- Opowiadanie: Apopis - Ostatnie libretto

Ostatnie libretto

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ostatnie libretto

Stał z boku patrząc na jej smukłe i zgrabne palce biegające po klawiaturze fortepianu. Siedziała wyprostowana, poruszała barkami zgodnie z rytmem granej melodii. Zamykała oczy, nie patrzyła na rozłożone nuty, kolejne partie dźwięków wypływały z niej samoistnie, niczym eteryczna magia pękniętego amuletu. Zbędna była orkiestra, zbędny był akompaniament skrzypiec, wiolonczeli, łagodnych tonów fletów; jej gra, talent oraz widoczna na twarzy pasja – jakby doświadczała mistycznego kontaktu z transcendentnym bóstwem – tworzyły wirtuozerską symfonię. Przypominało to magię, inkantacje czarowników, syreni czar rzucony na słuchacza.

Nagle dwa ciche, pojedyncze dźwięki.

– Gratulacje – van Thijen wyraził swoje uznanie.

Nadal przyglądał się drobnym dziewczęcym dłoniom.

Kiedy wyszła, usiadł przy fortepianie i palcami lewej ręki zaczął uderzać klawisze. Grał proste odseparowane tony, które układały się w falsyfikat melodii. Widział ich siedzących obok siebie, widział oczami wyobraźni, jak knykcia biegają po klawiaturze fortepianu, a spojrzenia krzyżują na zapisie nutowym. Słyszał walce, marsze i polonezy. Potarł prawy nadgarstek. Marzenie rozwiał silny podmuch rzeczywistości.

Podszedł do otwartego okna i spojrzał na linię horyzontu, gdzie bezchmurne angielskie niebo zlewało się z zielenią pastwisk. Ten kontrast kolorów sprowadzał błogi spokój. Zieleń przypominała, że życie nie odebrało mu wszystkiego, natomiast błękit nieboskłonu przywoływał wspomnienia.

A w nich widział żonę. Nie widział jednak jej twarzy, tej którą chciałby zapamiętać: jasnych błyszczących oczu, wyglądających na tle złotych włosów niczym dwójka kochanków, obdarowująca się pocałunkami pośród kłosów zbóż. Chciałby widzieć uśmiech, czerwień pomalowanych szminką ust, policzki pokryte wstydliwym rumieńcem. Lecz pamięć przechowała obraz pośmiertnej powagi oblicza, blade lica, sine wargi oraz włosy zanurzone w wodach Styksu. Bóg pozbawił go wszelkiej łaski, w zamian obdarowując kalekim płodem konającym wśród kaskad purpurowej krwi.

Ucieczka od przeszłości wiodła szlakami ciemnej nocy. W mroku rozjaśnianym sierpem księżyca i astralnym blaskiem gwiazd, zamajaczyły dwie latarenki żółtych ślepi. Bronił się, zasłaniał rękami. Kły napastnika szarpały ciało, dobierały do gardła, by rozszarpać tętnicę. Van Thijen żył, jednak pies zmasakrował mu prawą dłoń, złamał kości palców, śródręczna i pozrywał ścięgna. O powrocie do pełni sprawności nie mogło być mowy.

 

* * *

 

Siedzieli naprzeciwko siebie. Sofii miała ubraną żółtą sukienkę, włosy spięte żółtymi kokardkami, dłonie opierała na kolanach, palce zaplatała w oznace poddenerwowania. Niebieskimi oczami uciekała od wzroku van Thijena. Ten spoglądał na nią ukradkowo. Patrzył w błękit oczu i wiedział, że podobne oczy miałaby jego córka. Patrzył na włosy i był niemal pewien, iż identyczne loki okalałyby buzię jego córuni.

– Dlaczego odnoszę wrażenie, że mój widok sprawia ci ból? – Sofii przerwała milczenie.

Odpowiedź na pytanie wymagała od van Tijena wydobycia na zewnątrz wszystkich ukrytych głęboko, zatajonych w zakamarkach duszy demonów.

– Przypatrz się tym organom – van Thijen wstał i podszedł do instrumentu. – Cudowne dzieło inżynierii. Nigdy, nawet w wyobraźni, nie przypuszczałem, że ludzkie ręce stworzą coś tak precyzyjnego i niesamowitego. Kiedy Bóg powoływał do istnienia świat uwięził muzykę w przyrodzie. Dlatego ptaki ćwierkają, dlatego górski potok szemrze opływając skały i kaskady, dlatego też burza szarpie konarami drzew niczym strunami harfy, a grzmot błyskawicy rozlega się donośnym pomrukiem.

Wiatr uderzył w okna. Organy zagrały jeden przeciągły dźwięk, następnie trzy szybkie takty.

– Objaśniono ci kiedyś mechanizm działania tej maszyny?

Pod silnym podmuchem wiatru organy wydobyły z siebie melodię.

Sofii przytaknęła głową. Podczas wietrznych i burzowych nocy, kiedy na zewnątrz żywioły tańczyły oszalałą sarabandę, w domu zaczynał się koncert. Grano w komnacie umieszczonej na pierwszym piętrze. Sofii wstawała z łóżka, opuszczała bose stopy na zimną posadzkę i uchylała drzwi. Wtedy ledwo słyszalne melodie docierały do jej uszu czystymi tonami. Nie przeszkadzał chłód. Stała przy uchylonych drzwiach i słuchała. Silne uderzenie wiatru wzmagało intensywność dźwięków. Kiedy wiatr przycichał infernalne crescendo, przechodziło w monotonne formy. Słuchała nie wiedząc gdzie kończyła się jawa, a gdzie zaczynała granica snu. Często znajdywano ją śpiącą na podłodze, opartą o ścianę, z podciągniętymi pod pierś kolanami.

Brat rozłożył arkusz papieru z naszkicowanym planem instrumentu. Chociaż nie znał się na rękodzielnictwie, ani nie posiadał predyspozycji czyniących zeń wynalazcę, w czasie prelekcji zachowywał się, jakby samodzielnie zaprojektował i wybudował osławione organy. Długo wyjaśniał zawiłości techniczne, ze znawstwem wymieniał fachowe nazwy części, objaśniał detale oraz funkcje najmniejszych trybików, zapadni, klepek i przekładni. Sofii ze zdziwieniem odkryła, że za pomocą pokręteł oraz wajch można regulować dopływ wiatru do mechanizmu napędzającego, a tym samym określać repertuar wygrywanych melodii.

– Podaj mi dłonie – poprosił van Thijen.

Sofii bez przekonania wyciągnęła ręce do przodu. Muzyk delikatnie objął palce dziewczyny. Dostrzegła kontrast. Jej dłonie były smukłe i gładkie – jego kalekie i naznaczone bliznami. Wreszcie zrozumiała wymowę tych wszystkich spojrzeń. Wielokrotnie widziała go siedzącego przy fortepianie. Nigdy nie grał, tylko siedział. Pustym wzrokiem błądził po czerni nut, jakby wśród nich rozpoznawał twarze utraconych bliskich. Lewą ręką wciskał klawisze, podobnie do szamana, który ustalonym rytuałem sprowadza deszcz na udręczoną suszą ziemię. Van Thijen pragnął kropel, które ukoiłby zmartwienia i wypłukały wspomnienia.

Sofii podeszła do van Thijena, stając na tyle blisko, że ten wyraźnie poczuł zapach fiołkowych perfum – identycznych używała jego żona. Ta dziewczyna nie pozwalała zapomnieć, w niej ogniskowało się spektrum wydarzeń minionych.

Dotknęła jego ramienia.

– Nie straciłeś wszystkiego.

Zaprzeczył ruchem głowy. – Bóg zabrał osoby, które kochałem, zwierzę zabrało możliwość gry na instrumentach i uczyniło kaleką. A współczesna technika czyni zakusy, aby ograbić mnie z resztek sensu życia. Pomyśl. Zaczyna się od organów, a skończy na mechanicznej, napędzanej parą orkiestrze. Na scenach nie będą występować ludzie, tylko wyprodukowane w warsztatach rzemieślniczych kukły. Wymrą pianiści, wiolonczeliści, skrzypkowie, znamienici wirtuozi. Najdłużej przetrwają kompozytorzy. Jednak kiedyś i my odejdziemy, a nasze miejsce zajmie muzyka pisana przez maszynę. Powstaną wzory, schematy, szablony. Mechanizm wymiesza je losowo, sklei, poukłada. Co teraz wymaga tygodni pracy, w przyszłości powstanie w ciągu kilku godzin, czy nawet minut.

Sofii obdarzyła interlokutora uśmiechem. Lecz zaraz zawstydziła się i zakryła usta dłonią.

 

* * *

 

Od pracy nad końcowymi partyturami opery, oderwało van Thijena pukanie. Chwilę później zza drzwi wyjrzałazalękniona twarz lokaja. Służący stanął wyprostowany i przełknął ślinę:

– Pani kazała przekazać, że razem z dziećmi planuje przejażdżkę. Żywi nadzieję, iż zechce pan się przyłączyć i umilić państwu czas swoją obecnością.

Van Thijena zdziwiła propozycja. Nie jeden raz słyszał o upodobaniach żony mecenasa do spacerów, konnych przejażdżek i różnorakich form aktywności pozwalających na swobodne kontemplowanie natury. Jednak zwykle odbywały się one w zamkniętym rodzinnym gronie. Tylko okazjonalnie dopuszczano gości. Można więc było przypuszczać, że chodzi o coś więcej.

– Z przyjemnością przyjmę zaproszenie.

Van Thijen stronił od spacerów i pewnie dlatego jego aparycję cechowała pochylona do przodu sylwetka i lekko przekrzywione barki. Lecz odmowa byłaby nietaktem i mogła zostać odebrana jako afront.

Zjawił się na podjeździe kwadrans przed umówioną porą. Do głównego wejścia wiodło dziesięć schodów strzeżonych przez uskrzydlone figury sfinksów. Przypatrując się kobiecym twarzą marmurowych bestii odnosił wrażenie, że skądś je kojarzył. Przeczesywał zakamarki umysłu i śmietnik wspomnień. Jednak mimo starań nie przywołał żadnych klarownych obrazów. Może kojarzył je ze snów, może należały do kobiety, którą minął kiedyś przypadkowo.

– Dzień dobry panu – Sofii obdarzyła go uśmiechem. Jej policzki natychmiast pokryły się dyskretnym rumieńcem. Chwilę później nadszedł brat, więc by ukryć zaczerwienienie zasłoniła twarz trzymanym w ręku wachlarzem.

Na środku podjazdu wzniesiono fontannę. Sofii usiadła na skraju i dłonią dotknęła tafli wody. Pod palcami rozbiegły się idealnie koncentryczne okręgi.

– Niech pan zgadnie co wyobrażają rzeźby – powiedziała dziewczyna nurzając rękę w chłodnej wodzie.

Van Thijen wielokrotnie mijał fontannę i codziennie przypatrywał się zdobiącym ją rzeźbom, jednak nigdy nie dywagował, jakie postaci alegoryczne czy też rzeczywiste przedstawiały. Początkowo budziły zainteresowanie, tak charakterystyczne, gdy umysł poznaje coś nowego, ekstraordynaryjnego,. Ale wkrótce widok spowszechniał, przestał oddziaływać na wyobraźnię i stał się kolejnym elementem dnia codziennego.

– Proszę spróbować – nalegała Sofii.

Na onyksowej sferze siedział nagi starzec. Umęczone życiem i poorane zmarszczkami oblicze wspierał na zaciśniętej w pięść ręce. Chude, patykowate łydki ostro kontrastowały z nadmiernie umięśnionymi, niemal akromegalicznymi, ramionami. Człowiek – zapewne wojownik lub antyczny filozof – pogrążony był w rozważaniach. Jednak ściągnięte brwi oraz głębokie zmarszczki na czole, wskazywały, że roztrząsał przeszłość, zdarzenia, których nie potrafił zmienić i na które nie posiadał wpływu. Kulę wspierały dwa humanoidy. Wygląd jednego przywodził na myśl demoniczną istotę dobytą z dziewiątego kręgu piekła, druga w perfekcji wykonania przedstawiać mogła wyłącznie greckiego Apolla. Obie figury chociaż odwoływały się do ludzkiej fizjonomii, przypominały bardziej szatana oraz anioła, którzy ubrani w człowiecze uniformy stali się pionkami na szachownicy, gdzie Bóg z Lucyferem rozgrywają partię o rząd dusz. Centralną triadę otaczał wieniec dwunastu posągów o ostentacyjnie chimerycznych formach.

Van Thijen przyznał się do braków w wiedzy.

– Proszę nie zwracać na nią uwagi – Abraham, brat Sofii, wskazał na siostrę. – Każdego lubi zadręczać tym pytaniem. Jak dotąd nikt nie zdołał rozszyfrować kompozycji. Wiem, na pierwszy rzut oka wygląda na chaotyczny eklektyzm. – Kiedy mówił zamykał oczy, unikając kontaktu wzrokowego z rozmówcą. Napinał przy tym mięśnie twarzy, co przy zwyczaju skrobania podbródka nadawało mu iście mentorskiego wyglądu.

– Inspirację zaczerpnięto z barbarzyńskiej mitologii – Abraham zaczął wyjaśniać. – Konkretnie chodzi o bóstwa z dawnego Iranu. Ten starzec to Zurwan – początek wszystkich bytów oraz władca czasu. Nawiązuje do tego liczba sześciu amszaspandów i sześciu dewów rozmieszczonych dookoła fontanny, niczym cyfry na blacie zegara. Z kolei postaci podtrzymujące kulę to Aryman – personifikacja zła oraz jego przeciwieństwo i odwieczny adwersarz – Ormuzd.

Van Thijen wiedział, że mecenas zanim zdobył fortunę pełnił służbę na wschodnich placówkach dyplomatycznych. Jego podróże po krainach orientu, zbiegały się w czasie z prowadzonymi tam pracami archeologicznymi. Miał więc możliwość zapoznania się z wierzeniami odmiennymi od greckiej i rzymskiej religijności. Czerpanie z kultur bliskowschodnich wydawało się bardziej fascynujące i pobudzające umysł niż sięganie do wyeksploatowanej mitologii klasycznej.

– Bardzo mi miło, że przyjął pan zaproszenie – głos Indii zabrzmiał nieoczekiwanie.

Van Thijen skłonił się i pocałował żonę mecenasa w wierzch dłoni.

– Sam fakt otrzymania zaproszenia stanowi dużą gratyfikację.

– Proszę podziękować Sofii. To ona wystąpiła inicjatywą. – India popatrzyła na kompozytora wymownie.

Kiedy bryczka zajechała na podajzd, Abraham odprawił stangreta, decydując, iż sam poprowadzi.

Bryczka minęła fontannę i zjechała łagodnym zboczem ku rzeczce. Kopyta zastukały o bruk mostu i pojazd zaprzężony w dwa konie wytoczył się na ścieżkę biegnącą równolegle do nurtu rzeki. Van Thijen popatrzył ukradkiem na Sofii, niczym złodziej usiłujący skraść czyjejś spojrzenie; następnie omiótł wzrokiem jej drobne dłonie. Dziewczyna nadal zasłaniała usta i policzki wachlarzem.

– Jak przebiegają prace nad operą? – Inida postanowiła zacząć rozmowę.

– Za miesiąc zaplanowano premierę.

– Mógłby pan zdradzić szczegóły?

– Nie mam w zwyczaju zazdrośnie strzec swych prac, jednak pani mąż zobowiązał mnie umową do tajemnicy.

– Zupełnie nie rozumiem tej konspiracji.

Van Thijen nie znał każdego detalu, nie posiadał żadnego wpływu na dobór orkiestry, na selekcję wokalistów oraz pracę nad dekoracjami. Odmówiono mu wstępu na widownię podczas prób. Jego rolę ograniczono do skomponowania melodii i napisania tekstów podług specjalnych wytycznych. Momentami w głowie lęgły się pomysły, aby zakraść się na salę, najlepiej w przebraniu, i rozwiązać zagadkę. Czasami miał ochotę rzucić wszystko i kazać mecenasowi iść do diabła. Jednak trwał przy pracy dzięki Sofii, dzięki córce, której nigdy nie posiadał, a którą odnalazł w domu pewnego bogatego inwestora.

– Nawet kontraktów handlowych nie otacza tak bałwochwalczą czcią.

– To zapewne ogromna miłość do sztuki – rzekł bez przekonania.

– Kobieta o mojej godności nie zniesie konkurencji, choćby mężowi sam olimpijski bóg podarował harem złożony z dziewięciu muz.

Sofii roześmiała się, traktując wypowiedź matki w kategoriach wysublimowanego żartu.

Bryczka podskoczyła na wystającym kamieniu. Za kilkadziesiąt jardów ścieżka nikła pośród drzew.
Resztę czasu podróży wypełniła opowieść Sofii o przygodach dnia wczorajszego. Główną rolę odgrywał w niej biały królik. Zwierzątko opuściło klatkę i za żadne skarby oraz błagania nie zamierzało wrócić do swojego mieszkanka. Uciekało, sprytnie myląc pościg. Do ujęcia króliczka Sofii zaangażowała połowę służby. Później z rozweseleniem opowiadała o lokajach, stajennych, sprzątaczkach i pomocy kuchennej, którzy przez półtorej godziny biegali po ogrodzie. Kiedy wreszcie wszyscy mieli serdecznie dość, królik, chyba znudzony karykaturalną zabawą w berka, samowolnie wrócił do klatki i zabrał się do skubania marchewki.

Dojechali do zagajnika. Rzeka rozlewała się szerokim strumieniem, tworząc coś na kształt niewielkiego płytkiego jeziora. Wody rzeczułki toczyły się leniwie, a na jej powierzchni unosiły się wymalowane melancholijną żółcią nenufary.

– A oto i nasza Niniwa – zakomunikował Abraham.

Na środku rozlewiska znajdowała się wyspa, połączona z brzegiem drewnianym mostem. Van Thijen wchodząc na nią miał wrażenie, że stanął na pokładzie drewnianej tratwy. Zdawało mu się, iż za moment jakiś flisak odhaczy linę cumowniczą, a wyspa popłynie ku Tamizie i dalej, aż do Atlantyku. Dekorację stanowiły kamienne bloki ułożeniem nawiązujące do potężnych ruin antycznego wschodu. Van Thijen czytał trochę o prowadzonych na Bliskim Wschodzie pracach wykopaliskowych. Tamtejsze piaski, podług artykułów prasowych, skrywały liczne skarby przeszłości.

– Co przedstawiają te wizerunki? – zapytał van Thijen, dłonią dotykając żłobień na blokach.

– Gryfy, dżiny, geniusze, bogów i wszelkiego autoramentu demony – wyjaśnił Abraham. – Proszę mnie nie pytać. Nie orientuję się za bardzo w fanaberiach ojca.

India skonstatowała van Thijena przenikliwą zielenią oczu.

– Mógłby pan opowiedzieć o Holandii? – zapytała strząsając z sukni niewidzialny pyłek. – Przyznaję, że moi pradziadkowie wywodzili się z Niderlandów, lecz sama nie miałam okazji odbyć wycieczki i bliżej poznać tego kraju.

Kompozytora ogarnęło dziwne uczucie, które zwykło nawiedzać ludzi rozmiłowanych w rozdrapywaniu ran przeszłości. Van Thijen opuścił Holandię pragnąc wyrugować dręczące wspomnienia; myślał iż zdoła uciec od nocnych koszmarów. Ale gdy tylko statek wylądował u angielskich wybrzeży, wiedział że złe cienie i widma podążą za nim. Wspomnienia tkwiły obecne wewnątrz umysłu. Lecz bynajmniej nie pamięć o rzeczach przeszłych ewokowała stany melancholijne bliskie somnambulicznemu śnieniu czy hipnozie. Wiele rzeczy i sytuacji pobudzało wyobraźnię, wymuszało refleksję oraz ucieczkę do świata abstrakcyjnych fantazji. Córka. Żona. Toczył wielokrotne dyskusje z sumieniem, zadając pytania o kształt życia.

– Holandia jest piękna – powiedział. Zaczął przetrząsać obrazy, szukać odpowiedniego doboru słów. Nagle odkrył, że więcej nie powie. Ojczysty kraj pozostawał skryty za mgłą niepamięci – Holandia jest piękna – powtórzył. Zobaczył, że sprawił kobietom rozczarowanie. Oczekiwały elokwentnego, plastycznego opisu, ekstatycznego opowiadania, a on nie mógł zaoferować właściwie nic. Holandia jest piękna. Ileż w tym treści, ileż zawartości. Dla kogoś, kto się tam urodził i wychował to lapidarne sformułowanie kryło pokłady bogactwa, niesamowity bagaż emocji.

Sofii skomentowała zająknięcie van Thijena uśmiechem. India zatrzepotała powiekami, wzdychając z przejęciem. Tylko Abraham pozostał obojętny. Siedział na kamiennym bloku, oddalonym o trzy metry długości. Zdawał się spacerować po prywatnym świecie, przechadzać pośród demonów odległego wschodu, pośród skrzydlatych gryfów, nieśmiertelnych bogów oraz ulepionych z ognia i popiołu dżinów.

– Wracamy – zaordynowała żona mecenasa.

– Nie tak dawno przyjechaliśmy – Sofii uderzyła wachlarzem o wnętrze otwartej dłoni.

– Możesz zostać wraz z bratem. Myślę, że spacer dobrze podziała mi na krążenie. Liczę na pana towarzystwo – zwróciła się do van Thijena. – Bez obaw, nie każę opowiadać o Holandii. Jednak w innych kwestiach może będzie pan bardziej rozmowny.

Szli pośrodku szpaleru drzew, otoczeni szumem liści, któremu akompaniowało spokojne szemranie płynącej nieopodal rzeczki oraz bzyczenie schowanych w trawie owadów. Konary drzew, tworzące sklepienie na kształt łuku żebrowego, spowijały ścieżkę delikatnym cieniem. India osłaniała się parasolką, van Thijen maszerował, zaplatając ręce za plecami. Dostrzegał, że rozsypane elementy układanki tworzą całość. India wszystko zaplanowała. Niewinne pytanie o Holadnię. Van Thijen nie zwykł opowiadać o przeszłości i zmartwieniach. Zdziwił się, że ktoś dorobił klucz do drzwi, za którymi rozpościerała się mroczna komnata jego utajonych emocji.

– Sofii jest dorosłą kobietą – podjęła. Nie doczekawszy się reakcji poza apatycznym ruchem głowy, kontynuowała: – Wspólnie z mężem planujemy wydać ją za mąż. Znaleźliśmy nawet odpowiedniego kandydata.

– Czy ona wie?

Kobieta zignorowała kompozytora: – Znaleźliśmy kogoś odpowiedniego, kiedy nagle w naszym domu pojawił się pewien uzdolniony muzyk, obcokrajowiec, rodem z Holandii. Proszę nie udawać, widzę jak pan na nią patrzy. Jak na…

– Córkę.

– Jednak ona odbiera to w inny sposób. Małżeństwo stanowi inwestycję życia. Kupując akcje jednej spółki można wiele zyskać, ale powierzając fundusze komuś nieodpowiedzialnemu można łatwo stoczyć się po równi pochyłej i stracić majątek całego życia.

– Intercyza małżeńska to umowa o fuzji przedsiębiorstw? – zgadywał ironicznie.

India obdarowała van Thijena zagadkowym uśmiechem. Pierwszy raz widział, aby ta dumna i pewna siebie kobieta najzwyczajniej pod słońcem śmiała się.

– Sofii posiada jeszcze młodzieńcze serce, niewinne, lekkie niczym puch i podatne na wszelkie miłosne zefirki. Upłynie trochę czasu nim pojmie różnicę między miłością a małżeństwem – prawiła z patetyczną grandilokwencją.

Jedynym lekarstwem zdolnym uleczyć chorobę Sofii było odcięcie od obiektu, z którym wiązała większość uczuć oraz nadziei. Nie leżało to w intencjach van Thijena. Pragnął wyłącznie odzyskać córkę. Między nim a Sofii wytworzyła się niebezpieczna więź. Jedno kochało drugiego, z tym że kompozytor kochał dziewczynę miłością ojcowską. Dopiero teraz dotarło do niego, że nieświadomie rozbudził w Sofii uczucia znacznie gorętsze i bardziej niebezpieczne.

– Pozostał miesiąc – rzekł po namyśle. – Jeden miesiąc. Skończę pisać operę, zaczekam do pierwszego przedstawienia i obiecuję wyjechać zaraz po premierze. Opuszczę hrabstwo, wyjadę z Anglii, poszukam zgubionego szczęścia w innym kraju.

– Doceniam – India odetchnęła.

Usłyszeli tętent kopyt i poskrzypywania resorów bryczki. Van Thijen pomógł Indii wsiąść do pojazdu.

– Nie jedzie pan z nami? – Sofii zapytała pełnym oczekiwania głosem.

– Spacer dobrze robi na krążenie. – Wymuszony uśmiech wyglądał karykaturalnie.

 

* * *

 

Zamiast skręcić w lewo, po schodach wyjść na piętro i zamknąć się w prywatnym pokoju, van Thijen udał się do prawego skrzydła budynku. Szedł długim korytarzem, którego ściany straszyły pustką oraz granatowym odcieniem farby. Doszedł do końca i stanął przed solidnymi drzwiami inkrustowanymi złotymi oraz srebrnymi arabeskami. Nacisnął klamkę. Sądził, że zamek będzie przekręcony, lecz ku radosnemu zdziwieniu klamka ustąpiła. Otworzył drzwi wchodząc do pomieszczenia, gdzie rzędy wyściełanych czerwoną tkaniną foteli opadały rubinową kaskadą ku półkolistej scenie. W teatrze panował nieprzenikniony spokój, obecnie nie odbywano prób, technicy nie rozkładali i nie przymierzali dekoracji, podium dla orkiestry okupowały statywy do podtrzymywania zeszytów nutowych.

– Witam, panie van Thijen – odezwała się postać siedząca na skraju pierwszego rzędu.

Kurtyny były rozsunięte. W głębi sceny wisiał obraz wykonany techniką olejną. Malowidło przedstawiało targany burzowymi wiatrami okręt. Ogromny, spieniony bałwan ze wściekłością uniósł statek. Kadłub nie wytrzymał silnego uderzenia. Fale zmywały marynarzy z pokładu. Burza zaskoczyła załogę gwałtownością; nie zdążono zrefować żagli, które łopotały złowieszczo niczym cienie morskich widm. Przyćmione światło połyskiwało na farbach, błyskawice przypominały odbicie stalowego ostrza rozdzierającego czarną opończę, a skłębione chmury budziły skojarzenia z trzewiami powietrznego monstrum. Patrząc na szaleńczą grę żywiołów, zastygłą w bezruchu dzięki magicznemu pędzlowi malarza, van Thijen doszedł do wniosku, że obraz mógłby służyć za tło do finalnego aktu wagnerowskiej opery Latający Holender. Brakowało tylko duchów Holendra i Senty.

– Obraz namalowano dwa stulecia temu – postać z pierwszego rzędu odezwała się.– Moi antenaci dysponowali majątkiem porównywalnym z obecnym, stać więc ich było na kosztowny mecenat. Jednak składając zamówienie na to dzieło sztuki, nie przypuszczali, iż zaprezentowana scena nabierze proroczego znaczenia. Wiesz dlaczego giną wielkie fortuny, Holendrze?

– Przypadek – powiedział.

– Wiara w los i przypadek charakteryzuje nieudaczników. Fatum stanowi proste wyjaśnienie. W końcu imponderabilia nie podlegają pod dyskusję. Szczęście leży w twoich własnych rękach. Czy fakt, iż postanowiłem zainwestować fundusze w twój talent zwalisz na szczęśliwy traf?

Van Thijen nie rozumiał powód tej mentorskiej rozmowy.

– Odpowiem za ciebie. Gdybyś nie posiadał daru zestawiania melodii ze słowami, gdybyś ciężką pracą nie nabył sztuki kreatywnego operowania nutami, życie nie zaprowadziłoby cię tutaj. Mych pradziadów do finansowej ruiny wiodła chciwość. To oszustwo, żądza pieniądza i pragnienie szybkiego zysku blokują przepływ gotówki.

Wskazał dłonią obraz.

– Ceny udziałów Kompanii Mórz Południowych, powołanej dla prowadzenia handlu na linii Europa-Ameryka Południowa, rosły w niepomiernym tempie. Wydawało się, że lokacja kapitału w akcje tej spółki musi przynieść zyski. Lecz nie przeczuwano katastrofy, nikt nie przewidział, że tego złotego kolosa wznieśli architekci machinacji i gigantycznych spekulacji. Bańska nabrzmiała. I pękła. Spodziewane wpływy, strumienie fortuny pochłonęły wody chciwej finansjery, gdzieś pomiędzy Starym Kontynentem a koloniami południowoamerykańskimi. Wszystko zatonęło. Dopiero mnie udało się przywrócić dawną świetność rodu.

– Odchodzę – wykrztusił van Thijen. – Odchodzę po premierze. – Spojrzał na mecenasa.

Profil jego twarzy uwydatniały kanciaste rysy nosa, krzaczaste brwi oraz kręcone rude włosy przetykane siwymi kosmykami.

– Nie zamierzam cię zatrzymywać.

Ostatnie zdanie mocno ukuło artystowską dumę kompozytora. Nie zaliczał swojej skromnej osoby do ścisłej czołówki, ba, nawet zwykł otarcie mówić o sobie bardziej jako wprawnym rzemieślniku niż genialnym wirtuozie, lecz nie przywykł do krytyki.

– Widzi pan – palce owinął wokół poręczy fotela. – Człowiek najlepiej uczy się na cudzych błędach, jednak najlepiej uczyć się na cudzych doświadczeniach. Nie wyciągnąłem wniosków z lekcji danej poprzednikom.

Van Thijen wciągnął powietrze, nie potrafiąc uwierzyć słowom mecenasa.

– Wrogowie dogłębnie przekopali moją przeszłość. Widziałem archeologów wygrzebujących spod żółtych piasków pustyni stare imperia, których świetność minęła tysiąclecia temu. Przeszłość zapisana jest nie tylko na kamiennych tabliczkach oraz na murach antycznych budowli, ale także wśród urzędniczych papierów. Wystarczy policzyć, pododawać kolumny liczb, wykazać braki. To wystarczy by zniszczyć człowieka. Wiele grzeszyłem wykorzystując ludzi. Objąwszy posadę gubernatora koloni bezwzględnie realizowałem postulat Reberta Clive'a: bierzmy, co się da, dzisiaj; niech jutro troszczy się samo o siebie. Wyzyskiem dorobiłem się pierwszego majątku. Chociaż wyrzekłem się oszustw i malwersacji, chociaż zdzierstwa stanowią niewielką część obecnego majątku, to od tego ułamka wszystko nabrało rozpędu.

Kompozytor pragnął wyrazić zdawkowe słowa pocieszenia, ale opamiętał się. Czy po latach spędzonych w więzieniu, ten człowiek będzie miał do czego wracać? India zapomni, dzieci będą żyć własnymi zmartwieniami, przyjaciele odejdą, a pieniądze rozgrabią hieny.

 

* * *

 

Nastał dzień premiery. Van Thijen wprawdzie trzymał się na uboczu, wprawdzie nie dyrygował orkiestrą, to pomimo wszystko czuł się osobiście odpowiedzialny za wrażenia jakie na widzach wywrze spektakl. Przywdzianie eleganckiego fraka poprzedziły rytualne zmagania z zawiązaniem muchy.

Zachował powściągliwą ciszę i nikomu nie wspomniał o rozmowie z mecenasem. Wprawdzie nie proszono go o dochowanie tajemnicy, ale immanentnie czuł, że mecenasowi nie zależy na rozgłosie. India albo maskowała niepokój, albo nie zdawała sobie sprawy z sytuacji w jakiej znalazł się jej mąż. Nadal chodziła dumnie wyprostowana, emanując siłą i pewnością siebie.

Mecenas witał przybyłych. Wokół Sofii krążyli adoratorzy. Niektórzy zaproszeni zaczęli zajmować miejsca, jakby przed pierwszym drgnięciem batuty pragnęli wchłonąć atmosferę panującą na sali. Van Thijena ogarniało uczucie wyobcowania. Wszędzie rozmawiano o interesach, o kursach akcji, o sektorach inwestycyjnych dających wysokie profity. Gdzie tematem wiodącym nie były finanse, komentowano bieżącą politykę. Holender spotkał tercet ekscentrycznych panów, których pochłonęła kłótnia dotycząca perspektyw wykorzystania silnika spalinowego oraz korzyści płynących z elektryfikacji przemysłu. O dziwo jednym z uczestników debaty był Abraham, z wytężoną uwagą absorbujący szczegóły techniczne prezentowanych argumentów.

Orkiestra gotowała się do występu, muzycy dostrajali instrumenty. Van Thijen w wyobraźni zobaczył ukrytych za kulisami śpiewaków, rozciągających usta, wykonujących ćwiczenia pobudzające struny głosowe oraz rozluźniające mięśnie szyi. Ze sceny zniknął majestatyczny obraz tonącego okrętu.

Zabrzmiał gong.

Goście zajęli przypisane im miejsca. Van Thijen minął Sofii w przejściu. Nie obdarowała go, jak miała w zwyczaju, rozgrzewającym serce uśmiechem. Głęboko zranił dziewczynę. Sądził, że szczera rozmowa rozwiąże niedomówienia. Bardzo się pomylił. Dziewczyna była głucha, nie słuchała. Po raz kolejny odkrył, iż wyjawienie prawdziwych uczuć nie przynosi poprawy. Zmienił więc ostentacyjnie swoje zachowanie. Ukrywał emocje, rozmowy sprowadzał do czystej formalności, tytułował ją panią Sofii, wyrzucił z kontaktów wszelką familiarność. Przejdzie jej, myślał, będzie cierpieć przez kilka tygodni, ale wreszcie uczucie zawiedzenia i krzywdy minie. Lecz ja nie zapomnę. Otwarta rana mego serca będzie wiecznie spływać krwią, nigdy nie ulegnie zabliźnieniu.

Sofii siedziała w pierwszym rzędzie obok narzeczonego. Ciekawe czy gdy prawda o bankructwie ujrzy światło dzienne, dojdzie do podpisania intercyzy.

Zabrzmiał drugi gong.

Na scenie główny bohater traci majątek. I właśnie w krytycznym momencie życia poznaje kobietę. Jest piękna. Od razu zdobywa jego serce. Lecz dzieli ich bariera materialna. Dla niej postanawia podjąć trud przełamania dzielących ich różnic. Dokonuje ryzykownych inwestycji, prowadzi agresywną politykę przejmowania przedsiębiorstw, handluje, kupuje, sprzedaje, by na koniec stać się szanowanym i podziwianym magnatem szczytów finansjery. Gdy wydaje mu się, iż osiągnął cel, odkrywa prawdę. Ukochana, ucieleśnienie piękna i powabu sylfidy, należy do innego. Zaślepiony opętańczą miłością posuwa się do morderstwa. Podczas procesu wychodzą na jaw tajniki jego oszałamiającego bogactwa: oszustwa, malwersacje, wyłudzenia, przestępstwa podatkowe, szpiegostwo przemysłowe, zastraszanie konkurencji.

Van Thijena zaskoczył efektem własnej pracy. Nie przewidywał, aby żargon mamony przełożony na język operowy potrafił przemawiać z taką intensywnością. Tymczasem połączenie miłości z pieniędzmi – dwoma potężnymi trybami, pchającymi świat na przód – i skonstruowanie w oparciu o nie tchnącej autentyzmem historii, wstrząsnęło publiką. Nie docierały do niego szepty. Jedynie łkania kobiet, a i nie jednemu mężczyźnie oczy się zaszkliły.

Światła przygasły. Mecenas wstał. Obsługa usunęła dekoracje. Wniesiono dobrze znany van Thijenowi obraz. Mecenas wkroczył na scenę. Van Thijen przeczuwał co nastąpi. Siedział sparaliżowany, nie potrafił wykonać żadnego ruchu. Wszyscy tkwili nieporuszeni, niczym zastygłe bryły magmy. Sąd orzeka karę śmierci. Na sali sądowej główny bohater wyciąga pistolet i popełnia samobójstwo strzałem w głowę.

Krew zrosiła obraz amarantowymi kroplami. Sala zawrzała niemą zgrozą. India osunęła się nieprzytomna. Sofii płakała.

Van Thijen tkwił nieporuszony.

Koniec

Komentarze

Skomentuję w sposób, którego strasznie nie lubię, bo z góry, ale nic innego mi do głowy nie przychodzi - podoba mi się kierunek, w którym idziesz. Widać potencjał... I niewiele więcej.

Nie wiem czy pewna pompatyczność języka wynika z przystosowania formy do treści czy z tego, że masz taki styl - tak czy inaczej świetnie to zagrało w tekście kręcącym się wokół opery i za to złapałeś dużego plusa. Jest to wszystko bardzo plastyczne, przesadzone i teatralnie - generalnie super. Jest gęsto od klimatu. Byłoby jeszcze lepiej gdyby nie idiotyczne błędy, poczynając od powtórzeń na żywcem wziętej z onetowych blogasków "ubranej sukience" kończąc. To nie są wyjątki, roi się od tego w tym tekście.

Potrafisz zbudować napięcie, potrafisz wciągnąć czytelnika i zbudować dramatyczną scenę - ostatnie zdanie jest perfekcyjne, głównie przez to, że jest umieszczone tam, gdzie je umieściłeś, bo w samym "Van Thijen tkwił nieporuszony" nie ma takiej mocy... Chociaż... Bez wątpienia jest to piękne dźwiękowo, a to jest ważne. Opowiadanie zaczęłam, w którymś momencie zaczęłam, użyję popularnego ostatnio słowa, "skanować", a potem - chyba właśnie na widok ostatniego zdania - wróciłam i przeczytałam je od początku do końca, co bardzo rzadko mi się zdarza w sieci.

Tyle plusów. Z minusów są te koszmarki powtórzeniowo - językowe, momentami przegadanie... To znaczy, w jednym momencie, którego było mi strasznie szkoda - kiedy Van Thijen mówi, że Holandia jest piękna. Świetna kwestia, świetna scena, którą rozwaliłeś - rozwodniłeś byłoby dobrym słowem - dodaniem tego całego kawałka o tym, co się za tym kryje, dlaczego, ochach. Zdarza Ci się wpaść w zbędny melodramatyzm - ten fragment z wiecznie krwawiącą raną w sercu jest przykry po prostu. I fabuła. Powiedziałam, że budujesz napięcie - i to prawda, ale budujesz je w scenach, nie w całości. Sceny są fajne, są emocjonalne, są gęste i właśnie napięte... I kompletnie się ze sobą nie łączą w tym napięciu. Nie ma tu jakiejś szczególnie ciekawej historii, są dwa wątki niewiadomo po co, kawałek z mezaliansem wepchnięty też nie wiem po co, opera, która pewnie ma być klamrą i punktem kulminacyjnym, ale zupełnie nie czuje się jej wagi (może dlatego, że - chociaż dobrze radzisz sobie z relacjami między postaciami, a może po prostu ze sportretowaniem Van Thijena - relacja twórca-dzieło w ogóle nie jest zarysowana) i ten nieporuszony Van Thijen na końcu też nie wiadomo dlaczego. To znaczy, niby wiadomo, gość mu się zastrzelił na oczach w ostatnim akcie jego opery i w ogóle, granica między rzeczywistością a teatrem i tak dalej, ale to nie jest temat, który dałoby się w opowiadaniu oddać mimochodem, dwiema końcowymi scenami, nie budując sobie pod niego nic wcześniej. Wielkości dzieła też właściwie nie udało Ci się oddać, bo wziąłeś, moim zdaniem, za mały rozbieg, dzieło i mecenas pojawiają się przecież w przedostatniej scenie, zanim czytelnik zdąży się wczuć już jest po wszystkim.

I jeszcze w kwestii technicznej - nie ma opcji, żeby on na miesiąc przed premierą "kończył pisać".

No, tyle. Ależ miałam wenę na ten komentarz, doprawdy...

Odnoszę wrażenie, że opowiadanie jest zlepkiem scen, ale nie całością. Znalazłam literówki i potknięcia językowe, miejscami też styl jest trochę zbyt pompatyczny. Zwłaszcza początek, masakrycznie przeładowany epitetami.
Na plus wątek Van Thijena i Sofii - obawiałam się, że jeszcze się w niej zakocha;) ale rozwiązanie w postaci, że on ją kochał jak córkę a ona zakochała się niekoniecznie jak w ojcu, spodobało mi się. Zakończenie też na plus.
Jakby to dopracować, doszlifować to byłoby całkiem niezłe.

Opowiadanie napisane dość enigmatycznie w niektórych momentach, co skłania czytelnika do rozmyślania. Podoba mi się styl, którym piszesz. Dopracowany i jaki taki hmm soczysty w sensie łączenia słów. Naprawde fajny. Mignęło mi kilka literówek. Co mnie zastanawia to co tak naprawdę chciałeś przekazać w tej historii? Czy wspomnienia i cierpienie wirtuoza po stracie najbliższych? Jesli tak to wydaje mi się, ze opis emocji związanych z przywiązaniem Van Thijena do Sofii mógłby być bardziej wyrazisty. Potem tak szybko ni stąd ni zowąd Van Thijen zaczął zwracać się do niej per pani, ona się uniosła dumą...jakoś inaczej to widzę. Jeśli historia mecenasa miała być przewodnią a Van Thijena tłem, to mało i zbyt szybko rozegrały się sceny z obrazem i wystawieniem opery. Bo spójrz, na opisy fontann, otoczeń kolumnowych domu czy kładki na wyspie zająłeś się bardzo drobiazgowo w przeciwieństwie do końcowych scen.  Generalnie taki lańcuch scen bardzo dobrze mi się czytało, aczkolwiek wydaje mi się, iż fabuła mogłaby być mocniej zarysowana.
Pozdrawiam z :)

wspomienia wirtuoza - może kompozytora *

Nowa Fantastyka