- Opowiadanie: zbierak - szczury

szczury

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

szczury

Spocony i upaprany w kisielu otworzyłem oczy. W łazience szumi woda. Bierze prysznic. W nocy mnie wymęczyła. Ostra klacz. Prawdziwe rodeo. Zrewanżowałem się jej porcją kisielu, sporządzonym według własnego przepisu. Po nasyconej minie poznałem, że jej smakował. Wracam wspomnieniami do wczorajszego wieczoru. Nie ma co. Udany był. Skąd ta dziewczyna znalazła się w tym zapomnianym przez Boga mieście? Zapewne pielęgniarka z korpusu Czerwonego Krzyża. Tam są najlepsze dziewuchy. Szczupłe, wysokie, wykarmione na kapitalistycznej, wysoko-hormonalnej diecie. Wszędzie mają tyle, ile potrzeba. A tam gdzie potrzeba więcej, mają więcej. W kapitalizmie stać je na to, nie tak jak te tutejsze świnie tuczone na brukwiach i słoninie. Twarze delikatne, żadne tam babo-chłopy w gumiakach. Długie rzęsy, wąskie brwi, laserowe noski lekko zadarte do góry. Białe szpileczki, mini-mini, przyciasny fartuszek, a na głowie ten dziwny daszek z czerwonym krzyżem. – O Tak. – szepnąłem, czując jak znów twardnieje mi narzędzie. Spojrzałem w stronę łazienki z nadzieją, że ujrzę jej smukłe kształty. Jej wielkie cycki, pełne biodra, może nawet sterczące włoski na wzgórku. O zgrozo cień obijający się w matowej szybie drzwi przedstawia jakiegoś zgarbionego Quasimodo. Haken nos, stercząca broda i garb, prawdziwy! Jak u wielbłąda. Zgrzyty i piski zagłuszające plusk wody natychmiast pozbawiły mnie samczych zapędów.

– Co jest grane? To niemożliwe! – pamiętam dokładnie, ze szczegółami. Poznałem ją w barze. Przysiadłem się, nie odmówiła. Postawiła nawet kolejkę. Może znała moją reputację. Wszak nie pierwszy raz podrywałem dziewczynę z korpusu. Pewnie opowiadały o mnie nudząc się na dyżurze. Już tam kobiety potrafią legendy wymyślać. A pewnie. W tym zapchlonym mieście byłem legendą. Co z tego, że brakowało mi wzrostu? Miałem za to, to czego wyposzczonej długą delegacją kobiecie potrzeba. Te wszystkie pielęgniarki, nosząc chrześcijański krzyż na daszku musiały znać biblijne przypowieści, a w tym i tą o tym jak Bóg tworzył człowieka. I kiedy składał go z kolejnych części do kupy, to wszystkie kutasy rozwiesił na sznurku. Nowo powstały człowiek nie wiedział jeszcze do czego będzie mu służył ten narząd, brali więc jak popadnie, a niscy sięgali tylko do tych najdłuższych. Ten biblijny fakt je przyciągał do niego, nie to co te tutejsze bezbożne baby. Co one tam mogły wiedzieć? Że jak się prosie z dwoma głowami urodzi, to zakopać do ziemi, byle nie pod owocowym drzewem. Tyle wiedziały. A o mężczyźnie to nic. Hołota! A i dobrze kto by na takie pokraki marnował kisiel. – Skup się! Pomyśl! To stworzenie w łazience nie może być laską z którą spędziłeś noc. Dzieje się tu coś dziwnego, ale na pewno można to wytłumaczyć. – głośne piski przerwały mi próbę rozwiązania zagadki, nagle garb na plecach zaczął przesuwać się w górę, połknął głowę, sylwetka zachwiała się i przechyliła do przodu, z ogłuszającym grzechotem opadła na cztery łapy i teraz niczym dzikie zwierze szykujące się do ataku, grzebie łapami w podłożu. Jakaś podła Efemeryda, która tylko w przejściowej fazie była laską, teraz przybiera swoją pokraczną postać. Przypominam sobie amerykański film oglądany na wideo. „Gatunek". Obcy w ciele pięknej laski po zapłodnieniu morduje partnera. Potrzebowała tylko nasienia. To niemożliwe. To tylko telewizyjna fikcja. A jeśli nie? Łatwo się nie poddam. Zagazuje szmatę. Mam w szufladzie wojskowy gaz bojowy. Musztardowy albo lepiej. Znalazłem w porcie. Czaszkę ma narysowaną na etykiecie więc na pewno musi mieć niezły wykop. Tak łatwo jej ze mną nie pójdzie. Dyskretnie, wciąż obserwując łazienkę, sięgam ręką do szuflady. I jak mnie coś nie ujebie w rękę. O mało do sufitu nie podskoczę. Ale zęby w bólu zaciskam. Nie chcę zdradzić modliszce mej aktywności. Przechylam się przez krawędź łóżka i zagląda do szuflady. A tam czerwone oczy szczura, obok przedziurawiony pojemnik, gaz ucieka małymi otworami po zębach. Szczur choć w oparach wydaje się być zadowolony, wcale nie wygląda aby zaraz miał zdechnąć. Już ja ci w tym dopomogę! – myślę wściekły i chwytam krwawiącą dłonią leżący przy łóżku ciężki chodak. A ten wyczuł moje intencje. I długa w głąb szuflady zaglądam do środka, a tam dziura nie tylko w szufladzie ale jeszcze w ścianie. Do sąsiada. To ja już wiem skąd ten gryzoń. Obok chińczyk mieszka, ten to ma pomysły. Co tydzień awantura jest bo lubi sobie głośniej chińskiej opery posłuchać, i wzruszony wtedy taki, że jak tłukę do drzwi, żeby to gówno ściszył, to nie słyszy. Ostatnio go pobiłem. Dość już miałem tłumaczenia. Ten kurdupel, o pół głowy mniejszy ode mnie. Chińczyki tak mają. Trochę się obawiałem, że karate będzie znał, ale gdzie tam. Padł jak długi i piszczał tylko coś po swojemu.

Myślałem na początku kiedy się tu zjawił, że będzie mi robił konkurencję, że przy jego wzroście to on zostanie nową legendą. Na szczęście to Chińczyk, oni mają innego Boga i inną historię. U nich podczas tworzenia przyszedł Kamikaze – Boski Wiatr, przyniósł burze piaskową, kolor im na skórze wygarbował, najcięższe kutasy pozrywał i w wydmach pogrążył, na sznurze zostały tylko te lekkie, najmniejsze, i teraz wszyscy bez wyjątku muszą takie nosić. A kiedy się dowiedzieli do czego te małe wisiorki służą, to z gniewu i zazdrości sami zaczęli robić „Boski Wiatr" obficie obdarzonym afro-amerykanom. Dobrze, że mam jako taką wiedzę na temat różnych religii.

Gaz powoli unosi się i zasnuwa pokój. Nie ma na co czekać, wskakuję w chodaki i wybiegam z pokoju. Mam nadzieję, że chmura powstrzyma tą modliszkę. Zamykam za sobą drzwi i pędzę do Chińczyka. Z tym szczurem to już przesadził.

-Ja nie słuchać muzyka Pan. U mnie cisza. Pan słuchać. Ja tylko gotować obiad. Pan głodny? Ja zapraszać Pan! – A smród taki leci z tych otwartych drzwi jakby mu kibel wybił. Ten obiad mieszający się ze smrodem i do tego uboczne efekty wdychania gazu z szuflady spowodowały, że straciłem poczucie rzeczywistości. Całkiem zapomniałem po co przyszedłem. Wkładam dłonie w kieszenie szlafroka i bujam się tył i w przód.

– Pan zjeść? Zupa jest. Na mięsie. Dobra zupa. – w kieszeni wyczuwam coś twardego. Guzik? Guzik tam guzik, cała dwójka.

– Na mieście zjem. Dziękuje. – odpowiadam i zawracam. Nie do domu. Niech się tam gazuje ta efemeryda. Do baru. Może będę miał więcej szczęścia niż wczoraj.

Mimo, że jest jeszcze wcześnie kapitan już siedzi, zamawia właśnie kolejną setkę. Poza tym pusto przy stolikach. Siadam w najciemniejszym kącie. Mam stąd dobry punkt obserwacyjny. Zamawiam setę, bez zagryzki. Nie stać mnie. Czekam, słucham i patrzę. Kapitan pijany, ze łzami w oczach śpiewa jakąś żołnierską pieśń: „Ty siejczas daleko-daleko. Mieżdu nami sniega i sniega. Do tiebia mnie dojti nielegko. A do smierti czetyrje szaga". Tęskni do domu, ale ten jego atomowy okręt ciągle się psuje. I jak tylko wypłynie zaraz musi wracać na kolejną naprawę, to zawsze jakiś wyciek, albo przegrzanie reaktorów. Zrobili by mu raz a dobrze, ale u nas w porcie to fachowców brakuje, wszyscy dobrzy już dawno na zachód uciekli, a ci co zostali to alkoholicy sami, póki pół litra z rana nie wypiją, to palcem nie ruszą. A wiadomo jaka to praca po alkoholu. Kapitan zawsze przychodzi sam, ma dość oglądania twarzy swoich podwładnych. Mają zakaz wstępu do baru. No chyba, że w alarmowej sytuacji, wybuch nuklearnej wojny, albo atak z kosmosu, pierwszy oficer ma obowiązek go o tym zawiadomić. Innej możliwości nie ma.

Kiedy kapitan schodzi z pokładu, flaszka pojawia się na stole pierwszego oficera. Oficer ma słabą głowę. Po pół godzinie statek pustoszeje, wiedzą że do powrotu kapitana się nie ocknie, marynarze mają wolne.

A te głupie tutejsze baby tylko na to czekają. W kolejkach się ustawiają przy porcie i na tych wyrośniętych marines polują. A jacy oni wyrośnięci, wszak do podwodnych łodzi tylko niskich biorą. Pięć centymetrów może wyżsi ode mnie, tyle że lepiej zbudowani nie powiem bo klatki piersiowe sterczące mają, a do tego każda gęsto porośnięta, ale co te pięć centymetrów za różnice robi? Ja mam pięć więcej tam! Ale co one o tym mogą wiedzieć? A potem porzuconych bękartów pod szpitalem co rano to kilka leży. Niczym mleczarz mleko pod drzwi przynoszą te swoje pokręcone dziwolągi. Bo kto taką koszarówę z dzieciakiem za żonę weźmie. Ludzie do końca życia palcami będą pokazywać.

A kapitan nic nie wie, tęskni za domem i śpiewa te swoje wojenne piosenki. A jakby tak podejść i mu powiedzieć, co się za jego plecami dzieje. Nie uwierzy. Zamówi następną kolejkę i zaśpiewa kolejną pieśń z wojennych lat.

Ja tam wolę mu nic nie mówić. To i tak nic nie da, a tylko może całą sytuację pogorszyć. No bo tak. Co jednym wydaje się złe, dla drugich wręcz przeciwnie. Gdyby tak te okręty im się nie psuły. To by do remontu nie przypływali. Może raz na rok. To nie było by już to. Zdrowe chłopaki, zdrowe choć brzydkie dziewczyny ( ta brzydota powinna być uznawana za chorobę i być leczona) to i dzieciaki rodziłyby się zdrowe. A która matka odda takiego różowego bobaska. A tak jak zepsuje im się reaktor, przekaże im dawkę z promienia, to oni ją potem, w tej swojej brudnej spermie oddają tym głupim kobietom. No i rodzą się te popromienne potworki. Zabić nie można. Czerwony Krzyż nie dopuści do takiego bestialstwa. Otwiera placówki i wypełnia je personelem, a z tego wiadoma już korzyść dla mnie. I właśnie w tej chwili jedna z tych korzyści wchodzi do baru i siada w najciemniejszym kącie, vis a vis mnie. Obserwuję ją uważnie. Jest zgrabna i o wiele wyższa ode mnie. Szczególnie w tych czerwonych szpilkach. Kiedy będziemy stąd wychodzić, trzymając się czule za ręce, będę wyglądał przy niej jak synek. Dla kurażu szybko wypijam kielicha do dna i zamawiam kolejnego. Dzisiaj tylko na tyle mnie stać. Po tym sztosie trochę jestem zakręcony. Od rana nic jeszcze nie jadłem. Może trzeba było skosztować tej zupy chińczyka? Nie, nie nigdy więcej chińczyzny. Wstaję kiedy barman podaje mi lufę i z pełnym kielichem podchodzę do jej stolika.

Mimo wczesnej pory już jest ciemno. Na tym zadupiu ciągle jest ciemno. To wbrew naturze, ale natura trzyma się od tego miejsca z daleka. Może dobrze, że jest ciemno wybranka nie widzi że się narąbałem tym drugim kielichem. Nie wiem co ten barman za rakietowe paliwo leje, ale jakby Wołdze do baku tego nalać to zwycięstwo w wyścigu Formuły ma pewne. A zresztą co ją może obchodzić czym pijany czy nie, byle maszyneria działała. A to działo jeszcze nigdy nie zawiodło. Wiszę trochę na jej ramieniu, ale raczej jej to nie przeszkadza. Mimo wysokich szpilek zasuwa jak Korzeniowski, podobnym krokiem do celu.

Codzienny scenariusz znów odgrywany z dokładnością co do przecinka. Jak w teatrze. Tylko obsada w połowie inna niż w poprzednich przedstawieniach. I nagle nieoczekiwany zwrot akcji. Zupełna improwizacja. Scena, której nie było w planie. Mijając port, widzimy jak jakiś skurczybyk z workiem na plecach, wymyka się z nabrzeża przez dziurę w płocie. Dziwne o tej porze wszyscy marynarze powinni ładować w otwory tutejszych ślicznotek. Ten spóźnialski raczej jest już bez szans na pozbycie się letalnych chromosomów. Do tego jeszcze ten worek. Złodziej jaki. – myślę, – Kradnie uran i sprzedaje arabusom. Świat cały potem straszą. Nie na to nie mogę pozwolić. – Już mam podejść do gnoja, żeby go obezwładnić i w ręce władz oddać. Gość jest mniejszy ode mnie, dlatego chojrakuje, kiedy nagle widzę, że w tym worku coś się rusza. Nie wiem dlaczego, strach mnie obleciał. Stanąłem w miejscu jak wryty. A ten worek chyba gdzieś zahaczył podczas przechodzenia przez płot i dziura się w nim zrobiła. I w tej dziurze telepie się ryj szkaradny. Już chciałem krzyknąć, żeby uważał, gdyż łup mu ucieka. Teraz może wydawać się to dziwne, że najpierw chciałem go ukarać, a po chwili już ostrzec przed zdobyczą, ale ten stwór w worku bardziej mnie przerażał niż groźby arabów. Chciałem ale się … jak to mówią: Spóźniłem. Wyskoczył stwór wielkości dużego kota i na głowę temu biedakowi, białe kły mu wbił prosto w ciemię, zawył chłop z bólu po kantońsku i puścił worek, wtedy drugie bydle się uwolniło i jak go nie capnie za łydkę. Wściekle, zajadle, czegoś takiego jeszcze w życiu nie widziałem. Mordercze bestie nie chciały przestać. Chwyciłem siostrę miłosierdzia za rękę i przerażeni popędziliśmy w stronę mojego mieszkania. – Tylko czemu krzyczał po kantońsku? – nie dawało mi spokoju przez całą drogę. – Taki niski. To mógł być on.

O trzeciej w nocy obudziły mnie jakieś piski. W mojej głowie, w moich trzewiach, za ścianą. Byłem sam. Laska zawinęła się przed dziesiątą. Miała nocną zmianę. Lubię takie konkretne, przynajmniej dają się wyspać. Teraz przeszkadzało coś innego. Wstałem. W kuchni znalazłem saszetkę sody oczyszczonej. Na dnie garnka zostało jeszcze trochę rosołu. Pomogło. Pierwsze na głowę, drugie na żołądek. Ale zasnąć wciąż nie można. Pieprzony chińczyk i te jego opery. Więc to nie jego, obok portu zaatakowały te dzikie bestie. Co się odwlecze… No to teraz się doigrał. Idę i łomoce jak KGB przed laty. Mam w dupie czy sąsiedzi się pobudzą. Nie otwiera. Wie co go czeka. – Drzwi wyłamie chamie, więc lepiej podejdź! – krzyczę – Nie będziesz mi tu podrzutku ciszy nocnej zakłócał! – I kopię z całych sił, aż futryna się trzęsie. Wreszcie widząc, że drzwi nie dadzą mi rady poddał się. Zadzwonił pęk kluczy, ale zanim przekręcił zamek prosi mnie, a głos ma jakiś słaby. – Pan nie bić. Lee bardzo chory. Ledwo żyć. Pan pomóc. Pan nie dać umrzeć Lee. – i otwiera. I widzę łeb obandażowany, nogawka poszarpana, skarpetka nasączona krwią. Jednak to był on. Szczur ugryzł go wielokrotnie w ramię, kolano i podbrzusze. Telepał się niczym deliryk w finalnym stadium. W porcie dostał dobrą nauczkę. Powinienem był mu pomóc. Ale z drugiej strony po kiego próbował kraść te diabelskie pomioty? I wtedy przypomniałem sobie te jego śmierdzące zupy. – Żal.– Nie pamiętam kiedy ostatnio to czułem, ale teraz było to autentyczne i mocne. – Szczurzyzna. Czyżby tak sobie radził ten chory skurwiel?

– Lee kiepsko wyglądasz. – całkiem się rozkleiłem. – Co mogę zrobić?

– Nikt nie chce pomóc Lee. – pierwszy raz widziałem jak dorosły chłop płacze na trzeźwo. – Wyrzucić Lee ze szpitala. Mowić, że Lee nie mieć ubezpieczenie. Nikt nie chce pomóc za darmo. Oni mówić trudno. A tym pokrakom oni pomagać i nic od nich nie chcieć. Lee gorszy niż pokraki. Ja nienawidzić ten kraj i te ludzie. Ja sam sobie pomóc. Nie potrzebować pomoc. Ja mieć lekarstwo. Proszę wejść.

Siadamy w kuchni na podłodze przy stoliku nie wyższym niż taboret. Z odrazą patrzę na wielkie kotły stojące na kuchence. Czyżby moje domysły były prawdziwe? Bijący smród nie pozostawia wątpliwości. – Ja mieć stara receptura. Od dziada pradziada. Działa na rozum, na głowę i ciało. – wyciąga z pod stołu butelkę z przezroczystą cieczą i daje mi do powąchania. – O cholera! – zaciągam się zbyt mocno i czuję kręciołkę w głowie. Ten eliksir musi być mocniejszy niż rakietowe paliwo z pubu.

 

We łbie huczy. "Mnie w chołodnoj ziemliankie ciepło, od twojej niegasimnoj liubwi" jakiś natrętny wers z piosenki. Wciąż powraca i powraca, bez przerwy, nie dając chwili spokoju. Skąd znam tą przeklętą melodię? Dawno nie miałem takiego kaca. Próbuję podnieść głowę. Cały pokój wiruje. Padam osłabiony z powrotem na poduchę. Rozglądam się. W łazience pali się światło. Widać garbaty cień na ścianie. Czyżby kolejna efemeryda. Próbuję odtworzyć wydarzenia wczorajszego dnia. Pogryziony Lee i jego zaczarowany eliksir. To najjaśniejsze wspomnienie. Tylko co potem. Byli chyba w barze. Tak na pewno. Razem z Lee. Kapitan zaprosił ich do stolika. Coś świętował. Urodziny, imieniny? Śpiewali o ziemiance, – No właśnie! – o Arbacie, o tęskniącej dziewczynie, o powrotach z wojenki. – Tak to świętował! Teraz pamiętam. Generał wypływa. Remont skończony. Stawiał wszystkim. Zapraszał do stolika. Dziewczyny też tam były. Pamiętam tańce na stole. Teraz to wszystko układa się w jedną całość. Musiałem z jedną z nich wrócić do domu. Tylko czy coś było? Sprawdzam wkładając rękę pod kołdrę. – Ałć! – kutas jest spuchnięty i cały obolały. To była naprawdę dzika noc. Jednak radość z tej świadomości burzy promieniujący ból z innej części ciała. Spoglądam na ugryzioną rękę. Krople potu wychodzą mi na czoło. Dłoń jest brunatno sina, a z jątrzącej się ropą, rany sterczą kępki sierści. Fala wymiocin podchodzi do gardła. Muszę iść do łazienki, wyrzygać się, wziąć apteczkę. Tylko, że tam wciąż jest ona. Ta kobieta, ta istota, zmieniająca się, zmutowana, hałasująca, trzeszcząca łamanymi kośćmi. Alkohol wraz z potem coraz szybciej opuszcza ciało. Znieczulenie przestaje działać. Ból staje się nie do zniesienia. A ona tam huczy i przeistacza się, wychodzi z kokonu. Widział to już nie raz. One… One… przebywają z tymi powyginanymi dziećmi, z tymi potworkami. Za dużo, za dużo czasu razem z nimi. To może być zaraźliwe, to nie może ujść im na sucho. Są takie piękne, ale ta choroba jest jak trąd. Dotykają te potwory, pielęgnują je, to się musi przenosić, zmieniają im pieluchy, i te wszystkie bakterie przechodzą na ich ciała, i jak wpychają im tabletki do gardeł, w odbyty, a potem jedzą tymi dłońmi, mając grubo pod paznokciami, i zarażają się, trędowacieją od środka, żeby potem w moim kiblu wylęgać swą nową, szkaradną formę. Zimne dreszcze przebiegają po ciele i czuję jak mnie pochłania gorączka. Potrzebuję wody, zimnych okładów, lodowatej kąpieli. Wstaję i zdesperowany otwieram drzwi do łazienki.

– Mamo to ty?

– A kogo się spodziewałeś?

– Tak huczysz?

– A huczę! Puszkami huczę. Zgniecione puszki zajmują w worku mniej miejsca. Więcej puszek to i proszku do prania mogę kupić, a przy tobie? Sam wiesz ile tego idzie żeby zachować czystą pościel. Tyle razy cie prosiłam żebyś tego nie robił, a ty uparcie wciąż swym zachowaniem obrażasz Bozie. Mówiłam od małego, że zdenerwujesz Boga tym zbereźnym zachowaniem i co? Nie miałam racji? Zaraza na to miasto nie wzięła się z niczego. Może wreszcie ukochasz matkę i przestaniesz zabawiać się ręką pod kołdrą!

– Ale mamo!

– Nie mamuj mi tu do cholery Mam dosyć pracy i utrzymywania ciebie! Brak mi sił. Jestem za stara. Musisz odejść i poszukać sobie prawdziwej narzeczonej, a nie tylko te fotografie z kolejnych roczników personelu szpitala.

– Jak możesz?

– Właśnie już nie mogę. Na starość chcę zająć się tylko sobą

– Sobą? Teraz chcesz się zająć sobą? Nigdy mnie nie kochałaś. Zawsze chciałaś się mnie pozbyć. Zwalałaś na mnie winę promieniowania, jakby to w moich jajach rozszczepiały się atomy!

– Ale czy nie miałam racji.

– Słucham? A więc upierasz się, że to moja wina?

– Gdybyś czytał katechezę, zrozumiałbyś że onanizm to najgorsze bluźnierstwo obrażające Pana. Ale nie nauczyłam cię tego. Zabrakło mi sił. Swoim zboczeniem zgwałciłeś nie tylko swoje łóżko ale i całe miasto!

– Więc to wszystko moja wina!?!

– Może gdybyś nie był tak uporczywy w tym ciągłym trzepaniu, jakoś by nam się upiekło.

– Nie będę tego słuchał stara, zdziwaczała kobieto! Tak dobrze słyszysz dziwaczko! Obarczaj kogoś innego, ja już swoje wycierpiałem! I to przez ciebie. Nikt ci nie kazał puszczać się z tymi marynarzami. Nie miała byś teraz przeze mnie kłopotów. Trzeba mnie było oddać do przytułku.

– Do jakiego przytułku? Wtedy jeszcze rodziły się normalne dzieci. Dopiero niedawno wybuchła ta zaraza.

– Normalne? Na jakim ty świecie żyjesz kobieto? Nie zauważyłaś, że przechodzę pod zamkniętym szlabanem nawet się nie schylając! Ty to nazywasz normalnością? Wystarczyło mnie tam podrzucić. Już tam by się mną zaopiekowali. Te wszystkie cudowne siostry z korpusu miłosierdzia, traktowałyby mnie jak własne dziecko. Myły, głaskały, przytulały do piersi, kochały. Naprawdę. Miałbym to na co dzień. Nie żyłbym imaginacją. Marzeniami o ich zapachu, delikatnej skórze, ponętnych kształtach. – poczułem w lędźwiach, ze się zagalopowałem z opisami i wtedy złość wybuchła we mnie ze zdwojoną siłą. – Wtedy nie trzepałbym się ciągle, wyobrażając sobie że jestem razem z nimi! Ale nie ciebie wzięło na miłość! Jaką miłość się pytam?! Muszę siedzieć z tobą w tej zimnej ziemiance, i czuję jak zamarzam bo nie ogrzeje mnie żadna Liubwia! – znów przypomniał mi się tekst śpiewanej przez generała piosenki. – W tym przeklętym domu nie ma żadnej liubwi! Rozumiesz kobieto co do ciebie mówię! Ale koniec! Nie mam zamiaru dalej tu umierać. 0dchodzę raz na zawsze! Z tego domu, z tego miasta, z tej znienawidzonej przez Boga krainy!

I tak stanąłem roztrzęsiony pod drzwiami Lee. A Lee wyglądał jak szczurze gówno. Był blady jak papier. Czarne, zlepione ropą, kępki sierści sterczały spod brudnych opatrunków. Przekrwionymi oczyma spojrzał na mnie , i bez słowa pobiegł do kuchni. Skomląc z bólu pakował coś do małego tobołka.

– Co tam pakujesz? Wybierasz się do szpitala.

– Do szpitala? Ha, ha, ha. Szpital mieć chiński człowiek w dupie. Z ubezpieczeniem to i szczur ważniejszy. To miasto mnie nienawidzić. Ja tu być jak pasożyt. To miasto chce mnie usunąć. Ja nienawidzić to miasto. Ja sam się usunąć. Ja wracać do domu. Tam być dobry klimat. Dobre powietrze. Tam drugi człowiek szanować Lee. Tam być moja rodzina. Mama, siostry, braciszek. Pomóc Lee. Lee tam odżyć.

– Ale jak niby zamierzasz wrócić do Chin? Nie masz nawet na autobus, żeby dojechać do dworca.

– Lee znać sposób. Słyszeć co wczoraj mówić kapitan. Oni płynąć na morze chińskie. Blisko domu Lee. Lee znać wejście do portu i na statek. Tajemne wejście. Nikt nie zauważyć.

– Słuchaj Lee, czy tam naprawdę jest tak pięknie jak mówisz? Czy ty przypadkiem nie fantazjujesz, że tam taka przyjazna atmosfera i gościnność?

– O nie, to być prawda sto procent. Ojczyzna Lee być cudowny kraj.

– Ale ludzie. Jacy są? Wszyscy tacy niscy jak ty?

– O tak! Pan być tam wysoki, oj wysoki. W moja wioska same niskie ludzie. Mieć pan tam powodzenie u kobiet. A kobiety nasze potulne, szanować mężczyzna, nie to co tu pyskate i wyniosłe.

– No to prowadź przez te swoje tajemne przejście przyjacielu.

 

Kapitan wracał z baru. Po raz pierwszy całkowicie trzeźwy. Był tylko uregulować zaległy rachunek. – Honor każdego rosyjskiego żołnierza tego wymaga! – myślał dumnie o swojej uczciwości. Tak naprawdę spodziewał się, że wysłużony, atomowy silnik, mimo kapitalnego remontu, zbyt długo nie podziała. I kiedy wróci tu znów za jakiś czas, kiepsko gdyby był spalony w jedynym barze w mieście.

Na trapie zatrzymał się, obrócił i rozejrzał dookoła. Zbyt ponury widok, by był godny zapamiętania. Splunął zieloną flegmą. Zawiedziony swoim sentymentalizmem niegodnym oficera zaciągnął się z nosa i charknął ponownie, tym razem na czerwono. – W czerwonej banderze siła narodu! – roztarł podeszwą krwawą flegmę, i już miał wejść na pokład, kiedy jakiś ruch na dziobie przykuł jego uwagę. Dwie kudłate bestie wspinały się na statek po linie dokującej.

– Job twoju mać! Szczury kak sabaki. – krzyknął wchodząc na pokład, wiedział już, że pierwszym rozkazem jaki wyda po wypłynięciu z portu, będzie przeprowadzenie deratyzacji.

 

 

Zbierak 09 2011

Koniec
Nowa Fantastyka