa – krzyknąłem, zmniejszając rozsadzające czaszkę ciśnienie. Zerwałem się na nogi i chwyciłem krzesło. Raz za razem waliłem nim o posadzkę, aż w dłoniach pozostała mi tylko noga. Cisnąłem nią w Świętego Piotra, ale bez najmniejszych trudności zrobił unik.

 

– No i widzisz, nie masz gdzie siedzieć – westchnął Bóg. – Jeżeli w jakimś stopniu mogę wynagrodzi krzywdy uczynione twojej krewnej, zapewnię jej szczęście poprzez wieczne odosobnienie i możliwość kontemplacji mojej Boskiej osoby. Jak myślisz, czy to ja usatysfakcjonuje? – zapytał z nadzieją.

 

– Chuju głupi – popukałem się w głowę – myślisz że robisz dobrze, a tylko uprzykrzasz ludziom życie. Myślisz, że wszyscy chcą wolą całować cię w dupę? Oni przeklinają te twoje niebo. Apostołowie dobrze gadają: zrób ludziom piekło, zrób im wakacje od tych cholernych modłów. I te twoje kościoły, też ci wymysł… to tylko kible do spłukiwania gówna tego świata.

 

– A nie mówiłem – powiedział Piotr – od razu było strzelić go piorunem.

 

– Przestarzałe metody – stwierdził Bóg i podrapał się w czerep. – Wiesz, co? – zwrócił się do mnie z przemiłym uśmiechem. – Nasunąłeś mi, synu, pewien pomysł.

 

Bez pożegnania odesłał mnie do domu jednym machnięciem ręki, a ja obudziłem się z głową zanurzoną po uszy w kokainie.

***

 

– Po tym spotkaniu żyłem jeszcze ze dwadzieścia lat, mając świadomość, że jakkolwiek bym się nie zachowywał, później i tak będzie do dupy. Bez większego zastanowienia rzuciłem ćpanie, picie, niezdrową żywność, wyrzuciłem ostre przedmioty, a także wszystko, co mogłoby skrócić moje życie. Pod koniec siedziałem w kącie pokoju i chlipałem cicho. W tym czasie zostawiła mnie dziewczyna, znajomi i klienci. Poznałem literaturę, która wydawała się najbezpieczniejszą rozrywką. Biblii jednak nie przeczytałem.

 

– I wreszcie na mnie przyszła pora. Chyba serce nie wytrzymało, ale pewności nie mam. Zanim jednak tu trafiłem, jeszcze raz spotkałem Piotra. Powiedział mi, że Bogu strasznie spodobał się mój pomysł.

 

– Gdzieś trzeba magazynować brudy – powiedział. – Nawet wiem, kto będzie tym zarządzał.

 

– Otrzymałem od niego łopatę do rozgarniania łajna oraz fikuśną czapeczkę z napisem: STRAŻNIK JELITA PROSTEGO.

 

Boskie poczucie humoru.

Koniec

Komentarze

Hehe, nawet zabawne. I dynamicznie napisane. Kilka uwag technicznych:

 

Jak wszyscy doskonale wiece - zaczynam ponownie - los, który sami sobie sprawiliśmy, jest nie do pozazdroszczenia. - wiecie


Gdy babka wraca między ludzi, ocieram łzy, odkałsłuje, ciesząc się, że niedługo będę miał to za sobą. - odkasłuję

 

Przytaknąłem - bardziej na odczepnego, niże ze zrozumieniem. - niże?

 

Z głowy, jak to mawiając fryzjerzy. - mawiają

 

Ja bym tak nie naciskała, jeszcze zrobisz sobie kuku. A babcia już nie posmaruje aloesem - uśmiechnęła się, by w następnej sekundzie wybuchnąć płaczem. - po aloesem kropka, a uśmiechnęła się wielką literą

 

Westchnęła, zapatrzona w we własne stopy, po chwili pokręciła głową. - w zbędne, poza tym podzieliłbym to na dwa zdania

 

Pokiwała głową, głęboko, jakby w zadumie, cmoknęła mnie w dzioba, później w czoło. - tutaj również wskazane są dwa zdania

 

A później strzeliła mnie bosą stopą w między jądrze. -  w co?

 

I z tym zamiarem ruszyłem ku strzelistym, wyróżniającym się na tle mieściny wieżom - największej wieży przekaźnikowej w promieniu kilkudziesięciu kilometrów. - to ile w końcu jest tych wież?

 

- Witaj, nieśmiertelniku! - przywitał mnie jeden z mężczyzn. - dlaczego nieśmiertelniku? jest dokładnie odwrotnie

 

Wszystko jest już jednak naprawione, a z Najwyższym żyjemy w jak najlepszej komitywie - uśmiechnął się. - po komitywie kropka, uśmiechnął się z wielkiej litery

 

Pozdrawiam

Mastiff

Od wielu lat broczymy w odchodach swoich - broczymy krwią, tu raczej brodzimy

dzielimy tą okrutną niedolę - tę 

Potem jeszcze sporo literówek i innych.

. Czy Fasoletti ma rodzeństwo? A może się sklonował? 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Samoklonowanie się raczej nie w stylu Fasolettiego. A naśladować Fasa trzeba umieć.

W sumie wiele się od was nie dowiedziałem, no trudno. W każdym razie dzięki za wytknięcie błędów, będę poprawiał.

 

 

sesi: Obiecuję przeczytać w niedziele, albo w przyszłym tygodniu. No i dodać jakiś większy komentarz, jeśli się uda. Dobra? Gód dil?

Czekam bardzo!

Mnie się podobało. Zabawa słowem szczególnie. Rozwiązły tryb zycia sznurowadeł i takie tam. Od początku do końca czytałam z niesłabnącym zainteresowaniem. Postacie sympatycznie skonstruowane, drapiący się po łysinie Bóg, stanowcza i konkretna babka, działają na wyobraźnię. Tekst na plus. 

Tematyka ograna do bólu, ale realizacja w pytkę. Dużo absurdalnego humoru, kilka doskonałych zdań (z pierwszym włącznie), osobowość dresa przerysowana, ale mięsista, prawdziwa. Tylko błędy, babole wszelkiej maści... Sporo tego. Metafora łajna nie jest mi obca --- więc niejako rozumiem, rozumiem potrzebę, itd. Z tym że warto nawet najpaskudniejszą metaforę rzucić na głębszą wodę sensów (żadnych skojarzeń, że i tak wypłynie!), bo rzeczywiście takimi numerami, na tej przynajmniej stronce, nie wyjdziesz z cienia Fasolettiego, nawet jeśli obrzydliwości podajesz z zastrzeżeniem pewnej ich abstrakcyjności.

 

Pozdrawiam

No właśnie, co by człowiek obrzydliwego nie napisał, zaraz porównują go do Fasolettiego, ale wiadomo, nie bez powodu.

Dzięki za przeczytanie i konkretne skomentowanie.

@Juliusie: Czyli szambo pogłębić? Da się zrobić.

Ale tak poważnie mówiąc, jak najbardziej rozumiem, i kiedy przeczytam ten tekst za jakiś czas, prawdopodbnie w pełni się z toba zgodzę. Dzięki!

 

 

 

Naprawdę fajne. Zabawny i wciągający tekst.

Tak jak obiecałam:

"Gdy rozpocząłem przyjemną defragmentację swego dysku, babka wyskoczyła mi na pulpit, jak jakiś cholerny blue screen. Splotła ręce i mruczała coś gniewnie pod nosem." - podoba mi się pomysł Babci i porównanie.

"Myślisz, że wszyscy chcą wolą całować cię w dupę?"

Ogólnie:

Bardzo fajny pomysł, przedstawienie Boga, Apostołów i mechaniki życia po śmierci. Dres całkiem wiarygodny, nawet ta dziewczyna jakoś też... Tylko Babcia mi nie spasowała. Nie wiem w sumie dlaczego. Może po prostu mam przed oczami obraz dobrotliwej, kochanej Babuni?: ) Chyba tak. Weź to za moje marudzenie.

Co do "nieśmiertelnego" - moim zdaniem całkiem pasuje. Bo w końcu dusza człowieka jest nieśmiertelna, a kto inny jak nie Apostołowie i Bóg będą parzyli na nas z tej boskiej perspektywy?

I kolejny plus - tekst zaskakuje. Na początku nie pomyślałabym, że skończy się jak skończył. Myślałam mniej abstrakcyjnie, że to są jakieś bakterie żyjące w niezidentyfikowanym jelicie.

I ostatnia rzecz - nie wiem dlaczego jeszcze nie dostałeś piórka. W sensie, czytam już Twoje kolejne opowiadanie na dobrym poziomie, z użyciem dobrego stylu, a tu proszę... żadnego odznaczenia. Mam tylko nadzieję, że się nie poddasz i kiedyś "zaświecisz" jak paw.

Pozdrawiam.

Dzięki Majatmajaju (kurcze, mogłaś wybrać łatwiejszą ksywkę). Bardzo mnie cieszy twój komentarz i pozytywny odbiór tekstu. Masz rację z nieśmiertelnikiem, właśnie o to mi chodziło.

Monsun Dzięki!

PS Nie żebym coś sugerował, ale "zwykli" użytkownicy też mogą nominować do piórek:)

Hmm no tak, ale ja się w to nie bawię... z głupiej zasady, bo za wiele jest tu takich i trudno wybierać. Może jednak kiedyś spróbuję? Jeśli mi rozwalisz mózg, to czemu nie? Pamiętam o jednym takim, to było chyba Twoje. O pedofilu, oj, to mi się podobało bardzo. I za to bym Ci spokojnie dała.

Ps. Po prostu Maja.

Nowa Fantastyka