- Opowiadanie: JulesF - Sen pewnego polityka

Sen pewnego polityka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Sen pewnego polityka

Starzeję się, coraz łatwiej przychodzi mi wstawanie o wczesnych godzinach. Coraz trudniej przychodzi mi siedzenie po nocach, kiedyś mojej ulubionej porze. Dzisiaj wielki dzień. Dzień wspomnień o niesłychanej tragedii. Dzień, w którym rozpocznie się kampania. Dobry, patriotyczny i symboliczny dzień. Samolot był już podstawiony. Stara, wysłużona maszyna, praktycznie wprost z remontu. Tyle lat się udawało przełożyć zakup nowych maszyn. To już kolejny remont. Tak naprawdę już z dziesięć lat temu powinniśmy o to zadbać. Jakoś jednak nikomu nie pali się do tego, by podjąć decyzję o zakupie nowych maszyn. Przetarg i wybór najtańszego samolotu dla przewozu najważniejszych osób byłby kiepskim pomysłem. Zakup luksusowego środka transportu byłby po prostu politycznym samobójstwem. Już widzę te wszystkie artykuły, że władza sobie dogadza, gdy tyle a tyle osób jest bez pracy, albo przymiera głodem.

 

Ładnie tutaj w środku, biała skóra, mam nadzieję, że to było odnawiane w innym zakładzie niż samolot, bo mogliby nam skórę podmienić. Niestety te wygodne pomieszczenia z dużymi fotelami i stolikami to pierwsza klasa, dla najważniejszych. Nam będzie dane zasiąść na tyłach, z całą resztą zaproszonych gości i tej hałastry, która postanowiła się wprosić.

 

Pies służb, wielki owczarek niemiecki, a może pies na służbie u ludzi w czarnych kominiarkach i kombinezonach, zaczął wściekle ujadać, tuż za nim ostania para tych wielkich i nieprzyjemnych w obyciu ludzi opuściła samolot. Oho! zwąchały muszlę i świeżą wodę. Sprawdzali samolot. Pierwszy raz widziałem, żeby wytrenowany pies tak szalał. Inne owczarki zachowywały się spokojnie. Co to w ogóle za służby? Mamy ich tu tyle, Bóg jeden raczy wiedzieć, które to, co za oddział i za co odpowiadają… Dawno już tym nie leciałem.

 

Przybyłem w sam raz, a myślałem, że taksówka stojąca na prawie każdym cholernym skrzyżowaniu i marnująca pół godziny w korku, będzie na ostatnią chwilę. Tutaj miłe zaskoczenie. Sporo znajomych twarzy. W sumie chyba znam wszystkich. Wygląda na to, że będzie cała śmietanka. Trochę wojskowych. Piloci i obsługa byli tu już znacznie wcześniej. Dwadzieścia minut do odlotu. Na szczęście wizyta będzie krótka, więc nie ma wielu bagaży do sprawdzenia. Po podstawionych schodkach niczym lemingi… Nie sprawdzano niczego. Tylko ładna stewardessa witała wszystkich grzecznie, z uśmiechem. Druga zaraz za nią odznaczała tych, którzy już byli na pokładzie. Lista gości, moje nazwisko gdzieś w środku, grzeczny szeroki uśmiech, taki jak dla każdego. Białe równe ząbki, naprawdę śliczna.

 

Wieczorem będziemy już w domu. Żona obiecała mi pyszną kolację. Dzieci odstawimy i wieczór będzie tylko nasz. Kolacja, seks, może jakiś film. Miłe zakończenie długiego dnia taplania się w błocie. Dobrze, że nie wybrałem się koleją, tak jest wygodniej i szybciej. Jakiś dzieciak przepchnął się obok mnie z na wpół rozłożonymi mapami.

 

Przydzielono mi miejsce obok starego kolegi. Dawno się nie widzieliśmy. Powinniśmy mieć kupę tematów do rozmowy, ale może warto by było trochę się przespać.

 

Przywitałem się i usiadłem wygodnie, krótka rozmowa, co tam u byłej żony i u dzieci. Siedemset złotych alimentów na każde. Pomyśleć, że należy do partii, która niby ma dbać o wartości rodzinne. Pieprzeni hipokryci. Wszyscy wsiedli, także główny pasażer. Sąsiad twierdził, że ma być ładna pogoda na miejscu. Byłem przygotowany na dobrą i na złą pogodę. Drogi garnitur dobrze trzymał ciepło lub chłodził – w zależności od warunków. W razie czego płaszcz zostawi się gdzieś, przecież nie zginie, sami swoi.

 

Kapitan powitał wszystkich w imieniu załogi. Poprosił o zapięcie pasów i życzył miłego dnia. Zrobiło się ciszej. Tylko niektórzy mieli nerwy, by gadać w takim momencie. Ja się osobiście stresowałem, patrząc przez okienko jak przesuwa się powoli krajobraz, a potem pas startowy. Samolot odczuwalnie przyspieszał. Delikatnie wgniatało w fotel. Wygodne te fotele, choć trochę zbyt miękkie jak na mój gust. Delikatny odchył i ziemia w okienku zaczęła się oddalać. Po krótkiej chwili usłyszeliśmy znów głos kapitana informujący o tym, że jesteśmy w powietrzu, jeśli ktoś tego jeszcze nie zauważył, dobrych warunkach pogodowych i spodziewanym czasie przelotu.

 

Dopiero teraz mięśnie szczęki się rozluźniły, a dłonie przestały zaciskać się na fotelu. Jakoś nigdy nie pozbędę się tego stresu związanego ze startem. Serce przyspiesza, a mięśnie same się napinają do granic możliwości. Koszula robi się nieprzyjemnie mokra pod pachami, a to tylko chwila. Jeszcze do tego te wstrząsy zanim samolot osiągnie odpowiednią wysokość. W takich momentach nie wiem, czy przez stres nie tracę więcej życia, niżbym godzin stracił w pociągu.

 

Zamówiłem tosty francuskie z karmelizowanym ananasem oraz camembertem i lampkę wina. Wyszedłem bez śniadania. Żona jeszcze spała. Z resztą mam tak z rana ściśnięte gardło, że trudno przełknąć mi cokolwiek. Ciepłe tosty teraz powinny już przejść. No i muszę sobie coś łyknąć, żeby się uspokoić. Wiele osób chyba też wyszło bez śniadania. Nie każdy potrafił w takich warunkach stresu jeść spokojnie, więc zaczynali od uspokajacza, a dopiero potem próbowali coś zjeść. Sąsiad dostał krewetki i wódkę. Skrzywiłem się na samą myśl, ale… Moje było pyszne i w sam raz, by się nie przejeść, obiad będzie po całej zabawie.

 

Miałem zamiar poczytać książkę, ale jakoś tak odechciało mi się czegokolwiek. Zanim zamknąłem spokojnie oczy, sąsiad podzielił się ze mną swoimi spostrzeżeniami. Mianowicie im więcej ta maszyna miała lat, tym on więcej potrzebował na uspokojenie. Poklepałem go po ramieniu i poczęstowałem banałem o tym, że w samolotach ginie mniej osób niż na naszych dziurawych drogach. Z resztą pomyślałem sobie, Bóg nie zabrałby wszystkich na raz, bo miałby cholerny problem z sądzeniem każdego z tutaj siedzących, począwszy od swoich kapłanów. Po co dodawać sobie tyle roboty. W sumie gdzie można było się czuć bezpieczniejszym niż pomiędzy tyloma ważnymi osobami. Z jednej strony wojsko, z drugiej pocieszenie dla znękanej duszy. Można spać spokojnie.

 

Brakowało tylko PO, pierwszego obywatela, który nie chciał brać udziału w tej farsie i poleciał z wizytą wcześniej. Lecieliśmy z NO, Najważniejszym Obywatelem – dziwny podział kompetencji, widać tych obywateli reprezentujących państwo ceni się trochę bardziej, choć trochę mniej robią.

 

Kolejna rocznica wielkie zbrodni. Nachodzą mnie od pewnego czasu wątpliwości, czy start kampanii to nie będzie swojego rodzaju profanacja. Nikt nigdy nie powinien budować swojego wizerunku w oparciu o ofiary wielkich tragedii, które spotykają jego naród. Nie ważne kim jest.

 

Sen przyszedł szybko, sam byłem zdziwiony. Nie rzucało samolotem, więc nic dodatkowo nie stresowało pasażerów. Sąsiad milczał od jakiegoś czasu wpatrzony w swój tablet. Warunki prawie doskonałe. Mogliby łóżka tutaj zamontować. Obudziłem się jakieś pół godziny przed planowanym lądowaniem. Tak przynajmniej wskazywał mój zegarek. Jakoś nigdy nie odzwyczaiłem się od noszenia zegarka, pomimo tego, że czasami zdarza mi się sprawdzać czas w telefonie.

 

Zajrzałem pod marynarkę, nie było śladów po stresie towarzyszącym mi przy startowaniu. Pięknie, wyschło w sam raz, by przyjąć dawkę stresu towarzyszącemu lądowaniu. Mówi się, że to najtrudniejszy i najniebezpieczniejszy manewr w trakcie lotu. Wszystkie urządzenia, dane, informacje z wieży, muszą być w należytym porządku, reszta to już umiejętności pilota. Jeden z niewielu momentów, gdy samolot zbliża się do ziemi na tyle, że może się kolokwialnie mówiąc o coś rozpieprzyć.

 

Wstałem i ruszyłem do toalety. Sąsiad słodko drzemał. Ach ta zwodniczo niewinna twarz śpiących. Toaletę ktoś zajmował. Sporo ludzi się kręciło w tę i we w tę. Sporo też przelewało się do komnat NO. Jakaś konferencja, czy co. Nieważne, niech wyskakuje już z toalety. Pewnie jakiś przedstawiciel mojego podgatunku gazetkę sobie czyta. Po pięciu minutach dreptania w końcu się dorwałem do toalety i mogłem sobie ulżyć. Ładna toaleta. Ekskluzywna, aż faktycznie chce się sięgnąć po gazetę, która z resztą leżała na stoliczku.

 

Oddawanie moczu ostatnio przychodziło mi z coraz większą trudnością. Czas chyba odwiedzić lekarza. Jutro rano powinienem trochę czasu znaleźć na wizytę u mojego mechanika. Wątrobę też przydałoby się wymienić.

 

Spuszczanie wody w czarną dziurę, myśl urwisa, co by było, gdyby działała jak na kolei. Bombardowanie, jesteśmy w przestrzeni obcego państwa, sprawa dla ministra spraw zagranicznych. Nie powinienem pić z rana. Po opuszczeniu świątyni dumania, niestety tym razem bez żadnych perełek myślowych, zdziwiony stwierdziłem, że zrobiło się tłumnie. Przepchnąłem się do swojego fotela z dziwnym wrażeniem, że za chwilę zacznie sypać się konfetti. Chyba coś mnie ominęło. Klapnąłem na fotel.

 

W dole widać było chmury, a w prześwitach ciągnący się aż po horyzont las. Las, las tylko las. Sama natura. Co za zadupie jak dla takiego mieszczucha jak ja, czarna rozpacz. Słońce tuż nad horyzontem. W stronę słońca, aż po horyzontu kres, czy jakoś tak to szło. Słońce, które z każdą chwilą było coraz wyżej na nieboskłonie. Inna strefa czasowa, wschód. Nie przestawialiśmy zegarków, nie było po co. No dobra, mówię tylko za siebie, sąsiad przestawił. Jak się okazało miał zostać w okolicy do dnia następnego. Tutaj raczej kochanek nie miał, pewnie będzie polować.

 

Zajrzałem do komnat NO. Sodoma i gomora. Uczta jak się patrzy. Wino, mięsiwo, nawet kaczka po pekińsku. NO siedział na swoim fotelu. Obok niego wyświetlany był obraz Pierwszego i Sakralnego, przynajmniej oni tak nazywali swojego iluminata, dla mnie pierwszy i sadomasochista. Łączność satelitarna pozwalała, by małe kostropate, pokrzywione łapki kierowały NO. Ostatnie instrukcje były wydane. Nie bardzo mnie interesowało co wódz ma do powiedzenia, jakie rozkazy wydał. Nie mój cyrk, nie moje małpy. W końcu powstali, ileż można klęczeć przed Pierwszym i Sadomasochistą, w obecności NO miało to w sobie pewien niesmak. Przypominają się czasy marionetkowych władców.

 

Drzwi do kokpitu stały otworem, stewardesa sprzątała resztki po butelce wina. Mam tylko nadzieję, że nie zmusili pilotów do picia. Wróciłem na mój wygodny fotel. Sąsiad zniknął. Zamieniłem parę słów z pobliskimi osobami, zwykłe grzecznościowe pieprzenie.

 

Dwadzieścia pięć minut do lądowania. Na znak kapłana wszyscy usiedli. No nie, teraz będą gwałcić moją nieśmiertelną duszę. Ojcze nasz Pierwszy, zmiłuj się nad nami. Dreszcz przeszedł przez mój kark. Czemu dla rozrywki nie wstawią rury i nie załatwią występów.

 

Dwie osoby, dwóch facetów, których widzę pierwszy raz w życiu wylazło z toalet. Gdzie oni się chowali? W szafeczce, pozginani niczym mistrzowie jogi, czy może w pojemniku na odchody? Ubrani w czarne zwiewne szaty, śmierdzieli gównem i moczem – mam odpowiedź, aż niedobrze się robiło. Rozłożyli dywaniki, klęknęli i zaczęli coś tam jęczeć. Mnie najbardziej niepokoiło to, co mieli owinięte wokół pasa. Zaschło mi w gardle. Nazwa „gówniana bomba” w innych okolicznościach wywołałoby kupę śmiechu. Nasi kapłani zaczęli się modlić głośniej.

 

Przez cały rozgardiasz, nad którym nie panowała nawet gówniana bomba przedarł się nerwowy głos kapitana. Tracimy wysokość. Wskaźniki wariują. W tle było słychać trudny do zidentyfikowania głos. To hel, widziałem to w Korei, Wietnamie, w zatoce i jak Szkopy z tego korzystały. Masowo w ten sposób rozwalano samoloty, które w rzadkim powietrzu po prostu spadają. To jak z tego wyjść? Modlić się! Czy to jest włączone? Kurwa! Zgrzyt i zapadła cisza.

 

Wyjrzałem za okno, hel w lesie? Widzę wielką mgłę. Chyba jaja sobie robią, czy są świadomi tego, co tutaj się dzieje? Pociłem się jak świnia, która gruczołów potowych nie ma. Przyspieszony oddech. Większość padła na kolana i zaczęła wznosić modły. Kolesie z toalety nacisnęli jakieś przyciski. Nic jednak nie rozerwało ani ich, ani mnie. Co się do kurwy nędzy dzieje?!

 

Głosy zaczęły zlewać się w jeden silny zaśpiew. Nikt nie fałszował, a na samolot padł snop złotawego światła. Las przestał się zbliżać. Znów wyjrzałem za okno. Coś wielkiego, ze skórzanymi skrzydłami. Zdjąłem okulary i rozmasowałem nos. Spojrzałem jeszcze raz i stwierdziłem, że muszę rozmasować jeszcze skronie i przetrzeć oczy. Coś musi być nie tak z okularami. Wyciągnąłem jakby nigdy nic chusteczkę niehigieniczną i przetarłem szkła.

 

Ta istota, wyglądała jak…, jak coś z tych książek i komiksów o demonach i innych siłach ciemności. Czyżby sam szatan przybył po modlące się owieczki, a może chce dopaść tylko mnie? Jego czarno-czerwone skrzydła w pełnej rozpiętości dorównywały skrzydłu samolotu. Nie mam pojęcia jakim cudem leci tak szybko jak samolot, gdy jej skrzydła poruszają się tak wolno, to przecież przeczy prawom fizyki. Czas się ogarnąć. Musiało być coś w tym winie, albo grzankach, może coś było przeterminowane. Może to wina stresu, albo w którymś momencie po prostu niektóre obwody uległy przepaleniu.

 

Dlaczego jego tyłek z profilu wygląda jak twarz pierwszego obywatela? Co on tam robi i czym jest. Szturchnąłem najbliższą osobę. Okazała się być tak zagłębiona w modłach, że nie zwróciła na mnie uwagi. Patrzyłem jak urzeczony na stwora ciemności, który w złotawym świetle opatrzności złapał za końcówkę lewego skrzydła. Chwycił mocno, stal zdawała się ustępować bez większego oporu. Złożył swoje skrzydła i pozwolił się ciągnąć maszynie. Nie miałem takich wizji nawet jak skułem się jak nieboskie stworzenie.

 

Za chwilę mieliśmy wylądować, gdzie nasz anioł obrońca? Dwóch magów z osobistej ochrony NO wyszło na skrzydło. Wpakowali w stwora wszystko co mieli, pociski, krzyże, wodę, skrzyżowane palce. Niestety nie mogłem usłyszeć, co mówią. Oni byli na zewnątrz, przywiązani linami do czegoś, czego z mojej pozycji nie widziałem.

 

Tymczasem naszym bombowym problemem, zdawało się bardziej realnym, zajęli się obecni w samolocie wojskowi. Sytuacja nie była taka zła, zamoczony sprzęt nie chciał odpalić – poniekąd czułem dumę z przyczynienia się do tego, co pozwoliło na wyrwanie zapalników tym terrorystom. Ładunek pozostawał jednak niestabilny.

 

Przez aklamację przyjęliśmy natychmiastowe wyrzucenie ładunków razem z mułami by ograniczyć niebezpieczeństwo. Tymczasem walka na skrzydle trwała. Teraz atakowano stwora relikwiami. Jeden z magów, ryzykując życie w naszej obronie, ruszył na koniec skrzydła i wraził w dłoń demona coś, co wyglądało dla mnie jak kawałek świętego. Demon zawył, ale nie puścił, wściekle uderzając skrzydłami zepchnął nieszczęsnego maga tak, że silnik maszyny przerobił go na sałatkę. Odpowiedzią były silniejsze modlitwy.

 

Światło stało się intensywniejsze. Zmusiło to pokrętną istotę ciemności do walki ze wszystkich sił i kąsania, gdy szła na dno. Gdzieś na przedzie rozległo się rozpaczliwe wołanie o lądowanie. Stwór rozłożył skrzydła, zaparł się i wykorzystując nasz pęd, opór i swoją nadludzką siłę, pozbawił nas końcówki skrzydła. Samolot zaczął się przechylać. Sytuacja była tak abstrakcyjna, że trudno mi było powiedzieć, czy zlałem się ze śmiechu, czy ze strachu. Zdziwiłem się, że w ogóle miałem jeszcze coś w sobie. Przez ten cały czas przerażenie paraliżowało. Tylko głowa mogła się ruszać, specjalnie, by podziwiać widok na zewnątrz i rozgardiasz w środku.

 

Co za obłęd. W okienku przechylonego samolotu dostrzegłem to, z czego dobywało się złotawe światło. Nie było to niebo, nie był to też samolot, nie było to nic co można było zobaczyć gdziekolwiek na tym padole. Krótka myśl, że to może kosmici, w statku przypominającym na pierwszy rzut oka sierp. Próbowali nam pomóc, czy sami chcieli zagarnąć NO? A co z nami?

 

Prawie cały samolot się modlił, nie chcąc dostrzegać rzeczywistości. Rzeczywistości? Może to cyniczne, ale wiedziałem już, który bóg dzisiaj ma wolne. I to w środku tygodnia. Już na nikim nie można polegać, może jest na macierzyńskim, może na żądanie, a może ma nas głęboko w swojej wszechobecnej dupie.

 

Za mało czasu i za nisko na spadochron. Zawsze ze sobą jeden zabieram, ale właśnie dlatego lądowania są najgorsze, nie ma ratunku. Przypomniał mi się stary bożek syryjski, z którego potem zrobiono demona, by go zniesławić. Belzebub imię jego było i jemu to właśnie zaniosłem me prośby. Nikt inny nie przyszedł mi na myśl, nie wiem skąd mi się to wzięło, może on sam zaproponował mi pomoc, a ja jako zawsze otwarty na innych usłyszałem jego propozycję. Nie wiem jak było, ale trafiłem. Do jasnej cholery, lista dyżurów powinna być wywieszona w widocznym miejscu.

 

To był ostatni moment, przy przechyleniu wszystko zaczęło lecieć na bok. Jednego z bombiarzy udało się wywalić z samolotu, lot miał krótki i wybuchowy. Drugi niestety rąbnął o ścianę samolotu i poczułem silny napór powietrza. Znowu czas się zatrzymał. Fala powietrza już mnie minęła, siejąc dalej zniszczenie. Terrorysta zniknął w kuli ognia. Fragmenty ciał osób stojących najbliżej niego znalazły się w powietrzu. Fragmenty samolotu rozpruwały fotele, poszycie samolotu i innych pasażerów. Kawałek blachy zatrzymał się na błękitnym ochronnym polu. To były setne sekundy, nic nie mogłem zrobić, nikomu pomóc. Krzyk, odgłos wybuchu, piski, płacz, świst wdzierającego się przez rozwalone poszycie wiatru. Przerywany ryk zamierającego silnika był pożegnalną symfonią. Przywarłem mocniej do fotelu by nie wypaść.

 

Białe fotele pokryły się krwią, zapachem śmierci i zostały opalone. Ogień ogarnął szybko ten kawałek samolotu, w którym będzie mi dane zginąć. Jakoś nie chciało dotrzeć do mojej ograniczonej świadomości, że jeszcze nic się nie stało. Paskudne uczucie, jakby coś wbiło się w mój brzuch, nie dawało mi spokoju. Nic tam nie było, żadnego ciała obcego, żadnego, poza ręką mojego niedawnego sąsiada. Poznałem ją po sygnecie i kawałku garnituru. Kończyła się krwawym strzępem tuż za łokciem. Przód samolotu zniknął.

 

Mój fotel biegiem minęły dwie inne osoby, które jakimś cudem, otoczone błękitną osłoną, uchroniły się przed falą uderzeniową, ogniem i odłamkami. W sumie lepszym określeniem byłoby przedzierały się przez resztki ciał i samolotu, idąc praktycznie po ścianie samolotu, a nie podłodze. Przechył był już duży. Miały zakrwawione, dobrze dopasowane, czarne garnitury. Wyskoczyły z samolotu w miejscu, w którym przed chwilą była jeszcze toaleta i przejście do komnaty NO. Kto to kurwa był? Musieli także trafić z modlitwą.

 

Ile samolot może spadać? Niech to się już skończy wreszcie. Widziałem jak pojedyncze ciała lub ich fragmenty pęd powietrza wyciągał na zewnątrz tego, co zostało z samolotu. Poręcz fotela nieznośnie wbijała się w mój bok. Jeszcze trochę i wypadnę. Postanowiłem dalej się modlić do tego Belzebuba, może znowu pomoże, mam tylko nadzieję, że nie było w międzyczasie zmiany wachty. Już niedługo, w ziejącym otworze widziałem czubki ścinanych drzew. Złotawe światło już dawno temu zgasło. Chyba zniknęło zaraz po tym paskudnym stworze.

 

Zapięcie pasów w tej sytuacji nie miało zbytniego sensu, ale zrobiłem to. Taki odruch. Schowałem głowę między nogi i modliłem się dalej. Mocne szarpnięcie, potem kolejne, i kolejne. Pękające gałęzie, trzask, tarcie, gruchotanie i gnieciona stal. Coś przeleciało ze świstem obok mnie. Pas wpijał się niemiłosiernie w brzuch.

 

Otworzyłem oczy. Belzebubie kochany! Mój fotel jakimś cudem stał poza wrakiem, a raczej tym, co z niego zostało. Samolot musiał się obrócić, bo koła podwozia sterczały do góry. Gdyby fotel pozostał na miejscu, to starło by mnie od góry. Dosłownie starło, jak na pieprzonej tarce. Przy tej prędkości nawet bym nie zauważył, gdybym zaczął trzeć plecami o szybko przesuwającą się ziemię.

 

Krajobraz jak po bitwie. Wszędzie kawałki metalu i wnętrza…, wszędzie zakrwawione i osmalone ciała. W niektórych miejscach coś się jeszcze dopalało. Smród wnętrzności, palonych włosów i mięsa przyprawiał mnie o odruchy wymiotne. Gdzieś w oddali dało się słyszeć jakieś krzyki. Demon, który urwał nam kawałek skrzydła, ten sprawca nieszczęścia o nietypowo ukształtowanych pośladkach wylądował w środku tego rozgardiaszu. Ktoś krzyczał, ktoś jęczał, a ja nie mogłem dojść do tego, jakim cudem. Kadłub samolotu leżał roztrzaskany paręnaście metrów obok. Tam się coś ruszało.

 

Demon chodził między ciałami. Te, które były w miarę całe rozrywał. Oderwane kończyny, głowy czy całe tułowia podnosił nad głowę i spijał ściekającą z nich krew. Chrupanie kości i chrząstek, mlask rozrywanych tkanek miękkich, odgłosy te zdawały się wyciszyć nagle wszelkie inne. Zrobiło mi się niedobrze, coś podchodziło mi do gardła. Łzy płynęły po moich policzkach, a obraz uległ zamazaniu, w samą porę, by zasłonić moment, w którym ta bestia zaczęła odgryzać i przeżuwać poszczególne kawałki.

 

Chciałem wstać z fotela. Spróbowałem się podnieść, ale zapomniałem o zapiętym pasie. Poszukałem dłonią sprzączki. Miałem problem z trafieniem, więc musiałem pochylić głowę. Przerażenie chwyciło mnie za gardło. Lewa noga, od kolana w dół, zniknęła. Po prostu jakby nigdy nic, nie było jej tam. Zacząłbym się histerycznie śmiać, gdyby nie to, że z brzucha wystawał kawałek rury, co najmniej jakiś metr. Zakrztusiłem się i wyplułem krew. Widać, że żaden bóg nie był z nami do końca. Powieki robiły się coraz cięższe, słyszałem odgłosy karetki. Padły strzały w kierunku tego stwora. Obraz się rozmył.

 

Zimno, zimno, ciepło, zimno, szukaj dalej, ciepło, ciepło, coraz cieplej. Antonio, fa caldo! Że też jeszcze na to nie wpadłem. Nie udowodniono, że nie było tam terrorystów schowanych w toalecie.

Koniec

Komentarze

Pochwalę wykonanie - akcja jest tak wartka, że nie znalazłem żadnych większych niedoróbek - i pochwalę też pomysł. Częściowo. O ile demon rozbijający samolot i żywiący się ofiarami katastrofy jest trafiony, o tyle ewidentne żerowanie na katastrofie smoleńskiej jest trochę niesmaczne i ryzykowne.

Pozdrawiam.

Hmmm. Dziwnie się to czytało.

Najpierw intrygowało, później nagromadzenie absurdów zaczęło rozczarowywać, później doszłam do wniosku, że tylko mniej więcej takie zakończenie, jakie jest, mogłoby tekst uratować. W rezultacie, sama nie wiem, jak wypada ocena ogólna. :-)

W akapicie o toalecie trochę za dużo powtórzeń. Przecież to pomieszczonko ma mnóstwo synonimów, niektóre nawet niezbyt kolokwialne.

Babska logika rządzi!

Przyjemna lektura. Cenię podobnie absurdalne historie, więc jak najbardziej podobało się.

 

Niestety masz skłonność do powtórzeń. Szesnaście razy użyłeś słowa "fotel" ( na ogół w tych samych akapitach), trzynaście razy słowa "skrzydło ( w tym dwanaście na przestrzeni siedimu kolejnych akapitów) osiem razy słowa "stres", wspomniana "toaleta" pojawiła się dziesięć razy, a rekordzistą zostało chyba słowo "samolot".

na emeryturze

"Samolot" - trzydzieści jeden powtórzeń

Wybacz podwójny post i czepialstwo.

na emeryturze

Stara, wysłużona maszyna, praktycznie wprost z remontu. - po remoncie, naprawie, przeglądzie?


Przybyłem w sam raz, a myślałem, że taksówka stojąca na prawie każdym cholernym skrzyżowaniu i marnująca pół godziny w korku, będzie na ostatnią chwilę. - latam trzy - cztery razy do roku i za cholerę nie wiem, jak to jest pojawić się na lotnisku "w sam raz"

 

Tylko niektórzy mieli nerwy, by gadać w takim momencie. - chyba mocne nerwy? 


Ja się osobiście stresowałem, patrząc przez okienko jak przesuwa się powoli krajobraz, a potem pas startowy. - pas startowy zaczął przesuwać się trochę później niż krajobraz?


Takich niezręczności jezykowych jest dużo więcej, niestetyPoza tym w tekście jest masa irytujących powtórzeń, a narracja momentami wydaje się nieporadna. Ogólnie nie nie jestem zachwycony.

 

Pozdrawiam



Mastiff

     Oglądałam dramaty wojenne, widziałam komedie o wojnie. Autor postanowił, tak myślę, iść tym tropem i pewne zdarzenie dramatyczne przedstawić na wesoło. Jak zawsze w takich przypadkach, jednym się spodoba i wywoła ich uśmiech, inni być może powiedzą coś o szarganiu… Ja natomiast wzruszam ramionami i myślę, że przeczytałam kolejne nie najlepiej napisane opowiadanie.

 

„…zaczął wściekle ujadać, tuż za nim ostania para tych wielkich i nieprzyjemnych w obyciu ludzi opuściła samolot”. –– Nie wiem kto za kim ;-), ale wydaje mi się, że miało być: …zaczął wściekle ujadać, zanim ostania para tych wielkich i nieprzyjemnych w obyciu ludzi, opuściła samolot.

 

„…że taksówka stojąca na prawie każdym cholernym skrzyżowaniu…” –– Czy na prawie każdym skrzyżowaniu stała taksówka? ;-)

A może …taksówka zatrzymująca się  na prawie każdym cholernym skrzyżowaniu

 

„Druga zaraz za nią odznaczała tych, którzy już byli na pokładzie”. –– Przypinała im medale i ordery? ;-)

 

„…usłyszeliśmy znów głos kapitana informujący o tym…” –– …usłyszeliśmy znów głos kapitana informującego o tym

 

„Dopiero teraz mięśnie szczęki się rozluźniły, a dłonie przestały zaciskać się na fotelu. Jakoś nigdy nie pozbędę się tego stresu związanego ze startem. Serce przyspiesza, a mięśnie same się napinają do granic możliwości. Koszula robi się nieprzyjemnie mokra pod pachami…” –– A może: Dopiero teraz mięśnie szczęki się rozluźniły, a dłonie przestały ściskać poręcz. Chyba zawsze będzie mi towarzyszyć stres związany ze startem. Serce przyspiesza, a mięśnie same się napinają do granic możliwości. Koszula nieprzyjemnie wilgotnieje pod pachami

 

Z resztą mam tak z rana ściśnięte gardło, że trudno przełknąć mi cokolwiek”. –– Ja napisałabym: Zresztą rano mam tak ściśnięte gardło, że trudno mi przełknąć cokolwiek.

 

Z resztą pomyślałem sobie…” –– Zresztą pomyślałem sobie

 

Nie ważne kim jest”. –– Nieważne kim jest.

 

„…która z resztą leżała na stoliczku”. –– …która zresztą leżała na stoliczku.

Chyba że kibelek był płatny, a resztę zostawiano na stoliczku, obok gazety. ;-)

 

„…stewardesa sprzątała resztki po butelce wina”. –– Rozumiem, że sprzątała szkło z rozbitej butelki.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Dziękuję za uwagi. Niektóre zdążyłem nanieść. Pewnych rzeczy się nie dostrzega w tym, co się samemu napisało. Tak, zgadzam się, politycy żerują i oto, co z tego powstaje. Stanowczo jednak zaprzeczam, by dotyczyło to tej katastrofy. W innym miejscu byłby to gorący kartofel i pewnie komentarze byłby mało kulturalne.

Narracja taka, bo pierwszoosobowa, w spadającym samolocie.

 

Oj tam, oj tam. Mozna sie przyczepić do powtórzeń i szyku zdań. Gdybym spadał w samolocie to kolejność myśli i tysiące powtórzeń zlasowały by mózg. Absurdy? przecież to sen. Casami zamazana lub poruszona fotografia może mieć dużą wartość. Ogólnie przy pierwszym czytaniu nie zwróciłem uwagi na styl bo pochłonęlo mnie tępo i poczucie nierealności a jednocześnie tak realne obrazy i temat.

Żerowanie? Nie. Raczej piękny obraz naszego społeczeństwa. Zostawcie tytanika..... 

Cisza i zaduma, narodowe żałoby. Cokolwiek by sie nie stało, a potam jak Kargul z Pawlakiem, jak Paweł i Gaweł, Do gardeł, za noże depcząc czerwone maki na Monte Cassino.

Dla mnie bomba... Styl zawsze można poprawić... Pomysł, zmysł obserwacji i forma - super.

 

 

 

Czytanie "nie szło" mi, więc przeskanowałem tekst w poszukiwaniu "punktu przyklejenia czytelnika do tekstu" --- przykro mi, nie znalazłem; nie wykluczam, że to wina mojej awersji (lekkiej, ale jednak istniejącej) do oniryzmów i płytkich strumyczków świadomości.

W pierwszym odruchu skrytykowałam absurdy, bo, akurat w tym temacie, odczuwam przesyt. Po namyśle: przy takim zakończeniu absurdy są niezbędne, ale to z kolei sprawia, że końcówka staje się przewidywalna.

Babska logika rządzi!

Jak dla mnie opowiadanie przegadane. Niedobrze, kiedy czeka się na moment kulminacyjny i wierci nogami ze zniecierpliwienia. Źle kiedy oczekiwany moment nie przynosi fajerwerków. Totalny brak napięcia. Chyba za dużo niepotrzebnych dopowiedzeń bohatera. Nie porwało mnie w każdym razie :)

Nowa Fantastyka