- Opowiadanie: ardian - Z małej ryby duży smród (pierwsza wersja)

Z małej ryby duży smród (pierwsza wersja)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Z małej ryby duży smród (pierwsza wersja)

Jak to wtedy było naprawdę, nikomu dziś nie dociec. Już pruskie władze tym się zajęły, by nikt wieści roznieść nie mógł, wszak zdarzenia rzeczonej natury występować nie mogą. I nie występują. Ordnung ist Ordnung. Już zadbał jeden z drugim, by nic z owych niezwykłości nie wydostało się poza wąskie grono zaufanych i odpowiedzialnych ludzi. Któż może powiedzieć jakie byłyby następstwa ujawnienia prawdy tak potwornej i przerażającej, że najodważniejsi nawet żołnierze, bez strachu walczący z krwiożerczymi żołdakami Napoleona czy bezlitosnymi polskimi buntownikami, nie mieli odwagi stanąć z tym Czymś oko w oko? O nie, prawda ta nie mogła dotrzeć do nikogo niepowołanego, wszystkie ślady należało chytrze ukryć a tego czego ukryć się nie dało – zamaskować, przerobić tak, by pasowało do konceptu. Niewiele dziś można dowiedzieć się o tym co zaszło w Gdańsku, 11 kwietnia Roku Pańskiego 1829. A stało się, oj stało.

 

 

 

 

 

To był dobry dzień dla Hansa Głogowskiego, zwanego Jaśkiem. Słoneczny i ciepły jak rzadko w połowie kwietnia. Piękna pogoda zwabiła na miasto wiele osób. W przeciągu dwóch godzin Jasiek, ze swoim najlepszym kompanem, Stefkiem Zawadzkim, sprzedali wszystkie ryby, które udało im się złowić tego ranka, a że połów był dobry to i parę grajcarków wpadło do kabzy. Po tym wszystkim pożegnali się i Stefek poszedł do domu, naprawiać sieci i pomóc ojcu, który był bednarzem, a Jasiek ruszył na łowy. Zanim jeszcze zaczął szukać potencjalnej ofiary podszedł do staruszka, który w ostatnich promieniach słońca wygrzewał swoje stare kości i zarabiał sprzedając obwarzanki i żytnie bułki. Hans nabył dwa obwarzanki i wdał się w krótką, zdawkową rozmowę z dziadkiem, by zostać zapamiętanym jako miły i uczciwy chłopak. Dopiero po wypełnieniu tego obowiązku poczuł się na tyle pewnie, by zaryzykować dodatkowy zarobek. Zarówno rynek jak ulice pełne były przekupniów, starych kobiet, białogłówek, mężczyzn w różnym wieku i dzieci. Wszyscy starali się kupić potrzebne im towary po dobrych cenach, co wcale nie było proste w tych czasach w Gdańsku. Sprzedawcy krzykiem zachwalając swoje towary, starali się zagłuszyć wyrzuty sumienia, odzierając kupujących do, gołej niemal, skóry. Hans szedł rozglądając się uważnie w poszukiwaniu odpowiedniego celu. Przemierzał niespiesznie zadymione i błotniste drogi miasta. Smród ryb, psujących się warzyw i tłumu ludzi, których kontakt z wodą ograniczał się do oglądania zachodów słońca odbijających się w stalowo sinych falach Bałtyku towarzyszył mu wiernie, niczym Bernardyn z dalekich, szwajcarskich szczytów. Tłum był kolorowy i mieszany. Przeważali Niemcy i Polacy ale dało się spotkać także Litwinów, Kurlandczyków, Niderlandczyków, Francuzów, Żydów, Rosjan a nawet Hiszpanów czy ciemnoskórych mieszkańców Kolonii Afrykańskich. Tych zagranicznych gości Hans niemal od razu sobie odpuścił, straż znacznie poważniej brała się do pracy jeśli chodziło o napaść na obcokrajowca niż tutejszego i gra mogła okazać się niewarta świeczki. Dłuższą chwilę błądził jeszcze w kolorowym konglomeracie, aż w końcu zoczył okazję. Przy straganie z wczesnymi warzywami stała, z dwójką dzieci, kobieta o surowej twarzy, ze zmarszczonym nosem grzebiąc wśród pożółkłych liści kapusty, starając się wybrać coś na obiad dla rodziny. Niewielką, staromodną torebkę położyła nieopatrznie na blacie straganu. To wystarczyło, by Jasiek podszedł do stoiska i pod pozorem wybierania czegoś ze zwiędniętych resztek marchwi, wrzucił łokciem sakiewkę, do kieszeni swojego kaftana i oddalił się szybkim krokiem, nie zaszczycając okradzionej kobiety ani jednym spojrzeniem. Starając się nie wyglądać podejrzanie chłopak podszedł do pierwszej, pustej bramy, by sprawdzić ile udało mu się zarobić. Niecierpliwie rozplątując supeł, Hans już ważył w dłoniach łup. „Co najmniej pięćdziesiąt grajcarów, a może i więcej!” mówił sobie, ciesząc się w duchu. Rzeczywistość przeszła jego oczekiwania. Stał i patrzył, jak monety pobłyskują w popołudniowym słońcu. Nigdy w swoim życiu nie miał tylu pieniędzy! Półtorej korony, i to w drobnych! Nikt nie będzie niczego podejrzewać, co mogłoby się zdarzyć, gdyby taki młody chłopak jak on, próbował płacić złotymi monetami. Chciało mu się tańczyć i śpiewać. Do wieczora próbował jeszcze coś podwędzić ale nie miał do tego głowy. Myśli cały czas zwracały się ku zawartości kieszeni. W końcu, gdy słońce chyliło się już ku październikowemu horyzontowi, barwiąc Wisłę na czerwono, Jasiek udał się do domu, do schorowanej matki.

 

Kilka godzin po zachodzie, na bagnisku otaczającym Czarną Łachę, zwaną także Rozwojką, dały się słyszeć dziwne okrzyki, rozlegające się echem po pobliskich polach, jeżąc włosy na karku każdemu, kto miał sposobność je usłyszeć. Trzaskały okiennice, światła w domach rozjarzyły się jasno, mimo późnej pory. Wśród porośniętych olszyną bagien, ciągnących się wzdłuż brzegów Rozwojki parę razy mignęło dziwne, nienaturalne światło. Po chwili rozjarzyło się ono z wielką mocą, przypominając rozbłysk pioruna, by bez ostrzeżenia zgasnąć, pogrążając wszystko w nieprzeniknionej ciemności i ciszy. Na próżno ludzie rozsądni nasłuchiwali grzmotu. Ludzie, którzy podczas rozbłysku skierowali swe oczy na niebo, klęczeli bojaźliwie i wzywali imienia Maryi, Jezusa i każdego świętego jaki przyszedł im na myśl.

 

Oddział żołnierzy, który rano udał się na bagnisko w celu sprawdzenia, co się tam działo w nocy, znalazł wydeptany krąg, pośrodku którego widniał ślad po wielkim ognisku oraz kałuże zakrzepłej krwi. Śmierdziało siarką i zgniłymi rybami a na ziemi leżała lniana, dziecięca tunika, pocięta w wielu miejscach i tak poplamiona krwią, że nie dało się niemal rozpoznać jakiego koloru była wcześniej. W tej samej chwili stara Maryna, mieszkająca niedaleko Starego Portu, ledwo żyła z niepokoju, gdyż jej jedyna żyjąca krewna, siedmioletnia wnuczka Kasia, nie wróciła do domu na noc. Powracający z patrolu żołnierze nie przynieśli jej pocieszających wieści.

 

 

 

-Słyszeliście o małej Kasi? Ponoć Maryna straciła przytomność i od rana leży w łóżku jakby nieżywa!

 

-A te jakby błyskawice nad Czarną Łachą wczoraj w nocy? Ponoć sam Szatan tam urzędował, z Żydami targu dobijał!

 

– A śmiechy? A krzyki? A smród siarki? – setki języków powtarzały wciąż te same nowiny, w koło wałkując co zaszło zeszłej nocy. Z największą uwagą, i przerażeniem zarazem, słuchano Jacka Filtberga, starego już, lecz czerstwego, byłego kapitana niewielkiego handlowego statku Mgielnica, który pływał po Bałtyku dobrych trzydzieści lat temu. Mimo wieku, kapitan Filc, jak nazywali go gdańscy marynarze, cieszył się niesłabnącym szacunkiem i autorytetem, nikomu też nie przyszło do głowy, by podważyć jego słowa.

 

– A widzieliście owe cienie na odbijające się na chmurach? – krzyczał jakby wygłaszał kazanie z ambony – W momencie onego wybuchu świetlistego, niczym grom? Dziwnym okoliczności zbiegiem byłem akurat w wychodku i wychodząc spojrzałem w niebo. Serce we mnie niemal pękło, gdym ujrzał szkaradne te postaci, na chmurach odbite! Wiele ich stało, lecz ile? Nie zliczę. Co najmniej trzydzieści, sądzę jednak, że spokojnie liczbę tę i podwoić można. – Byłemu marynarzowi bardzo podobała się rola miejscowej wyroczni, po części z powodu powszechnej uwagi jaką na sobie skupiał, po części zaś dlatego że kufel napełniał mu się niemal samoistnie. Wystarczyło, że wypowiedział magiczną formułę w stylu „Niech mnie licho, ależ mi w gardle zaschło!”, by pojawił się przed nim kufel pełen złocistego, spienionego weizena. Toteż, by nie stracić wiernych słuchaczy musiał trochę urozmaicić swoją opowieść. Nikomu to jednak nie wadziło i cała oberża wypełniona była tłumem słuchaczy, łapczywie pochłaniających słowa staruszka, jakby to była niebiańska manna. – Sylwetki do ludzkich podobne, lecz większe, groźniejsze. Niektóre z rogami i skrzydłami, inne pokraczne jakieś, zgarbione i krępe a potworne. Kolejne znowu o nogach długich niczym pająki jakie, z piekła samego rodem. A wśród tych upiorów, które sam Szatan nam zesłał tu na zgubę, były także cienie ludzi! Powiadam, straszliwy tu jakiś kult bluźnierczy się panoszy, magię uprawia, szatany z piekła wzywa, na zgubę dobrym chrześcijanom! Najść nam trzeba tych piekielników i za dnia z niemi rozprawić, by diabła ku pomocy swej wezwać nie mogli!

 

Całe miasto szumiało od słów temu podobnych, aż w końcu, chcąc nie chcąc, burmistrzowie Gdańska wyznaczyli nagrodę wysokości trzydziestu złotych koron reńskich dla tego, kto pomoże schwytać łotrów, którzy uprowadzają ludzi, by krew z nich wytaczać, w orgiach jakichś diabelskich. Zaraz też rzesze ludzi przeczesywać poczęły bagniska nad Czarną Łachą oraz tereny doń przylegające. Nikt nie śmiał jednak zapuścić się tam po zmroku i zapał ludzki przygasł gdy znad wschodniego horyzontu wypełznął blady księżyc, szczerząc upiornie swe czarne zębiska.

 

 

 

– Jestem przy tobie, uspokój się, proszę! – Pani Głogowskiej nie myślało się jednak poprawić. Co tu dużo mówić, było jeszcze gorzej i to z dnia na dzień. I tak dobrze, że przeżyła tę noc, powiedział lekarz, który w końcu zgodził się przyjść, po zobaczeniu pieniędzy w ręku chłopaka. Trochę śmierdzącego, białego proszku, jakaś maść wtarta w piersi. To pomogło, lecz tylko na jakiś czas. Wszystkie pieniądze, za ryby i nie tylko, Jasiek wydał na lekarza, który teraz mówi, że leczenie będzie znacznie droższe, niż się Hansowi wydaje. Zapłakany synek siedział więc przy łożu chorej matki, przecierając jej zroszone potem czoło, wilgotną ściereczką. Gdy tak siedział i czuwał nad matulą, przyglądając się jej pobrużdżonej twarzy i steranym rękom, w jego głowie zrodził się plan, skąd wziąć pieniądze na leczenie.

 

 

 

Jakiś czas później w niewielkiej, obskurnej oberży, gdzieś na Stogach, Hans zwany Jaśkiem, Stefek Zawadzki oraz ich kompan Heine, siedzieli przy cienkim piwie i w hałasie robionym przez paru pruskich i ruskich żołnierzy, dwóch holenderskich kupców, ubogiego litewskiego szlachetki i podochoconego już solidnie pastora, starali się dowiedzieć czegoś konkretnego o wydarzeniach na bagnach. Podsłuchana klientela karczmy sporo mówiła o tej sprawie, większość jednak powtarzała jedynie zasłyszane wcześniej plotki. Byli to głównie biedni kupcy, którzy stracili większość swojego majątku podczas oblężenia Gdańska przez wojska Napoleona. Głównym zajęciem tych ludzi było teraz złowienie rano tylu ryb, by wystarczyło na urżnięcie się wieczorem w trupa, w którejś z okolicznych karczm.

 

Buchnęła właśnie piosenka, którą zapoczątkował ciemnoskóry człowiek mówiący po zagranicznemu, pochodzący pewnie z afrykańskich kolonii. Po kilku słowach przyłączyła się do niego reszta kupców, a w chwilę później cała karczma nuciła melodię starą jak świat, mimo że nikt nie miał pojęcia o czym piosenka właściwie jest.

 

 

 

Du rhum, des femmes et d´la bière nom de dieu

 

Un accordéon pour valser tant qu´on veut

 

Du rhum des femmes c´est ça qui rend heureux

 

Le diable nous emporte on n´a rien trouvé de mieux

 

Oh oh oh oh on n´a rien trouvé de mieux…

 

 

 

Jedynie “rhum” i „bierre” brzmiały znajomo, zaraz też posypały się zamówienia i niebrzydka dziewka karczemna miała sporo zajęć roznosząc szklanice i unikając szczypnięć, klepnięć i kuksańców skierowanych w krągły dół jej pleców.

 

 

 

– Uporządkujmy fakty – powiedział Jasiek, po raz kolejny próbując nakłonić sceptycznych przyjaciół, do udziału w przedsięwzięciu. – Wiemy, że coś dziwnego działo się na bagnach przy Rozwojce, znaleziono tam krew i różni ludzie słyszeli i widzieli dziwne rzeczy. Wiemy, że zaginęła jakaś dziewczynka, której babcia mówi, że lubiła kręcić się przy tych nowych dźwigach w porcie. Wyszła z domu pobawić się po obiedzie i od tej pory nikt jej nie widział.

 

– Daj spokój Jasiek – przerwał mu Rysiek, najstarszy ale też najbardziej bojaźliwy z całej trójki. – To jakieś diabelskie sprawki, Diabeł sam, przez Żydów przywołany, po bagnach buszuje. Nic dobrego nie przyjdzie z wchodzenia w drogę Złemu! Pieniędzy nijakich nie zdobędziemy, na niebezpieczeństwo, całkowicie niepotrzebne, jeno się wystawiając.

 

– Wyjątkowo muszę zgodzić się z Ryśkiem – powiedział Stefek, który do tej pory z chęcią brał udział we wszystkich, nawet najbardziej ryzykownych wyprawach. – Wiesz, że na mnie możesz polegać zawsze, jeśli chodzi o konkrety. Ale ta sprawa… – zawahał się na moment, nie wiedząc jak ująć sedno nie obrażając przyjaciela ani sytuacji, w której ów się znajdował. – No wiesz. Cuchnie – Zakończył najbardziej dyplomatycznie jak tylko potrafił. – I to z daleka – dodał po chwili. Na słowa Stefana Rysiek jął gorliwie kiwać głową. Zerknęli jeszcze po sobie, wstali obaj, jak na komendę, i zaczęli szykować się do wyjścia.

 

-A więc zostawicie mnie samego, do odwalenia takiej roboty? – Hans postanowił uderzyć w honor przyjaciół jednak, mimo zawstydzonych min, żaden z nich się nie odezwał, więc kontynuował.

 

– Jeśli tak chcecie, niech będzie. Ale nie płaczcie mi później, że potrzebujecie pożyczyć grosza, wszystko co zarobię na tej śmierdzącej, jak to mówicie, sprawie wydam na to co mi się żywnie podoba. – Po tych słowach Rysiek i Stefan wyszli, zostawiając Jaśka samego przy brudnym stole.

 

Jakiś czas później Hans przemierzał Stogi w drodze do domu, rozmyślając o tym jak zacząć. Nie wiedział właściwie nic, poza tym gdzie odbywał się tajemniczy obrzęd. Noc była jasna i bardzo chłodna, na czarnym niebie świecił księżyc w pełni a jego srebrzysty, lodowaty blask, przyćmiewał blade gwiazdy. Wydawało się Jaśkowi, że biała, krągła twarz uśmiecha się do niego, na poły szyderczo, na poły żartobliwie. Czarna otchłań nad jego głową napełniała go lękiem a każda z gwiazd spoglądała na niego wrogo, z aksamitnego firmamentu, wiszącego wyżej nawet niźli królestwo Boga. Zdawało mu się, że gwiazdy to potworne istoty, nieskończenie dryfujące po oceanach niebios, a gdyby któraś zrządzeniem boskim lub diabelskim trafiła na Ziemię, żałosny byłby los ludzi.

 

W chwili gdy był już niedaleko domu, ciszę przerwał odległy okrzyk, którego wibrujący, wysoki ton zdawał się dosięgać najdalszych sfer nieba, wśród których strach przechadza się między potwornościami nie do wysłowienia a groza i obłęd czyhają niestrudzenie. Lęk ogarnął chłopaka, zapragnął szybciej znaleźć się w domu, po chwili jednak się opanował. Przecież to o to mu chodzi, prawda? By wytropić tych, którzy są odpowiedzialni za czarnoksięstwo i wzywanie diabła i zgarnąć nagrodę. Walczył chwilę z przemożnym strachem i w końcu się zdecydował. Tak, uda się nad Czarną Łachę w tej chwili i zasłuży na pieniądze, które pomogą opłacić lekarzy i wyleczyć jego matkę. Obrócił się na pięcie i pobiegł po błotnistych ulicach w stronę bramy.

 

 

 

Od bram miasta na bagna szło się niecałą godzinę, więc nie zwlekając Jasiek pospieszył w tamtą stronę, ostrożnie, by uniknąć spotkania ze strażnikami, którzy prawdopodobnie również słyszeli ów straszliwy krzyk. Dotarłszy do bramy Hans skorzystał z otwartej niewielkiej furtki, której budowę nakazali francuscy zwierzchnicy, by w razie problemów garnizon Napoleona mógł szybko przemieszczać się bez konieczności zawierania i otwierania dużej i ciężkiej bramy. Po chwili chłopak znalazł się na gościńcu, idącym w stronę Prus Wschodnich. O dziwo, nie widział żadnych strażników, ani w mieście, ani na gościńcu. Nie widział również pochodni ani lamp przed sobą, co znaczyło, że nikt nie kierował się w tamtą stronę. Podniesiony na duchu tym, że nikt go nie uprzedzi w dopadnięciu czcicieli diabła, ruszył dziarskim krokiem przed siebie. Początkowo serce biło mu jak oszalałe, wciąż łomoczące po tamtym potwornym okrzyku, jednak stopniowo chłopak się uspokajał. Nie działo się nic nadzwyczajnego, może tylko powietrze wyjątkowo mocno śmierdziało rybami i mułem, pomimo nocnej bryzy, czegóż jednak oczekiwać od morza? Droga jasno oświetlona bladą poświatą księżyca szła prosto, otoczona przez pola i gdzie niegdzie niskie wiekowe wierzby oraz pochylonym, spróchniałe grusze. Na gałęziach widać było jeszcze resztki zgniłych owoców, pozostałości odległej już jesieni, nie zrzuconych przez ptaki. Po prawej stronie gościńca zamajaczyły zabudowania jakiejś niewielkiej wsi, trochę dalej – kolejne. W pewnym momencie gościniec opuścił uprawne tereny i skręcił bardziej na południe. Drogę otoczyły brzozy i dęby. W opadłych liściach u stóp drzew ciągle coś chrobotało i szurało, a wiatr w łysych jeszcze gałęziach szeleścił smutno, tęskniąc do bardzo spóźnionej w tym roku wiosny. Po pewnym czasie brzozy i dęby ustąpiły miejsca czarnej olszynie a teren wokół drogi, z trawiastego przekształcił się w grząski, bagienny. W powietrzu wyraźnie wyczuwało się smród bagien, duszący i odrażający, niczym składowisko odpadów za portem. Maszerujący do tej pory raźnym krokiem Hans zwolnił trochę. Był już niedaleko miejsca, w którym miał opuścić gościniec i wejść na wąską ścieżynkę prowadzącą w głąb bagniska. Dziękował Bogu, że ścieżka nie wiedzie przez najgorsze, czarne moczary, lecz obchodzi je od północy, zbliżając się do plaży i lawirując wśród bardziej przystępnych bagien. Z każdą chwilą chłopak czuł się coraz mniej pewnie. Co właściwie chce samemu osiągnąć? Brakowało mu towarzystwa przyjaciół. Las przed nim był ponury i ciemny, sprawiał złowrogie wrażenie. Czarne pnie olch, gałęzie kołyszące się na coraz bardziej cuchnącym wietrze oraz upiorne światło Księżyca, rzucające złudne cienie na bagnisko powodowały, że w umyśle Hansa pojawiały się wizje straszliwych istot, których nie potrafiłby opisać słowami. Zdawało mu się, że czają się one w głębinach bagien, obserwując pilnie całą okolicę i wabiąc nieostrożnych wędrowców, by rozedrzeć ich ciała na sztuki a dusze zabrać gdzieś, gdzie nie ma Boga, radości ani nadziei. To co wyobraźnia chłopca podsuwała mu na myśl napełniało go trudnym do przezwyciężenia lękiem, nie mówiąc już o tym, że czekało go jeszcze znalezienie tych strasznych ludzi, kto wie do jakich zbrodni zdolnych? Mając głowę wypełnioną obrazami grozy i cierpienia, Hans niemal zawrócił z drogi. Wnet jednak przypomniał sobie o schorowanej matce, leżącej w ciemnym, śmierdzącym pokoju, opatulonej kilkoma kocami i majaczącej. Na to wspomnienie, Jasiek poczuł w sercu powracającą odwagę. Zrobi to co musi, zwłaszcza, że jest już tak blisko celu. Co z tego, że nie da rady tym ludziom? Może przynajmniej się im przyjrzeć, zapamiętać jak wyglądają a nawet poznać kim są, oczywiście jeżeli są miejscowi. Z twarzą umęczonej matki przed oczami, Hans zwany Jaśkiem, wkroczył pewnie na ścieżkę prowadzącą w mroczną gęstwinę.

 

Bagienny las powitał go głębszą ciemnością, gdyż światło księżyca częściowo zasłaniały gałęzie i nie opadłe jeszcze liście, wyjątkowo długo utrzymujące się na drzewach. Dróżka była sucha i szła trochę powyżej poziomu bagien, trochę jak po grobli, tak że można było swobodnie po niej stąpać a gęsta trawa tłumiła kroki. Z sercem na ramieniu Hans parł przed siebie jak mógł najszybciej, nie powodując przy tym zbyt wiele hałasu. Starał się nie rozglądać na boki, by nie ujrzeć czegoś, co sprawiłoby, że zrezygnuje z wyprawy. Dobrze wiedział, że moczary nad Rozwojką cieszą się złą sławą. Szeptano o dziwnych stworach, podobnych ni to do ryb, ni to do płazów, nawiedzających czasami tutejsze okolice a mieszkające ponoć w głębinach morza. Miały one uprowadzać nieuważnych wędrowców, wydeptywać dróżki w lesie a nawet napadać na wsie i porywać trzodę. Do tej pory Hans śmiał się z podobnych opowieśc,i lecz nocna eskapada na osławione bagnisko sprawiła, że stracił jakoś ochotę do śmiechu. Podskoczył nagle, gdy w oddali coś przenikliwie gwizdnęło. „To tylko jakiś spłoszony ptak” pomyślał chłopak, rozzłoszczony faktem, że tak łatwo dał się wystraszyć. Chwilę postał jeszcze, by uspokoić drżące nogi i poszedł dalej. Po pewnym czasie zauważył, że ścieżka zamiast kierować się prosto ku wschodowi zaczyna skręcać na północ, ku morzu. Nigdy jeszcze nie zaszedł tędy tak daleko, nie miał pojęcia czego się spodziewać. Tym większe było jego zdziwienie, gdy usłyszał niedaleki, lecz nie do pomylenia z żadnym innym odgłos. Morskie fale huczały głośno, jak gdyby zbliżał się sztorm, lecz niebo pozostawało bezchmurne. Po prawej stronie ścieżki ciągle ciągnęły się bagna porośnięte czarnymi jak smoła, strzelistymi olchami, lecz ścieżka wspięła się teraz trochę wyżej i chłopak mógł spoglądać na bagnisko z góry. Z lewej strony natomiast, od północy, grunt był suchy, piaszczysty i porośnięty sosnami i wysoką, ostrą trawą. Ziemia nie była tam bagienna, przypominała raczej porośnięte od dawna wydmy, pokryte już cienką warstwą ziemi. Fetor gnijących ryb wciąż się potęgował, Jasiek nie miał pojęcia cóż może tu tak straszliwie cuchnąć. Nawet parę lat wcześniej, gdy deszczu było mało i wody w Wiśle ubyło znacząco, nie dało się czuć takiego smrodu. Wtem wydało się chłopcu, że między drzewami, dość daleko jeszcze, rozbłysło światło, jakby ogniska, czy może pochodni. Nie czekając chłopak rzucił się ze ścieżki w dół, w stronę bagniska, ufając, że będzie mógł ukryć się za ścieżką, wyglądając nad nią niczym nad blankami muru. Szedł tak powoli i ostrożnie, pomagając sobie dłońmi i wymacując pod liśćmi gałązki, których trzask mógłby zdradzić jego obecność. Po przejściu kilkudziesięciu kroków spotkał go jednak zawód. Poziom bagien zaczynał się podnosić i dosięgać z powrotem do ścieżki i wszędzie zrobiło się naprawdę mokro. Hans położył się więc na brzuchu i bardzo powoli, by nie szeleścić leżącymi na ziemi liśćmi, zaczął czołgać się w poprzek ścieżki aby skryć się w suchszym i pozbawionym opadłych liści, sosnowym borze po drugiej stronie. Jakież było jego zdziwienie, gdy w odległości może stu kroków ujrzał, iż las się kończy i o brzeg niewielkiej, skalistej zatoczki rozbijają się fale przypływu. Nie widział dokładnie z tej odległości ale wydawało mu się, że ścieżka w oddali skręca właśnie w pobliże owej małej zatoczki. Rozglądając się uważniej dostrzegł po lewej stronie zatoczki sterczący w górę głaz, wysokości mężczyzny. Gdy powoli czołgał się dalej po błotnistej ścieżce dłoń Hansa natrafiła na jakiś przedmiot. Chłopak podniósł go i przyjrzał mu się w księżycowej poświacie. Był to metalowy krążek z otworem w środku, pokryty jakimiś dziwnymi znaczkami. Jasiek co prawda uczył się kiedyś czytać ale nie szło mu zbyt dobrze. Znał co prawda wszystkie litery, tych jednak, które znajdowały się na podniesionym przedmiocie nigdy wcześniej nie widział. Wydały mu się złowrogie – głęboko ryte, o wyrazistych liniach, ostrych kątach i zdecydowanych krzywych. Zdawały się mówić o cierpieniu i strachu, o straszliwej przeszłości i niewysłowionej grozie. A także mocy, potędze zdolnej podbić cały świat, zatapiając go w rozpaczy, męce i falach krwawego oceanu. Chłopak potrząsnął głową, nie miał pojęcia skąd w jego wyobraźni pojawiły się takie obrazy, czuł jednak instynktownie, że ma to coś wspólnego z metalowym krążkiem. Schował go na razie do kieszeni swoich wystrzępionych, lnianych spodni i poczołgał się dalej. Ponieważ ścieżka w oddali skręcała w lewo a Hans i tak wędrował lewą stroną postanowił, że zejdzie głębiej między sosny i w trawie poczołga się dalej, ścinając długą drogę jaką przyszłoby mu pokonać gdyby miał nadal pełznąć wzdłuż ścieżki. Ponad to, jakie miał gwarancje, że będzie się gdzie schować kiedy minie już zakręt i tylko krótki odcinek będzie dzielić go od tamtych ludzi przy zatoczce? W lesie był przynajmniej chroniony przez pnie sosen i wysoką trawę.

 

– Do diabła! – zaklął pod nosem, gdy jedno z ostrych jak brzytwa źdźbeł rozcięło mu dłoń. Chłopak zatrzymał się i przycisnął skaleczenie do warg. Metaliczny posmak krwi wypełnił usta Hansa a czerwona ciecz zostawiła ślady na twarzy chłopaka, lecz w końcu zatamował krwawienie i poczołgał się dalej. Skradając się po pachnącej żywicą, pełnej szyszek i opadłych igieł, ściółce chłopiec przystawał co chwilę i uważnie wsłuchiwał się w odgłosy nocy. Gdzieś za nim, rozległ się wysoki, stawiający włoski na karku krzyk puszczyka. Coś w trawie zaszeleściło i oddaliło się niespiesznie. Przeszedł go dreszcz, gdy nad jego głową zaskrzypiała gruba gałąź. Przeżegnał się szybko i popełznął trochę szybciej, chcąc jak najdalej za sobą zostawić bagniska i czarne, smukłe pnie olch, tworzące upiorną gęstwinę po drugiej stronie ścieżki. Niezmiernie rad był, że zostawił je za sobą!

 

Po chwili dopiero zauważył, że smród ryb wciąż się wzmaga i staje się wręcz nie do wytrzymania. Co dziwne wiatr zaczął wiać od morza a nie, wedle wszelkich prawideł, od lądu. W rzeczy samej wiatr nie tylko nasilał się z każdą chwilą, niósł drobinki wody, jak w czasie szkwału a tego wszak nie było. Jedynie coraz potężniejszy wiatr przyginał drzewa i wprawiał konary w potworny, trzeszcząco – łomoczący taniec. Zdało się Hansowi, że drzewa tańczą nad nim, oddając hołd upiornemu księżycowi, któremu blisko było do zenitu. Rozkołysane konary zdawały się składać potwornej, świetlistej twarzy ofiarę z chłopaka leżącego u ich stóp. Młodzieniec zamarł, z przerażenia niezdolny do ruchu. Cała scena wydawała mu się jakimś koszmarem, przerażającym snem, z którego rozpaczliwie pragnął się obudzić. Mimo lęku Jasiek czuł, że coś mu dziwnie nie pasuje w tej sytuacji. Bywał już nocą w lesie i nigdy nie czuł czegoś podobnego, nawet gdy raz uciekać musieli ze Stefkiem przed watahą wilków. Wydawało mu się, że coś, lub ktoś, roztacza wokół jakąś przerażającą aurę. Chmurę strachu, z której nikt nie umiałby się otrząsnąć. Chłopak nie umiał tego wytłumaczyć ale widział wyraźnie, że kilkadziesiąt kroków dalej las nie wydawał się już tak przerażający i upiorny. Dopiero wtedy zorientował się, że leży na niewielkiej polance a powykręcane, sękate sosny stoją wokół niego, niczym w jakimś bluźnierczym kręgu. Zerwał się szybko na nogi i niepomny na stojących już wcale niedaleko ludzi, rzucił się biegiem w stronę morza. Od plaży i spoczywającego na niej kamienia, którego zauważył już wcześniej, dzieliło go co najmniej sto pięćdziesiąt kroków, pokonał je jednak rychło, za nic mając zadrapania, spowodowane przez nisko wiszące konary, i siniaki nabyte gdy w pędzie obijał się od pni, wciąż wykrzywiających się na wietrze. Gdy dopadł plaży legł wyczerpany strachem i panicznym biegiem, skryty za wysokim, sterczącym głazem, zza którego mógł bez przeszkód obserwować co działo się w niewielkiej, ukrytej wśród bagien zatoczce niedaleko Czarnej Łachy. Znalazł się tam gdzie zamierzał, pierwsza część planu udała się doskonale. Jak tylko uspokoił mu się oddech, Jasiek wstał na czworaka i ostrożnie wystawił głowę za krawędź głazu, by rzucić okiem na to, co działo się w zatoczce. Początkowo niewiele widział, gdyż ustawione w krąg pochodnie oślepiły jego przywykłe do mroku oczy, lecz stopniowo wizja się klarowała i oczom chłopaka ukazały się postacie ubrane w ciemne płaszcze, ciągnące się aż do ziemi. Sylwetki, czarne w pomarańczowym blasku pochodni, stały w kręgu, otaczając jedyną postać odzianą inaczej. Osoba po środku stała dokładnie w centrum okręgu tworzonego przez pochodnie, w takim oddaleniu, że blask ognia nie oświetlał ani ubrania ani twarzy. Jasiek wytężył wzrok. Wysoki mężczyzna stał z rękami uniesionymi w górę, obrócony twarzą w kierunku morza. Sprawiał wrażenie przewodniczącego obrzędu, księdza czy może kapłana. Ubrany w srebrzystobiały płaszcz połyskujący podobnymi do rybich łusek cekinami i dziwaczne nakrycie głowy w dłoni dzierżył laskę, wystruganą z białego drzewa. W oczy szczególnie rzucała się tiara spoczywająca na głowie kapłana. Bardzo wysoka, błyszcząca od drogocennych, białych kamieni, wykonana z mistrzowską precyzją ze srebra tak wysokiej próby, że przy byle uderzeniu rozpadłaby się na kawałki. Zdawała się wręcz niewyobrażalnie stara a w głowie chłopaka wywoływała wrażenie dziwnie miękkiej, jak gdyby falującej. Niczym wodorosty na dnie morza. Główna, środkowa część przypominała trochę biskupią mitrę, lecz węższą i znacznie wyższą, okoloną niewielkim rondem. Z ronda w górę pięły się sporządzone z białego złota paski, ukształtowane na wzór pnączy winorośli. Nie, nie winorośli. Macek głowonoga.

 

Basowy krzyk wzniósł się nad kręgiem, do tej pory trzymający się za ręce również wznieśli dłonie do góry i idąc śladem odzianego w srebrzyste szaty kapłana. Przyczajonemu Jaśkowi wydało się, że w okrzyku rozbrzmiewają słowa. Nic jednak z nich nie rozumiał, brzmiały niczym zbitki spółgłosek przerywane okazyjnym „ieeay”, „ą” czy „yajjio”. Pomimo, że nie rozumiał ni słowa, groźnie brzmiące, obce słowa sprawiły, że zjeżyły włoski na karku. Poczuł się tak, jakby znów znalazł się po środku uroczyska, pośród przeklętych, roztańczonych sosen. Tym razem jednak przerażenie opanowało całkowicie jego ciało. Nie mógł poruszyć nogami ani rękoma, nawet gdyby od tego zależało jego życie, nie mógłby ukryć się za głazem ani nawet mrugnąć oczyma. Zmuszony był obserwować biernie to co działo się pośród zapomnianej zatoczki, na brzegu Bałtyku. A działo się. Czarne sylwetki, do tej pory stojące z rękami w górze, odwróciły się tyłem do środka okręgu i każda zgasiła po jednej pochodni, tak że tylko srebrzysty blask księżyca oświetlał bluźnierczą ceremonię. Jak na komendę wszystkie postaci znów zwróciły się ku swemu kapłanowi po czym krąg rozerwał się i utworzył coś na kształt podkowy otwartej od strony morza. Po środku przestrzeni rozdzielającej dwa końce podkowy znajdował płaski kamień. Do niego właśnie skierował swoje kroki połyskujący łuskami kapłan i wszedł nań, by, niczym z katedry, spoglądać w morskie fale. Zakrzyknął po raz kolejny, osobliwie modulując głos a stojący wokół akolici zanucili basowo. Z poły swej szaty kapłan wydobył niewielki przedmiot, fosforyzujący niczym pruchno w lesie a im głośniej i dłużej rozbrzmiewała inwokacja, tym jaśniej świecił krążek w dłoni mężczyzny. Uniósłszy rękę, przewodniczący obrzędu cisnął krążek daleko w fale. Za jego przykładem poszła reszta zgromadzonych. Wszyscy wydobyli po jednym, lub kilka, świecących krążków i rzucili je do morza z głośnymi okrzykami.

 

– Wielka Matko, okaż swą Moc!

 

– Iä! Shub-Niggurath!

 

- Błagamy Cię Ojcze, wywrzyj swą zemstę na tych, którzy bezczeszczą Twą dziedzinę i Twe władztwo!

 

– Ukarz tych, którzy Twoje sługi gnębią!

 

– F’thagn!

 

Gdy wszyscy ofiarnicy odstąpili po raz kolejny ze swego podwyższenia przemówił kapłan.

 

– O Wielki i Potężny! Okaż nam swą łaskę, ześlij swe dzieci, by usłużyły pomocą sługom Twoim! Ty, który śpisz martwy, lecz nigdy nie umierasz!

 

– Iä! –

 

– Niech będzie chwała Czarnej Kozie z Lasów! Z tysiącem młodych!

 

– Iä! – rozległy się okrzyki ofiarników a z ust przywódcy rozległo się zaklęcie, wypowiadane szeptem. Lecz pomimo szeptu było ono bardzo dobrze słyszalne. Wiatr, fale, osypujący się na wydmach piach, wszystko wydawało się szumieć w rytm słów, wypowiadać imię swego Władcy, wzywać go, by przyszedł wtóry raz na ziemię i królował jej na wieki.

 

 

 

– Ph’nglui mglw’nafh Cthulhu R’lyeh wgah’nagl fhtagn! Wgah’nagl Cthulhu fhtagn!

 

 

Wszyscy biorący udział w obrzędzie podjęli zawołanie i noc rozbrzmiała okrzykami, których złowrogie znaczenie niosło się aż pod niebo, do księżyca, do gwiazd i jeszcze dalej, do niezbadanych otchłani, ciemnych gwiazd i mgławic.

 

– Cthulhu fhtagn!

 

Zerwał się potężny wicher i morze, do tej pory spokojne, jęło burzyć się i huczeć coraz głośniej i głośnie, zagłuszając krzyki i śpiewy. Woda zaczęła wdzierać się na plażę i falę wysokie na chłopa uderzały o niewielką zatoczkę. Zarówno Hans jak i dokonujący obrzędu przemokli całkowicie i wydawało się chłopcu, że wszyscy będą musieli cofnąć się dalej od morza, lecz po chwili fale zaczęły się uspokajać. Smród ryb jednak stał się nie do wytrzymania i Jasiek, wciąż skryty za kamieniem, w wodzie po kolana, zgiął się w pół i zwymiotował. Gdy na powrót spojrzał w stronę obcych, mając nadzieję w końcu dojrzeć twarze, zdębiał. Morze się rozstępowało. Woda zwyczajnie spłynęła na boki, tworząc coś w rodzaju korytarza pośród fal lub może odwrotności grobli, z zatoczką stanowiącą jak gdyby gałkę na końcu jakiejś kosmicznej wajchy. A z oddali, od strony morza rozległ się odgłos ssania, identyczny z tym, który osiągnąć można wyciągając nogę, która nieopatrznie wdepnęło się w głębokie bagno. Taki sam odgłos, lecz znacznie głośniejszy zdał się zbliżać w stronę plaży. Obrzędujący jak na komendę padli twarzą do piachu i zakrywając dłońmi głowy poczęli krzyczeć i jękliwie zawodzić, przywodząc Hansowi na myśl grupę słabujących na umyśle, których częsty widok w mieście zawsze napawał Jaśka niepokojem. Wili się przy tym niczym węgorze w saku, czyniąc przy tym tak zaskakujące figury, że zdało się obserwującemu, iż to taniec może jakiś tajemny, ku czci demona odprawiany. Nie stało mu jednak czasu na rozważania, gdyż oto pośród fal zamajaczył ciemny kształt. Wysoki jak czterech chłopa, szeroki na długość wołu. Światło księżyca grało na gładkich łuskach wielkich jak końskie kopyto. Smród, który napływał od jego strony był tak silny, że Hansowi oczy zaszły łzami a płuca, wbrew nakazom organizmu!, nie chciały się rozewrzeć, by zaczerpnąć tchu. Jasiek zaczął się dusić i przewrócił się na piach. Istota była coraz bliżej, a jęki wijących się na ziemi kultystów wzniosły się po raz kolejny i to z niebywałą mocą. Dało się w nich słyszeć rozpacz, ból i szaleństwo. Błaganie. Jedynie odziany w srebrzyste szaty kapłan stał niezachwiany i rozłożył ramiona w geście powitania. Wychodzącą z morza istotę od brzegu dzieliło jedynie dziesięć kroków gdy przystanęła. Z potwornej paszczy spłynął ciąg charknięć, syknięć i mlaśnięć, nie do powtórzenia w ludzkiej mowie. Kapłan odwrócił się do wciąż wijących się po piachu i odezwał się w języku Goethego

 

– Powstańcie wy, którzy jesteście palcami naszego Ojca na tym świecie. Syn Ojca Dagona, wysłannik wielkiego Cthulhu, który spoczywa w R’lyeh, pozwala wam podnieść wzrok! – Tego co działo się na plaży chłopak nie widział, targany spazmami, lecz słyszał jak tamci podnoszą się z piachu.

 

– Odrzućcie trwogę! Dziś nadszedł dzień radości, wiele się zmieni, gdyż mieszkańcy cyklopowego Du’Jhatnegii postanowili nawiedzić siedziby ludzi wodą i zniszczeniem!

 

– O Wielcy Przedwieczni! Niech Wasza Wola znów kieruje światem! – podniósł się chóralny krzyk. Od strony potwora znów napłynęły odrażające dźwięki. Kapłan w srebrze i bieli przetłumaczył. – By zbudzić gniew Wielkich Przedwiecznych potrzebna wam będzie bracia krew bluźniercy! Tego, który odważa się odmawiać Starym Bogom mocy i racji a czci wymyślone i bezsilne bóstwa! Słuchajcie mnie bracia, wy, którzy tańczyć będziecie na zgliszczach tego świata, gdy gwiazdy znów ustawią się tak jak przepowiedziano! To co dziś widzimy runie! Przepadnie w nieskończonej otchłani, której drzwi na zawsze zostaną zatrzaśnięte a Cthulhu, Arcykapłan Wielkich Przedwiecznych przebudzi swych Panów, by zstąpili w chwale! Świat zapłonie ofiarą całopalną śmierci i zniszczenia a ludzie, znów wolni, będą krzyczeć i mordować a radość przepełni ich serca!

 

Iä!

 

– Iä Cthulhu!

 

– Fthagn!

 

– By to się stało – kapłan kontynuował – musicie przynieść do mnie tego chłopaka, który leży za głazem. – Wnet kilka postaci podbiegło do Hansa, chwyciło, choć próbował się wyrwać, i poniosło w stronę kamienia, z którego niedawno przewodniczący obrzędu wzywał Starych Bogów. – Próbował nas śledzić, próbował poznać i wydać innym bluźniercom. Nieświadom, że chroni nas łaska Matki naszej Hydry i Ojca Dagona! Teraz jednak, poprzez akt ofiary z jego marnego życia sprawimy, że pomoże on przybliżyć nadejście Wielkich Przedwiecznych! – Ryk kapłana dudnił w uszach i niósł się po okolicy zwielokrotniony echem. – Czyż można sobie wyobrazić wspanialszą śmierć?! Nie odwracaj głowy chłopcze, spójrz na Wysłannika! Ujrzyj boski blask i tchnienie tego, co nieosiągalne dla słabych, ludzkich umysłów! – Unieruchomiony Hans nie mógł nic poradzić, w żaden sposób nie mógł oprzeć się temu, że obracano go twarzą w stronę potwora. Jego wzrok przelotnie zahaczył o kapłana nim chłopak zdołał zamknąć oczy. To co ujrzał na twarzy odzianego w biel i srebro mężczyzny było szokujące. Wielkie, wyłupiaste oczy podobne do żabich, nie miały ni powiek, ni rzęs, ni brwi. Grube, mięsiste usta były sine niczym brzuch śniętej ryby a nos był dziwnie spłaszczony. Ani na twarzy, ani na czaszce nie dało się dostrzec włosów, tylko mnóstwo znamion, mniejszych i większych, pokrywało skórę odmieńca. Znamion w kształcie łusek.

 

– Spójrz w twarz Dziecięciu Dagona! Wchłoń całym sobą prawdę, której nie można wysłowić! Iä Dagon! Iä Cthulhu! Fhtagn!

 

Iä! – rozległo się wokół. Hans nie miał już sił by walczyć gdy czyjeś dłonie stanowczo rozchyliły mu powieki. Ledwie przez ułamek sekundy spoglądał w oczy Wysłannika, gdy jego wzrok się zamglił. Gdzieś z oddali rozległ się głos pani Głogowskiej, jego matki „Hans, Hans! Gdzie jesteś nicponiu? Rybę trzeba oprawić! Hans!”. Zaraz potem głos doktora dodał „ miałeś szczęście chłopcze, Twoja matka jest już zdrowa. Musiałem jednak dokonać amputacji, gdyż nogi nie nadawały się już do użytku.” Doktor wyszedł i pojawiła się jego Jaśka, niosąc w jednej ręce kosz pełen ryb a w drugiej kamionkową miskę. Zamiast nóg miała galaretowaty pęcherz z parzącymi ramionami, niczym u meduzy. Uśmiechała się do syna i spoglądała na niego z czułością, swoimi niedomykającymi się oczyma. Hans zatrzepotał niczym okoń rzucony na brzeg i obraz zniknął całkowicie sprzed jego oczu. Ale dźwięki docierały bez przeszkód. To Stefek mówił do Ryśka „ Ty, spójrz. Jaśkowi się udało! Skubany Prusak, udało mu się!” po czym rozległ się chichot Ryśka. „hehe, Prusaczek – buraczek, a jednak mu się udało!" I znów denerwujące, nienaturalne „hehe, hehe”. „Zupełnie jakby miał skrzela” nie wiadomo skąd taka myśl pojawiła się w głowie Jaśka. „Nie jestem Prusakiem! Jestem Polakiem, jako i wy!” chciał rzec, lecz woda zalała mu usta. Dławił się nią, tonął a mimo to z uporem próbował wytłumaczyć przyjaciołom, że przecie nie jest Prusakiem! Wszystko trawił ogień. Płonęły nawet mury, nawet kamienie, nawet chmury. Gwiazdy płonęły, a dym, który z nich się unosił tworzył wspaniałe wzory na nagim sklepieniu nieba. Pośród tych wzorów trzykroć po trzy i jedna gwiazda tworzyły figurę geometryczną, znak, że Wielki Cthulhu przybył z zatopionego miasta Rlyeh, by otworzyć bramę Wielkim Przedwiecznym. Widok tego co działo się później został Jaśkowi oszczędzony, gdyż nóż sporządzony z kości morświna przebił mu się przez oczodół aż do mózgu, uśmiercając chłopaka niemal natychmiast.

 

***

 

Zastanawiacie się pewnie, czy wraz z życiem chłopca skończyła się ta historia? Okrutnie bo okrutnie ale jednak przewidywalnie, by nie rzec – banalnie? Ano, niestety nie, nie ma w życiu tak łatwo. Wielu ludzi musiało ponieść konsekwencje głupoty chłystka, chcącego jedynie pomóc matce, którą kochał gorąco. „Jakież to konsekwencje?”, być może przyjdzie na myśl co dociekliwszemu czytelnikowi. Nie łatwo dojść do nich, skojarzyć rzeczywistość z mitem, fakt z pogłoską i kłamstwo z prawdą. Historiografowie oszczędnie dość potraktowali tę sprawę. Ot, zwyczajny opis nieszczęścia ludzkiego, rozszalałego żywiołu, chrześcijańskiej miłości bliźniego i cisza. Jak makiem zasiał. Parę wzmianek na temat wiosennej powodzi, ewakuacji ludności z Dolnego Miasta i o wielkoduszności bogatszych mieszkańców, którzy bezinteresownie udzielali pomocy potrzebującym. O wojsku wznoszącym prowizoryczne mosty z pontonów, pomóc mające w ucieczce i ratowaniu dobra powodzian. Causa powodzi? Lodowy zator na Wiśle przerwał wały i woda przelewając się przez zabezpieczenia zmyła część miasta do morza. Nikt nie wspomniał jednak o tym, że trzy regimenty doborowych żołnierzy pruskiego garnizonu nie wróciło już do koszar. Dlaczego jeden z niższych oficerów przez trzy dni krzyczał bez przerwy, wbrew wszelkim prawom anatomii, a dnia czwartego wyzionął ducha? Czy ktoś coś zapisał na ten temat? Jak to możliwe, że kroniki milczą o tym, że ubyło wśród miejskiej biedoty dzieci w wieku dziesięciu do piętnastu lat i to głównie z Dolnego Miasta właśnie? Szukając w bibliotece materiałów na ten temat krążyłem wzdłuż półek, obrzucany niechętnym, by nie rzec wrogim, spojrzeniem bibliotekarki. Nie znalazłem wiele. Najstarszych książek, z lat przedwojennych nie było już nigdzie. Na próżno pytałem po muzeach o prenumeratę gazet z tamtego okresu. Kilka książek historycznych, które napomykają o powodzi w Gdańsku z roku 1829 została wydana za komuny a wiadomo, że cenzury nie łatwo przeskoczyć się dało. Być może trochę światła mogłyby na tę sprawę rzucić tajne archiwa przechowywane w Moskwie ale wszyscy dobrze wiemy, jak trudno czegokolwiek doprosić się z Kremla. Z nowszych dzieł nie znalazłem żadnego, które traktowałoby o tamtych wypadkach. Literatura, literalnie, milczy na ten temat. Jak to się stało, że niezależne źródła, z kilku krajów(sic!), nie podały żadnych więcej konkretów? Wnioski nasuwają się same, lecz… ani mnie ani Tobie, drogi Czytelniku, prawdy nie dociec. Kto wie, może w sumie to i lepiej?

 

 

 

 

 

 

 

 

 

To pierwsze opowiadanie, które udało mi się dookńczyć. Zdaję sobię sprawę, że będą tu na pewno błędy. Chciałbym zapytać co sądzicie o tego typu wstępie i zakończeniu? Nadaje się toto do czegokolwiek? Pozdrawiam / ardian

Koniec

Komentarze

Już Pruskie władze tym się zajęły - pruskie małą literą

Ordnung ist ordnung. - drugie Ordnung też dużą literą, bo rzeczowniki po niemiecku zawsze dużą (a to jest rzeczownik) 

ć i od rana leży w łóżku jakby nie żywa! - nieżywa (bo jaka)

Przeczytałam do tego momentu. Dalej, obiecuję, przeczytam, bo mnie zaciekawiłeś. Tyle, że teraz nie mam więcej czasu.Jak na razie podoba mi się klimat i delikatna stylizacja.  Więcej napiszę, jak dokończę. 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Opowiadanie w porządku, ale poczepiam się niekonsekwencji w świecie przyrody. A to jest połowa kwietnia, a to wiosna się spóźnia, a to liście jeszcze nie opadły z drzew, a to trawa jest wysoka i gęsta. Jestem mieszczuchem i mogę się mylić, ale wydaje mi się, że w sosnowym lesie trawa zbyt bujnie nie rośnie.

Babska logika rządzi!

poprawię i niemiecki i przymiotnik bemiku. Cieszę się, że zainteresowało.

 

Wiem Finklo, dziękuę, że mnie upomniałaś co do pór roku - pierwotnie miał być koniec roku ale data powodzi w Gdańsku jednak niezbicie wskazuje kwiecień, nie wszystko udało mi się poprawic. Co do sosnowych lasów na wydmach - trawa tam bywa. Ostra i długa. 

Podczas czytania rzuciło mi sie w oczy kilka powtórzeń, zbędnych, bo nieprzemyslanych. Zabrakło też przecinków, szcególnie przed "a". Zmieniłabym kilka określeń, bo jakoś mi się gryzły, ale to moje odczucia. Chętnie stosuję się do rad innych, nanoszę poprawki, ale zakończenia nie zmieniam pod wpływem próśb, czy ostrej krytyki. Dla mnie z postawieniem ostatniej kropki kończy się temat. Więc skąd Twoje wahania? A może to tylko ja tak mam?  Dobre opowiadanie i cikawa historia. Pozdrawiam.

 

Cthulhu w Gdańsku? No, można i jego "podpiąć" pod katastrofalną powódź, od czego fantazja, jak nie od takich manewrów. Z mojej strony to jedyna uwaga, nie należę do fanów i znawców tych tematów.  

Tekstowi wyszła by na zdrowie dokładna korekta.

Jak obiecałam, to i przeczytałam. 

Podsłuchana klientela karczmy sporo mówiła o tej sprawie, - podsłuchana? Raczej "podchmielona"

Później jest parę błędów i literówek.

Samo opowiadanie popdobało mi sie. Podobał mi się klinatyczny opis miasta i życia. Wciągnęły mnie opisy wędrówki Hansa, opis lasu, morza, bagien - bardzo plastyczne (oprócz pomieszania pór roku, na co zwróciła uwagę Finkla). Opis strachu chłopak wydaje mi się bardzo dobry. Groza sytuacji też.  Stylizacja językowa też dobra

Całość fajna.  Jedynie akapit końcowy jakoś mi nie leży.

Pytasz: Nadaje się toto do czegokolwiek? - oj, nadaje, jak dla mnie nawet bardzo nadaje.Tylko sprawdzaj dokładnie swoje teksty, bo robisz trochę błędów i puszczasz literówki. I przecinki. I powtórzenia. I gdzieniegdzie zły zapis dialogu - ale znajdź sobie linka Seleny w Hyde Parku - bardzo pomaga.

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Cthulhu to Cthulhu, trzeba było przeczytać. Nieco przegadane wydało mi się to opowiadanie i parę razy zazgrzytalo mi coś -

...fale wysokie na chłopa uderzały o niewieklą zatoczkę  --  fale nie mogą uderzać o zatoczkę, bo to przecież obszar wodny, a nie brzeg. Poza tym nie podoba mi się to wyrażenie "na chłopa".

Ale ogólnie na plus, szczególnie udany fragment, opisujący przejście przez ciemny las. Jak na pierwsze dokończone opowiadanie, autor rokuje dobrze.

     Podobało mi się, jakkolwiek uważam, że opowiadanie jest nieco przydługie. A może tylko tak mi się wydawało, bo byłam ciekawa zakończenia… ;-)

     Przypuszczam, że włożyłeś wiele serce i sporo wysiłku w napisanie tej historii. Myślę, że teraz możesz czuć satysfakcję, albowiem zaprezentowałeś całkiem niezłe opowiadanie.

     Mam nadzieję, że kolejne będą jeszcze lepsze.

 

„…wszystkie ślady należało chytrze ukryć a tego czego ukryć się nie dało – zamaskować…” –– …wszystkie ślady należało chytrze ukryć a to czego ukryć się nie dało – zamaskować

 

„…podszedł do staruszka, który w ostatnich promieniach słońca wygrzewał…” –– Dlaczego piszesz o ostatnich promieniach, skoro jest, jak mniemam, środek dnia?

 

„Dopiero po wypełnieniu tego obowiązku poczuł się na tyle pewnie…” –– Ja napisałabym: Dopiero po wypełnieniu tego warunku poczuł się na tyle pewnie

 

„…ulice pełne były przekupniów, starych kobiet, białogłówek, mężczyzn…” –– Nie wiem, co rozumiesz pod pojęciem białogłówka? Ja takiego terminu nie znam. Natomiast białogłowa, to była kobieta zamężna, nosząca stosowne nakrycie głowy, właśnie biały czepiec.

Myślę, że w czasach które opisujesz, określenie białogłowa, już wyszło z użycia.

 

„Wszyscy starali się kupić potrzebne im towary po dobrych cenach, co wcale nie było proste w tych czasach w Gdańsku. Sprzedawcy krzykiem zachwalając swoje towary…” –– Powtórzenie. Sprzedawcy z pewnością nie zachwalali cudzych towarów. Może: Wszyscy starali się kupić potrzebne im rzeczy po dobrych cenach, co w Gdańsku, w  tych czasach, wcale nie było proste. Sprzedawcy, krzykiem zachwalając towary

 

„…odbijających się w stalowo sinych falach Bałtyku…” –– …odbijających się w stalowo-sinych falach Bałtyku

 

„…towarzyszył mu wiernie, niczym Bernardyn z dalekich, szwajcarskich szczytów”. –– …towarzyszył mu wiernie, niczym bernardyn z dalekich, szwajcarskich szczytów.

Domyślam się, że masz na myśli psa. Ponadto napisałabym: …niczym bernardyn z dalekich, szwajcarskich gór. Bernardyny chyba nie okazywały wierności szczytom. ;-)

 

„Tych zagranicznych gości Hans niemal od razu sobie odpuścił…” –– Ja napisałabym: Tych zagranicznych gości Hans niemal od razu sobie darował

 

„Dłuższą chwilę błądził jeszcze w kolorowym konglomeracie…” –– Ja napisałabym: Dłuższą chwilę błądził jeszcze w kolorowym skupisku

 

„…kobieta o surowej twarzy, ze zmarszczonym nosem grzebiąc wśród pożółkłych liści kapusty…”. –– …kobieta o surowej twarzy, ze zmarszczonym nosem, grzebiąc wśród pożółkłych liści kapusty

 

„Niewielką, staromodną torebkę położyła nieopatrznie na blacie straganu”. –– Ja napisałabym: Niewielką, staromodną torebkę położyła nieopatrznie na straganie/na ladzie straganu.

 

„…resztek marchwi, wrzucił łokciem sakiewkę, do kieszeni swojego kaftana…” –– Ja napisałabym: …resztek marchwi, łokciem zrzucił torebkę do kieszeni swojego kaftana

Torebka i sakiewka nie są synonimami.

 

„W końcu, gdy słońce chyliło się już ku październikowemu horyzontowi…” –– Przed chwilą stałam przy straganie z wczesnymi warzywami! To nie było w październiku!

 

„Trzaskały okiennice, światła w domach rozjarzyły się jasno, mimo późnej pory. Wśród porośniętych olszyną bagien, ciągnących się wzdłuż brzegów Rozwojki parę razy mignęło dziwne, nienaturalne światło. Po chwili rozjarzyło się ono…” –– Powtórzenia. Ja napisałabym: Trzaskały okiennice, w domach, mimo późnej pory, rozjaśniły się okna. Wśród porośniętych olszyną bagien, ciągnących się wzdłuż brzegów Rozwojki parę razy mignęło dziwne, nienaturalne światło. Po chwili rozjarzyło się ono

 

„Ludzie, którzy podczas rozbłysku skierowali swe oczy na niebo…” –– Nie mogli kierować cudzych oczu, więc: Ludzie, którzy podczas rozbłysku skierowali oczy na niebo

 

„…klęczeli bojaźliwie i wzywali imienia Maryi, Jezusa i każdego świętego jaki przyszedł im na myśl”. –– Jestem przekonana, że klęczeli całkiem normalnie. ;-)

klęczeli i bojaźliwie wzywali imienia Maryi, Jezusa i każdego świętego, który przyszedł im na myśl.

 

„…na ziemi leżała lniana, dziecięca tunika, pocięta…” –– Wolałabym, aby …na ziemi leżała lniana, dziecięca koszula, pocięta

 

„…setki języków powtarzały wciąż te same nowiny, w koło wałkując…” –– …setki języków powtarzały wciąż te same nowiny, wkoło wałkując

 

„A widzieliście owe cienie na odbijające się na chmurach?” –– Zbędne na.

 

„Dziwnym okoliczności zbiegiem byłem akurat w wychodku i wychodząc spojrzałem w niebo”. –– Ja napisałabym: Dziwnym okoliczności zbiegiem, wracałem akurat z wychodka i spojrzałem w niebo.

 

„…dlatego że kufel napełniał mu się niemal samoistnie”. –– Ja napisałabym: …dlatego że kufel napełniał mu się niemal samoczynnie.

 

„Toteż, by nie stracić wiernych słuchaczy musiał trochę urozmaicić swoją opowieść”. –– Ja napisałabym: Toteż, by nie stracić wiernych słuchaczy, musiał trochę ubarwić swoją opowieść.

 

„…wypełznął blady księżyc, szczerząc upiornie swe czarne zębiska”. –– W jaki sposób księżyc szczerzy zębiska? ;-)

 

„Zapłakany synek siedział więc przy łożu chorej matki, przecierając jej zroszone potem czoło, wilgotną ściereczką. Gdy tak siedział…” –– Ja napisałabym: Zapłakany synek trwał więc przy łożu chorej matki, przecierając wilgotną ściereczką jej zroszone potem czoło. Gdy tak siedział

 

„…dwóch holenderskich kupców, ubogiego litewskiego szlachetki …” ––dwóch holenderskich kupców, ubogiego litewskiego szlachetkę

 

„Podsłuchana klientela karczmy sporo mówiła o tej sprawie, większość jednak powtarzała jedynie zasłyszane wcześniej plotki”. –– Ja napisałabym: Podsłuchiwali  klientelę karczmy, sporo mówiącą o sprawie, większość jednak powtarzała tylko zasłyszane wcześniej plotki.

 

„…niebrzydka dziewka karczemna miała sporo zajęć roznosząc…” –– …niebrzydka dziewka karczemna miała sporo zajęcia, roznosząc

 

„…na niebezpieczeństwo, całkowicie niepotrzebne, jeno się wystawiając”. –– …na niebezpieczeństwo, całkowicie niepotrzebnie, jeno się wystawiając.

 

„Wydawało się Jaśkowi, że biała, krągła twarz uśmiecha się do niego, na poły szyderczo, na poły żartobliwie. Czarna otchłań nad jego głową napełniała go lękiem a każda z gwiazd spoglądała na niego wrogo…” –– Nadmiar zaimków. Ja napisałabym: Wydawało się Jaśkowi, że biała, krągła twarz uśmiecha się, na poły szyderczo, na poły żartobliwie. Czarna otchłań nad głową napełniała go lękiem a każda z gwiazd, zdawało się, spoglądała wrogo

 

„Przecież to o to mu chodzi, prawda? By wytropić tych, którzy są odpowiedzialni za czarnoksięstwo i wzywanie diabła i zgarnąć nagrodę”. –– Przecież o to mu chodzi, prawda? By wytropić odpowiedzialnych za czarnoksięstwo i wzywanie diabła, a potem zgarnąć nagrodę.

 

„Po chwili chłopak znalazł się na gościńcu, idącym w stronę Prus Wschodnich. O dziwo, nie widział żadnych strażników, ani w mieście, ani na gościńcu”. ––  Po chwili chłopak znalazł się na trakcie, prowadzącym/wiodącym w stronę Prus Wschodnich.

 

„…otoczona przez pola i gdzie niegdzie niskie wiekowe wierzby oraz pochylonym, spróchniałe grusze.” –– …otoczona przez pola i gdzieniegdzie niskie wiekowe wierzby oraz pochylone, spróchniałe grusze.

 

„Do tej pory Hans śmiał się z podobnych opowieśc,i lecz nocna eskapada…” –– Do tej pory Hans śmiał się z podobnych opowieści, lecz nocna eskapada

 

„Schował go na razie do kieszeni swoich wystrzępionych, lnianych spodni…” –– Nie mógł przecież schować do cudzych spodni.

 

Ponad to, jakie miał gwarancje…” –– Ponadto, jakie miał gwarancje

 

„…gdy jedno z ostrych jak brzytwa źdźbeł rozcięło mu dłoń”. –– Źdźbło, to łodyga trawy. Myślę że Jasiek rozciął dłoń o, ostry jak brzytwa, liść trawy. Źdźbłem można się pokaleczyć, ale nie jak brzytwą.

 

Przeszedł go dreszcz, gdy nad jego głową zaskrzypiała gruba gałąź”. –– Przeszył go dreszcz, gdy nad głową zaskrzypiała gruba gałąź.

 

„Chmurę strachu, z której nikt nie umiałby się otrząsnąć. Chłopak nie umiał tego wytłumaczyć…” –– Chmurę strachu, z której nikt nie umiałby się otrząsnąć. Chłopak nie potrafił tego wytłumaczyć

 

„Od plaży i spoczywającego na niej kamienia, którego zauważył już wcześniej…” –– Od plaży i spoczywającego na niej kamienia, który zauważył już wcześniej

 

„…sto pięćdziesiąt kroków, pokonał je jednak rychło…” –– …sto pięćdziesiąt kroków, pokonał je jednak szybko

Rychło, to krótki czas, w którym coś ma się dopiero wydarzyć.

 

„Gdy dopadł plaży legł wyczerpany strachem i panicznym biegiem…” –– Gdy dopadł plaży legł wyczerpany biegiem i panicznym strachem

Paniczna może być ucieczka, bieg nie.

 

„…Jasiek wstał na czworaka…” –– …Jasiek wstał na czworaki

 

„…pochodnie oślepiły jego przywykłe do mroku oczy, lecz stopniowo wizja się klarowała i oczom chłopaka ukazały się…” –– …pochodnie oślepiły przywykłe do mroku oczy, lecz stopniowo wizja się klarowała i chłopak zobaczył/ujrzał

 

„Osoba po środku stała dokładnie w centrum okręgu… –– Osoba pośrodku stała dokładnie w centrum okręgu

 

„…blask ognia nie oświetlał ani ubrania ani twarzy (…)Ubrany w srebrzystobiały płaszcz…” –– Skąd wiadomo jaki był kolor płaszcza, skoro postać nie była oświetlona? Skąd tak dokładny opis akcesoriów postaci, szczególnie tiary?

 

„Pomimo, że nie rozumiał ni słowa, groźnie brzmiące, obce słowa sprawiły…” –– Powtórzenie. Może: Pomimo, że nie rozumiał ni słowa, groźnie brzmiące, obce dźwięki sprawiły

 

„…jakby znów znalazł się po środku uroczyska…” –– …by znów znalazł się pośrodku uroczyska

 

„…nie mógłby ukryć się za głazem ani nawet mrugnąć oczyma”. –– …nie mógłby ukryć się za głazem ani nawet mrugnąć powiekami.

To nie oczy mrugają. Mrugają powieki.

 

Po środku przestrzeni rozdzielającej dwa końce…” –– Pośrodku przestrzeni rozdzielającej dwa końce

 

„…fosforyzujący niczym pruchno w lesie…” –– …fosforyzujący niczym próchno w lesie

 

„Błagamy Cię Ojcze (…) by usłużyły pomocą sługom Twoim!” –– Nie znam się na modlitwach, nie mam szacunku dla bóstw, dlatego zaimki, w całym fragmencie,  pisałabym małymi literami.

 

„Iä! - rozległy się okrzyki ofiarników a z ust przywódcy rozległo się zaklęcie, wypowiadane szeptem”. –– Iä! - rozległy się okrzyki ofiarników a z ust przywódcy dobyło/wydobyło się zaklęcie, wypowiadane szeptem.

 

„…jęło burzyć się i huczeć coraz głośniej i głośnie…” ––  …jęło burzyć się i huczeć coraz głośniej i głośnie

 

Obrzędujący jak na komendę padli twarzą do piachu”. –– Uczestniczący w obrzędzie, jak na komendę padli twarzą do piachu.

 

„…oczy zaszły łzami a płuca, wbrew nakazom organizmu!, nie chciały się rozewrzeć…” –– Co w tym zdaniu robi wykrzyknik?

 

„Jasiek zaczął się dusić i przewrócił się na piach”. –– Jasiek zaczął się dusić i upadł na piach.

 

„Grube, mięsiste usta były sine niczym brzuch śniętej ryby a nos był dziwnie spłaszczony”. –– Grube, mięsiste usta miał sine niczym brzuch śniętej ryby a nos był dziwnie spłaszczony.

 

„Doktor wyszedł i pojawiła się jego Jaśka, niosąc w jednej ręce kosz pełen ryb a w drugiej kamionkową miskę”. –– W tym zdaniu chyba czegoś zabrakło.

 

„…nóż sporządzony z kości morświna przebił mu się przez oczodół aż do mózgu…” –– …nóż sporządzony z kości morświna, przebił się przez oczodół aż do mózgu…

 

Nie łatwo dojść do nich…” –– Niełatwo dojść do nich

 

„…trzy regimenty doborowych żołnierzy pruskiego garnizonu nie wróciło już do koszar”. ––…trzy regimenty doborowych żołnierzy pruskiego garnizonu nie wróciły już do koszar.

 

„Na próżno pytałem po muzeach o prenumeratę gazet z tamtego okresu”. –– Ja napisałabym: W muzeach, na próżno pytałem o gazety prenumerowane w tamtym okresie.

 

„Kilka książek historycznych, które napomykają o powodzi w Gdańsku z roku 1829 została wydana…” –– Kilka książek historycznych, które napomykają o powodzi w Gdańsku, w roku 1829, zostało wydanych

 

„…wiadomo, że cenzury nie łatwo przeskoczyć się dało”. –– …wiadomo, że cenzury przeskoczyć/ominąć się nie dało. Lub: …wiadomo, że cenzurę niełatwo było przeskoczyć/ominąć.

 

Pozdrawiam.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

@AdamKB - byłeś tam? Widziałeś? Ja mam naocznego świadka zdarzeń!

@regulatorzy - uff, to ci dopiero kawał komentarza! Tak strasznie mi się nie chciało brać za poprawianie a tu mnie ktoś wyręczył, dziękuję bardzo. Muszę przyznać, że tak się nie mogłem doczekać żeby zamieścić to gdzieś w sieci, że nie chciało mi się robić dokładnej korekty. Dziękuję za wskazanie błędów, nieścisłości i wszystkich innych obsów, postaram się  poprawić!

Cieszę się, iż ten kawałek tekstu spotkał się z całkiem ciepłym (jak na tyle błędów) przyjęciem, na prawdę zmotywowalście mnie do dalszej pracy.

Pozdrawiam i dzięki raz jeszcze! /ardian

@AdamKB - byłeś tam? Widziałeś? Ja mam naocznego świadka zdarzeń!  

:-)  Jestem lepszy od Twojego świadka. Na własne oczy widziałem, jak niewielka planetoida przyrąbała w Ziemię, odłupując z niej kawał skorupy, z którego to kawału potem uformował się Księżyc.   :-)

Ulala, to rzeczywiście przebijasz mojego świadka. Myślę, że taki na przykład Hawkins dużo by zapłacił za wywiad z Tobą!

Jak już ktoś napisał - przegadane. Ale pomimo to czytało się dość dobrze. 

Nowa Fantastyka