- Opowiadanie: Morgon - Śnieżna burza (cz. I)

Śnieżna burza (cz. I)

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Śnieżna burza (cz. I)

Prolog

 

– Togiewicz do cholery! – Paweł potrząsnął głową by powrócić do rzeczywistości. Płynnym ruchem skorygował kierunek jazdy ciężarówki, która już zaczynała uciekać mu z szosy. Mrugnął światłami kierowcy TIR-a jadącego przed nim, po czym odpowiedział przez CB radio.

– Zamyśliłem się.

– Dobra, dobra. Będziesz spał za kółkiem to rozwalisz staremu maszynę. Za chwilę będzie stacja, prześpij się – głos nie brzmiał jak prośba. To był rozkaz Artura Zwady, jego najlepszego przyjaciela. Artur był starszy od Pawła i wiele lat pracował już w firmie swojego ojca. Posiadał doświadczenie setek nocy spędzonych za kierownicą. Młodszy z przyjaciół ledwie miesiąc temu podjął tą pracę. Dwa miesiące temu rzucił studia. Matka w takim wypadku kazała mu zarobić na siebie. Jednak rzucając studia nie myślał, że prawdziwe życie będzie tak okrutnie męczące.

– Nie mogę. Rano muszę być w Poznaniu. Już jestem cholernie spóźniony – westchnął Paweł.

– To weź sobie chociaż kawę – znów rozkaz. Togiewicz zawahał się, ale już nie odpowiedział. Daleko przed sobą widział czerwone światła jakiegoś samochodu osobowego jadącego przed nim. Z tyłu mozolnie wlókł się stary volkswagen transporter. Poza tym na szosie znów było spokojnie. Drzewa zdawały się uskakiwać przed błyskiem jego świateł, które nagle wydzierały je z ciemności. W pierwszych dniach pracy fascynowało go to odrealnienie świata otaczającego ciężarówkę. Jednak to zauroczenie pracą szybko minęło i po niespełna miesiącu zostało jedynie zmęczenie.

Światła nadjeżdżającego z przeciwka samochodu wyrwały Pawła z kolejnego odrętwienia i sprowadziły na ziemię jego myśli. Przetarł ręką twarz by znów trzeźwo spojrzeć na świat. Włączył radio z nadzieją, iż znajdzie coś interesującego. Niestety jak na złość wszędzie powolna muzyka, lub programy publicystyczne, tylko pogłębiały senność. Wyłączył radio i starał się skupić na drodze, nucąc pod nosem piosenkę.

Po chwili znów nieświadomie przymknął powieki ze zmęczenia. Jednak tym razem już nie zdążył ich otworzyć. Jego ciężarówka przekroczyła przerywaną biała linię i zjechała na przeciwległy pas ruchu. W skutek tego manewru osobowy peugeot z zawrotną Prędkością staranował naczepę wypełnioną benzyną, powodując potężną eksplozję.

 

Pięć minut wcześniej:

– Marto, bardzo cię proszę, zostań z dziećmi jeszcze godzinę – powiedziała Iwona Nowak-Szwońska do swej telefonicznej rozmówczyni. – Śpią, ale mimo to chcę by ktoś był w domu… Tak, spóźnię się, ale jak zawsze płacę ekstra… Dziękuję ci, zadzwonię jak będę już w Lublinie.

Rzuciła telefon na siedzenie pasażera i korzystając z niewielkiego ruchu na drodze po północy, docisnęła pedał gazu do podłogi. Mimo późnej pory nie odczuwała zmęczenia. Kubeczek czarnego lekarstwa z automatu w postaci kawy zrobił swoje. Iwona nienawidziła wyjazdów służbowych, konferencji, jakie serwowała jej szefowa, ale w duchu cieszyła się, że zaraz wróci do domu. Do dwójki swoich dzieci, z którymi będzie mogła spędzić zasłużony wolny weekend.

Pracowała w redakcji mało popularnej regionalnej gazety, na mało ważnym stanowisku. Mimo to sama praca polegająca na odkrywaniu urokliwych miejsc Lubelszczyzny i promowaniu ich na łamach pisma przynosiło jej satysfakcję.

To stało się tak nagle. Ciężarówka jadąca z naprzeciwka nieoczekiwanie przecięła jej drogę. Iwona była dobrym i doświadczonym kierowcą. Mimo to przy tej prędkości nie miała wielkich możliwości manewrowania. Nie myślała. Odruchowo skręciła kierownicą w lewo, by uniknąć czołowego zderzenia. Tyle mogła zrobić, lecz to nie wystarczyło.

 

Dzień 1.

Kiedy Paweł się obudził było już widno. Bardzo widno. Gdy po części przypomniał sobie co się wydarzyło zrozumiał, że musi być w szpitalu. Okazało się, że blask nie pochodził z oświetlenia szpitalnej Sali, lecz od otaczającego go śniegu, który odbijał promienie słońca. „Śnieg?” pomyślał. Przecież jest lato. Wczesne czerwcowe lato. Podniósł się – usiadł. Oczy po chwili przyzwyczaiły się do światła.

Otaczał go piękny zimowy krajobraz. Skraj lasu, ze świerkami i sosnami obsypanymi białym puchem, od którego uginały się gałęzie. Jedyne co nie pasowało do tego widoku, to jego ciężarówka z wybitą szybą przez którą prawdopodobnie wypadł. Tylnia część pojazdu wyglądała gorzej. Pęknięta cysterna, rozerwana od wewnątrz eksplozją, a w nią groteskowo wmontowany samochód osobowy. Wyglądał jakby siła uderzenia w ciężarówkę miażdżyła mu przód, po czym nagle ktoś zatrzymał czas. Podobnie wyglądała sama ciężarówka. Rozerwana siłą eksplozji, ale nie w takim stopniu jak powinna wybuchnąć pełna cysterna benzyny. Żadnego osmalenia, nic więcej co by świadczyło o eksplozji.

Drzwi Peugeota były otwarte, a na fotelach leżały rozsypane kawałki przedniej szyby. Od samochodu w las prowadziły ślady, miejscami naznaczone plamami krwi. W tej chwili Paweł pomyślał, czy sam nie doznał poważnych obrażeń. Obmacał rękami całe ciało. Fakt poczuł ból w klatce piersiowej i w karku, ale to nie powinno być nic poważnego. Dłonie i nogi w kilku miejscach lekko krwawiły i tkwiły w nich odłamki szkła, które natychmiast usunął. Całym ciałem wstrząsnęły silne drgawki z wyziębienia. Nie starał się dociekać, co mu się przydarzyło, był zbyt zmęczony.

Wstał. Podszedł do swojego volvo i otworzył drzwi kabiny. Wnętrze było nienaruszone, poza brakiem przedniej szyby i bałaganem. Kierowca wygrzebał ze schowka apteczkę i siadając w fotelu opatrzył większe rany. Przez miejsce gdzie powinna znajdować się przednia szyba zobaczył kobietę brnącą przez śnieg w jego kierunku. Wyszedł jej na spotkanie.

– Jak jeździsz człowieku! Mogłeś nas zabić! – krzyczała z daleka.

– Zastanawiam się czy czasem tego nie zrobiłem – skomentował pod nosem. – Nic się Pani nie stało? – zapytał już głośno.

– Nie, nic. Poza tym, że miałam sto dwadzieścia na liczniku, gdy przecięłam twoją beczkę i dalej chodzę po ziemi jakby nigdy nic. A właśnie… – odgarnęła butem śnieg kilka metrów przed nim. – Ziemia. A zobacz u siebie – podeszła bliżej. Paweł rozgrzebał biały puch pod którym ukazał się asfalt.

– No i? – nie wiedział jak to rozumieć.

– Gdy spojrzysz na pasy, zobaczysz że tam – pokazała na miejsce gdzie sama przed chwilą stała – powinna być szosa. Ale jej nie ma. Wkoło naszych samochodów jest asfalt i tyle. Poza tym zero cywilizacji. – Podparła się pod boki i stanęła tryumfalnie. Paweł nie sprawdzał. Podrapał się po głowie trafiając na guza.

– Nie wiem co tu zaszło. Masz zapałki? – zapytał. Kobieta pokręciła przecząco głową. – Szkoda, to ogniska już nie zrobimy. Chyba, że… – Wszedł jeszcze raz do kabiny i spróbował uruchomić silnik, z myślą o zapalniczce samochodowej, ale ten nie zadziałał. Uderzył z wściekłości o kierownicę.

– A czego się spodziewałeś? Mój tym bardziej trup. – Wzruszyła ramionami.

– To lepiej szybko znajdźmy jakiś ciepły domek. – Wyszedł z kabiny i stanął naprzeciw kobiety. Dopiero teraz się jej przyjrzał. Była od niego starsza, na pewno po trzydziestce, z długimi kasztanowymi włosami i zielonymi oczami. Pod nosem miała mały pieprzyk, który niewątpliwie dodawał jej uroku. Była ładną kobietą, lecz w krótkiej czarnej spódnicy i białej koszuli wyglądała komicznie na tle śnieżnych zasp.

– Togiewicz Paweł. – Wyciągnął rękę.

– Iwona Nowak–Szwońska. – Z niechęcią uścisnęła mu dłoń.

Po wymianie grzeczności Paweł zaczął zbierać użyteczne rzeczy i pakować je do jednorazowej reklamówki. Zdjął pokrowce z siedzeń i okręcił sobie nimi kostki. Marsz w adidasach przez zaspy mu się nie uśmiechał, ale to było jedyne wyjście. Jednak Iwona była innego zdania. Wolała zostać na miejscu, czekając na ratunek, z myślą, że ludzie widzieli eksplozję. Paweł próbował ją przekonywać, że lepiej poszukać ratunku na własną rękę, lecz nic to nie dało. Zamierzała czekać, a w razie czego noc mogła przeczekać w jego samochodzie przykryta kocem, który znalazła w swoim samochodzie.

Kierowca ciężarówki nie zamierzał się z nią kłócić.

– Wrócę po ciebie – powiedział. Machnęła ręką.

– Powinieneś, to przez ciebie tu jestem.

Nic nie odpowiedział. Ruszył przed siebie, trzymając się lasu, by nie zgubić drogi powrotnej. Szedł powoli. Przemarznięty do szpiku kości, po kolana w śniegu. Jednak, gdy słońce było już w zenicie młodzieniec z łukiem w ręku zastąpił mu drogę, wyskakując zza drzewa. Wymierzył w niego, napinając strzałę.

– Buntownik? – mówił z dziwnym akcentem. Miał najwyżej szesnaście lat. Cały ubrany w skóry, z dwoma upolowanymi ptakami, przewieszonymi na sznurku, na szyi. „Gdzie ja trafiłem?” pomyślał Paweł.

– Co? – zapytał szczerze zaskoczony. Zakaszlał. – Nie jestem żaden buntownik.

– To co robiłeś na ich terenie?

– Słuchaj, a może ty mi powiesz o co tu chodzi. Wysadziłem cysternę benzyny i zamiast zginąć zrobiła się zima w środku lata. – Chłopak patrzył na niego i słuchał oniemiały. – Nie rozumiesz? Wczoraj był jeszcze gorący czerwcowy dzień, a dziś stoję po kostki w śniegu.

Młodociany napastnik nagle coś sobie uświadomił, uśmiechnął się i opuścił łuk. Paweł znów zakaszlał.

– Chodź, musisz porozmawiać ze Stanisławem. Od początku nie wyglądałeś mi na jednego z Buntowników. Jesteś z zewnętrza, tak? – zapytał nieznajomy z łukiem. Paweł znów nie rozumiał.

– Musimy wrócić po kobietę, która była ze mną – powiedział przypominając sobie o Iwonie. Jak powiedziała, jest tu przez niego. Miała rację. Gdyby posłuchał Artura, może nie znalazł by się tutaj, gdziekolwiek to jest.

Młodzieniec obejrzał go od góry do dołu i pokręcił przecząco głową. Paweł rozumiał doskonale o co mu chodzi. Był cały mokry i ledwo stał na nogach. Jego skóra przybrała siny kolor z zimna. Chłopak zdjął kurtkę z wyprawionej skóry i dał obcemu.

– Chodź za mną, to nie daleko. Słońce jeszcze wysoko, znajdę ją później. – Po tych słowach poprowadził przybysza w dalszą drogę przez śniegi. Teraz ciepła kurtka na plecach trochę Pawła rozgrzała. Miał nadzieję, że nie dostanie zapalenia płuc.

Przez drogę Paweł dowiedział się, że chłopak ma na imię Janek. Sam niewiele się odzywał powstrzymując napady kaszlu. Pozwolił za to młodzieńcowi mówić. Ten opowiadał mu, niewiarygodną historię, że ich miasteczko zostało przerzucone tu w czasie II wojny światowej. Potem przyszli towarzysze ze wschodu, a teraz są tu sami. Paweł po tym co przeżył, nie był w stanie wyśmiać, jego historii rodem z science-fiction, lecz daleki był też od uwierzenia chłopakowi.

Dotarli na miejsce. Z góry gdzie się znajdowali rozciągał się malowniczy krajobraz z wiejskimi domkami pokrytymi białymi czapami śniegu. W centrum znajdowały się piętrowe domy. W samym środku stały dwa martwe kilkukondygnacyjne bloki. Jeden z nich przez górne piętra miał wyszarpaną dziurę. Obydwa nie miały szyb. Były suchą betonową konstrukcją z rdzawymi zaciekami. Nie pasowały do otoczenia, poza tym otoczenie się od nich odcięło. Domów nie budowano w ich sąsiedztwie. U podnóży tych betonowych konstrukcji rozciągał się niewielki karłowaty las. Dopiero za nim pojawiały się zabudowania. Z kominów sączył się dym. Ludzie krzątali się po wydeptanych białych drogach.

Paweł ze swym towarzyszem zeszli niżej, ale nie udali się do miasta. Skręcili w bok i ich oczom ukazał się parterowy dom z dachem prawie do ziemi. Na podwórzu przy komórce jakiś mężczyzna rąbał drewno. Gdy Janek go zobaczył przyspieszył kroku. Podbiegł do mężczyzny. Paweł zatrzymał się w pół drogi, czekając na zaproszenie. Rozmawiali długo, aż w końcu młodzieniec przywołał Togiewicza gestem. Ten podszedł bliżej. Na widok barczystego mężczyzny, z brodą i długimi włosami spływającymi na kark, który w dłoni trzymał siekierę, przybyszowi odebrało resztki odwagi. Zielone oczy świdrujące go spod gęstych brwi zdawały się przenikać go na wylot.

– Dzień dobry – wydusił z siebie.

– Dzień dobry – odpowiedział mężczyzna wbijając siekierę w pień do rąbania drewna. – Chłopak twierdzi, że przybywasz z zewnętrza. Czy to prawda?

– Jeżeli to mój świat tak nazywacie.

– To prawda, nie wyglądasz na buntownika – powiedział mężczyzna po wstępnych oględzinach przybysza. – Wejdźmy do środka. – Gestem wskazał drzwi domu.

– A Iwona? Znaczy ta kobieta co ze mną była? – zapytał Paweł.

– Janek się tym zajmie. Weźmie gorący napój w termosie i coś do jedzenia. Nie martw się, znajdzie ją. Nawet ja nie znam północnych lasów tak jak on. – Mężczyzna uśmiechnął się. Weszli do przedsionka, gdzie Togiewicza uderzyła fala ciepła. Poczuł się jak w raju. Gospodarz wygrzebał coś przypominającego skórzane kapcie i kazał ściągać mokre buty.

Po chwili weszli do niewielkiej kuchni. W rogu po lewo od drzwi stał piec kaflowy, który jako pierwszy zwrócił uwagę kierowcy. Piec oznaczał ciepło. Gospodarz przełożył ubrania z ławy na krzesło i Paweł siadł pod piecem, czując przyjemne ciepło od kafli na plecach. „Uratowany, nie ważne gdzie jest. Już się stąd nie rusza” pomyślał. W przeciwległym rogu pomieszczenia zobaczył kobietę, która przyszła z sąsiedniej izby. Na pewno nie miała jeszcze czterdziestki, ale jej smutny wzrok, nieuczesane włosy i brudna twarz dodawały jej lat. Spostrzegła, że Paweł się jej przypatruje i rękawem przetarła twarz rozmazując jeszcze bardziej sadze na policzku.

– Zdejmuj ubrania. Są całe mokre – nakazał gospodarz przeszukując drewnianą skrzynię, która służyła także za ławkę przy stole. – Ana zrób naszemu gościowi garniec grzanego wina, to go rozgrzeje.

Dał młodzieńcowi podartą koszulę, która jak mu się na oko wydawało powinna na niego pasować, a potem skórzane spodnie. Paweł przebrał się w chwili, gdy kobieta wyszła do sąsiedniego pomieszczenia.

– Stanisław – przedstawił się gospodarz, przystawiając sobie stołek bliżej gościa.

– Paweł… Togiewicz Paweł. Dziękuję Panu za pomoc.

– Pomoc? Na razie dałem ci tylko starą koszulę i miejsce przy piecu żebyś rozmarzł.

– Mimo to dziękuję – odpowiedział gość czując jak zimno z niego uchodzi.

– Wobec tego w ramach wdzięczności możesz opowiedzieć mi co ci się przydarzyło. No, co ty na to?

– Niewiele mogę powiedzieć. Samochód wjechał mi w ciężarówkę i zamiast oboje wylecieć w powietrze, znalazłem się tutaj.

– Nie jesteś… jesteście pierwszymi przybyszami z Zewnętrza odkąd zamknęli bramę.

– Jak to? – zdziwił się Paweł.

– A tak to. Osiem lat temu w leśniczówce Zbyszka wybuchła butla z gazem, którą podłączał do kuchenki i od tamtej pory jest u nas drwalem. Były i inne przypadki, ale nie wszystkie szczęśliwe.

– To znaczy? – Opowieść zaciekawiła przybysza.

– Pewnego razu przybyła do nas ręka jakiegoś faceta z fragmentami granatu. Jej właściciel musiał zostać po tamtej stronie i prawdopodobnie nie był zadowolony ze straty – odpowiedział gospodarz.

Ana zdjęła z kuchni garnek ciepłego wina z przyprawami i przelała do kufla. Po izbie rozszedł się przyjemny słodki zapach ziół i owoców. Podała gościowi, który podziękował. Pomimo wieku była naprawdę ładną kobietą, szczupłą, o długich zgrabnych nogach skrywanych częściowo przez dziurawą tu i ówdzie spódnicę. Długie złote włosy zaplecione były w warkocz sięgający połowy pleców. Duże pełne usta wygięły się w delikatnym uśmiechu, gdy spostrzegła, że gość się na nią gapi. Ten natychmiast przeniósł wzrok na swego rozmówcę.

– Przykra historia. Chyba miałem szczęście w nieszczęściu – podsumował i pociągnął solidny łyk napoju, który wypełnił mu wnętrzności przyjemnym ciepłem – A jak jest z powrotem? Przecież musicie jakoś komunikować się z naszym światem. – W odpowiedzi gospodarz pokręcił przecząco głową.

– Powiem wprost – Nie ma na to szans. Im szybciej się z tym pogodzisz tym lepiej. – Paweł zamarł z winem przy ustach.

– Jak to? Musi być jakiś sposób – zaczynał panikować.

– Do tego celu trzeba zbyt dużo energii. Nie jesteśmy w stanie tego zrobić.

– Nie można wysadzić beczki ropy, tak jak ja się tu dostałem? – spekulował przybysz.

– Ropę mamy, ale nie mamy „beczki”. Ruscy nie wybudowali nam huty i już teraz mamy problemy z metalami. Właściwie to ponad dwadzieścia lat po zamknięciu bramy mamy już problemy ze wszystkim. Nasza cywilizacja się nie rozwija. Cofamy się do średniowiecza – Stanisław wziął butelkę ze stołu i sam pociągnął łyk wina.

– Długo trwa tu u was zima?

– U nas – poprawił go gospodarz. – Teraz mamy coś co możesz nazywać latem. W zimie temperatura w dzień nigdy nie jest wyższa niż minus dwadzieścia stopni, ale my nauczyliśmy się tu żyć, więc i ty dasz rade. No nie patrz tak na mnie i tak nie masz innego wyjścia Paweł.

– Nie dam rady. Tam mam rodzinę, dziewczynę, zaręczyliśmy się – schował głowę w dłoniach gdy fakty zaczęły do niego docierać.

– Zjedz coś i prześpij się z tym. Domyślam się, że to nie będzie dla ciebie łatwe. – Ana podała gruby plaster wędliny zamknięty w dwóch kromkach czegoś podobnego do chleba i miskę zupy, ale gość odmówił.

– Dziękuję ale teraz nic nie przełknę.

– Jak chcesz. Zostawię to tutaj jakbyś zmienił zdanie. – Gospodarz wstał i postawił miskę na kuchni kaflowej, żeby nie wystygła. – Możesz spać tutaj. – Wskazał wersalkę zajmującą całą krótką ścianę pomieszczenia. Ana zaraz wszystko przygotuje.

Paweł zamknął oczy i oparł głowę o piec. Nie mógł w to uwierzyć, ta cała historia wydawała się nierzeczywista. Wiedział że powinien być twardy, jednak po policzku pociekła mu niechciana łza. Widząc jego stan gospodarz zostawił go samego, życząc dobrej nocy.

Świeca w lichtarzu już się dopalała, kiedy Togiewicz otrząsnął się ze swoich myśli. Popatrzył na pozostawione jedzenie i sięgnął po zupę. Wypił ją jednym haustem i położył się do łóżka. Jeszcze przez kilka minut rozmyślał, już jednak spokojniej, patrząc na dogorywający płomień, aż w końcu zmęczenie wzięło górę i zasnął.

cdn…

Koniec

Komentarze

Zaczęłam dopiero, ale narzuciło mi się jedno, bardzo ważne pytanie: siedziałeś kiedyś w ciężarówce?

A przeszedłszy przez całe muszę powiedzieć, że powtórzenia, błędy językowe z dziedziny mylenia podmiotu i tym podobne (nie)przyjemności. Na plus świat wewnątrz na razie wygląda na względnie przemyślany - że mają kłopoty z surowcami i takie tam. Dialogi bezbarwne. Jeżeli chodzi o styl nie znalazłam nic co by przykuwało uwagę w pozytywny sposób. O historii niewiele mogę powiedzieć. Może tyle, że może być zaskakująca - przy wypadku byłam pewna, że zginą i opowiadanie będzie składało się z retrospekcji, kiedy Paweł się obudził pomyślałam, że jakaś wariacja na temat życia pozagrobowego. Na to, że potężne wybuchy przenoszą do świata równoległego nie pomyślałam.

Ana zdjęła z kuchni garnek ciepłego wina z przyprawami i przelała do kufla.
Ależ wielki ten kufel! Albo garnek maciupki...
Zgadzam się z June, koncepcja podstawowa interesująca. Zobaczymy, co i jak dalej...

Nowa Fantastyka