- Opowiadanie: matuszewski - Dorodny okaz

Dorodny okaz

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dorodny okaz

Profesor Grzybowski uwielbiał babrać się w ziemi. Jeszcze bardziej lubił wyjmować z niej różne rzeczy. Szczytem marzeń było jednak, aby owe wyjęte z ziemi rzeczy, okazały się wartościowe.

Słońce tego dnia świeciło bardzo mocno, toteż Grzybowski – odwieczny wróg czapek – postanowił przenieść się ze swoją łysiną na południową stronę wykopaliska, bliżej miejskiego cmentarza, pod korony zwalistych dębów.

Kilku studentów, których zabrał ze sobą na tą wyprawę, pracowało zbiwszy się w grupę. Gadali o czymś, gestykulowali, stary Profesor miał już dość tego jazgotu. Byli mu potrzebni w zasadzie tylko do noszenia bagaży, bo zmysłu orientacyjnego nie mieli za grosz. Szedł o zakład z samym sobą, że tak naprawdę nie mają pojęcia gdzie w ogóle był ten kurhan.

Do tej pory zdołali wykopać jedynie kilka rozbitych skorup, jakiś porcelanowy talerz, wypili po dwa piwka, jak na jakimś wakacyjnym biwaku. W sumie to jest wakacyjny biwak, pomyślał Grzybowski.

W tym momencie nie stała za nim żadna instytucja, uczelnia, nikt. Ten mały wypad zorganizował sobie sam, jako taki powrót do przeszłości, pożegnanie z zawodem. W dzieciństwie przychodził pod ten stary cmentarz, grzebał w ziemi patykiem, a robił to na tyle uparcie, że w końcu udało mu się coś znaleźć. Nie było to kompletnie nic wartościowego, zwykły przedwojenny drewniany krzyżyk. Dla dziecka jednak okazał się skarbem, stale nosił go przy sobie, lecz nawet już jako profesor się z nim nie rozstawał.

Po studiach był jeszcze raz odwiedzić stare strony. Pogrzeb ojca, jechał bardzo niechętnie. Wtedy właśnie przypomniał sobie to miejsce, a bogatszy o kilka doświadczeń doszedł do wniosku, że legendarny kurhan musiał być właśnie tu.

Dopiero po pięćdziesięciu latach mógł wrócić, ostatni wypad przed emeryturą. Zachowywał to sobie właśnie na taką okazję, na koniec kariery odkryć coś, czego istnienia nie podejrzewał nikt, prócz niego.

Grzybowski klęczał na ziemi, dłubał zaciekle, nie zwracając uwagi na otoczenie. Gdzieś poza progiem świadomości szumiały drzewa, a studenci zaśmiewali się z nieśmiesznych dowcipów. Wpadł w kreci trans. Rozsypywał kawałki skostniałej gleby, odłupywał ją płatami. Zdawało mu się, że zaraz natrafi na coś ważnego, za chwilę odkryje to, o czym marzył. Za tym odczuciem świadczyła muzyka. Grzybowski wyraźnie słyszał odgłosy instrumentów, przytłumione, a jednak wyraźne.

Tak brzmią fanfary, pomyślał sobie, nie przestając kopać.

– Profesorze!

Nie, nie, nie – nie zepsujecie mi tej chwili. Muzyka stawała się coraz głośniejsza, coraz bardziej wyraźna. Zdał sobie sprawę, że to nie dźwięki instrumentów, a głosy ludzkie, jakby kilkadziesiąt osób szło i śpiewało. Tylko czemu tak żałobnie, skoro to pieśń pochwalna?

– Profesorze!

– Nie teraz – warknął Grzybowski – Zostaw mnie!

– Ale profesorze! Pan patrzy.

Mężczyzna wstał z rozmachem, ku jego zdziwieniu muzyka przybierała na sile, zamiast się urwać. Grzybowski oprzytomniał, zaczął się rozglądać. No jasne, pomyślał. Uśmiechnął się gorzko. To nie grzmiały fanfary na jego cześć. Po drugiej stronie płotu szła procesja.

Wyglądało na to, że zeszła się cała wieś. Starcy, dzieci, jak on mógł pomylić tą kakofonię z muzycznymi peanami na swą cześć? Zawodzili, jakby kogoś obdzierano ze skóry. Wieśniacy szli, tym swoim miarowym, kaczym chodem, tuż za księdzem. Może nawet biskupem, bo facet ubrał się w wyjątkowo bogaty strój. Było jeszcze kilku innych, ci z kolei machali kadzidłami, rozsiewając wokół tłumu chmury dymu. Jak upiory we mgle, pomyślał Grzybowski.

– Co oni robią? – pytał jakiś student.

Zebrała się już cała ekipa. Jeden młodzian, profesor nie miał pojęcia jak się nazywał, wciąż trzymał w dłoni puszkę piwa.

– Wyrzuć to – poleciła szorstkim tonem studentka – Trumny nie widzisz? Okaż trochę czci dla ludzkich obyczajów.

– Ja tam nie wiem, czemu akurat im oddawać cześć, a innym nie. – odparł Grzybowski

– Innym?

– Myślę, że żaden faraon nie chciał być umieszczony w szklanej gablocie. Bezcześcimy starożytne zwyczaje, a nasze mamy honorować? Wywlekamy trupy, tniemy, ograbiamy z życia wiecznego, a tutaj nie wolno nawet piwa wypić?

Grupka parsknęła śmiechem, jednak młodzian odstawił piwo na ziemię. Najwyraźniej miał ochotę po nie wrócić. Procesja tymczasem zatrzymała się.

– To nie pogrzeb – oznajmiła po chwili jedyna dziewczyna w ekipie.

– Co w takim razie?

– No będą chyba kogoś wykopywać.

Faktycznie, na sam przód kolumny wyszło dwóch gości z łopatami. Zaczęli kopać, tłum odsunął się do tyłu, odepchnięty przez młodszych kapłanów. Na przedzie stał jedynie biskup, oraz jacyś poważnie wyglądający dostojnicy. Grzybowski prychnął:

– Co to za przyjemność, skoro wiedzą, że ten trup tam jest?

Studenci zaśmiali się nerwowo. Widać wizja wykopywania trupa z ziemi była dla nich mało zabawna z innego powodu. Profesor natomiast nagle rozszerzył oczy w przypływie zdumienia. Jak w transie podszedł do płotu, oparł się o porośnięte mchem kamienie i zamarł.

– Panie profesorze, co się stało?

– Dobrze się pan czuje?

Grzybowski zaczął dygotać, dziewczyna zbliżyła się do niego i z przerażeniem stwierdziła, że starzec wbija zęby w dolną wargę, wytrzeszcza oczy i cichutko sapie, wstrząsany dreszczami.

– Profesorze!

Ludzie po drugiej stronie płotu zaczęli rzucać nienawistne spojrzenia. Starzec natomiast powoli ugiął kolana i padł jak ścięty, chowając się za murkiem. Przez moment leżał, zasłaniając dłonią usta i dygocząc. Stało się oczywiste, że ze wszystkich sił hamuje wybuch śmiechu. Oczy zaszły mu łzami, a z gardła wydobył się stłumiony chichot.

Studenci patrzyli na niego, jak na wariata – panienka natomiast była wściekła. Kolory nieśmiało wracały na jej twarz. Zacisnęła usta i wysyczała, jak to tylko kobiety potrafią.

– I z czego pan rży?

Profesor Grzybowski powoli odzyskiwał oddech. Wcisnął okulary z powrotem na purpurowy nos, przygładził łysinę i wstał. Poprawił ubranie, szarpiąc kołnierzyk koszuli ku dołowi. Wyglądał, jakby nic się nie stało.

– Czego rżę, pani pyta? Pomijając formę pytania, jakbym był jakimś koniem, no ale dobrze. Jesteśmy świadkami niecodziennego zdarzenia. Zdarzenia… rzekłbym, historycznego. Pięćdziesiąt lat temu zmarł w tej miejscowości pewien człowiek. Wysoka figura kościelna, pochodził stąd tak czy inaczej.

– I to jego odkopują?

– A kogo innego? Podejrzewam, ale pewności mieć nie mogę, że ten człowiek, pal licho jego nazwisko, został beatyfikowany. Standardowa procedura, widzicie państwo…

– Jak to beatyfikowany? – spytał młodzian od piwa – Znaczy on jest świętym? Cuda, męczeńska śmierć i tak dalej?

– Zdaje się, że tak. Zginął rozstrzelany przez Ukraińców, zamienił coś tam w coś innego chyba. Nie wiem, czy formalnie jest już świętym, ale głośno o tym było tuż po jego śmierci.

– Ale czemu oni go teraz wykopują?

– Muszą zidentyfikować zwłoki. Jest biskup, patrzcie państwo, to ten najbardziej napuszony. Zerka na nas, udawajcie, że się nie gapicie. Bardzo dobrze. Tych trzech kruków z tyłu, to najpewniej świadkowie. Jest lekarz…

– Mniejsza o to – parsknął jeden ze studentów – Czemu pan się o mało nie udusił?

– Bo będą mieli niespodziankę.

– Znaczy kilka kości?

Profesor załamał ręce w geście zabawnej rozpaczy.

– Gdzieś pan był przez ostatnie trzy dni, panie student?

– No… tutaj, z panem.

– Duchem, panie student.

To mówiąc profesor schylił się i nabrał garść ziemi. Podsunął ją pod nos studenta, reszta nachyliła się, jakby trzymał w dłoni co najmniej relikwię.

– Co to jest?

– No… ziemia. Grzebiemy w niej…

– Jaka ziemia?

– Chyba sołońcowa.

– Przewaga jonów sodu. Co oznacza, drodzy państwo, że tu jest zasadowo jak cholera, trawa ledwo rośnie. Nie ma odpadów roślinnych, nie ma i bakterii. Rozumiecie?

– Nie bardzo.

– Wyciągną tego gościa w stanie… cóż, w dobrym stanie.

– I wezmą to za objaw świętości. – dokończyła studentka.

– A tutaj wszystkie trupy są w takim stanie. No, z grubsza w takim stanie.

Po krótkiej wymianie zdań, słowa profesora potwierdziły się. Nie dość, że trumna była cała, to ciało w niej tylko lekko nadpleśniało. Nawet z daleka było widać rysy twarzy, włosy, pomarszczoną skórę. Święty nie wyglądał jakby miał zaraz wstać, nie był świeżutki jak niemowlę, ale tłum aż „ochnął" z zachwytu.

Jakaś babka w chuście zaczęła płakać, padła na kolana i biadoliła, „święty, święty". Biskup uśmiechnął się lekko.

– Cwaniaki – mruknął Grzybowski – Patrzcie go. Oni wiedzieli, szuje.

– Co wiedzieli?

– Że tutaj zwłoki się nie rozłożą. Rozumiecie? Mają wiernych na całe pokolenia. Dorodny okaz trupa zostanie umieszczony w jakimś okolicznym klasztorze, wstawią je do szklanej szuflady. Cud, okrzykną. Chyba, że im ktoś przeszkodzi… Róbcie to, co ja.

– Dokąd pan idzie?

Profesor, mimo wieku, dość sprawnie przebrnął przez płot. Raźnym krokiem podszedł do księży, na koniec jednak jakby zmizerniał, przygarbił się, i słabym głosem pozdrowił kościelnych.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus.

– Na wieki wieków amen – odpowiedział nieuprzejmym tonem biskup.

Studenci stanęli półkolem za swoim mentorem. Kątem oka Grzybowski dostrzegł, że młodzieńcy się uśmiechają. Biskup nie powinien tego zauważyć.

– Toż to cud prawdziwy – zająkał się Grzybowski – W ziemi lat pięćdziesiąt z mała, a dalej, jakby wczoraj po świecie chodził. To znak boski iście.

– Świętym jest – wtrącił któryś z wieśniaków – Bóg łaskawy był dla ciała.

– Tak jak i dla duszy, aby Maryja zawsze dziewica świeciła nad nią.

– Czego pan chce? – spytał szorstko biskup – Zamiast w tłumie, pan sobie tutaj zza płotu nas obserwował, widziałem pana.

– Oj, ja ze wstydu tak, nieśmiało. Nie co dzień oczy śmiertelne cuda widzieć mogą. Jednak strach przemogłem, wasza ekscelencjo, ja wiem, że wyście miłościwi są, a ja grzesznik jeno…

– O co chodzi?

– Prośby dwie miałem do waszej ekscelencji.

Biskup uśmiechnął się na całą szerokość nalanej twarzy. Wypiął sflaczałą pierś, aż zabrzęczały złote naszyjniki, a czapka o mało nie spadła z mu głowy. Przekonał się, że ma przed sobą kolejnego wiernego.

– Słucham synu – odrzekł, mimo iż synem mógłby być co najwyżej on, a to i tak, jeśli Grzybowski utrzymywałby życie seksualne do sześćdziesiątki.

– Ja chciałem ciałem świętego to owo dewocjonalium nasączyć – to mówiąc wyjął zza pazuchy swój drewniany, starożytny krzyżyk – coby od złego chroniło…

– Nie teraz synu. Na to przyjdzie czas później, kiedy ciało Krzysztofa oficjalnie zostanie złożone w mauzoleum…

– Lecz prośba druga, ojcze biskupie?

– Słucham. Zważ pan, że czasu mamy mało.

– Ja rozumiem, rozumiem. Powiem krótko. Jestem geologiem, wynajętym przez gminę. – tutaj machnął w powietrzu papierem zezwalającym mu na wykopaliska za cmentarzem – Mam tutaj z pomocnikami sprawdzić stan gleby, rozumie wasza ekscelencja, wytyczyć ewentualne obszary rozwoju miałem. Sprawdzić toksyczność. Tu cmentarz przecie, a próbki ziemi pobrane z okolicy świeże są, jakby zmarli tu nie spoczywali. Teraz wiem, że to święty chronił ziemię swoją osobą…

– Do rzeczy – zniecierpliwił się biskup, wiedząc że Grzybowski gada głupoty, tłum jednak najwyraźniej gustował w takich teoriach, gdyż mruknął z zachwytem.

– Muszę pobrać próbkę spod dowolnej trumny, takie przykazanie, ale sam nie śmiem.

– Bierz pan stąd – polecił biskup wskazując na grób świętego.

– Nie śmiem, wasza dostojność. On święty, ciało przez Boga błogosławione. Jakże on, ziemię by skaził swoją osobą? Toć normalne zwłoki mi potrzebne.

– Czego pan ode mnie oczekuje? – spytał biskup, nie mogąc polemizować z takimi argumentami.

– Pomyślałem, że któryś z księży, czy nawet sama wasza eminencja mogłaby towarzyszyć mi w chwili wyjmowania trumny. Żaden uszczerbek zmarłemu nie grozi, ci ludzie niech świadkami będą, iż ja tylko dziurę wykopać muszę. Obawiam się jednak, że moje działania zdesakralizują ziemię, zmarły legnie w niepoświęconym grobie, potępiony na wieki, a polecenie wykonać muszę, urząd świecki głuchy na moje prośby…

Słysząc o potępieniu na wieki cała wieś aż zadrżała z obrzydzenia. Urząd, tak. Oni nie rozumieją, tylko by wszystko deptali tym swoim ateizmem. Biskup sposępniał, twarz mu się obkurczyła. W życiu nie słyszał takich bredni, ale nie może teraz – widząc reakcje tubylców – odmówić. Skinął głową na jednego ze świadków.

– Zostanie ksiądz i dopilnuje, aby zmarły nie doznał uszczerbku.

Kiedy tylko przeładowano trupa świętego do nowej, lśniącej lakierem trumny, dostojnicy odeszli. Większość tubylców poszła razem z nimi, jęcząc do snu przyszłemu świętemu, ale część została. Ciekawskie uszy nadstawiały się ze wszystkich stron, co teraz będzie, co zrobią?

– Pochwalony niech będzie – podjął po chwili profesor – Ja już nadzieję stracił, a ksiądz…

– Szybko – upomniał go klecha – Nie mam całego dnia.

– Już, ja szybciutko wszystko… tam, kopiemy tam, dobra?

Staruszek w podskokach dopadł do grobu, który sobie upatrzył. Skinieniem głowy nakazał studentowi kopać. Student miał jednak opory natury moralnej, wobec których profesor sam złapał za szpadel i zaczął dłubać w ziemi. Ludzie wezbrali wokół jak fala, ksiądz przestępował nerwowo z nogi na nogę. Sucha gleba rosła w stertę – studentowi zrobiło się głupio i odebrał łopatę od staruszka. Dziura rosła, tłum milczał, słychać było szum drzew i śpiew ptaków. Głosy podniosły się dopiero, kiedy metal szczęknął o drewnianą pokrywę trumny.

Drzewo tkwiło w ziemi dopiero siedem lat, nie było więc specjalnie spróchniałe. Trumnę udało się dość łatwo, przy pomocy grabarza, wydobyć. W ostatniej chwili profesor zmarkował potknięcie, bardzo z resztą udatnie, nikt nie dostrzegł podstępu. Trumna upadła na bok, otworzyła się, a ze środka złowieszczym wzrokiem spoglądała stara Maciągowa. Kobieta wyglądała dokładnie, jak za życia – i wtedy nie była wcieleniem urody. Czas pokrył jej twarz głębszymi zmarszczkami, wysuszył skórę i ściągnął ją naokoło ust, wyglądała więc, jakby szczerzyła zęby… chociaż i za życia na jej twarzy gościł zwykle podobny grymas.

Ludzie stęknęli ze zgrozą, ale profesor szybko podskoczył na nogi, złapał się za głowę i wrzasnął.

– Cud, ludzie, cud – krzyczał – Druga święta, ciało nienaruszone, toż to przecież łaska boska, co na nas spływa, Maryjo zawsze dziewico…

– Uspokój się pan – wykrzyknął ksiądz i rzucił się do trumny, przeżegnał, spróbował zakryć wieko.

Grzybowski wrzeszczał jak opętany, nie dał się zagłuszyć, że cud, że to nie do pomyślenia, dwoje świętych na jednym cmentarzu. Tłum miał jednak wątpliwości. Ludzie zaczęli szeptać.

– Przecież ta Maciągowa, to była straszna baba. – wybełkotał kowal, ledwo trzydziestoletni facet, musiał pamiętać ją z dzieciństwa

– Dzieci lała.

– Ale wodą – podpowiedział ktoś inny

– Kury zabić się bała. Miłosierna.

– Leniwa jeno – sprzeciwiał się kowal

– Ale nie zabijała. Grzechu nie miała. A i dzieci lać wodą toć to miłosierdzie, bo przyrżnąć mogła lagą…

– Zięcia do grobu wpędziła…

– Bo i psubrat był. Należało się.

– Święta! – jęczał Grzybowski, przebijając świergot tłumu swoim piskliwym głosem

Babki podchwyciły jego zawodzenia. Ludzie weszli w dysputę, dlaczego w przeciwnym razie ciało byłoby tak dobrze zachowane. Zagłuszono kowala, pod pretekstem że jest nieobiektywny, w końcu to jego brata Maciągowa rzekomo zamęczyła na śmierć teściowaniem.

Profesor nie spodziewał się takiego obrotu sprawy. Zaklął pod nosem, ale nie dał po sobie nic poznać. Od czasu do czasu wtórował radosnym okrzykiem, kiedy wsiowe babki wyliczały potencjalne cuda zmarłej, a brudy z jej prywatnego życia zamiatały pod dywan.

– Bierz pan próbkę – syknął w końcu ksiądz – I idziemy stąd.

– Ale… –

Plan nie wypalił. Nie udało się przedstawić tubylcom obłudy kościelnej w pełnej krasie. Ich zindoktrynowane umysły nie potrafiły odrzucić jedynego sensownego wytłumaczenia. Grzybowski pomyślał szybko, opracował nowy plan.

– A jeśli to święta? Ja muszę z innego grobu, ja muszę rzetelnym być, sprawdzić dokładnie.

– Nie była święta – wydyszał ksiądz.

I zreflektował się. Jak inaczej mógł sam wytłumaczyć wszystkim entuzjastom cudów fenomenalny stan ciała? Wolał, żeby zajął się tym biskup.

– Dobra – oznajmił – Trzeba wykopać inny grób. Tylko szybko, bo nie mam całego dnia…

– Dziękuję eminencjo – wysapał Grzybowski i rzucił się wgłąb cmentarza

Studenci podeszli do sprawy sceptycznie. Dziewczyna szepnęła profesorowi na ucho, że sobie idzie, i tak uczyniła. Za nią poszła reszta, prócz jednego, tego od piwa. Grzybowski żałował, że nie może im wytłumaczyć dlaczego to wszystko robi.

Żył kiedyś we wsi pewien osobnik. Paskudny typ, nie dość że kryminalista, to jeszcze dnia świętego nie święcił. Włóczył się pijany po polach, sypiał w rowach, kradł, bił, nawet okazyjnie gwałcił.

Profesor stanął nad jego grobem i westchnął ciężko. Nie czuł już rąk, kopanie wycisnęło z niego resztki sił. Słońce wciąż paliło mocno, ale chyliło się ku zachodowi. Prześwitywało przez drobne liście brzóz, migotało na wyślizganych kamiennych płytach. W powietrzu brzęczały pszczoły.

Profesor uderzył w ziemię, raz, drugi. Pot spłynął mu po nosie. Ksiądz stanął blisko, nie chcąc nieprzewidzianych wypadków. Pilnował pracy wzrokiem głodnego rottweilera. Grzybowski nie wiedział jak w ogóle otworzy tą trumnę, nie miał siły, słaniał się, ale kopał. Metr, półtora, nikt nie pomagał, wszyscy tylko stali i paplali o starej Maciągowej. Ostatni student odszedł. W końcu szpadel zgrzytnął o wieko.

– Bierz pan próbkę – rozkazał ksiądz, Grzybowski spojrzał na niego nieprzytomnie

– Spod trumny – wyjąkał profesor

– Znad będzie dobrze.

– Ale… ja rzetelnie muszę.

– Słońce zachodzi. Skażenie będzie też nad trumną.

Nie miał wyjścia. Posłuchają księdza, a nie jakiegoś pracownika gminy. Nikt mu nie pomoże wyjąć trumny. Spiął się w sobie i niby od niechcenia, na zakończenie pracy, grzmotnął ostrzem w wieko.

Drewno było już stare, szpadel przebił się przez nie i utknął wewnątrz. Tym razem profesor nie musiał udawać utraty równowagi, ze zmęczenia padał na twarz. Oparł się na drzewcu łopaty, a wielki kawał drewna odpadł od wieka. Ludzie stojący najbliżej chciwie zerkali do środka. Nikt nie wyciągnął ręki do profesora, próbującego nieudolnie wstać. Skupili się na twarzy nieboszczyka widocznej w szczelinie.

Marian Pietrucha leżał w grobie lekko uśmiechnięty. Wyschnięta skóra obkurczyła się naokoło ust odsłaniając zęby. Wyglądał upiornie, cały siny, z kępkami włosów i zarostem przebijającym się przez zwiędłe policzki. Miał otwarte oczy, nawet Grzybowskiemu, niewierzącemu we wszystkie pozagrobowe brednie, krew stężała w żyłach na widok tej twarzy. Tłum jęknął w przestrachu.

– Cud! – krzyknął profesor próbując wywołać odpowiednią reakcję, podburzyć ich.

Nikt nie zareagował. Motłoch mógł jeszcze usprawiedliwiać poczynania starego, paskudnego babsztyla i mianować ją niepewną świętą, ale za nic nie dopuszczał do myśli tego.

– Cud. Święty – próbował podburzyć ich Grzybowski

Kowal wskoczył do grobu, ujął profesora pod pachy i szarpnął w górę. Starzec stanął na własnych nogach tylko po to, aby czyjeś inne ręce wyciągnęły go brutalnie na powierzchnię. Fala krwi uderzyła mu do mózgu. Powinien się cieszyć, że udało mu się tak łatwo przekonać tych ludzi do zmiany poglądu na cuda. Teraz muszą zrozumieć, pomyślał, tą obłudę, muszą wyciągnąć wnioski, obudzić się z religijnego letargu. Mimo pozytywnych oczekiwań jakaś cząstka jego osobowości nie mogła jednak uwierzyć i zamarła w trwożliwym bezruchu.

Profesor spojrzał na bladą twarz księdza. Duchowny trząsł się ze strachu, znał tych ludzi lepiej niż Grzybowski i widział więcej. Kowal zawzięcie powiększał dziurę w ziemi, szpadel co i rusz uderzał w drewno z głuchym chrzęstem. Po kilku minutach chłopi wyciągnęli trumnę i brutalnie zerwali wieko. Tłum syknął wściekle.

Ciało było w doskonałym stanie, nawet oczy zmarłego lśniły w zachodzącym słońcu jak oczy żywego.

– Kołek – polecił kowal i dopiero wtedy do Grzybowskiego dotarło co się dzieje.

– Nie – próbował protestować – Opanujcie się. To naturalne!

Kowal stanął w rozkroku nad trumną i z całej siły wbił ostrą gałąź w pierś zmarłego. Było słychać drewno trące o kości, syk uciekającego z płuc powietrza.

– Wszystkie ciała są tu takie – jęczał przerażony profesor – To przez glebę.

Nikt go już nie słuchał. Drugi mężczyzna uderzył w kołek płazem łopaty. Profesor zwymiotował. Przez tłum przebiegł zduszony skowyt: „Wampir, wampir". Grzybowski spróbował podnieść się na łokciu, ale był zbyt słaby. Opadł na trumnę, kątem oka złapał twarz zmarłego. Zdawało się, że zwinęła się w bólu, ale nie mógł być pewny. Widział ją tylko przez ułamek sekundy.

Tłum wezbrał, wirował, przez tumult przebił się świdrujący krzyk studentki. Kowal przytknął łopatę do szyi zmarłego, profesor zobaczył, jak z całej siły naciska na szpadel butem.

Stare serce Grzybowskiego nie wytrzymało. Całe życie profanował zwłoki, wygrzebywał je z grobowców, odwijał z ubrań, okradał z kosztowności. Na łupieży zbudował swoją karierę, na zadawaniu kłamu wierzeniom – światopogląd. Tego jednak znieść nie potrafił. Patrzył w oczy ludzi zebranych nad nim, w szaleństwo, gniew i brak jakiegokolwiek zrozumienia. Umarł tak, jak się tego obawiał. Nie zaskarbiwszy sobie nawet cienia uwagi.

***

Była późna noc, chmury zalały niebo. Wiatr poruszał odległą bramą cmentarza, wywołując przeciągłe jęki. Na wiejskim cmentarzu nie paliły się znicze, panował potworny mrok, szum liści i trzepot skrzydeł.

W oddali było widać światła miasteczka. Grabarz, jak co nocy, był na obchodzie. Tym razem krócej, nie miał większej ochoty na picie w samotności. Chłopi opijali zwycięstwo nad siłami ciemności, powołanie świętego i destrukcję potwora. Zabawa trwała już od pięciu dni.

Przez szelest roślin trącanych wiatrem przedzierał się jednak jeszcze jeden odgłos. Chrzęst ziemi. Stukot, stłumione kroki, syk sprężanego mięśniami powietrza. Jedno, ciche słowo powtarzane w złowieszczym tonie. „Wampiry".

Grzybowski wyglądał jak trup, co w zasadzie by się zgadzało. Trzy dni wydobywał się z grobowca, lecz nie poświęcił nawet chwili na odnalezienie się w niecodziennej sytuacji. Ani razu nie zastanowiło go, że nie musi już brać kolejnych oddechów.

Profesor ściskał w dłoni stylisko łopaty i pracował zawzięcie, jak nigdy wcześniej. Nie czuł bólu, zmęczenia, ani żadnych emocji prócz gniewu. Jeden, wyraźny cel. Odrywał wzrok ku migoczącym światłom miasteczka, aby po chwili znów wrócić do pracy.

W ciemnościach nie było widać setek hałd ziemi usypanych przy grobach.

– Wampiry – wysyczał gniewnie profesor – Dam wam całą armię wampirów.

Koniec

Komentarze

Interesujące, ale w trakcie czytania ciągle coś mi zgrzytało. Przede wszystkim za dużo słówek typu "jakiś", "o czymś", "jakimś" - np. jakiś porcelanowy talerz, wypili po dwa piwka, jak na jakimś wakacyjnym biwaku; zamienił coś tam w coś innego itd. Jak dla mnie tych "jakisiów" śmiało można się pozbyć, bo ich nadmiar strasznie rozmydla tekst.
Druga sprawa - narracja wydaje się niedostosowana do opowieści. Opisujesz rzeczywistość w trzeciej osobie, ale z punktu widzenia starego profesora, o skłonnościach do egzaltacji. Tymczasem narracja sprawia wrażenie jakby była prowadzona przez gimnazjalistę. Np. "dwóch gości z łopatami" - takie sformułowania pasują do dialogów między studentami albo narracji pierwszoosobowej, ale nie takiej opowieści, jaką prowadzisz. To skakanie od języka potocznego do literackiego trochę męczy, stylizacja na "wiejskość" i podniosły styl "kościelny" też momentami kuleje.
Za to muszę pochwalić pomysł - historia mnie wciągnęła, czekałam jaki to numer wywiną trupy albo profesor. Nie do końca usatysfakcjonowało mnie zakończenie, po tak narastającym napięciu spodziewałam się czegoś zupełnie innego - no ale to też plus, udało Ci się mnie zaskoczyć. Czekałam na petardę, zamiast tego była trochę gorzka puenta - rzeczywiście niespodziewana. Słowem - niezła historia, gorzej z jej wykonaniem.

"Dla dziecka jednak okazał się skarbem, stale nosił go przy sobie, lecz nawet już jako profesor się z nim nie rozstawał."-to tak na dwa zdania.
"Pogrzeb ojca, jechał bardzo niechętnie."- pogrzeby są kiepskimi kierowcami.
"- Słucham synu - odrzekł, mimo iż synem mógłby być co najwyżej on, a to i tak, jeśli Grzybowski utrzymywałby życie seksualne do sześćdziesiątki."-ile lat miał biskup? Albo ile Grybowski, bo z tego epickiego wywodu wynika że albo jeden był małolatem albo drugi miał pod setkę i nadal machał  łopatą.

Teks jest niebotycznie słaby. Napisałeś kilka tysięcy znaków o niczym i dodałeś "mroczny" koniec. Samą fantastykę zamknąłeś w ostatnich  akapitach. Zuo.

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Błędy:

"Dla dziecka jednak okazał się skarbem, stale nosił go przy sobie, lecz nawet już jako profesor się z nim nie rozstawał."

- dziwnie to brzmi

"Pogrzeb ojca, jechał bardzo niechętnie." - to samo

"Dopiero po pięćdziesięciu latach mógł wrócić, ostatni wypad przed emeryturą" - to brzmiało jakby "ostatni wypad przed emeryturą mógł wrócić dopiero po pięćdziesięciu latach"

Pomysł - raczej kiepski - tzn ukazanie obłudy wśród kościoła i naiwności ludzkiej jak najbardziej ok - to w sumie mogłoby być samodzielne opowiadanie - ale w tej wersji nie teges.

Poza tym, jeśli do tekstu dodaje się elementy fantastyki (w sumie tutaj na siłę) aby mógł zostać umieszczony na stronie to ja dałbym je już na początku, powiedzmy, "profesor od dziecka kiepsko widział się w lustrze" ;) albo coś.

Powiem tak, zamysł był dobry ale za szybko napisane i nie do końca przemyślana koncepcja. Pochwała jednak za styl, bo poza wyjątkami czyta się to lekko i przyjemnie.

crev - Obłuda wśród kościoła to jedna sprawa. Inna sprawa, to podejście samego ateisty, który włazi w kościelne środowisko z przeświadczeniem, że ma rację i koniec końców bardzo się myli. Mimo tego, że ma namacalne dowody na istnienie wymiaru nadprzyrodzonego - sam się nim staje - nie potrafi go dostrzec. Raczej o to chodziło, a nie o samą obłudę kościoła, choć ja teraz o tym myślę, będę musiał przerobić ostatnie zdanie. Robiłem to już kilka razy, za każdym coś mi nie pasowało, ale przy tym faktycznie - zdałem sobie sprawę - to nie jest widoczne.

No ja nie zauważyłem takiego przesłania :)

Sprawa końcówki. W tej zupełnie tego nie widać (a poprzednia jakoś mi nie pasowała, ale chyba jednak była lepsza). 

@crev
Wymieniasz w większości te same błędy co ja :D.

@matuszewski
Ja też tego nie zauważyłem. Od tekstu odrzuca namacalny antyklerykalizm. 

ta sygnaturka uległa uszkodzeniu - dzwoń na infolinie!

Początek był dla mnie bardzo zachęcający, ale im głębiej w tekst czytało się coraz gorzej. Sam pomysł uważam za dobry, ale raziło mnie bardzo wykonanie. Tzn. nie znam się na tych wszystkich ceremoniach, ale powątpiewam, by biskupowi w tak dostojnej dla kościoła ceremonii towarzyszyli w większości okoliczni wieśniacy.Wprawdzie była wzmianka o jakiś innych ludziach, machających kadzidłami, ale mnie to raczej nie przekonuje. J spodziewałabym się co najmniej kilkunastu ważnych osobistości, delegacji wiernych z innych miejscowości, a może nawet jakiegoś chóru, przy których fałszowanie tych wieśniaków by zamilkło. Mało tego, telewizji regionalnej, kogoś z radia Maryja ( o ile to dzieje się w Polsce, bo przecież nie musi), dziennikarzy;i to przy założeniu, że takie ceremonie odkopywania "świetego" ciała są dostępne dla zwykłych ludzi (nie znam się na tym, ale nawet jeśli tak w rzeczywistości nie jest, to akurat ten motyw bym przełknęła). Coś to chyba za bardzo kameralnie wyszło. Jeżeli istnieje powód, dlaczego ta ceremonia wyglądała tak skromnie, to chciałabym wiedzieć.

Ja rozumiem, że nie wszystko musi być zgodne z realiami, ale ja ma pewne granice i ten tekst w nich się nie zmieścił.

Nowa Fantastyka