- Opowiadanie: [Kret] - A co jeśli... wyrwę Ci serce?

A co jeśli... wyrwę Ci serce?

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

A co jeśli... wyrwę Ci serce?

Josh

Nienawidzę was!

Kurwa jego jebana mać, jak ja was kurwy pierdolone nienawidzę!

Ale spokojnie… spokojnie… weź parę głębokich wdechów Josh. Oczywiście pomiędzy wydechami durniu, bo się zapchasz powietrzem!

Twoje liczby! Twój ciąg liczb na uspokojenie!

1, 10, 100, 1000, 11, 111, 1111, 2, 22, 222, 2222

Dobrze. Lepiej. Doszedłeś do siebie. To nie było takie trudne, nieprawdaż? Już masz wprawę! Geniusz!

Teraz obeznaj się w sytuacji. Mój ty geniuszu.

Znajdowałem się w ciasnym, ciemnym pomieszczeniu, bez drzwi czy okien, jedyną drogą do i z pokoju, była klapa na suficie, do której prowadziła stara, składana, drabinka. Chwyciłem nóż, który przed chwilą tkwił we mnie. Wciąż był umazany moją krwią, ale to nie szkodzi. Mi już lepiej.

Nie trudzili się zamykaniem klapy na kłódkę, o ile w ogóle ją mieli, idioci więksi ode mnie. Ostrożnie ją podniosłem, wcześniej nasłuchując czy nikogo nie ma na górze.

Pusto.

W jedynym, poza piwnicą, pomieszczeniu chaty pośrodku niczego, czy też ogromnego lasu, znajdował się minimalny asortyment meblowy. Okrągły, stary stół, kuchenka gazowa z masą rdzy, lodówka polowa i trzy posłania. Wychodek na zewnątrz – zapraszamy. Kiła gratis.

Podszedłem do czajnika, spalonego do połowy. Wypiłem łapczywie letnią wodę i odstawiłem czajnik na miejsce, dysząc z ulgi. Żeby jeszcze było coś do jedzenia… znalazłem kawałek kiełbasy, ser topiony i dwie kromki chleba. Dobre i to. Wepchnąłem wszystko do mordy i popiłem resztkami wody. W jednej z szafek znalazłem puszkę z napojem gazowanym. Po terminie, ale i tak dobry. Jutro będę się martwił o wielką srakę jak już. Obmyłem i otarłem nóż z krwi. Nie było to ostrze wysokiej jakości. Obustronne, z wieloma rysami, długie na piętnaście metrów ostrze, trzeba było zlepić z rękojeścią dużą ilością czarnej taśmy klejącej. Teraz było stabilne, ale widać było liczne ślady użytkowania. Skoro był na tyle ostry, by wbić się mi w pierś, to było dobre. Wyszedłem ostrożnie z chaty, rozglądając się.

Najbliższe metry wokół domku, były pozbawione drzew, ale to zaledwie parę metrów. Mały ogródek pęczniał od zbyt gęsto zasianego grochu strączkowego, który jednak jakimś cudem wyrósł na tej ziemi, w otoczeniu ogromnych drzew, liczących sobie parę wieków. Ktoś musiał się natrudzić, przygotowując ziemię pod ogródek, przy tylu korzeniach w ziemi.

Prawie, że przed drzwiami stał samochód. Żółty pick-up z napędem na cztery koła, obładowany sprzętem dla drwali na pace. Cały ubłocony i częściowo pozbawiony lakieru, który stopniowo ustępował rdzy… mój samochód! Wziąłem jednoręczną siekierkę, nie było większych, musieli wszystko zabrać ze sobą.

Nadstawiłem ucha idąc powoli w głąb lasu, w górę zbocza. Nie miałem na sobie koszulki, nie obchodziło mnie teraz zmywanie krwi z torsu. Jeansowe, podarte spodnie też nie pachniały i nie wyglądały odświetnie, ale co z tego? W najlepszym stanie były wysokie, wojskowe buty. Nie sprzyjały skradaniu się po lesie, ale nie chcę się zakraść tuż pod ich plecy i dźgnąć w plecy. Chcę patrzeć im w oczy.

W lewej ręce nóż, całkiem niezły do rzucania, w prawej toporek, z falistą rękojeścią. Świetnie leżał w dłoni… dobrze wyważony, nada się do rzutu, choć wolałbym załatwić wszystko bardziej bezpośrednio.

Śmiechy. Śmiechy i odgłosy siekier, walących o dnie drzewa. Piła rżnąca drewno… zbliżam się. W domu były trzy posłania… ale w piwnicy mordowało mnie pięciu. Albo blisko mieli drugą chatę, albo spali w samochodzie… moim samochodzie!

Schowałem się za pagórkiem, przed bardziej równym terenem. Na horyzoncie, za wysokimi niczym budynki w moim rodzinnym mieście, koronami drzew, widziałem ogromne, majestatyczne, ośnieżone góry… zjadłbym je. Tak. Chciałbym zjeść góry. Mógłbym. Jestem bogiem. Jestem kurwa bogiem, a wy jesteście niczym! Pieprzone robaki!

Przeskakiwałem od drzewa do drzewa, zbliżając się do dwójki, wspólnie piłującej jedno drzewo. Chuje. Skryłem się jakieś piętnaście metrów za nimi, jeden cicho pogwizdywał, a drugi palił fajkę, bez używania zajętych dłoni. Nigdy nie lubiłem tak palić. Dym właził do oczu i nosa, lubiłem trzymać peta między palcami.

– Te! Panowie! To ja! – Zawyłem wychodząc z ukrycia, rozkładając uzbrojone ręce jakbym chciał rzucić się im w objęcia. Krzyknęli jakieś przekleństwa, do tyłu dorzucili jeszcze wołanie o pomoc, chwycili siekiery. Duże siekiery.

– To ja! Bóg! Pan Potwór! Wyrwę wam serca! – Ryknąłem rzucając się w ich stronę. Nieśmiertelny. Boski

Michał

Mój Boże, czyż życie nie jest przyjemne?

No dobra… jestem agnostykiem, więc zwrot do Boga, wynika z nawyku, wychowanie w Polsce, kraju przesiąkniętym katolicyzmem, łamiącym jedno z przykazań swojego Boga, ale nie o to mi chodzi.

Jest przyjemnie. Lubię czerpać przyjemność z pojedynczych chwil. Papieros z przyjaciółmi, przy piwku, lub bez. W otoczeniu śmiechu, ciszy, lub poważniejszej rozmowy. Albo bez tytoniu. Lubię ogromne zmęczenie, po którym przychodzi błoga rozkosz odpoczynku, po zimnym prysznicu. Nie ma to jak trening karate, a potem kąpiel, kanapa, film. Lubię seks. Nie żebym był kobieciarzem, Don Juanem czy dziwkarzem. Nie kocham się za często, ale jak już to dobrze… staram się, choć nie mam kutasa jak stąd do Gdańska, budowy ciała jak Schwarzenegger czy twarzy jak Jude Law. Ale przynajmniej nie mam małej kuśki, nadwagi (nawet zaczyna mi się rysować kaloryfer – hehe) czy ryja Quasimodo. Kobiety mogą być fajne… często mi bez nich smutno, czuję się samotny, ale pamiętam dwa związki, który w pewnym momencie były tak denerwujące i frustrujące… ech. Nieważne.

Przyjemności. Tak. Co tam jeszcze? Hmm.

Lubię swoją pracę. Sprawia mi przyjemność. Nie jest to coś bardzo trudnego, całe szesnaście lat nauki (a było się na studiach) nie bardzo się przydało, muszę przyznać… Szkoliłem się na dziennikarza. Wtedy to miało sens. Mówili mi, że mam fajny głos. Wyrażam się ładnie, posługuję się dobrym językiem i zawsze patrzę rozmówcom w oczy. Szanuję ludzi, to patrzę im w oczy, no bo gdzie? Jednak za późno sobie uświadomiłem, że prasa, telewizja, radio i tego typu bzdety, to kłamliwe i bezsensowne zbiorowiska śmieci.

Och tak. Pesymizm to najlepszy sposób na życie, który wybrałem. Brakuje wtedy rozczarowań, których wcześniej było pełno. Czy więc zerwałem z pesymizmem? Och nie!

Dlaczego więc mówię, że życie jest pełne przyjemności? I że najlepsze są te małe, chwilowe, ulotne, krótkie?

Bo nie mam co innego do roboty…

Zastanawiałem się, nad odebraniem sobie życia, ale ku temu mogą być tylko dwa sensowne powody. Utrata honoru, niczym samuraje, bądź okrutny strach, w połączeniu z nienawiścią do świata, siebie i innych.

Nie shańbiłem się i nie nienawidzę się. Nie boję się też innych.

Pracuję w tartaku. Czasem przerzucam drewno, czasem kontroluję przeróbkę, czasem sobie ręcznie obrabiam, jakieś specjalne zamówienia na meble dla bogaczy. Dostaję porządną płacę, jak sobie zostanę na nadgodzinki, to coś dodatkowo wpadnie.

Na co wydaję? No cóż… oprócz rachunków żarcia itp?

Drobne przyjemności oczywiście! Książka, gra, kino, fajki, czasem jakiś alkohol w gronie przyjaciół, których niestety zbyt rzadko widuję. A to co zostanie ostatniego dnia miesiąca, wkładam do mojej supertajnej skrytki. Na co odkładam?

Na ucieczkę.

Na przygodę.

Na Kanadę.

Tak… Polska jest nudna. Polska jest denerwująca. Polska jest głupia. Pełna hipokryzji, jak każdy współczesny kraj “pierwszego świata”. Pełen ludzi użalających się nad losem innych, a nie robiących nic konkretnego by im pomóc.

Jak ja nienawidzę religii! Nienawidzę ludzi, kierujących się jedną religią. Nie potrafią zrozumieć, że z każdej trzeba brać to, co najlepsze. Chrześcijanizm, buddyzm, muzułmanizm… każdy ma swoje dobre i złe strony. Jedni każą ci zabijać, drudzy dawać pieniądze. A buddyści wierzą, że nic nie może ci się stać w bardzo niebezpiecznej sytuacji, bo nie ma czegoś takiego jak zło, a jak umrzesz to nic. Tym lepiej nawet … lepiej unikaj takiej postawy. Po prostu… bierz to, co najlepsze, nie kieruj się ślepo jedną wiarą.

Aleeee nieeeeee. W niedzielę zasuwam do kościoła. W Wielkanoc maluję jajka bo to rocznica zmartwychwstania Syna Bożego… no kurwa. Taka symbolika? Serio? Ale przecież żyjemy w tak uduchowionym społeczeństwie… na Boże Narodzenie anioł są wszędzie. Na kopertach, pocztówkach, etykietach, opakowaniach. Wszędzie.

Poza tym masa idiotów, żalących się na rzeczy, o których nie mają pojęcia. Ekolodzy… no pizdy jebane.

“Och, och! Ratujmy lasy deszczowe! Tam są takie ładne kwiatki!”

A sami nie potrafią zadbać o czyste podwórko SWOJE. To wbijają ze swoimi pretensjami na inny kontynent.

Nienawidzę tego kraju, ujmę to jasno. Nienawidzę tutejszego patriotyzmu. Oddaniu ślepej idei narodu, który nie potrafi być solidarny. Idei personifikacji państwa, idei władzy ludu, sprawowanej przez parę setek ludzi. Jednak nie mogę tu znaleźć pustelni, na której byłbym samowystarczalny, mimo iż wiele lat, ćwiczyłem sztukę przetrwania. Dam radę. W Kanadzie. W lesie, paręnaście kilometrów od jakiegoś małego, miasteczka drwali. Tam takie są. A każdy drwal, na miejsce ścięte drzewa, sadzi dwa nowe. To jest dobra polityka ekologiczna. Uczciwa wymiana człowieka z naturą.

Muszę jednak pamiętam swoją dewizę.

A co jeśli lepiej być nie może?

Tak. Tylko dzięki tym paru słowom, zachowuję swój stoicki spokój. Tylko dzięki temu potrafię uśmiechać się szczerze, do ludzi których nienawidzę, podczas okresu mojego wielkiego smutku. Potrafię świetnie udawać i nosić wiele masek. Jednak chciałbym w końcu być sobą.

Moja supertajna skrytka ma już pokaźną zawartość. Już niedługo. A nawet jak się nie uda, to najwyraźniej lepiej być nie może i już chyba nic z tym nie zrobię.

Bo ważne jest próbować spełnić swoje marzenie, które znaczące zmienia twoje życie na lepsze. Jednak marzenia to nie jest coś w stylu uzyskania sławy, przez wygranie telewizyjnego show o śpiewaniu. To jest zachcianka. To jest pycha i chęć uznania. Ci ludzie gdy wygrają mówią: “moje marzenie się spełniło”…

ALE MNIE TO WKURWIA.

A może dla odmiany ktoś spełni swoje marzenie, a nie poczeka, aż się ono samo spełni, dzięki smsom widzów?!

Ja! Ja tak zrobię! Będę swoim własnym, kurwa bogiem, na swoim własnym kawałku ziemi.

Wtedy zaś powiem: lepiej być nie może.

Josh

Ale, kurwa, bałagan! Ja pierdole! Zabijanie to strasznie brudna sprawa! Nie polecam… brudu. Samo zabijanie to super zabawa. Gdy coś zabijasz… jest twoje. Poznajesz to od środka… chuja tam! Poznajesz obiekt tak jak sobie sam zażyczysz. To co mordujesz, jest twoje i staje się tym czym zechcesz.

Bo widzicie, z ludźmi jest jak z kartonowymi pudełkami. Możliwe, ze gdy się z nim bliżej zapoznasz, w środku znajdziesz coś ciekawego. Z drugiej strony, może być puste i nudne, a jedyne, co z nim można zrobić, to coś spakować, lub dać dla dzieciaka, żeby się bawił w fort.

Większość pierwszą część traktuje metaforycznie. “W środku znajdziesz coś ciekawego” jest dla nich odwołaniem do duszy, umysłu. Ja to traktuję bardzo, bardzo dosłownie. Lubię otwierać ludzi.

Hehe.

 

Na szczęście w chatce znalazłem jakieś ubrania. Koszula w kratkę, biały podkoszulek i jeansy, trochę porwane, ale nie w ten modny sposób. Spadały nie co, a paska nie mogłem znaleźć. Bywa. Nie żebym był chudzielcem. Inaczej nie zabiłbym tych pięciu drwali przed chwilą, nie prawda? Jestem świetnie zbudowany! Ani grama tłuszczu, nic się ze mnie nie wylewa. Łącznie z mięśniami, które jednak są nieźle nakreślone na sylwetce. Mimo iż palę papierosy, nie cierpię na brak kondycji. Wystarczy ćwiczyć. Pozbierałem kasę jaką mieli, umyłem się, wywaliłem ich sprzęt z samochodu i pojechałem do miasteczka.

Życie w Kanadzie było świetne. Aż dziwne, że tak wielu ludzi, marzy o życiu w Paryżu, Rzymie i innych wielkich miastach. Ludzie którzy pragną realizować swoje marzenia w Kanadzie są… mądrzy? Ja nie wiem. Sam geniuszem nie tryskam.

Dzień jazdy do Rosebriar i akurat zaczęło kończyć się paliwo. Na szczęście miałem duży zapas. Dwa kanistry. Bogato.

Miasteczko przypominało nieco te znane z westernów. Główna ulica, tutaj jednak wyłożona asfaltem, zbierała wszystkie budynki handlowe i administracyjne, w tym motel, w którym mieszkałem. Większość jeszcze zbudowana z drewna, żadnej nowoczesnej architektury. To północna Kanada, a nie te południowe… coś, niczym nie różniące się od milionów innych miast.

Zatankowałem do połowy i zaparkowałem z tyłu trzypiętrowego motelu i wszedłem do środka. W recepcji przywitał mnie widok lepszy od bezkresnych, monumentalnych gór, czy wielkich lasów, ciągnących się, jak mogłoby się zdawać, aż do końca świata. Julie była zdecydowanie najpiękniejszą kobietą jaką widziałem i z jaką miałem okazję regularnie rozmawiać. Ponadto jedną z niewielu, które się do mnie uśmiechał, a jej uśmiech znaczył dla mnie… więcej niż cokolwiek innego. Więcej niż krzyki ofiar, więcej niż ich ostatnie tchnienia i jęki bólu. Gdy patrzyłem w jej zielone oczy… czułem coś zupełnie odmiennego niż zawsze. Większość seryjnych morderców jest niedojrzała seksualnie, nie potrafi żyć w normalnym związku. Myślę, że z nią nie miałbym żadnego problemu, ani w kwestii seksualnej, czy wspólnego życia. Jednak nie była to kobieta, która kipiała seksem. Odurzający był jej wdzięk i urok. Była cudem natury, istotą zrodzoną przez… nie wiem! Magię? Nie mogłem oprzeć jej czarowi, onieśmielała mnie, co było do mnie niepodobne. Tak bardzo chciałem z nią normalnie porozmawiać, a jednak uruchomiała się przy niej u mnie kolejna cecha charakterystyczna dla seryjnych morderców – absolutny brak empatii i niemożność normalnego życia socjalnego. Nie byłem pewien jak reagować na to, co mówiła, nie wiedziałem czy wysyła do mnie jakieś sygnały. Z reguły różnię się od innych ludzi, zajmujących się tym, co ja. Oni wolą mieć swoje ofiary obezwładnione, nie mordują ich tak nagle, w ogniu… bitwy. Ja cieszę się śmiercią ofiary, której krew wrze od adrenaliny. Muszę z nimi walczyć, nie lubię ich więzić. Nie ma wyzwania…

Julie… Ach Julie. Nie mógłbym zrobić jej nic złego. To nie była rzecz, jak ci drwale. Ona nie była obiektem. Ona była boginią. A ja bogiem. Wiedziałem, że musimy być razem. To przeznaczenie. Chciałem żeby pozwalała mi dotykać swoich rudych włosów, ssać piersi, lizać… ech. Zachowuję się jak nastolatek.

– Cześć Josh. Trochę cię nie było. Napadły cię enty w pracy? – Spytała uśmiechając się. Miała dość bladą cerę, choć nie tak jak ja, ale i tak jej białe zęby, mocno się wyróżniały, gdy odsłaniała je w zawsze szczerym uśmiechu. Przynajmniej tak mi się wydawało. Nie wierzę, by wymuszała uśmiech wobec mnie. Nie wobec mnie. Mnie!

– Tak, ale nie zrobiłem zdjęć. Przynajmniej ty mi uwierzysz, prawda? Również w to, że zgubiłem klucz do pokoju – dodałem uśmiechając się przepraszająco.

– Znowu? – Zdziwiła się i odwróciła. Miała takie zgrabne plecy. Gdyby nie znajdowała się za lada, mógłbym też popatrzeć na inne zgrabne rzeczy jakie miała z tyłu… SKOŃCZ! – Proszę. Pięć dolarów. Zresztą wiesz, już ile kosztuje nowy – rzuciła, wpisując coś na komputerze, który zatrzeszczał ostro, gdy tylko stuknęła w klawiaturę. Stary rzęch, ale czasem i na takim chętnie bym coś porobił. Brakowało mi gier. Kiedyś używałem ich by się… odstresować. Kiedy jeszcze zwalczałem w sobie Pana Potwora.

– To się już nie powtórzy. Przez jakiś czas nie będę jeździł do lasu – odpowiedziałem, chowając klucz do kieszeni. – Jak stoję z czynszem?

– Masz… dwa miesiące z góry – odpowiedziała po chwili szukania w bazie danych. Oprócz mnie stale mieszkało w motelu ledwie parę osób. Reszta to turyści. Jedna Julie z ojcem, matką i bratem, jakoś sobie radzili. Jej mama świetnie gotowała, dla okolicznego baru a brat był zastępcą szeryfa. Ojciec zarządzał przybytkiem, a jego córka mu pomagała. Większość miasteczka pracowała… jako drwale. Ta piątka z dzisiaj była nietutejsza. Dlatego też się nimi zająłem. Nie lubię nielegalnej wycinki lasów. Chcieli ściąć drzewa oznakowane na pomarańczowo, objęte ochroną, a wina spadłaby na drwali z Rosebriar. Wszyscy zyskali. Dobro znowu wygrało.

– Teraz będziesz dużo pisał, prawda? Kiedy w końcu dasz mi coś przeczytać? – Spytała odrywając wzrok od monitora i siadając na krześle. Wpatrywała się we mnie z uśmiechem.

Byłem pisarzem. Wydawałem z sukcesem od kiedy tylko przeprowadziłem się do Kanady. Oczywiście pod pseudonimem, którego nie zdradziłem Julie, choć powiedziałem, że moje książki i opowiadania lądują w księgarniach. Nie chciałem by tego czytała bo… wielu recenzentów mówiła o moich dziełach coś w stylu “genialne na swój chory sposób, uderzające realnością, straszne, obrzydliwe i pociągające zarazem”. Ogółem uznawali mnie za dobrego pisarza, jednak wybierającego bardzo kontrowersyjne tematy. Bardzo brutalne. Bardzo złe. Na dodatek widać było, że o tych wszystkich rzeczach wiedziałem bardzo dużo i potrafiłem nimi zarażać. Bałem się, że… ona się mnie przestraszy, zrazi się do mnie. Nie mogłem pozwolić, by mnie odrzuciła. Miałem jednak sporo niepublikowanych opowiadań. Bardziej lekkich. Mogłem jej je dać, jednak one nie były tak dobre. A chciałem by mnie doceniła.

Nie chodziło o to, żeby się jej pochwalić. O nie. Julie była kobietą, dla której chciało się być lepszą osobą, a nie tylko pokazać się z najlepszej strony. Od dawna próbowałem napisać coś tylko dla niej, zanim jeszcze powiedziałem jej, że wydaję książki. Większość wylądowała w koszu. Były za słabe.

– Wkrótce… – mruknąłem i skierowałem się do schodów. Odwróciłem się jednak po paru wolnych krokach. – Znaczy… bo… – próbowałem zebrać się w sobie. Spuściłem głowę. Nie mogłem spojrzeć jej w oczy. Ani tak jak patrzyłem w oczy ludzi, krztuszących się własną krwią i ładujących swoje flaki do środka rozciętego brzucha, ani tak jak na normalnego człowieka. Na tych pierwszych patrzyłem z fascynacją, ciekawością, satysfakcją, dumą… takie tam rzeczy. Na drugich ponuro, bez krzty zainteresowania. Chyba, że czegoś od nich potrzebowałem. Wtedy musiałem udawać. Nakładać jedną ze swoich masek.

– Josh? – Spytała, przekrzywiając głowę, gdy stałem za długo w ciszy. Zmrużyła oczy, patrząc na mnie niepewnie. Czemu tak?! Coś zrobiłem?! Mówić!

– Próbuję napisać coś specjalnie dla ciebie. Nie wiem, którą książkę, czy opowiadanie ci pokazać by ci się spodobało i zachęciło do czytania innych, więc staram się przygotować coś specjalnego, specjalnie dla ciebie, bo jesteś dla mnie specjalną osobą – to jedna z moich wad. Jak nie wiem co powiedzieć, to albo nie mówię nic, albo za dużo, gubiąc się w słowach.

Teraz patrzyła na mnie zdziwiona. Po chwili jednak uśmiechnęła się… jakoś inaczej. Chyba się zarumieniła trochę. Coś źle zrobiłem! Idiota!

– Och… dzięki. To miłe. Robisz tak dla wszystkich potencjalnych fanek? Piszesz coś specjalnie dla nich? – Spytała, chrząkając i przekręcając się na krześle. Wyprostowała się i uśmiechnęła bardziej pewnie.

Czytałem mnóstwo książek, grałem w mnóstwo gier, słuchałem masę muzyki i widziałem niezliczoną ilość filmów. W tak wielu było mowa o takich rzeczach. O tych “gierkach” zalotnych. Jednak mimo takiego doświadczenia teoretycznego, nie potrafiłem przełożyć tego na praktykę. Przypomniała mi się szkoła i lekcje mojego ojczystego języka, na których nie nauczyłem się niczego, co pomogło mi w rozwoju umiejętności pisarskich. Właściwie to nienawidziłem najbardziej humanistycznej lekcji, mimo iż jestem humanistą… i mechanikiem też, ale to nieważne.

– Piszę pod pseudonimem, pamiętasz? Moje fanki nic o mnie nie wiedzą… o ile jakieś są – odpowiedziałem wzruszając ramionami. Tak naprawdę to podobno dostawałem masę maili, tak mówił mi mój agent, ale on na nie odpowiadał w moim imieniu, udzielając wyrywkowych odpowiedzi. Sam nie miałem internetu, ani komputera. Pisałem na maszynie do pisania i ręcznie. Szło mi szybciej niż na komputerze, który by mnie rozpraszał. Nawet jakby był starym gruchotem, bym wynajdował sobie na nim inne rzeczy do robienia niż pisanie i tyle z pracy.

– To uważaj bo rozpowiem – odpowiedziała, puszczając do mnie oko.

Do motelu wszedł ojciec Julie. Frank różnił się od innych mężczyzn w Rosebriar. Był niski, chudy, nie miał ani brody, ani wąsów, tylko krótkie, ostre, rude włosy. Ponadto był znacznie milszy od innych i częściej się uśmiechał. Widać jego córka miała to po nim.

– Cześć rudzielcu – rzucił do córki wesoło, po czym skierował wzrok na mnie. – O! Josh. Miło, że w końcu wróciłeś. Długo cię tym razem nie było – często znikałem. Wybierałem się do lasu, w góry. Zaczerpnąć inspiracji. Po tym pisałem jak szalony. Zawsze wysyłałem prace przed terminem.

Aha i zawsze wtedy zabijałem. Głównie śledziłem turystów. Trochę się z nimi bawiłem. Urządzałem polowania. Dawałem im znać po paru dniach, że ktoś ich śledzi. Zaczynali się bać. Przygotowywałem pułapki. Sidła. Wnęki. Doły. Mordowałem. Czasem zapuszczałem się do innych miast i w ogóle… parę razy zjawili się tu jacyś federalni policjanci. Jednak nigdy nie mogli znaleźć niczego konkretnego. Z drugiej strony ich obecność, zawsze ostudzała mój apetyt.

 

MNIAM!

 

– Znalazłem wielką dolinę, na wschód… trochę się zgubiłem w pewnym momencie, ale było warto – odpowiedziałem, wymuszając uśmiech. To wszystko prawda. W tej dolinie spotkałem niemiłych drwali.

– Nie wątpię – pokiwał głową i przeszedł za ladę. – Ja się już tym zajmę Julie. Możesz odpocząć.

– Dzięki tato. Na razie Josh! – Rzuciła chwytając kurtkę i wychodząc na zewnątrz, machając mi ręką na pożegnanie. Ledwie zdążyłem podnieść swoją w geście pożegnania.

Tak nagle zniknęła.

Ludzie tak nagle nie umierają, jak ona zniknęła… Ech.

 

Michał

Nigdy specjalnie nie lubiłem jeżdżenia autobusami. Spóźniały się, lub przyjeżdżały za wcześnie bardzo regularnie. Ludzie byli głośni, śmierdzący, wulgarni… dużo nieprzyjemnych typów. Nic ciekawego, choć nie jest tak stresujące jak jazda samochodem w wielkim mieście. Niestety motor kupię sobie dopiero w Kanadzie. Przez dwa lata miałem wspaniałą Hondę Shadow, ale sytuacja finansowa zmusiła mnie do sprzedaży. W sumie i tak nie mógłbym jej zabrać ze sobą, a moja ucieczka była coraz bliżej.

Autobus linii numer 10. Bardzo lubiłem tę liczbę. Moja ulubiona. Równe liczby, lub takie gdzie liczby są takie same były moimi ulubionymi i miałem na ich punkcję małą… fobię? Tak czy siak tym autobusem jeździłem do pracy i do domu. Tym razem zmierzałem w stronę tego pierwszego miejsca. W plecaku miałem strój roboczy, w kieszeni komórkę, fajki, klucze zawieszone na szekli, portfel i odtwarzacz muzyczny, zupełnie nie pasujący do obecnych standardów. Zmieścił dwie płyty ulubionego zespołu, a bateria (tak, stare, dobre baterie alkaiczne) trzymała od poniedziału do piątku. Nie narzekam bo… no wiecie. A co jeśli lepiej być nie może?

Akurat ta wycieczka autobusem była miła, z racji, że ktoś jeszcze sobie taką wycieczkę urządził. Pani przedszkolanka wraz z gromadką dziesięciu małych brzdąców, dała mi zaszczyt obserwowania jej podczas jazdy. Była młoda, jej skóra lekko opalona, a ciemne włosy spięła w dostojny kok. Ubrana jednak była swobodnie i tak odnosiła się do dzieci, które lubiły ją i co było widać na pierwszy rzut oka. Nie słyszałem co mówili, ale ona często się uśmiechała i choć często uciekałem wzrokiem, by nie napotkać jej spojrzenia, to nie wiedzieć czemu, ale sam też się uśmiechałem… lekko.

Jednak moje miasto jest istną wylęgarnią idiotów. Od diskopolowców, przez dresy, aż po radykalnych skinów. Nie mieli dostatecznie rozwiniętych zmysłów by móc zdać prawo jazdy, więc poruszali się komunikacją miejską, siejąc w autobusach zażenowanie wśród innych pasażerów. Zapewne często myśleli, że budzą strach. Ludzie się ich boją, albo uważają ich za fajnych. Nie wiem. Ale na pewno tak nie było. Osobiście było mi ich żal. Było mi żal, że marnują swoje życia. Jednak pałałem do nich nienawiścią. Rozumiem, że mogli mieć trudne warunki, ale… nie miałem łatwo też, a wyszedłem na ludzi. Oni zaś skończyli jako jebane płody. Życie niskiej klasy, życie nie warte życia, które jest skłonne odebrać komuś życie. Chora pętla powtórzeń tych samych błędów, popełnianych przez różne pokolenia, w różnej formie.

No i ja gadający bez sensu.

Trzech mężczyzn… nie. Młodych chłopców, rozwiniętych ponad miarę, przez długie godziny spędzone na siłowni, w otoczeniu innych spoconych chłopców i masy koksu. Różnili się od siebie. Jeden opalony na solarce. Jego skóra przywodziła na myśl trochę za jasne gówno. Rzadkie włosy, postawione na czuba za pomocą żelu, wygolony na boczkach. Krótkie spodenki, hawajska koszula. Drugi łysy, połyskujący, ciemno fioletowy dres z charakterystycznych znakiem pewnej firmy. Ach te haczyki. Trzeci był największy i najbardziej się prężył. Jego dres był już zrobiony z materiału! Szare spodnie, przypominające worek na ziemniaki i ciasna koszula, mocno opinająca jego WIELGACHNE mięśnie. Co z wspaniał mężczyzna.

Swego czasu, pracowałęm w rzeźni. Patroszyłem świnie, krowy. Przewalałem ich flaki i mieliłem w niszczarce. Teraz jednak chciało mi się rzygać bardziej niż podczas tamtych chwil w zimnym, ciasnym pomieszczeniu wypełnionym krwią, martwym mięsem i ostrymi nożami.

Ściszyłem muzykę.

Przedszkolanka już się nie uśmiechała. Bycie piękną kobietą to jeszcze nic. Trzeba mieć do siebie szacunek, mieć swoją godność. Tylko takie kobiety są prawdziwymi kobietami. Reszta to puste dziwki. Pierdolone szmaty. Ta pani godnie reprezentowała płeć piękną, jednak jak widać nie była też głupia, bo od razu wyczułą niebezpieczeństwo ze śmiejących się i wulgarnie wrzeszczących debili. Umilkła więc i odwróciłą wzrok, w stronę podopiecznych. Na pewno zaczęła się zastanawiać czemu autobus tak wolno jedzie i kiedy będzie ich przystanek. Gdy trójka krzyknęła do niej jakieś “E!” zaczęła szukać wzrokiem pomocy. Napotkała wzrokiem starszą parę babć, obgadujących po cichu menażerię, studentów, skupionych na notatkach, na drugim końcu autobusu, więcej starców… jebane starzejące się społeczeństwo. Ponadto parę młodych dziewczyn i chłopców jadących do szkoły. Było parę dorosłych facetów, ale raczej nie zwracali uwagi, mimo iż robiło się głośno.

– Fajne dzieciaki… twoje? – Spytał “herszt: kobiety, stając nad nią i chwytając się poręczy. Jego pacha znalazła się niemal centralnie nad jej twarzą.

Oczywiście reszta się zaśmiała, a dzieci wydały się bardzo zmieszane. Chyba nawet nie wiedziały, że powinny się bać.

Co mogła zrobić trójka wiecznie wkurwionych idiotów, przedszkolance w dość zapełnionym autobusie? Naprawdę wiele… naprawdę. To nie są ludzie znający takie słowa jak “wstyd”. To szaleńcy. Innym ciężko to zrozumieć, nie potrafią wejść w ich głowy. Ja też nie. Wiem tylko, że takich należy zabić.

– Tak. Opiekuję się nimi. Przepraszam, ale mógłby się pan przesunąć? – Spytała przełykając głośno ślinę. Czy to miała być sytuacja w stylu “rycerz na białym koniu”. Nie pasowałem do tej roli.

Chuj przesunął się jeszcze bliżej kobiety.

– Może jeszcze ci dorobię parę?

Nie wiem czemu, ale te słowa podziałały jak dynamit. Wybuchłem jakby ktoś włożył mi granat do mordy. Coś stało mi się z sercem. Zacząłem… je czuć. Po prostu uderzyło mnie uczucie, że mam serce. Stało się nagle najważniejszym organem. Przejmując władzę, kazał mi odpiąć klucze i włożyć pomiędzy palce lewej dłoni. Wstałem, przeprosiłem staruszkę siedzącą obok mnie, która spojrzała na mnie wściekle, jakbym miał się przyłączyć do napastników. Jednak minę miałem spokojną. Może jednak nie byłem to ja. Nie czułem się jak ja. Czułem jakby ktoś zaczął mną sterować. Ktoś kto już trochę we mnie siedział i wyczuł okazję, by przejąć kontrolę.

Opalony playboy stał obok pionowej poręczy, trzymając się jej prawą ręką, żuł gumę, śmiejąc się z kolejnych, coraz bardziej wulgarnych żarcików swojego boga.

Jednak to ja stałem się ich bogiem.

Szybko jebnąłem jego nażelowaną głową o poręcz, gdy stojący obok niego łysol w ciemnym dresie obrócił się zdziwiony i rzucił paroma kurwami, wbiłem mu klucze w bok. Raz, dwa, trzy, szybko i mocno. Zaczął się drzeć. Okrutnie krzyczeć. Słusznie. Ktoś go zażynał. Dostałem w twarz. Zamroczyło mnie, ale największy z bandy nie miał zamiaru odpuścić. Uchyliłem się, pociągnąłem go za rękę, klucze upadły z brzękiem na ziemię. Wolną dłonią chwyciłem go za głowę i pieprzonąłem tę pustą, twardą głowę o poręcz przy oknie, na wysokości pasa. Gdy osunął się na ziemię, na zielonej rurce, została plama krwi. Playboy uderzył mnie w brzuch, raz i drugi. Był niższy. Jednak udało mi się wbić kolano w jego jaja, a potem kopnąć w rzepkę, która przemieściłą się z chrzęstem.

Twarz mnie bolała, ledwo łapałem oddech i przez ból w brzuchu zrzygałem się, ale na zewnątrz, gdy kierowca zatrzymał autobus, akurat na przystanku. Wyszedł jednak ze swojej kabiny i wrzeszcząc skierował się do nas, wzywając straż miejską.

Nie byłem bohaterem. To nie uosobienie dobra mną sterowało. Nawet nie zwróciłem uwagi na uratowaną przedszkolankę. To Pan Potwór mną sterował. Szybko zrobił co chciał i schował się głęboko, zadowolony i nakarmiony dawką przemocy. Potrzebowałem jej. Potrzebowałem uwolnić swoją złość.

Dzięuję Panie Potworze. Dziękuję, że mi pomogłeś. Sam bym nie dał rady. Mam nadzieję, że zostaniemy przyjaciółmi.

Josh

Dobrze szło. Tym razem naprawdę dobrze mi szło pisanie małego… czegoś dla Julie. Podobało mi się. Miałem nadzieję, że jej też się spodoba. Tylko to się liczyło. Zasłoniłem wszystkie żaluje w pokoju, siedziałem przy paru zapalonych świeczkach, telewizor był włączony, leciały napisy końcowe Mad Maxa z DVD. Skończyłem oglądać w połowie, bo naszła mnie wena, a i tak znam na pamięć film.

Ktoś jednak musiał mi przerwać pukaniem w drzwi. Poderwałem się nagle wściekły z krzesła i podszedłem do drzwi, otwierając szufladkę komody stojącej obok. Sięgnąłem po bagnet… zaraz. Może to Julie?! Zamknąłem szufkladkę i otworzyłem szybko drzwi.

To nie była Julie. Dwójka wysokich gości, z porządnymi zarostami. Jeden miał odznakę szeryfa, drugi jego zastępcy. Młodszy, który wyraźnie się wzorował na starszym wyglądem i sposobem bycia, był bratem Julie… Howard? Chyba tak. Szeryf zaś nazywał się Neil i w zasadzie go lubiłem. Był dość inteligentny, dobrze pełnił swoje obowiązki. Uczciwy i w ogóle, pracował dla ludzi, nie męczył ich i nie wykorzystywał swojej władzy.

– Och… witam panów – powiedziałem zdziwiony. Do tej pory w sprawie morderstw przesłuchiwano mnie dwa razy. Ani razu nie okazał oznak zdenerwowania, a moje kłamstwa były zręczne i trzymały się kupy.

– Witaj Josh. Wiemy, że piszesz, bo niedawno wróciłeś z jednej z tych swoich wycieczek, ale… są kolejne ofiary i wraz z federalnymi przesłuchujemy wszystkich mieszkańców Rosebriar i jeszcze paru pobliskich miasteczek. Wszystkich – powiedział Neil kiwając głową.

– Ach. Rozumiem. No dobrze, wejdźcie więc – powiedziałem wymuszając uśmiech i wpuszczając ich do środka. – Chcecie się czegoś napić? Fajkę? – Spytałem zamykając za nimi drzwi, zdjęli kapelusze i rozglądali się niepewnie po ciemnym pomieszczeniu.

– Nie dzięki… zawsze żyjesz w takiej ciemnocie? – Spytał Howard.

– Jeśli akurat piszę to tak. Wolę wtedy nie odróżniać dnia od nocy – odpowiedziałem samemu sięgając po papierosa. – Możemy wyjść na balkon? Ja zapalę… – poprosiłem wskazując na szklane, aktualnie zasłonięte drzwi na balkonik.

– Jasne – mruknął Neil wyjmując notesik i długopis. Podążyli za mną. Ja usiadłem na poręczy, a Neil wskazał na drewniane krzesło, patrząc na mnie pytającym wzrokiem. Sam je rzeźbiłem i malowałem.

– Siadaj, siadaj – odpowiedziałem machinalnie, zapalając papierosa.

– To prawda, że piszesz ręcznie? Bez komputera? – Spytał Howard. Miałem wrażenie, że nie jest to związane z zabójstwami. Do takiego też wniosku doszedł Neil.

– Howard, spytasz go o to kiedy indziej dobra? Mamy dziś jeszcze sporo do roboty – wtrącił zmęczony szeryf. Sporo do roboty? Było ciemno jak w grobie. Przesłuchanie wszystkich ludzi w Rosebriar jednak trochę zajmuje…

– Tak więc kiedy pan wyruszył i kiedy pan wrócił ze swojej ostatniej wycieczki? – Spytał Neil

– Wróciłem już… pięć dni temu? Ciężko mi stwierdzić jak tak tu siedzę – mruknąłem z uśmiechem. – Ale tak. Będzie pięć dni. Nie było mnie zaś jakieś… dwa tygodnie. Włączając w to powrót i dojazd do miejsca, z którego ruszyłem pieszo.

– A w jakie rejony się zapuściłeś? – Spytał szeryf bazgrząc coś w notesiku. Przypomniały mi się moje wizyty u terapeuty. Zawsze coś notował, ale też mogłem w każdej chwili zobaczyć co zapisał.

– Północ. Prosto przed siebie.

– Spotkałeś kogoś na szlaku?

– Och, ja nie chodzę szlakami. Zapuszczam się w dzicz – pokręciłem głową, zaciągając się głęboko.

– Czyli pewnie nikogo? – Dopytał zastępca.

– Poza szlakiem nie. Jadąc jeszcze samochodem minąłem jedną terenówkę. Poza tym nic.

– Minąłeś się z Karen Soft. Mówiła, że pamięta tego twojego gruchota – powiedział Neil z uśmiechem.

– Ciężko go zapomnieć jak się już zobaczy. Sprawdza się pomimo swych lat – nie dodałem, że to samo powiedział mi właściciel tego wozu, krótko przed tym, jak wbiłem mu szpikulec od lodu w jądra.

– Słyszałeś coś? Widziałeś? Podejrzanego w sensie?

– Nie, nie, nie. Naprawdę nic. Obcowałem z naturą. Żadnych oznak ludzi, poza wyciętymi terenami.

Neil westchnął ciężko, chowając notes. Wstał ciężko z krzesła.

– Wygodne… ale nie chcę się zasiedzieć.

– Sam robiłem – odpowiedziałem wzruszając ramionami.

– Naprawdę? Nieźle… – powiedział z uznaniem Neil. – Tak czy siak, my musimy kontynuować naszą syzyfową pracę… dzięki za czas Josh. W razie czego, jakbyś se coś przypomniał to dzwoń.

– Oczywiśćie szeryfie – odpowiedziałem odprowadzając ich do drzwi.

Ależ byłem okrutny i zły. Zamiast się przyznać zmuszam ich do uganiania się po mieście i wielu innych policjantów do szukania kogoś, kogo mają pod nosem.

PISZ!

Michał

Długo trwało zanim sprawa bójki w autobusie minęła. Na szczęście w mieszkaniu… “poszkodowanych” odkryto spore ilośći różnyc złych, oj złych rzeczy, więc automotycznie sprawa jaką mi wytoczyli, stała się mało ważna i nabrała innego wymiaru. Nawet mi zapłacili! A więcej kasy, oznaczało, że Kanada się przybliżała.

Pewnego dnia zabiłem człowieka.

Nie chciałem tego, nie planowałem tego, ale to się stało i musiałem posprzątać.

Znajdowaliśmy się w jego lokalu, tuż po zamknięciu. Ot kolejna buda z kebabami i hamburgerami, jednak większa, z racji tego, że znajdowała się na parterze domu. Miejsce było chujowe i mało kto tu jadł, ale mnóstwo narkotyków i żywego towaru, tędy przechodziło.

Moje powiązania z tym człowiekiem nie są ważne. Zabiłem go w bójce… dość jednostronnej. Niewiele zdążył zrobić. Miałem do tego talent.

Gdy już leżał na ziemi, a z jego rozbitej czaszki, powoli sączyła się krew, targały mną różne emocje. Strach, złość… nie wiem jak opisać resztę. Na szczęście Pan Potwór przejął dowodzenie. Wystarczyło obmyć twarz wodą i gdy spojrzałem w lustro, ujrzałem swoją własną, całkowicie spokojną, beznamiętną twarz. Nieco bledszą niż zazwyczaj, oczy były bardziej przymrużone, a usta wyglądały jakby nigdy miały się nie ruszyć, by się uśmiechnąć, czy okazać zasmucenie.

Założyłem dwie pary rękawiczek higienicznych i zacząłem zbierać potrzebne mi rzeczy. W garażu obok domku, znalazłem piłę elektryczną, trochę sznura, dużą balię i bloczek z łańcuchem. Z kuchni wziąłem duży nóż i nałożyłem na siebie fartuch. Rożłożyłem na podłodze parę warst foli i położyłem tam ciało. Rozebrałem go i póki co wszystkie rzeczy rzuciłem na bok. Zmyłem krew z podłogi i podszedłem do ciała. Zdjąłem wiszącą na górze lampę i na haku, na którym wisiała, zamontowałem bloczek. Po chwili mój niedoszły morderca, wisiał martwy, do góry nogami. Ręce zwisały mu bezwładnie w dół. Patrzyłem… Pan Potwór patrzył na niego chwilę. To wszystko robił on, nie ja… Tak…

Rozciął mu gardło i jasna krew zaczęła gęsto spływać po jego twarzy na dół, zapełniając baniak. Obserwował jego czerwoną twarz z zachwytem i ciekawością. Zupełnie jakby włożył głowę, w słoik bardzo rzadkiego keczupu. Ale łagodnego. Te ostre zawsze są ciemniejsze i mają jakieś syfy w sobie. Przyprawy. Jego krew była czysta. Wpływała do otwartych oczu, dziurek od nosa i do lekko rozwartych ust.

Klepał go w plecy, by krew ściekała szybciej i dokładniej. W końcu zabrał baniak i wylał wszystko do zlewu. Podstawił znowu pod ciało. Zaczynała się najbrudniejsza część.

Wbił nóż w brzuch, przejechał w bok, w dół i tak samo z drugiego boku, wycinając kwadrat bez jednej podstawy. Wnętrzności z pluskiem wylądowały w baniaku. Włożył ręce do środka ciała i wyjął resztki, przecinając to co samo nie wyleciało. Wziął baniak i zaniósł do kuchni. Zaczął wrzucać rzeczy do zlewu, włączył niszczarkę w kranie. Wszystko było lepkie, czerwone bądź różowe. Kusiło go by wrzucić do na rozgrzaną patelnię, zalaną olejem. Do tego chlebek z masełkiem i serem…

Rozcinął śmierdzące śmiercią flaki nożem na drobniejsze kawałki, bądź nitki i wpychał do otworu, który mielił to wszystko i wysyłał do kanalizacji, a potem do jezior, potem do mórz, do oceanu. A potem spowrotem. Jelita wciągał jak sedes papier toaletowy.

Wziął się za piłę elektryczną. Lepsza byłaby spalinowa, albo łańcuchowa, ale też głośniejsze. Tym sposobem zajęło mu to sporo czasu, a ostrze pod koniec było całkiem tępe. Ostatecznie jednak rozciął ciało na pięć kawałków. Dwie nogi, dwie ręce, korpus z fiutem i głowa. Wszystko zapakował do oddzielnego worka na śmieci, który włożył w kolejny worek. Zwinął folię, wraz z ubraniami wrzucił ją do beczki stojącej na zewnątrz, w której właściciel palił igły i liście z podwórka. To samo zrobił z jego rzeczami. Gdy wszystko się spaliło, rzeczy z garażu wyląowały na swoim miejscu, parter był wysprzątany, a części ciałą, były w bagażniku mojego samochodu, Pan Potwór ustąpił mi miejsca.

Jadąc przez miasto pociłem się okrutnie, starając skupić się na drodze i muzyce, nie na tym, co miałem z tyłu. Wypaliłem pół paczki szlugów, zanim wyjechałem poza miasto, gdzie troszkę się uspokoiłem. Minąłem jedną wioskę, potem drugą. Za trzecią, skłądającą się z czterech domów, skręciłem na polną drogę i jechałem tak przez godzinę, gdy droga się skończyła w zwyczajne pole, z pobliskim lasem, w który się zapuściłem, targając ze sobą dwa worki. Miałem ze sobą saperkę. W zasadzie wóz nie był mój… kumpel wyjechał za granicę na parę miesięcy i powiedział, że jeśli chcę to mogę pokorzystać, więc po przygodzie w autobusie, postanowiłem skorzystać z propozycji. No i tak się złożyło, że akurat Tomek miał w samochodzie wielki burdel, więc i saperka się tam znalazła. Ręce zakopałem w jednym miejscu, około piętnaście minut piechotą od miejsca gdzie zostawiłem wóz. Zrobiłem trzy rundki, zawsze zakopująć w innym miejscu. Tutaj i tak w sumie nic nie było.

W końcu jednak skończyłem. Wsiadłem do samochodu i wróciłem do domu, całkowicie wyczerpany umyłem się, zjadłem miskę płatków, wypiłem trzy piwa i spaliłem drugą połowę paczki szlugów, aż w końcu zasnąłem na kanapie. W zasadzie nie pamiętam w jakiej kolejności wykonałem te czynności, ale… co jeśli lepiej być nie może?

Josh

Właściwie to nie wiem, czemu nie mogę umrzeć. Może to tylko część mojej wyobraźni, która w moich oczach urzeczywistnia sporo rzeczy. Jednak jestem całkiem pewien, że wiele razy budziłem się z okropnym bólem i czymś wbitym gdzieś w moje ciało. Wiecie jakie to uczucie? Nie móc umrzeć? Być palonym, postrzelonym, dźganym, przejechanym, pociętym… nic miłego. Na dodatek jako nieśmiertalny, jak na ironię, znacznie częściej padam ofiarą śmiertelnych… wypadków. Już nie licząc tego, że morduję ludzie, nie? Hehe! Po prostu przyciągam śmierć do siebie, jednak odpycham ją ze swojego organizmu gdy już wejdzie.

Żeby nie było – nie pochodzę z obcej planety, nikt nie prowadził na mnie eksperymentów, nie ugryzł mnie radioaktywny zwierzak, bądź owad.

Jakoś sobie z tym żyję. Starzeję się, ale nie można mnie zranić na śmierć. Chociaż nikt nie próbował całkowicie rozczłonkować wszystkich moich części ciałą i jednocześnie wyjąc wnętrzności. Dużo zachodu. Możecie mi wierzyć, co nieco wiem na ten temat. Czasem chowam swoje ofiary.

Tak sobie ostatnio myślę o śmierci, bo wczoraj położyłem na biurku na parterze kopertę zatytułowaną “dla Julie”, akurat gdy nikogo nie było. Od tamtej pory siedzę na balkonie i główni palę fajki, oglądam filmy, albo ćwiczę. Póki co i tak czekam na wydanie dwóch książek, więc nie muszę się śpieszyć z pisaniem. Mam zaspokojony głód śmierci, więc nigdzie się nie wybieram. Tylko czekam i umieram z niecierpliwości.

Czy się zakochałem? Nie wiem czy to miłość, czy strach.

Z magnetofonu cały czas wydobywała się muzyka. Tym razem Marilyn Manson. Dobrze się przy nim ćwiczyło, pracowało, czy… nie wiem, chociażby paliło, albo ostrzyło kolekcję noży i bagnetów. No wiecie…

Wspominałem sobie przeróżne rozmowy z Julie. Miło się z nią rozmawiało, chociaż nie bardzo kontrolowałem słowa, które ze mnie wyciekał. Mówiły się same, a ja miałem okropne wrażenie, że są przesycone idiotyzmem.

Pukanie do drzwi. Założyłem czarną koszulkę, pozbawioną zbędnych wzorów.

To była Julie, nie da się ukryć. Ciężko było powiedzeć czy była ładnie ubrania, bo wyglądała jak cud natury we wszystkim, również w jeansach i flanelowej, czarno czerwonej koszuli.

– Hej! – Powiedziała uśmiechając się. Chyba wyglądała na podekscytowaną. W prawej ręce trzymał kartki, które stanowiły moje nieco przydługie opowiadanie. Trzydzieści stron około. – Przeczytałam jednym tchem… masz ładne pismo, wiesz? Chcesz wysłuchać opinii? – Spytała spoglądając w głąb pomieszczenia. Chciała wejść, to zrozumiałem. Zszedłem z drogi, przepuszczając ją.

– Jak najbardziej.

– Jej… ale tu ciemno… dużo bardziej niż na dworze, a już zmierzcha. Jak ty to robisz? – Położyła opowiadanie na biurku, przekżywiając głowę, by spojrzeć na książki akurat tam rozłożone. O czym one były? Ach tak! Teoria Nibiru. Ostatnio zastanawiam się nad SF.

– Mogę usiąść?

– Gdzie chcesz – odpowiedziałem naturalnie, odsłaniając żaluzję, zrobiło się jaśniej. – Lepiej?

– Właściwie to wolałam ciemnotę… tylko nie wiem jak ty sobie w niej cały czas radzisz. Jesteś bardzo blady, wiesz? – Spojrzała na mnie, a na jej twarzy wymalowało się coś, co wyglądało przeuroczo, ale i smutno. Troska?

Zasłoniłem je spowrotem. Starczą świeczki.

– Nigdy nie pasowałem do… jak się nazywał chłopak Barbie? – Spytał nie mogąc przypomnieć sobie imienia tego ideału umięśnionego napaleńca… tfu! Opaleńca.

– Czyj chłopak? – No tak… oczywiście, że nie wiedzieli tu czym jest Barbie. Jak ja kocham Kanadę! Szkoda, że w Polsce nie ma więcej ludzi takich jak ja, którzy postanowili tu przyjechać. Miałbym przyjaciół…

– Nieważne… – machnąłem ręką. – A więc? Podobało się? – Usiadłem na łóżku, którego środek był naprzeciw telewizora, a lewy skraj – biurka.

– Żartujesz? – Oburzyła się, moje serce na chwilę stanęło. Na jej opinii zależało mi bardziej niż na… czymkolwiek innym. No może poza jej dobrem. – To najlepsze opowiadanie jakie czytałam, ale sporo w życiu przeczytałam. Tylko dzięki mnie i szkole biblioteka miejska jeszcze żyje! Jest… rewelacyjne! Nie potrafię tego wyrazić słowami, zachwyciło mnie do tego stopnia, że… – wertkowała kartki, mówiąc szybko. Nagle podniosła głodny wzrok na mnie. – To już kiedyś wydałeś?

– Właściwie to napisałem to w ciągu paru ostatnich dni, specjalnie dla ciebie – odpowiedziałem, drapiąc się z tyłu głowy niezręcznie.

– Och… – mruknęła i przełknęła slinę. Spuściła lekko głowę, jakby chciała coś ukryć i uśmiechnęła się. – To bardzo miłe Josh. Dzięki. Jeszcze nigdy nie dostałam prezentu tak starannie zrobionego… tak dobrego. Wydasz to? Powiesz mi w końcu pod jakim pseudonimem piszesz? – Gdy szybko zasypała mnie pytaniami, nabrała większej pewności siebie i znów spojrzała na mnie, odkłądając kartki na bok, splatając dłonie i wsadzając je pomiędzy zaciśnięte kolana.

– Jest twoje – wzruszyłem ramionami. – Jak chcesz żeby było tylko dla ciebie, to tak zostanie. Karl K. Ingram.

– Super! Póki co zachowam dla siebie i zobaczę, z czego żyjesz – powiedziała ucieszona, wstając. Podniosłem się też, obawiając się, że wyjdzie. Nie chciałem tego. Za wszelką cenę chciałem ją tu zatrzymać. Wystarczyło chwycić nóż z szuflady i…

NIE! Pan Gentleman, nie Pan Potwór.

– Wiesz Josh… miło mi się zawsze z tobą rozmawia, a to, co napisałeś… sporo wiesz o… wielu rzeczach. Myślałam, że trochę cię znam, a tu takie rzeczy – uśmiechnęła się. Nie bardzo wiedziałem do czego zmierzała, ale chyba się bałem. – Chciałbyś może spędzić czasem trochę czasu razem? Poza rozmowami na parterze.

– Co? – Zaraz, zaraz… nie! Nie zastanawiaj się! Mów! – Znaczy… jasne! Mam masę wolnego czasu! Mam go więcej niż potrzebuję. Każdą książkę oddaję przed terminem.

– Świetnie… – rozejrzała się po pokoju wypełnionym książkami i narzędziami mordu, poustawianymi tak, by wyglądał jak ozdoby. Tu katana, tam kusza, ale wszystko ładne i zadbane, na odpowiednich stojakach. Poza tym przy telewizorze i dvd, była masa filmów. – Może jutro coś obejrzymy? O tej porze co teraz? Za chwilę będę musiałą przyjąć klientów, jest rezerwacja.

Skierowała się do wyjścia! Jeszcze nie! Jeszcze chwila! Miałem wrażenie, że im dłużej tu była tym bardziej byłem głodny na nią. Było jednak coś jeszcze… coś bardziej kojącego.

– Czekaj! – Powiedziałęm trochę za głośno. Obróciła się w moją stronę. – Julie… wybacz, ale muszę coś powiedzieć.

Zatrzymałem się na chwilę. To musiałem ułożyć sobie w głowie. Szybko!

– Tak? – Spytała, mrużąc oczy i przekrzywiając lekko głowę.

– Nie jestem zbyt dobrym człowiekiem, dobra? Mam niezbyt dobrą przeszłość, mocno poprzestawione w głowie, ze dwie choroby psychiczne, będące przedsmakiem poważnych psychoz, ale… ale cię lubię. Naprawdę cię lubię i choć normalnie jestem apatyczny, to do ciebie czuję masę rzeczy, których w swoim przypadku nie rozumiem. Potrafię z łatwością opisywać stany emocjonalne innych w swoich książkach, ale o tych ludziach wiem wszystko. Jestem jednak pewien trzech swoich uczuć co do ciebie – wyrzuciłem z siebie, robiąc przerwę, by wiedzieć, czy przypadkiem nie chwyci czegoś ostrego i nie zacznie się oddalać powoli, wołając o pomoc.

– Mów dalej – powiedziała w końcu, przełykając ślinę. Przez chwilę na jej twarzy pojawił się jakiś grymas, czy skurcz, ale nie byłem w stanie go rozczytać. Świat wydawał się lekko zamazany. Poczułem okropny głód śmierci i krwi. Chciałem chwycić nóż i przejechać nim wzdłuż ręki, przez pierś, aż do karku. Czasem ból był tak upojnie kojący…

– Przy tobie czuję się znacznie zdrowiej. Nie mam tego mętliku w głowie, gonitwy myśli, nie czuję jakby ktoś siedział w mojej głowie. Działasz na moje zdrowie psychiczne lepiej niż jakikolwiek terapeutra czy leki, a wszystko co musisz robić, to być blisko. Dwa: nie czuję się przy tobie samotny, a z tym jeszcze nigdy się nie spotkałem. Nigdy. Trzy: chcę być dla ciebie lepszym człowiekiem. Nie chcę pokazać się z lepszej strony, nie chcę ci zaimponować. Chcę być lepszy by… nie wiem. Zasłużyć? – Skończyłem patrząc na nią pytająco.

Ucieszyła się. Nie. Była szczęśliwa. Nie tyle co widziałem to w jej oczach, czy na jej uśmiechniętych ustach, ale czułem to całym ciałem, tak jak z niej całej wypływało szczęście.

– Och Josh… – zbliżyła się i położyła dłonie na moich policzkach. – Liczyłam, że powiesz coś takiego, ale to przerosło moje oczekiwania… jesteś taki miły – mruknęła słodko. – Jeszcze nikt nie był dla mnie taki miły. Też cię lubię. Bardzo cię lubię i bardzo chcę cię jeszcze poznać. – Wtuliła się w moją pierś, dziwne, że jej głowa nie podskakiwałą w rytm bicia mojego serca. Objąłem ją delikatnie, kładąc jedną dłoń na włosach, drugą w połowie plecach. Jakoś nie mogłem się powstrzymać i ścisnąłem ją mocniej, kładąc swoją głowę na jej i wdychając upajający zapach jej włosów. Jęknęła, gdy próbowała ścisnąc mnie z całych sił, chcąc być jeszcze bliżej. Robiła tak dopóki, mięśnie, nie mogły już być napięta i odkleiła się, na co pozwoliłem jej z niechęcią. Trzymałem delikatnie ręce na jej… na tych… ech. Nie wiem jak się nazywają te wcięcia w talii. Nie teraz. Nie mam do tego głowy. Wiem tylko, że to wspaniałe miejsce. Ona położyła mi dłonie na ramionach i… hej! Nagle zdałem sobie sprawę, że jestem od niej oddalony o jakieś dwa cale! Nie bardzo już myśląc przyciągnąłem ją bliżej i otoczyłem ramionami pewniej, w końcu całując… Gdy tylko zetknąłem swoje usta, z jej miękkimi, pełnymi wargami, od razu zapragnąłem czegoś więcej, jednak byłem delikatny, tak jak i ona, która objęła mnie inaczej, by móc być bliżej. Miło było mieć jej interesujące… krągłości i wypukłości tak blisko.

Z tego wszystkiego, zapomniałem oddychać, choć miałem całkiem zdrowy nos. Odunąłem się na i spojrzałem na nią. Jej uśmiech, jej radość była taka prawdziwa i szczera. Pocałowałem ją znowu, jednak był to inny pocałunek. Bardziej śmiały i mocny, choć z gwałtowności, zaraz znowu przeszedł w delikatność. Nasze ubrania zaczęły się giąć, gdy nie mogliśmy się zdecydować gdzie skierować swoje dłonie. Zapragnąłe mieć trzy pary rąk. Tak… ubrania. Nagle zaczęły być okropną przeszkodą, a nie czymś niezbędnym. Niestety miała stanik… choć w pokoju było chłodno z racji otwartych drzwi na balkon i uchylonych okien, to było nam bardzo gorąco. Coraz mniej się krępowałem, głądząc jej szyję, boki, włosy i zewnętrzną stronę ud, lekko ocierając się koniuszkami palców o kuszące pośladki, gdy to zrobiłem, mocniej przycisnęła swoje krocze do mnie. Czułem, że z powodu napięcia, mój członek zaczyna lekko boleć i domagać się uwagi. W końcu poczułem w swoich ustach jej język miękki i kuszący…

– Julie! Jesteś na górze?! Chyba przyjechali ci goście! Sporo ich! – Usłyszeliśmy głos jej ojca z dołu. Odskoczyliśmy od siebie, przestraszeni, że ktoś przyłapie nas na tym intymnym akcie.

– Ta… tak tato! Już schodę! – Odkrzyknęła, przeczesując włosy, które trochę jej rozczochrałem. Wyglądała nawet lepiej. Bardziej… dziko. Uśmiechnęła się do mnie przepraszająco.

– Przyjdę jutro wieczorkiem, dobrze Josh? Mogę tak zrobić? – Spytała obdarzając mnie jeszcze dwoma całusami.

– Obawiam się, że teraz musisz to zrobić – odpowiedziałem z uśmiechem. Dawno się nie uśmiechałem. Nie tak. Zawsze ludzi mi mówili, że gdy się uśmiecham wygląda to… niepokojąco.

– Pa… – powiedziała jeszcze, już nieco smutniej i po chwili jej nie było. Bardzo powoli zamykała za sobą drzwi.

Czy może być lepiej? Nie wiem tego. Jednak jestem pewien, że ja – Josh Moore – jestem szczęśliwy.

Michał

W końcu Kanada! Miasteczko Rosebriar. Mała osada, trochę odcięta od świata, choć z rozmowy z gospodarzem hotelu, wynikało, że jeśli się zechce, to można mieć dostęp do internetu. Jednak póki co chciałem skupić się na pisaniu. Ach tak. Trochę przed moim przyjazdem tu, pewne wydawnictwo w USA, do którego wysłałem książkę (napisaną po angielsku) poinformowało mnie, że chcą to wydać. W dużym nakładzie. Nachwalili mnie, że aż miło.

Zabiłem już osiem osób.

Zamieszkam sobie w tym hotelu. Zabiję parę osób, zaspokoję głód, wyruszę w lasy, w góry, dojdę do następnego i znowu… będę nasycony.

A jeśli nie wyjdzie dokładnie tak, jak chcę to cóż… najwyraźniej lepiej być nie może! Już całkiem skończyłem z pesymizmem.

Wszedłem do hotelu jako ostatni. Akurat jakaś grupka alpinistów-amatorów się tu wybrała. Gdy wszyscy się zameldowali, podszedłem do lady. Stała za nią absolutnie najpiękniejsza istota na całym świecie. Opuścił mnie głód mordu, zastąpił go… pustka. Nie wiedziałem co ze sobą zrobić.

– Witam! Ma pan rezerwację? – Spytała z uroczym uśmiechem.

Rezerwacja… tak. Zmieniłem imię. Muszę pamiętać. Nowa tożsamość i jeszcze pseudonim artystyczny.

– Tak… – pokazałem dokument tożsamości.

– Dobrze… ach tak. Mam tu pana – powiedziała, przeszukując dane w komputerze. – Drugie piętro, największy pokój, z balkonem – wyjęła księgę gości i podała mi klucz. – Ma pan opłacone aż dwa miesiące. Mam wrażenie, że się troszkę zapoznamy więc – wyciągnęła w moją stronę drobną, delikatną dłoń. – Jestem Julie.

Odłożyłem długopis, spojrzałem na jej rękę. Na nią. Nie malowała się, ani paznokci. Miała tylko czarny rzemyk, na prawym nadgarstku i małe kolczyki w uszach. Idealna. Idealna. Cud natury.

Uścisnąłem leciutko jej dłoń, jakby się bojąc, ale i ciesząc się z tego kontaktu fizycznego. Nagle ustąpiła moja chęć mordu. Chciałem tylko być z nią, stać tak i patrzyć na nią, dotykać jej. Być dla niej kimś lepszym, móc na nią zasłużyć. Jak dobrze się przy niej czułem, a znałem ją od minuty!

– Josh Moore – odpowiedziałem i wiedziałem, że muszę zrobić wszystko, by było lepiej.

Koniec

Koniec

Komentarze

Coś a la doktor Jekyll i mister Hyde w niezbyt udanej odmianie.  Błędów, niestety, od licha i trochę.

Powtórzenia, błędy językowe, interpunkcyjne, zły zapis dialogów, plus nuda, denerwujący bohater i masa przemyśleń, które nic nie wnoszą, a dobijają tekst.

Tak czy siak, fajne ćwiczenie. Czekajcie, zaraz Wam tu... O jest: http://www.fantastyka.pl/10,4550.html Dużo ciekawych i przydatnych informacji, zwłaszcza o zapisie dialogów. Jednak muszę się przyznać, że co do tekstu, nie doczytałam do końca:( Przepraszam.

 

"długie na piętnaście metrów ostrze" - strasznie długaśne musiało być w takim razie to ostrze. To tak na marginesie.

Opowiadanie ciekawe, choć bardzo chaotyczne. Szkoda też, że akcja tak często zatrzymuje się, by dać bohaterom możliwość podzielenia się z czytelnikiem swoimi przemyśleniami. Rozumiem, że z punktu widzenia autora takie rzeczy pisze się łatwo i szybko, ale z punktu widzenia czytelnika tak łatwo i szybko się ich nie czyta. Lubię, kiedy w opowiadaniu coś się dzieje, lubię, gdy bohaterowie są dokładnie, rzetelnie nakreśleni - nie lubię z kolei, gdy prowadzą ze sobą długie, niepotrzebne monologi, które ani specjalnie nie kreślą ich osobowości, ani nie poruszają akcji do przodu.

Ale nic to, rzecz gustu. Proponowałbym jednak przejrzenie tego tekstu i wyłapania błędów oraz poprawienia zapisu dialogów.

Językowo jest źle. I do tego nudno.

Administrator portalu Nowej Fantastyki. Masz jakieś pytania, uwagi, a może coś nie działa tak, jak powinno? Napisz do mnie! :)

Doczytałem tylko do pierwszych wulgarnych słów. Dalej nie miałem ochoty tego czytać, bo skoro okręt dostał kilkoma torpedami i idzie na dno, to po co tam być ? Do zobaczenia przy innym tekście.

"Wszyscy jesteśmy zwierzętami, które chcą przejść na drugą stronę ulicy, tylko coś, czego nie zauważyliśmy, rozjeżdża nas w połowie drogi." - Philip K. Dick

Przesyt wulgaryzmów. Nie dla mnie.

"I needed to believe in something"

Nie doczytałam do końca. Za dużo wulgaryzmów, a tego nie lubię.

Przyłączę się do opinii vyzarta. Było coś intrygującego w czytaniu tego tekstu. Niestety i chaos, i buble językowe dość znacznie psuły radość z czytania. Również nie do końca przemawia do mnie linia fabularna --- brakuje jakiegoś konkretnego zdarzenia, niewyjaśniony pozostaje wątek niezabijalności bohatera.

pozdrawiam

I po co to było?

Nowa Fantastyka