- Opowiadanie: Morgon - Śnieżna burza (cz. II)

Śnieżna burza (cz. II)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Śnieżna burza (cz. II)

Dzień 2.

– Jak się spało? – do Pawła dobiegł stłumiony głos mężczyzny. Nagle wspomnienia poprzedniego dnia powróciły i emocje ścisnęły chłopakowi gardło. Odsunął pierzynę z głowy i przetarł oczy.

– Dobrze. Dziękuję – wychrypiał. Nie mylił się, nadal znajdował się w tym zimnym świecie. Ana krzątała się po kuchni gotując jakąś strawę na obiad. Stanisław właśnie wszedł do domu, zdjął czapkę i zasiadł za stołem oczekując śniadania. Paweł z rezygnacją opadł na poduszkę, ale po chwili podniósł się i ubrał. Gospodyni podała odgrzewaną wczorajszą zupę. Chłopak długo grzebał łyżką w misce.

– Skoro zima trwa tu cały rok, to skąd macie warzywa? – zadał nurtujące go od wczoraj pytanie wyciągając łyżką kawałek ziemniaka i marchewki. Gospodarz podniósł wzrok znad miski.

– Na razie jedz, później ci pokaże – odpowiedział z pełnymi ustami. – Po śniadaniu pójdziesz ze mną na polowanie. Pokaże ci miasto – zawyrokował. Paweł kiwnął głową i wrócił do jedzenia. Przysiadła się Ana i reszta posiłku upłynęła w milczeniu.

 

Niedługo potem wyszli z domu. Stanisław zaopatrzył się w solidny łuk, dużo większy niż ten, który Paweł widział u Janka. Ruszyli w stronę drogi, którą wczoraj przyszli z terenów buntowników, lecz tym razem skręcili ku miastu.

– Mogę o coś zapytać? – zaczął Paweł.

– Pytaj.

– Czy twoja córka…

– Tak, jest niemową. Nie, nie jest moją córką – odpowiedział gospodarz domu, nie usłyszawszy do końca pytania. – O to chciałeś zapytać?

– Tak – chłopakowi zrobiło się głupio.

– Była małą dziewczynką gdy do jej domu na skraju lasu przyszli Buntownicy. Jej ojciec stawił opór. Tamci zwyczajnie go zastrzelili. Ona to widziała na własne oczy i to że zaraz za jej ojcem kulkę między oczy dostała matka – złożył dłoń „w pistolet” i przyłożył do czoła. – znalazła się w niewłaściwym miejscu, w niewłaściwej chwili. Ana jest silną kobietą i przetrwała, ale od tamtej pory nie powiedziała ani słowa.

– I wziął ją Pan do siebie? – zgadywał chłopak.

– Nie Panuj mi tu. Nie po to ci się wczoraj przedstawiałem, żebyś mówił mi per Pan – Stanisław podniósł głos, ale dalej mówił już spokojnie. – Byłem jej najbliższym sąsiadem. Dobrze znałem tą rodzinę. Wziąłem ją do siebie na wychowanie. Nie miała tu nikogo.

– Czy tak samo było z Jankiem? – starał się dociekać Paweł. Nagle przypomniał sobie o Iwonie i o chłopaku, który ruszył na jej poszukiwania zeszłego popołudnia.

– Nie – zawahał się – to zupełnie inna historia, on jest synem Any. Ale o tym ci opowiem kiedy indziej. Spójrz, jesteśmy na miejscu – Wskazał ręką dym wydobywający się z pobliskiego komina. Wspięli się uliczką pod górę i zza budynków oczom Pawła ukazał się ciąg wielkich szklarni. – Za to jesteśmy wdzięczni Czerwonym. Dzięki tym szklarniom mamy co jeść.

– Janek wrócił? – Togiewicz zmienił temat rozmowy, nie mogąc dłużej trwać w niepewności.

– A, tak. Późno w nocy… Sam.

– Sam? – zdziwił się Paweł. – Nie znalazł jej?

– Mówił że znalazł wasze samochody, ale jej już nie było. Wkoło śnieg był zdeptany i wiele śladów prowadziło w lasy buntowników. Przykro mi.

– Mają ją. – Chłopak posmutniał.

– Jak chcesz, wieczorem możemy pójść z tym do Marka Zlaszkiego, jest u nas czymś jak jednoosobową milicją. Nasz Szeryf. Może coś doradzi – zaproponował Stanisław. Paweł pokiwał głową na znak zgody. – Chodź pokaże ci coś.

Weszli do budynku sąsiadującego ze szklarnią. Wewnątrz było gorąco. Przeszli korytarzem do końca i weszli do wielkiej szklarni. Paweł aż zaniemówił. Z zewnątrz nie wyglądała na taką wielką. Rośliny rosły na dwóch poziomach. Dolny poziom naświetlany był sztucznym światłem, górny zaś przez światło słoneczne wpadające poprzez szyby do środka, dodatkowo wzmacniane sztucznym światłem rozpraszanym przez lustra. Rosły tu najrozmaitsze warzywa: pomidory, kapusta, marchew, ogórki i całe pola ziemniaków. Wszystko było nawodnione siecią ceramicznych i metalowych rynienek. Niektóre place na niższym piętrze, tam gdzie nie świeciły się lampy, były puste.

– Jak wrażenia? – zaśmiał się Stanisław, aż mu się broda zatrzęsła. – Niewiele jest osób, którym można się tym pochwalić. Rzadko kiedy jakiś gość zasila nasze szeregi. Spójrz na to wszystko. Szczerze mówiąc, gdyby nie Rosjanie to połowa z nas już dawno by gryzła ziemię. Cała ta instalacja to gówno gdyby nie radzieckie odmiany, tolerujące kiepskie światło.

– Nie znam się na roślinach – skomentował Paweł – ale robi wrażenie, to prawda.

– O Tatiana! – uśmiechnął się i machnął ręką w kierunku kobiety która właśnie wyszła z pomieszczenia naprzeciwko. – Zaczekaj tu i niczego nie ruszaj. Cały ten sprzęt jest bardzo stary. Muszę coś załatwić. – Klepnął Pawła w ramię i ruszył w kierunku kobiety. Miała długie blond włosy i wielkie okrągłe okulary na nosie. Jej szczupłą sylwetkę skrywał derowaty stary fartuch. Chłopak nie widział jej wyraźnie i nie potrafił oszacować wieku. Potem oboje zniknęli za drzwiami.

 

– Trzymaj – powiedział Stanisław podając Pawłowi wypchany po brzegi ciężki plecak. Ten zajrzał do środka i zobaczył tam świeże warzywa. Opuścili szklarnię i ruszyli ku centrum miasteczka. Dopiero teraz chłopak zauważył że podobnych obiektów jak ten z którego wyszli jest jeszcze co najmniej trzy.

Mijający ich przechodnie ukradkowymi spojrzeniami badali obcego, ale nikt ich nie zaczepiał. Paweł czuł się dziwnie będąc w centrum uwagi. Szli główną drogą utwardzoną kamieniami, pomiędzy którymi wiły się pasy brudnego śniegu.

– Wiedzą, że nie jesteś stąd. Jest nas tu już ledwie kilkaset i chociaż z widzenia, każdy się zna. Wiedzą, że jesteś obcy. Dzień dobry pani Aniu – Stanisław pomachał kobiecie rozdzielającej mięso na małym targowisku. – Pewnie myślą że jesteś z Buntowników, ale póki jesteś ze mną, o nic nie pytają. Nimi się nie przejmuj.

– Kim tu właściwie jesteś? Tylko myśliwym? – dociekał chłopak.

– Mam dobre oko to strzelam. Każdy musi pracować dla dobra wspólnego, żeby nam wszystkim żyło się lepiej.

– Jakbym słuchał radia za czasów komuny – burknął pod nosem Paweł.

– Akurat my ich miło wspominamy, a wielu naszych nienawidzi was za ten wasz przewrót. Wiążą to chyba słusznie, z zamknięciem bramy. Zbyszek nam trochę opowiadał o tym co się teraz dzieje tam po drugiej stronie.

– Nie odpowiedziałeś mi.

– A tak – przypomniał sobie myśliwy – jestem członkiem Rady Seniorów, jaką ustaliliśmy by podejmować decyzje dotyczące miasta. Seniorów to nie znaczy, że wszyscy to stare dziadki. Sam dopiero mam czterdzieści dwa lata, a w zeszłym roku zaprosili mnie do zgromadzenia. Choć z reguły ci co dożywają pięćdziesiątki wcielani są do rady automatycznie, bo mają doświadczenie. No wiesz, żywa historia. Mniej więcej tak to wygląda. A teraz zachowaj ciszę, jeżeli chcemy coś upolować.

Stali pod jednym z wieżowców. Budynek straszył swoim wyglądem, surowymi ścianami i pomieszczeniami bez okien. Z sufitów i podłóg wystawały przerdzewiałe pręty. Na tle szarych ścian odcinały się łaty śniegu nawiane przez wiatr w zakamarki.

Wspinali się ostrożnie, w nie do końca znanym Pawłowi celu. Na pierwszych dwóch piętrach weszli po schodach. Pozostałe pokonali przy pomocy starych metalowych drabinek, jak się okazało produkcji radzieckiej. Szóste piętro było najwyższym. Rozpościerał się z niego wspaniały widok na wyrwę w sąsiednim budynku spowodowaną wybuchem bomby. Wszędzie wokoło słychać było huk wiatru rozbijający się o napotkane przeszkody. Paweł już dawno przemarzł na kość, lecz jego towarzysz wydawał się wcale nie odczuwać chłodu. Pomiędzy budynkami krążyły śnieżnobiałe ptaki przypominające małe mewy.

– Teraz już rozumiesz? – wyszeptał myśliwy nakładając strzałę na cięciwę. Stanął z boku osłaniając się ścianą od wiatru.

– Co mam robić? – zapytał Paweł także ściszając głos do szeptu.

– Patrz i ucz się – odparł Stanisław i napiął cięciwę do tego stopnia, że ta prawie dotknęła policzka. Zamarł w bezruchu. Stał tak dobre pięć minut gdy nagle wypuścił strzałę, aż Paweł się przestraszył. Pocisk ciął powietrze w kierunku drugiego wieżowca, lecz tuż przed nim przebił szyję ptaka, który siłą rozpędu strzały zmienił kierunek lotu i wylądował na niższym piętrze budynku. Chwilę się szamotał i padł martwy. Chłopak był zdumiony tak perfekcyjnym strzałem. W niedługim czasie padły jeszcze dwa podobne strzały, ale tylko jeden celny. Druga ze strzał przebiła ofierze skrzydło i przeleciała na wylot lądując gdzieś w budynku. Ranne zwierzę spadając narobiło takiego hałasu, że wszystkie inne ptaki rozpierzchły się na cztery strony świata.

– Są bardzo płochliwe. Nic już dziś nie upolujemy – skomentował myśliwy, mówiąc do Pawła już normalnie. – Chodź pozbieramy łupy.

– Muszę przyznać, że to było niesamowite co zrobiłeś – pochwalił chłopak.

– Robię to już tyle lat, że nic w tym niezwykłego, ale oko już nie takie jak dawniej. Raz przebiłem dwie jedną strzałą, a trzecią raniłem w skrzydło.

– Jak je nazywacie?

– Kobacki nazwał je kiedyś Kiwi, jak te ptaki nieloty, bo denerwowało go to, że latają tak wysoko i musi się do nich zawsze wspinać. – Stanisław uśmiechnął się wspominając kolegę.

– Ładnie. Też był myśliwym?

– Tak, ale kostucha bierze ludzi z moich lat garściami, więc i mi pewnie wiele już nie zostało. Stój – zatrzymał Pawła. – Buntownicy.

– Złaź Czeremcha! Musimy pogadać – krzyknął ktoś z dołu. Teraz Stanisław wiedział, że nie są tu przypadkiem. Czekali na nich.

– Czego chcesz?! – krzyknął myśliwy próbując przekrzyczeć wiatr.

– Kto to jest? – zapytał jego towarzysz.

– Nie teraz – uciął Czeremcha i jeszcze raz krzyknął w kierunku ludzi na dole. – O czym chcesz gadać Valiciev?! – Nadal cisza. „Idą tu” pomyślał, ale było już za późno. Zdążył się tylko odwrócić by, zobaczył lufę automatu przed sobą.

– Rzuć łuk – rozkazał napastnik. Myśliwy spełnił żądanie i cisnął broń w bok. Ta wylądowała kilka metrów dalej uderzając o beton. Napastnik był łysy i nie miał na głowie czapki. Okrągła twarz zniszczona była trudnymi warunkami i naznaczona licznymi bliznami. Siwa i oszroniona kozia broda, zapleciona w dwa warkocze sięgała kilkanaście centymetrów w dół.

Był z nim jeszcze dwóch mężczyzn i jeden z nich mierzył z broni także do Pawła. Za nimi częściowo schowana za ścianą stała kobieta. Blondynka, której włosy powiewały na wietrze, a cała trzęsła się z zimna, mimo grubego korzucha, który miała na sobie. Sina na twarzy, ze szczękami ściśniętymi z zimna. Paweł rozpoznał w niej Iwonę, lecz sytuacja nie dawała mu powodów do radości ze spotkania.

– Mam sprawę do twojego towarzysza – oznajmił Valiciev, w którego głosie pobrzmiewał silny rosyjski akcent. Opuścił broń. Ten który mierzył do Pawła zrobił podobnie, ale ostatni z buntowników trzymał karabin w pogotowiu, stojąc kilka kroków z tyłu.

– Co tam masz w plecaku – zapytał mężczyzna pilnujący Pawła.

– Zostaw. Nie mamy czasu – warknął dowódca i podwładny cofnął się od chłopaka.

– Co to za sprawa? – dociekał myśliwy.

– Prywatna Panie Czeremcha. – Valiciev skinął głową na swego towarzysza, który natychmiast chwycił Pawła za ramię i odprowadził. – Dużo czasu upłynęło od naszego ostatniego spotkania.

– Znów chcesz wywołać zamieszki? Nie uda ci się. Ludzie nie są już tacy głupi i nie pójdą za tobą do „lepszego świata” – powiedział myśliwy. Przez przecięte blizną usta Valicieva przemknął uśmiech.

– Mamy go – powiedział. – Nasze krety znalazły go dla mnie i teraz nic mi już nie przeszkodzi.

 

Podszedł do Iwony i przywitał ją niezręcznym uśmiechem. Ona odpowiedziała tym samym.

– Wysłaliśmy po ciebie Janka, ale powiedział, że się spóźnił – wyjaśnił Togiewicz.

– Oni się mną zajęli. Namówiłam ich żeby cię odnaleźli.

– Wiesz już pewnie, że tu utknęliśmy?

– Jak to? – zdziwiła się kobieta. – Oni znają sposób na powrót – wyszeptała.

– Jaki? – zapytał Paweł wyraźnie zainteresowany. Na twarzy wykwitł mu szeroki uśmiech.

– Ryzykowny – Iwona ostudziła jego zapał – ale wykonalny. Wiesz w jaki sposób cala ta miejscowość, ci ludzie się tu znaleźli?

– Właściwie to nie bardzo. Ruscy chyba coś… – zaczął, ale kobieta pokręciła przecząco głową.

– Wcześniej. Hitlerowcy podczas wojny przeprowadzili tu próbę jądrową, na tym budynku – wskazała sąsiednią ruinę – próba była udana, a nawet lepiej niż udana. Po oślepiającym błysku eksplozji zniknęło całe miasteczko Milczów, a zamiast niego pojawiły się tony bielutkiego śniegu w piękny majowy wieczór. Żadnego promieniowania, ani jakichkolwiek innych skutków eksplozji. Ich mądre głowy oznajmiły, że to żadne anomalie pogodowe, a inny wymiar. Nadążasz?

– Tak, a potem przyszli czerwoni i kazali się Hitlerowi wynosić? – zgadywał Paweł.

– Nie od razu. Najpierw wybudowali bramę zasilaną energią elektryczną na niespotykaną wtedy skalę. Sieć niewielkich elektrowni zasilało coś jak – szukała słowa – pierścień. Oglądałeś gwiezdne wrota? To tak mniej więcej wygląda brama.

– Widziałaś ją?

– Tak – odpowiedziała. – Potem przyszła Armia Czerwona, a Niemcy nie zdążyli zatuszować sprawy.

– Przejdź do rzeczy, bo twój nowy przyjaciel chyba się lekko denerwuje – ponaglił Togiewicz, widząc Valicieva nerwowo wyglądającego na zewnątrz.

– Mają kompletną bombę atomową i chcą ją zdetonować w tym samym miejscu co ludzie Rzeszy, wierząc że tam granica między światami jest najsłabsza – wyjaśniła w pośpiechu widząc zbliżającego się Rosjanina. – Wrócimy do domu, do rodzin, dołącz do nas Paweł.

– Ale… – jeszcze nie zdążył się oswoić z myślą pozostania w innym świecie, już pojawia się szansa powrotu. Z jednej strony cieszył się, z drugiej zaś, ktoś chce mu zdetonować bombą atomową domowej roboty nad głową. Czyste szaleństwo.

– Nie idź z nimi Paweł! Wszystko ci wyjaśnię… – krzyknął myśliwy, ale nim skończył dostał kolbą karabinu w brzuch od stojącego obok buntownika i zwinął się z bólu na podłodze.

Przywódca złapał Togiewicza za ramię.

– Idziesz z nami. – Pociągnął go w stronę schodów. Paweł szarpał się, aż w końcu udało mu się uwolnić rękę i odskoczyć. Valiciev wyciągnął zza pasa krótką broń i ruszył w kierunku chłopaka, ale widząc pędzący w ich kierunku samochód, zawahał się. Schował broń.

– Idziemy! – wydał komendę swym ludziom i odwrócił się ku zejściu.

– Chodź z nami – szepnęła jeszcze Iwona, ale Paweł nie ruszył się ani o centymetr. Był zbyt zaskoczony całą sytuacją i tym jak go potraktowano. Kobieta nie mogła dłużej czekać.

– Koniec wizyty, zbieraj dupę! – krzyknął do niej jeden z podwładnych Valicieva i Iwona ruszyła za nimi.

Samochód będący starą ładą zatrzymał się w wejściu do budynku. Po schodach wbiegł krępy mężczyzna około czterdziestki z pistoletem w ręce. Za nim trzech kolejnych pokonało schody i skryli się za ścianami, celując zza winkla.

– Coś ty za jeden? – zapytał ten pierwszy.

– Jest ze mną – oznajmił Czeremcha podnosząc się z podłogi – a wy się spóźniliście.

– Widzę –oznajmił krępy mężczyzna chowając broń.

– Musimy pogadać Marku – powiedział myśliwy. – To dotyczy „tej” sprawy. Zwołaj posiedzenie.

– Jasne.

– Przyjdę do ciebie za jakąś godzinę – zawyrokował Czeremcha. – Zdążysz?

– Tak.

– Paweł, to nasz Szeryf Marek Zlaszki. Paweł jest… opowiem ci później – machnął ręką. – Zbieraj się młody, musimy pozbierać nasze łupy.

 

Weszli na przedostatnie piętro drugiego budynku, gdzie lądowały celnie strącone ptaki. Myśliwy znajdował martwe Kiwi i zgrabnym ruchem rozcinał nożykiem szyję by wyciągnąć nienaruszoną strzałę. Paweł przyniósł tą która chybiła, ale była pęknięta.

– Schowaj do plecaka, później ją naprawię – powiedział Czeremcha.

– Po co jestem im potrzebny?

– Pewnie twoja dziewczyna naopowiadała im, że masz wiedzę, która może im się przydać. W końcu jesteś z Zewnętrza. Świat zaawansowany technicznie, pewnie mógłbyś im pomóc – Popatrzył na Pawła. – ale po mojemu, to się mylą.

– Bardzo śmieszne. A to nie jest moja dziewczyna. Nawet jej nie znam – sprostował Togiewicz. – Czy to prawda, że oni chcą użyć bomby atomowej by wrócić do naszego świata? – Stanisław przerwał pracę nad drugą zdobyczą.

– Tak, to prawda – odpowiedział.

– Więc?

– Więc co? Ja i cała rada nie braliśmy na poważnie jego planu, choć mówił nam lata temu, że ma już prawie gotową bombę. „Skąd ma części” dziwiliśmy się. Okazało się, że naukowcy którzy teraz stoją po jego stronie, wiedzieli że brama zostanie niebawem zamknięta. Wobec tego, starali się zapewnić sobie powrót. Wszystko po kawałku udało się przemycić przez bramę, za wyjątkiem najważniejszego. Nie mieli plutonu. Dziś Valiciev oznajmił mi, że znaleźli złoża i mają paliwo – Czeremcha zakończył opowieść i podał chłopakowi martwe ptaki związane sznurkiem. Paweł powiesił je na szyi, tak jak widział to u Janka. Miał masę pytań, którymi chciał zalać towarzysza, ale czuł że nie jest to odpowiednia chwila. Zeszli na sam dół i znaleźli rannego w skrzydło ptaka. Ten okaz w tej chwili bardziej przypominał prawdziwe ptaki Kiwi, próbując poderwać się do lotu. Stanisław zbliżył się powoli do ofiary, aż, ta zaczęła pokracznie uciekać podpierając się zdrowym skrzydłem. Myśliwy skoczył do przodu. Dwa długie susy i strzelił zwierzę łukiem z zamachu prosto w łeb. Był niezwykle zwinny jak na swój wiek. Ptak padł martwy.

Było wczesne popołudnie. Przez całą drogę powrotną myśliwy milczał. Rozpromienił się jedynie, gdy dotarli na targowisko i oddał wszystkie trzy zdobycze Pani Ani. Widocznie tu panował taki system, każdy robi coś dla dobra wspólnego, nie biorąc za to wynagrodzenia. Jeżeli coś komuś trzeba, bierze to z targowiska. Chłopaka ciekawiło jak ten system sprawdza się w praktyce. Znajomi wymienili kilka zdań i się pożegnali.

 

– Nie wspominaj w domu o incydencie w „Martwej strefie”, to jest na wieżowcach – Stanisław odezwał się w końcu do Pawła, gdy wchodzili na podwórze. Chłopak nie pytał o powód. Zgodził się.

Przez resztę dnia Paweł postanowił pomóc w gospodarstwie, żeby zrewanżować się za gościnę. Głównie rąbał drewno na opał i nosił węgiel. Potem, gdy było już zbyt ciemno żeby pracować, Ana zawołała ich gestem na kolację. Obydwaj jedli ze smakiem zupę z plackami, jak się Paweł dowiedział, wypiekanymi z mąki ziemniaczanej. Po kolacji gospodyni poszła do niewielkiego pomieszczenia, gdzie przy świeczce zszywała skóry, tworząc z nich rozmaite ubrania. Przybysz z nie małą satysfakcją pomyślał, że po tak przepracowanym dniu, czuje się lepiej niż po dobie za kierownicą ciężarówki. Oczywiście pomijając incydent z buntownikami, przejmujące zimno i plany Valicieva, dało by się tu żyć. Choć z drugiej strony, już tęsknił za miastem, za elektroniką i chciałby tam wrócić jak najszybciej. Był za wygodny do takiego trybu życia. Domyślał się, że realizacja planu Rosjanina może zmieść całe miasto z ziemi, tym razem na dobre. Wypytał Janka podczas popołudniowej pracy o kilka nurtujących go spraw. Dowiedział się, że wrota od grudnia 1988 roku są zamknięte. Wojskowi wykorzystali sprawdzony przez Hitlerowców sposób zasilania wrót węglem, ale jak tylko wszystko zaczęło działać, zrezygnowali z transportu paliwa z własnych kopalni. Odkryli pokaźne złoża w nowym świecie. Byli zachwyceni. W nowym świecie był węgiel i ropa. Znaleźli solidną rudę złota i innych wartościowych metali. Mieszkańcy Milczowa zostali zatrudnieni w kopalniach, w zamian za żywność i inne produkty, których nie było w tym surowym świecie. Handel kwitł. Władze w swej wspaniałomyślności zatrudnili inżynierów, chemików i innych naukowców, by uczynili to miejsce samowystarczalnym. Wybudowano ogromne szklarnie, dwie zaopatrujące ludzi, a dwie na potrzeby chlewni, z której oprócz mięsa pozyskiwano też nawóz do szklarni. Koło się zamknęło.

Pewnego dnia wwieziono pod bronią wszystkich świadków tej wieloletniej operacji, głównie rosyjskich naukowców, po czym zamknięto przejście. Od tamtej pory wykształciły się dwa obozy. Pierwszy to ludzie, którzy starają się odnaleźć w nowej rzeczywistości, założyć rodziny i zwyczajnie przetrwać godząc się z losem. Ich przeciwnikami są ci, którzy po zamknięciu bramy stanęli po stronie Dymitra Valicieva, rosyjskiego chemika z zapędami dyktatorskimi. Dymitr głosił, że znalazł sposób na powrót. Tymczasem rozwiązanie nie było wcale wspaniałomyślną ideą, tylko powtórką z przed kilkudziesięciu lat. Większość nie poparła ryzykownego planu, a nowopowstała rada nakazała aresztować Valicieva, by nie dopuścić do rozłamu w mieście, ale ten uciekł wraz z grupą swoich ludzi w las.

Paweł nie mógł uwierzyć, że takie rzeczy działy się w wielkiej tajemnicy przez dziesięciolecia, tuż obok. A teraz sam został wrzucony w wir tych wydarzeń, pomiędzy walczące ze sobą ugrupowania.

 

– Co proponujesz? – zapytał Czeremchę Adam Konarski. Jedna z nielicznych osób w mieście, która tak dobrze pamiętała wydarzenia z przed prawie siedemdziesięciu lat. Konarski był jednym z wielu młodych ludzi zatrudnionych do pracy przy rozładunku węgla z wagonów, podczas wojny. Miał wtedy osiemnaście lat i jako jedyny z nich przeżył do dziś.

– Negocjować – odparł Czeremcha, nie do końca wierząc w to co mówi.

– Negocjować? Z kim?! – podniósł głos Edward Zyl. Była to pierwsza rada, na której uczestniczył. – Oni mają bombę i plan powrotu do Zewnętrza. A gdzie nasze atuty?!

– Spokojnie Edwardzie. Masz rację, że nie mamy wiele do zaoferowania, czego by pragnęli ludzie Dymitra i czego nie mogliby zdobyć wracając do tamtego świata – głos zabrał Zlaszki.

– A jedzenie? – wtrącił Czeremcha.

– Dla nas ledwo starcza, a elektryka w szklarniach wysiada. Nie ma jak naprawić i część dolnych pięter stoi pusta – zaraportował Roman Kutski, sprawujący nadzór nad szklarniami.

– To głupie, przecież przez dwadzieścia lat, odkąd mieszkają w jaskiniach sami nauczyli się pozyskiwać jedzenie – powiedział Zyl.

– Tak, ale chyba z naszych zbiorów – odparował Kutski. – Przekupują naszych mięsem, a oni kradną. Mamy pasożyta w naszym mieście, gdyby nie oni, zawsze by starczało dla naszych ludzi.

– Mieliśmy szukać rozwiązania, a nie rozmawiać o jedzeniu – przypomniał Konarski. – Co możemy im zaoferować? Są pomysły?

– Mieszkania. Powrót do miasta – próbował Zlaszki.

– Odpada. Kutski mówił o niewystarczających zbiorach, a ty chcesz sprowadzić blisko setkę ludzi – powiedział Czeremcha kręcąc przecząco głową.

– Ale oni mieli ciężarówki pełne części, które zresztą nam ukradli. Można by dzięki temu naprawić elektrykę co zwiększyłoby zbiory – upierał się Zlaszki.

– Panowie. Przerzucacie się głupimi argumentami – tym razem głos zabrał cieśla Andrzej Staszak, który do tej pory tylko słuchał. Siedział u szczytu stołu i musiał odsunąć świecznik, żeby lepiej widzieć zgromadzonych. – Prawda jest taka, że jeśli ci ludzie żyją wielką nadzieją powrotu do upragnionego domu, to ich nie przekonamy kartoflami, czy ciepłym mieszkaniem, bo to i tak zdobędą, jeśli im się uda. A wierzą, że tak będzie.

– Właśnie. Jeśli im się uda. A co jeśli nie? – zapytał Zlaszki.

– Wtedy już cię to nie będzie obchodziło – odpowiedział mu Czeremcha, bardziej ciekawy co jeszcze do powiedzenia ma Staszak. – Co proponujesz Andrzej?

Zlikwidować Dymitra i tylu naukowców ilu się da – oznajmił cieśla, wprawiając zgromadzonych w osłupienie. Choć niektórzy wydali się zainteresowani pomysłem.

– Odbiło ci na starość? Chcesz nam tu doprowadzić do wojny?! – Zlaszki wstał.

– Siadaj Szeryfie. To tylko moja propozycja. Chcecie się z nimi targować? To im dajcie baby, bo chyba tylko cipkami by nie pogardzili w tej sytuacji.

Po wypowiedzi Staszaka zapadła grobowa cisza. Jego słowa uświadomiły zebranym, że faktycznie nie mają się czym targować. No bo kto przy zdrowych zmysłach został by w świecie pogrążonym w wiecznej zimie, gdy jest realna szansa powrotu. Wszyscy spuścili głowy i pogrążyli się w swoich myślach.

– A kto niby by to zrobił? – Konarski przerwał ciszę. Czeremcha podniósł gniewnie wzrok w jego stronę, ale ten specjalnie unikał jego spojrzenia. – Znasz jakichś ludzi, którzy dadzą radę zakraść się tam i ich wystrzelać?

Znów cisza, lecz tym razem Staszak patrzył myśliwemu prosto w oczy. Czeremcha odpowiedział mu tym samym.

– Chyba ci rozum odjęło, jeśli myślisz, że zrobię coś takiego! – nie wytrzymał. – Jestem na to za stary, od lat nie strzelałem z broni palnej i nigdy do ludzi.

– Mimo swych lat, ciągle jesteś najlepszy. Nie będziesz sam. Znam ludzi, którzy pójdą z tobą. Ale ty zdejmiesz Dymitra. Chcę mieć pewność – planował cieśla.

– Kogo? Tych dwóch pijaków od Gadomskiego? Zresztą i tak nie zabiję człowieka – uciął Stanisław.

– Już raz to zrobiłeś. Zatłukłeś tego Rosjanina w barze – znów wtrącił się Konarski.

– Ale byłem pijany. Zresztą nie chciałem tego zrobić, to był wypadek – myśliwy bronił swoich racji. – Przekazałem wam informację. Róbcie co chcecie, ale mnie w to nie mieszajcie. Możecie się wystrzelać nawzajem. Nie obchodzi mnie to – ubrał się i pospiesznie wyszedł z pokoju.

– Już Pan wychodzi? – w kuchni, przez którą musiał przejść, zaczepiła go córka Zlaszkiego. Kruczoczarne włosy Marii spływały w dół, gdy pochylała się nad tacą z kubkami gorącego napoju. Miała dziewiętnaście lat i była piękna, ale Czeremcha nie miał ochoty na rozmowę z nikim.

– Dobranoc – rzucił za siebie i czerwony ze złości wyszedł na mróz. Tam dopiero zatrzymał się, by ochłonąć. Wziął głęboki oddech i ruszył do domu w świetle księżyca.

Koniec
Nowa Fantastyka