- Opowiadanie: zenon_smietana - Natura Lucka

Natura Lucka

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Natura Lucka

I

Dziwnie to wyglądało. Jak czarno-biała fotografia. Śnieg, pagórek, stodoła, studnia i chata z burej cegły. Nieopodal rząd jabłoni, których gałęzie kontrastowały z bielą nieba. Na dachu stodoły kilka wron. W oddali wydeptane ścieżki.

 

Chata, zapewne poniemiecka, miała trzy duże okna wychodzące na południe. Po horyzont roztaczał się z nich monotonny i przerażający widok pokrytych śniegiem pól. Po przeciwnej stronie drewniana stodoła i porozrzucane w nieładzie fragmenty narzędzi gospodarskich, dopełniały widoku. Z lewej zaraz te jabłonie. Czarne tak samo jak wierzby i topole wzdłuż drogi nieopodal.

 

Droga wiła się kręta, wśród sporadycznie występujących wzniesień i nikła za większym pagórkiem, z którego szczytu, bez trudu dostrzec można było wieżę kościelną i osadę skupioną w niewielkiej dolince. Kilka gospodarstw, kościół, szkoła, sklep i szosa. Wszystko.

 

Aha, i jeszcze rzeczka. Teraz zamarznięta, ale bez trudu można ją było odnaleźć wśród białej pustki.

 

Gdyby nie powiew poruszający drzewami i dym, wydobywający się z komina chaty, można byłoby przysiąc, że zatrzymał się czas.

 

– Stawaj Kaziuk … – Z kuchni dobiegł niski, schrypnięty głos Małgorzaty. – Słyszał kurwa, stawaj, świnie trza nakarmić, do wioski lecieć, bo chlieba ni ma…

 

– Juz… – Kaziuk przewrócił się w pierzynach wyrwany z głębokiego chorobowego snu. Od wczesnej jesieni cierpiał na ostry, męczący kaszel.

 

– Rus się, do cholery nierobie, jedynasta godzina zaraz… ja od świtu na nogach! – Darła się Małogorzata z kuchni.

 

Kazimierz nie odrzekł nic. Zakaszlał tylko. Gwałtowne skurcze przepony wstrząsnęły jego ciałem, przyprawiając o ból głowy. Leżał chwilę, dopóki, nie nabrał wystarczającej ilości powietrza, by głęboko odetchnąć. Usiadł i popatrzył zmęczonym wzrokiem przed siebie. Szyby w oknach, tych wychodzących na południe, zaparowały lekko od spodu. Światło, które wpuszczały, rozpraszało się na niebieskawej powierzchni ściany i znikało w cieniach rzucanych przez stary kaflowy piec stojący w rogu pokoju. Węgiel wypalił się chyba do cna. Kiedy Kazimierz zbliżył się do pieca, poczuł natrętny, niezdrowy chłód. Odział się szybko w spodnie i rubachę. Zaścielił łóżko i wyszedł z pokoju zamykając drzwi.

 

– No, wreszcieś jest, jec. – Małgorzata, gruba i krępa, o twarzy pooranej zmarszczkami, wysuniętą lekko do przodu dolną szczęką i obfitym podgardlem wylewającym się zza kołnierza szarej koszuli, krzątała się w kuchni. Na stole stała miska parującej zupy.

 

– Dała mu jeść? – Zapytał Kazimierz pochylając się nad strawą.

 

– Dała, dała, sie nazar i śpi – Odrzekła. – Musim go rychło stąd zabrać do tej chaty w lesie. Tam będzie miał dobze. Sam. Żarcie mu czasem przyniesiem. Toć on już kawaler. Baby mu szukać, a nie w jakieś bohomazy w kajetach wyrabiać…

 

Kazimierz jadł powoli zupę i słuchał słów żony w zupełnej obojętności.

 

– Poza tym, kuzy tyle co piec, te twoje kasle to z jego winy… na pewno… – Małgorzata nakryła pokrywką garnek i przysiadła na wiadrze, tuż obok Kazimierza. – Wiesz dobze, że to złyduch w nim siedzi, sam Lucyfer, czy inny pieron, Tak wsie baby we wiosce gadajo…

 

Kazimierz popatrzył na nią ze strachem w oczach.

 

– I wis co jesce gadajo? Ze my tyz te diabły. Ze od nasego domu sirkom, cuć i ze ksindza bydo wołać… ze to pzyz nas niby zesłego lata krowy Piotrowych rozdeło, ze kury sie nie nioso… i wies co jesce? Ze ta młoda Bartosow to bez nas urok sie powiesiła w lesie…

 

Kazimierz wzdrygnął się na wspomnienie tych, odległych już dość wydarzeń. Pamiętał, jak szedł lasem tamtego poranka. Zbierał grzyby, mgła była i jesienne słońce przyjemnie świeciło w zieleni. Pamiętał też, jak ujrzał ją całkiem nagą, wiszącą na gałęzi. Tylko sandały i sznur, na którym się powiesiła. Przez pierwszą chwilę patrzył, łowiąc tę zastygłą między ziemią, a gałęzią młodość. Zbliżył się trochę i dotkną ciała. Zimno, które poczuł, wyrwało go z osłupienia. Rzucił koszyk z grzybami i co sił w nogach pognał do domu. Nie powiedział nikomu, co zobaczył. Dopiero po południu dziewczynę znalazło kilkoro dzieci.

 

– Prawda li to? – Zapytał.

 

– Tak gadajo i ja sie bojam… nocami słyse, jak sie szamoce na dole… a te jego bazgroły, to tyz… Szatańskie nasienie.

 

– To mój syn i twoj tyz, jestes jego matkom – Słowa Kazimierza zabrzmiały cicho, jak szelest. Wyprowadziły jednak Małgorzatę z równowagi.

 

– I co kurwa z tego? Byde se z nim robiła co chcym i co uwazam. A ty sidź cicho i nic nie godaj, jakby cie kto we wiosce pytoł, to mów ze chory, ze w łózku lezy. Sie znolos łojciec, co jesce pare wiosen temu inne baby łobracał, jakby to mu własnej ni wystarcało…

 

– Ścichnij… – Kazimierz przestraszył się jej słów. – Było minyło, tera człek stary…

 

– Taa… Zyby nie ja, to by pywnie do tej pory łobracał…

 

– Ścichnij powiedzioł jo! – Kazimierz powtórzył głośniej.

 

– Łodziewaj mi się zaraz i leć do wioski. – Małgorzata wstała ze stołka i przeszła do drugiej izby. – Jeszcze dziś w nocy wyprawim go do lasu…

 

Kazimierz nie chciał słuchać. Dokończył zupę. Przetarł twarz śmierdzącą ścierką, otulił się w kożuch i przysiadł na przypiecku. Kaszel kilkakrotnie wstrząsną jego ciałem. On jednak zdążył się już do niego przyzwyczaić, tak jak i do wszystkiego zresztą. Tak myślał: że do wszystkiego trzeba się przyzwyczaić. Do wszystkiego, co zsyła nam Bóg Ojciec. Niezbadane są jego święte wyroki. Kazimierz przez chwilę gapił się w wyblakłe oblicze Chrystusa spoglądające na kuchenną izbę ze świętego obrazka przyszpilonego do słomianki na ścianie. Potem popatrzył w okno, na pola pokryte śniegiem i białe niebo.

 

– Tu mas dzieńgi… – Małgorzata przyniosła szkatułkę z pieniędzmi. – Kupisz chliba, zapołek, kasy, monki i cukru, mas…

 

Wcisnęła mu do kieszeni kożucha całą dość obszerną szkatułkę.

 

– Bedzies chyba wiedzioł, co nasemu synkowi tsa kupic na droge… tylko mi wódki nie kupuj, bo zajebie, zrozumiałeś?

 

Kazimierz nic nie odpowiedział. Małgorzata wiedziała jednak, że rozumie. Rozumie i nigdy nie będzie w stanie się jej sprzeciwić. Przenigdy. Spróbowałby tylko.

 

Kiedy wyszedł, a ona sama przetrząsnęła wszystkie szafy i spakowała dwa spore tobołki niezbędnych rzeczy, rozległa się mechaniczna pieśń zegara. Stał w sionce. Był wysoki, czarny, trochę poobijany. Miał w końcu swoje lata. Swym gabarytem zajmował jednak mało miejsca. Przynajmniej takie sprawiał wrażenie. Najpierw widziało się coś jakby szafę ze szklanymi drzwiami. Za nimi wahadło i wagi. Mosiężne, ciężkie. Potem jasną zdobioną tarczę, a potem już same wykończenia. Rzeźbione w drewnie motywy roślinne. To one nadawały zegarowi sakralny niemal charakter.

 

Gdy kobieta usłyszała metaliczne dźwięki, coś ścisnęło ją za serce. Ze zgrozą powiodła wzrokiem, po rzędzie ikon umieszczonych tuż pod kuchennym sufitem i przeżegnała się mimowolnie. Zaraz jednak przysiadła na przypiecku i poczęła odmawiać szeptem różaniec. Tak jak co dnia.

 

Mniej więcej po kwadransie usłyszała walenie w drzwi. Wyrwało ją z głębokiego skupienia. Wstała i swój drobny krok skierowała ku sionce. Różaniec wepchnęła do kieszeni fartucha. Łomot nie dochodził od drzwi wejściowych. Może gdyby dochodził właśnie od nich, Małgorzata przeraziłaby się i nawet nie drgnęła. Łomot dochodził zza drzwi piwnicznych. Stukanie nie odbywało się jednak bezpośrednio za nimi, tylko gdzieś głębiej. I zaraz krzyk. Nieludzki, głuchy, krzyk wściekłości. W jednej ręce trzymała kij, który wzięła z półki w sionce, w drugiej płonącą świeczkę na drewnianej podstawce. Małgorzata i Kazimierz nie mieli w domu elektryczności.

 

Otworzyła drzwi puściła się schodami w dół. Nie była specjalnie wysoka, ani zbyt mocno schorowana, toteż przejście kilku metrów nie sprawiło jej dużego wysiłku.

 

– Gdzieś się schował, zły duchu ty? – Krzyknęła w mrok poza aurę płomienia. Odpowiedziała jej jednak cisza. Cisza, która ją niepomiernie zirytowała. – Choć do matki…

 

Znowu cisza. Małgorzata zrobiła kilka kroków naprzód. Piwnica pod ich domem była znacznie większa, niż by się mogło wydawać. Kiedyś tak budowali. Dzieliła się na kilka większych pomieszczeń. Wszędzie zaduch i pełno wilgoci, a teraz na dodatek zimno.

 

– Chodź do matki, mówię, bo obiadu nie dam! – Małgorzata, tak samo silnie, jak za pierwszym razem, krzyknęła w ciemność. Tym razem jednak, jakby w odpowiedzi rozległ się szelest. Nagle, coś chwyciło ją silnie za łydki i unieruchomiło. Poczuła, że gryzie ją w nogę i uderzyła kilka razy na oślep kijem. Usłyszała rzężenie, uścisk szczęk trochę się rozluźnił, toteż kobieta zaczęła uderzać ze wzmożoną siłą. Za każdym razem wyraźnie słyszała głuche "łup", jak przy młócce. Po kilku sekundach, rzężenie zamieniło się w skomlenie, a skomlenie w płacz. Odepchnęła nogą leżący na ziemi kształt, który nie ruszył się jednak z miejsca.

 

– Tak to się z matką rodzoną postępuje, a wstydź się gówniarzu – jeszcze raz zamachnęła się kijem, tym razem jednak nie uderzyła.

 

– Wstawaj szatańskie nasienie, przekleństwo boskie, na posłanie, już! – Dopiero teraz w płomieniu świecy zamajaczyła jej sylwetka syna. Niewysoka, jak ona, pokraczna, jakby nieludzka, tylko diabla. Leżał na ziemi w drgawkach.

 

– Rusys ze się, cy mam kijem pomóc? – Rzuciła. Chłopak posłusznie przeczołgał się na posłanie ciągle chlipiąc, rzężąc i kaszląc. Położył się i sięgnął po papierosy.

 

– Nie bedzies mi tu kurić, jak mnie nie ma pozwolam… – Wymierzyła mu silny policzek, którego trzask, zakończył irytujące rzężenie chłopaka. – I wiecej mnie się nie waz psy matce…

 

Nie usłyszała nic, co mogłoby stanowić odpowiedź. Postawiła świeczkę na podłodze, Cienie zaczęły tańczyć na gnijących ścianach piwnicy. Małgorzata popatrzyła na syna i zrobiło jej się go żal. Nie wiadomo skąd poczuła coś w rodzaju obowiązku. Podeszła bliżej posłania i ucałowała go w nieforemną głowę.

 

– Pamietaj, ze mamusia i tatuś dla ciebie zawse jak najlepiej… – Przycisnęła tę głowę do piersi i poczuła dreszcze targające tym ciałem, niby męskim, a jednak nawet nie człowieczym. Zaraz też zdała sobie sprawę, że synek płacze. Rozczuliło ją to. Przypomniała sobie tę noc, kiedy go rodziła, ten ból i obawy. Sprawdziły się, niestety. Gdy rodziła Lucka miała osiemnaście lat. To Kaziuk, wtedy dwudziestoośmiolatek, ją popsował. Trzeba było żeniaczką zakończyć całe piekło, które potem zrobiła jej matka w domu. Nawymyślała takich rzeczy, że Małgorzata szczerze pragnęła śmierci. Wyklęła córkę bowiem, przekleństwem najstraszliwszym, jakie tylko można – przekleństwem odmieńca. Małgorzata wiedziała dobrze, co ów "odmieniec" oznaczał. Ich dawna sąsiadka miała taką córkę. Tamta to dopiero była. Jedna noga krótsza, druga dłuższa, twarz wykrzywiona, jak w bólach porodowych. Jadwiga, bo tak się nazywała dziewczyna często uciekała matce. Wybiegała jak ją Pan Bóg stworzył na pola, zaglądała do chat i wabiła mężczyzn. Szli prawie wszyscy. Nawet te szczeniaki, co ich ziemia zaledwie trzynaście, czy czternaście wiosen nosiła. Aż w końcu znaleźli Jadwigę chłopy w rzeczce, niby to się utopiła. Pochowano ją na cmentarzu, ale nie minął miesiąc, jak trumnę wykopano. Zwłoki nie zepsuły się ani trochę. Jadwiga krążyła jak upiór po polach, dzieci płakały, mówiono. Wtedy, jak ją wykopali jedna z bab przebiła jej serce kołkiem osinowym, a któryś chłop odrąbał łopatą głowę. "Będzie wreszcie spokój" – mówili.

 

I w istocie, spokój zapanował na dłuższy czas. W chałupach nie słychać było już płaczu dzieci. Zboża obrodziły, jabłka, ziemniaki, jednym słowem urodzaj.

 

– Mamy la ciebie s tatkiem niespodziankę. – Małgorzata chciała udowodnić sobie, że ma jeszcze odrobinę matczynego instynktu. – Jesteś juz duzy, Lucek, pora zebyś się wyprowadził do własnego domu.

 

Kiedy wypowiedziała ostatni wyraz, w piwnicy nastało milczenie. Można było rozróżnić delikatne podmuchy wiatru wśród ciszy. Zaraz rozległo się jednak westchnienie, coś jakby cichy jęk. To Lucek próbował odpowiedzieć.

 

– yyyy… uuuu… – Zaczął nieśmiało, patrząc w oblicze matki. Twarz miał zniekształconą, groteskową jak rzeźba w zawilgotniałym drewnie. Przede wszystkim była niezwykle płaska. Nos umieszczony, trochę wyżej niż u zdrowych ludzi, był niedostrzegalny. Gdyby nie dwie głębokie bruzdy po jego bokach zakończone otworami oddechowymi w ciemności nie dostrzegłoby się go. Pod tym krótkim i płaskim nosem znajdowała się dziwacznie rozszczepiona górna warga, pokryta cienkim, nie golonym, białym wąsem. W dolnej szczęce, wysuniętej do przodu, jak u matki nie było prawie zębów.

 

– ayyghhh… – Powtórzył i Małgorzata ocknęła się z chwilowego przypływu czułości. Wstała na nogi, podniosła z podłogi miskę z resztkami jedzenia i poczęła się oddalać ku wyjściu. Przez chwilę czuła za sobą jego sapanie, po chwili rozmyło się ono w szeleście słomy. Chłopak najwidoczniej mościł sobie legowisko, by zaraz zapaść w sen. Ile on spał. Codziennie po parę godzin i w nocy. Wstawał tylko na jedzenie i sranie. Nie mieściło się to wszystko w głowie Małgorzaty.

 

Wyszła z piwnicy i zamknęła z sobą drzwi. Weszła do kuchni, i na powrót zajęła miejsce na przypiecku. Kafle były przyjemnie ciepłe, nie gorące, ale i nie zbyt chłodne. Wsadziła ręce w kieszenie fartucha, palcami zmacała różaniec i zaczęła modlitwę od początku.

 

Nie miała pojęcia dlaczego Lucek przeżył tyle lat. Z początku wydawało się, że nawet roku nie pożyje. Wątły był, i jeszcze ta straszna warga połączona jakby z nosem. Stara Bartosowa powiedziała, że to przez tę klątwę. Choć w młodości Małgorzata w takie rzeczy niechętnie wierzyła, to jednak po narodzinach Lucka uwierzyła i wiedziała, że wierzyć będzie aż do śmierci. We wszystkie wróżby, te leśne i te co młode panny czyniły na świętego Andrzeja, albo na noc świętojańską.

 

Nie pamiętała już kiedy zaczęły się te wszystkie nieszczęścia. Zdawało się, że powoli, stopniowo, jak choroba jaka, czy może zaraza, podstępnie, wkradały się w życie całej wioski. Najpierw błaho. A to kury się czasami słabo niesły, a to lis przyszedł i u kogoś wsie kaczki wydusił w obórce. Potem te krowy Piotrowych rozdęło i psy wszystkie dostały wścieklizny, że przyjechali z miasta jakimś specjalnym samochodem i wszystkie wycięli do nogi. To tylko kilka przykładów, w rzeczywistości było ich znacznie więcej, ale Małgorzata nie mogła się jakoś rozeznać, ani umiejscowić ich w czasie. Najgorsze było z tą Brygidą. Tą co się zeszłego lata powiesiła. Mówili później, że nie sama, że ktoś z innej wioski ją dorwał, jakiś młodzian. Wiadomo, pijany, zgwałcił, a potem, że niby to się powiesiła. Upozorował. Mimo to wszyscy w wiosce właśnie jej małego, jej małego chorego synka za to wszystko winili. Odmieńców zawsze winili za wszelkie zło. Tak uważały, świętej pamięci, matka i babka Małgorzaty i ona sama też.

 

– Boże, Boże… – westchnęła spoglądając w okno. Wiatr, który wzmógł się nieco, niósł chłodny blask południa.

 

 

II

 

Mańcia Bartosowa stała w sklepie we wiosce. Była kobietą już starą, wciąż pozostawała jednak dziarska, a jak było trzeba potrafiła nawet przyłożyć. Męża straciła dawno temu, zginął pod traktorem. Mańcia nie wstąpiła jednak ponownie w związek małżeński. Jej jedyna córka, Ewelina wyjechała do miasta i już więcej się nie pokazała. Ja wam mówię, że ona kiedy wróci i mnie zabierze ze sobo… – Zwykła mawiać Mańcia. Nic jednak nie wskazywało na to, że jej sytuacja ulegnie choćby najdrobniejszej zmianie na lepsze.

 

– Pochwalony! – Odezwał się Kazimierz zamykając za sobą drzwi sklepu. Umieszczony tuż nad nimi dzwoneczek zadźwięczał metalicznie i sprawił, że na zapleczu zapanował niewielki ruch.

 

Sklep był nieduży. Mieścił się w specjalnie zagospodarowanej oficynie w domu Stefana Bartoszewicza. Dom był stary i miejscami odrapany, jakby nikt nie pokwapił się nigdy do jego remontu, otynkowany żółtym barankiem i ogrodzony zardzewiałą siatką. Jedyne co miał porządnego to ogród. Ogród pięknie kwitnący w lecie i doskonale zadbany przez Mańcię.

 

Wewnątrz pomieszczenia sklepowego panował smutny półmrok. Okno na pół zasłonięte żaluzjami i tekturową reklamą Coca-Coli wpuszczało do środka niewielką ilość światła. Mimo, że było jedyne, to wyglądało, jakby nikt go nie mył przez dobre parę lat. Dzieciaki w wiosce mówiły, że to prawda.

 

– Na wieki wieków Kazimierzu… – Odezwała się Mańcia Bartosowa wychodząc z zaplecza. – A co sprowadza?

 

– Na zakupy zem psysedł. – Kazimierz uśmiechnął się i stanął przed ladą na szeroko rozstawionych nogach.

 

– A co podać? – Mańcia odpowiedziała mu uśmiechem.

 

– Chliba dwa bohny, mlieka… – Stał i rozglądał się po sklepie. Z półki z alkoholami wzrok przeniósł na skuloną w kącie drobną figurę Mańci. Coś jakby martwe wspomnienie ożywiło się naraz w jego pamięci. Wepchnął ręce głębiej w kieszenie spodni, zakaszlał i gapił się dalej.

 

– Jesce cegoś? – Mańcia zawinęła towar w papier i bazgrała ołówkiem na kartce – no co sie tak gapi, ducha zobacył cy co… cos jesce?

 

– To prawda, co ludzie gadajo? – Zapytał nagle.

 

– A co gadajo? – Mańcia oderwała głowę od rachunków.

 

Kazimierz milczał przez chwilę, chcąc zebrać myśli.

 

– Ty dobze Mańcia wis, co gadajao – Jego spojrzenie i ton były stanowcze.

 

– To urok Kazimirz, przeklyństwo, rozumis ty mnie?

 

– Mój dzieciak, a ni zadny psyklyństwo, inny, to inny, ale zawse mój.

 

– To nawet nie cłowiek – Mańcia zbliżyła do niego twarz i wyszeptała – To szatańskie nasienie, kara, rozumis? Tsa to było za dziwcynami latać i psować, O tym tyz gadajo, Kaźmirz, chocia było bardzo dawno.

 

– Z tobo było mi dobze, juz później … – Kazimierz także ściszył głos.

 

– Bój się Boga, chłopie… mów cygo jesce chces i wynocha – Bartosowa zdenerwowała się na dobre.

 

– Winiora dwie butelki, herbaty packe i wyndliny jakiejś. – Kazimierz oparł się rękoma o ladę i nie spuszczał wzroku z Mańci. Czas sprawił, że częściowo pogodził się z losem. Tak miało być, wola Boska. Mimo to jednak, nie chciał. Lucek to jego pierworodny, jedyny. Dlaczego akurat jemu nie wolno było cieszyć się ojcostwem, dlaczego? Dlaczego występował w biernej roli pana? Popatrzył w okno i głęboko westchnął. Mańcia tymczasem postawiła przed nim zakupy i podliczyła cenę. Na zapleczu rozległ się dźwięk telefonu.

 

– Razem dwadzieścia jeden i piędziesiąt, a powiem zonce, ze winioro kupuje, powiem… – Rzekła.

 

Kazimierz nie odezwał się. Położył pieniądze na ladzie, zakupy zgarnął w siatkę i odwrócił się ku wyjściu. Dopiero teraz ogarnął wzrokiem całe pomieszczenie i dostrzegł Jędrka Drucisa siedzącego na krześle w rogu i sączącego piwo z puszki. Jędrek był krępym mężczyzną o siwych, przylizanych włosach i ogorzałej twarzy maszynisty. Na kolei jednak nie pracował, zajmował się gospodarką. Miał chyba najbardziej dochodowe gospodarstwo mleczne we wsi. Po tym, jak latem krowy Piotrowych rozdęło, bez wątpienia najlepsze. A i zdrowiem cieszył się dobrym. Starszy syn uczył się na mechanika w mieście, młodszy, jeszcze w podstawowej szkole, ale już się na wszystkim znał w obejściu.

 

– Pochwalony Andzeju, nie zauważył ja ciebie – Kazimierz wyciągnął w kierunku znajomego rękę.

 

– Witajcie Kazimierzu. – Odrzekł Jędrek. – Jak zdrowie?

 

– Człek juz stary, i pogoda nie słuzy, jak jakuś katar i kaszel złapałem w jesieni tak o i dotąd tsyma.

 

– A u doktora nie byliśta? Warto by sie przejść jak nie. – Jędrek podniósł się z krzesła i wyprostował na nogach.

 

– Nie był, nie był, Małgosia godojo ze samo psejdzie, poi mnie miodom i lipowy kwiatom, jak zawse, za stary ja na doktorow…

 

– Już tam Kazimierz za stary, pójdziemy? – Jędrek wskazał wyjście. – Z Bogiem Bartosowo!

 

– Z Bogiem, z Bogiem … – Odrzekła Mańcia zza lady – A Kazimierzu! – dodała po chwili. – A powiedz zonie, zeby psysła na kółko różańcowe, tyle juz jej nie ma…

 

– Powiem, powiem – Odrzekł Kazimierz zamykając dzrzwi. – Z Bogiem… – Wyszeptał do siebie, kiedy byli już z Jędrkiem na zewnątrz.

 

– Sie szykuje sroga zima – Zagadnął Jędrek.

 

– Jaka by nie była… – Kazimierz nie patrzył na niego – Już powoli umierać przyjdzie, niedługo…

 

– Niech Kazimierz tak nie gada, nie tą, ale i pięć następnych, jeszcze Kazimierz przeżyje.

 

– Gadaj zdrów… – Przerwał mu gwałtowny atak kaszlu.

 

– Koniecznie do doktora, koniecznie, ja mówię, że też do tej pory, Kazimierz nie poszedł, przecież to może być nawet gdzie jakie zapalenie płuc, albo inne cholerstwo, niech Kazimierz wsiędzie kiedy w autobus, albo się z kim zabierze i skoczy do miasta.

 

– Tyle jus lat w mieście nie był, ze scyze powiem, ze sie bojam jechać, to nie dla mnie…

 

– Dla Kazimierza, dla Kazimierza, dla Kazimierzowego zdrowia przede wszystkim… a jak tam się miewa szanowna małżonka ? – Jędrek zmienił temat.

 

– Jak to baba, sie zondzi w chałpie, ksycy, jak więcej wypije, ale zreć da, gaci wypierze, a i tez stara juz…

 

– A zdrowa? – Jędrek roześmiał się ukazując rząd zębów, w którym wyróżniały się centralnie z przodu dwa złote.

 

– Zdrowa… – Kazimierz przysiadł na ławce przed sklepem – Moze winiora wypijem, jak do domu doniosę to gotowa schować.

 

– No dobra – Jędrek nie zdradzał zniechęcenia.

 

– Cienkie tera te winiory robią – Kazimierz po chwili ciszy, otworzył zębami butelkę i pociągnął łyk.

 

– Tera nie wolno siarki dodawać, to i cienkie, sie pije co jest…

 

– Naprawde, nie wolno siary?

 

– Już dawno, podobno szkodliwa dla zdrowia, wątrobę wypala.

 

– Kazdy alkohol wypala, a zwłasca wontobę…

 

– Widać ten z siarką, bardziej, niestety – Jędrek pociągnął łyka. – Nie ma to jak wino na mrozie, jeszcze wiśniowe na dodatek… a jak tam Lucek?

 

– A jak ma być? – Kazimierz czuł się zmęczony tematem – Siedzi w piwnicy… niech siedzi.

 

– We wiosce różnie gadajo – Jędrek wysmarkał nos w garść i wytarł ją o kupkę śniegu leżącą na ławce, tuż obok.

 

– Wiem… Co gadajo?

 

– A różnie, że czas mu już niechybnie, nastał.

 

– Jak to ?

 

– Ano tak to, zaprowadźcie go do starej leśniczówki i będzie problem z głowy.

 

– On jesce mały…

 

– Mały, mały… inny, to wam sie wydaje, że mały; przecie kwadrans nie minął jak mówiliście, że już wam do śmierci rychło. Wy starzy Kazimierzu, a on dorosły.

 

– Tak… – W głosie Kazimierza dźwięczała pogarda – Jeść sam umie, ale zrobić to co innego…

 

– Czy ja mówię, że nie będziecie mogli go odwiedzać? – Jędrek przechylił butelkę i wziął łyka. – Będzie tylko tam mieszkał, z dala od wioski, już się nikt nie będzie czepiał, że to komuś kury się nie niosą, albo że sztachety komuś z płota ukradli, nikt nic nie będzie gadał…

 

– A jak go zostawimy ?

 

– O nie Kazimierzu, dzieciak dzieciakiem, a obyczaj obyczajem, nie możecie go dłużej u siebie trzymać. Poradzi sobie. Przecież tam nie wieje, w niektórych oknach nawet są szyby. Dacie mu koce, ciepłe kożuchy, będzie zbierał sobie chrust, palił w kominku, albo po prostu sobie ogień roznieci na środku pokoju. Będzie mu tam lepiej niż w tej brudnej, wilgotnej piwnicy u was w domu.

 

– Nie jest mu pseciez tak źle…

 

– Nie jest… – Jędrek zaczerpnął powietrza. – A czy ja mówię, że jest? Może i nie jest źle, ale zrozum Kazimierzu – Jego głos przybrał drgający ton – Kklątwa, jest klątwą, myślisz, że nikt nie wie, myślisz, że nikt w wiosce już nie pamięta ?

 

– Nie wiem…

 

– Pamiętają, niektórzy nawet zbyt dużo… – Jędrek odwrócił twarz od rozmówcy i popatrzył na pola – Siła złego o waszym domu gadają, mówię jak przyjaciel, przecie ja nikogo nie chce tu, nie wiem… zabijać. Broń mnie Panie Boże, ale klątwy, nie są rzeczami dla jednej, albo dla dwóch osób. Prawdziwe klątwy mam na myśli, nie takie z bajek. Jak kogoś w wiosce dotyka klątwa to i cała wioska nie ma później spokoju przez wiele lat.

 

– To czemu od razu nie kazali go zabić ?

 

– Kazimierzu… co też Kazimierz gada? Zabić? Nikt tu nie mówi o zabijaniu, a już ja na pewno nie. Mówię tylko, że klątwa to straszna rzecz i powinniście z Małgorzatą być wdzięczni, że cała wioska chce rozwiązać ten problem. W tej leśniczówce naprawdę nie jest tak źle, dla samotnika jak znalazł.

 

– A prąd jest? ciepła woda jest?

 

– A czy w waszym domu jest?

 

– Nie ma…

 

– No widzicie Kazimierzu, nie ma… prąd i ciepła woda, nie są niezbędne do życia.

 

– W sumie tak…

 

– W sumie, nie ma co rozpaczać Kazimierzu, każdy na twoim miejscu zrobiłby co musiałby zrobić, im szybciej, tym lepiej, dobrze radzę?

 

– A jak nie, to co? – Kazimierz bezwiednie zadał pytanie po raz drugi.

 

– A jak nie, to sami go zaprowadzim.

 

– My? – zapytał ze strachem w głosie.

 

– Weźmiemy kilka chłopa, pójdziemy do was, Lucjana za karmany, na furmankę i w las.

 

– Nie mozeta…

 

– Możemy, możemy i wywieziemy, jak sami tego nie zrobicie. Nie chce żeby i mnie w lato krowy rozdęło, jak u Piotrowych zeszłego roku…

 

– To nie jego wina… – W oczach Kazimierza zaszkliły się łzy.

 

– Jego, nie jego, w każdym razie, jak go nie będzie to przestaną gadać.

 

– Ale to nie jego wina, on ciągle w tej piwnicy, chcieli żeby go zamknąć to zamknęliśmy, chcieli zeby świata nie widział bozego – nie widzi. Nie pokazywali my go nikomu, broń Boze co by na zewnąc wychodził kiedy, on od małego w zamknięciu…

 

– Kazimierzu, Kazimierzu… – Jędrek pociągnął z butelki to, co zostało na dnie. – Myślisz, że mnie nie ciężko? Myślisz że co tera w gospodarce jak przed wojną? Ja nie pamiętam jak wtedy było. Jeszcze mnie moja matka się nawet nie spodziewała wtedy. Mamy dwudziesty pierwszy wiek Kazimierzu, trza walczyć o swoje, harować, tracić zdrowie, dobrze tobie gadać, jak już dawno gospodarkę rzucił i z renty żyje…

 

– Ale co z tego ? – zapytał Kazimierz udając, że nie wie o co chodzi Andrzejowi.

 

– To z tego, że wsie ludzie we wiosce, co gospodarzą; tak samo… nie ma pieniędzy Kazimierzu, a roboty jest dużo, i nikt nie chce, żeby dorobek całego życia przepadł w ciągu jednego sezonu, przez jakąś klątwę…

 

– Klątwę… – Kazimierz wstał z ławki i otrzepał spodnie.

 

– Klątwę, klątwę Kazimierzu. – Jędrek także wstał i skierował się w przeciwną stronę. – Wierzę, że sami go wywieziecie, cała wioska wierzy i cała wioska czeka.

 

– Niech sobie czeka – Głos Kazimierza był cichy, Jędrek go chyba nie słyszał.

 

– Kiedyś cierpliwość się wyczerpie, z Bogiem Kazimierzu.

 

Odwrócili się bez słowa i poszli w przeciwnych kierunkach. Jędrek do sklepu, z którego wyszli przed chwilą, a Kazimierz szosą w kierunku kościoła.

 

Kościół był średni, murowany z jedną wysoką, jednak sprawiającą wrażenie krępej, wierzą. Do wnętrza prowadziły ogromne, drewniane drzwi. Kazimierz często zastanawiał się, co by to było, żeby któregoś dnia drzwi wypadły z framug i przygniotły wiernych na mszy. Wizja złamanych kości, krzyku i zbitej masy ludzkiej szamoczącej się w popłochu wydawała mu się czasem nawet zabawna. Nie wiedział dlaczego. Widocznie, tak już być musiało. Wszyscy ludzie mają podobnie, tylko nic o tym nie mówią, bo myślą, że to nienormalne.

 

Kazimierz postanowił wracać do domu. Minął kościół nie przeżegnawszy się. Jak świat światem żegnał się przed kościołem. Ale tym razem miał dość. Nie śmiał przyznać się sobie do tego, że w głębi duszy złorzeczy Bogu. Ręce trzymał opuszczone. Czuł rozsadzający go od wewnątrz bunt, przeciwko ogółowi norm przyjętych przez ten świat. Sam jeden, z butelką wina, paczką herbaty, kilkoma bochenkami chleba i kawałkiem słoniny zawiniętej w szary śniadaniowy papier szedł zbuntowany do przodu. Absolutnie wszystko, co pragnęło go otaczać, owinęło się w paskudną szmatę ludzkiego gadania. Drzewa, płoty, zagrody, stodoły, okna, wszystko było przeciw niemu.

 

Tuż za kościołem przystanął. Wyciągnął z reklamówki butelkę wina i odczekawszy kilka sekund rzucił ją do rowu przy drodze. Odwrócił się i wstąpił na pokrytą śniegiem żwirówkę. Pod buciorami poczuł skrzypienie białego puchu.

 

 

III

 

Ewelina Bartoszewicz była pewna, że wie czego chce, i że to czego chce będzie dla niej dobre. Dlatego też kiedy tylko skończyła osiemnaście lat uciekła z domu. Dziwna była. We wsi gadali, że wariatka. Podobno ktoś tam widział, jak brała leki od głowy i gadali też, że chodziła do tego Lucka, tego odmieńca, oddawała mu się. Kochała wielki świat, który otwierał się przed nią na końcu szosy. Jeszcze jak mieszkała z rodzicami jeździła do miasta, kiedy tylko mogła.

 

W mieście chodziła do zawodówki krawieckiej, ale to nie było to. Najczęściej po szkole nie miała zbytnio czasu spacerować. Autobusy do jej wioski jeździły rzadko i o dziwnych porach, tak że jeśli nie zdążyło się na jeden, drugi odjeżdżał dopiero za parę godzin, a matka Eweliny, nie lubiła kiedy córka wracała po nocy. W ogóle Mańcia popadała w konflikty z córką bardzo często. Nie rozumiały się do końca po prostu. Ewelina była żądną wrażeń nastolatką, upartą w swoich marzeniach, a Mańcia kurą domową, nie wystawiającą prawie nigdy, nawet koniuszka własnego nosa poza wioskę. Jej mąż, Stefan, był człowiekiem przedsiębiorczym i nie dość, że prowadził nieźle prosperujące gospodarstwo, to jeszcze otworzył sklep. Ożenił się z nią właściwie to z musu. Jako młodzieniec był pod ogromnym wpływem matki. Wydawało się, że gdyby kobieta powiedziała choć słowo, on odrąbał by sobie rękę, albo skoczył w ogień. Tak samo kazała mu ożenić się z Mańcią. Wiedziała, że będzie im razem dobrze. Bo i było. Mańcia dbała o męża i o dom. On dbał o żonę i rodzinę. Zginął jeszcze przed wyjazdem Eweliny.

 

Kiedy Ewelina wyjechała Mańcia nie przejęła się zbytnio. Córka pisała i to dość często; że mieszka u koleżanki, że ma pracę w rozlewni soków, że żyje jej się dobrze i nie potrzebuje pomocy. W miarę upływu czasu jej listy przychodziły jednak coraz rzadziej, aż w końcu w ogóle przestały przychodzić. Tylko czasami na święta, albo na Wielkanoc coś przysłała. Zapewniała matkę, że wszystko w porządku, i że na pewno kiedyś ją odwiedzi.

 

Wszystko, przez tą elegancką kobietę, która pewnego majowego popołudnia zaczepiła Ewelinę na ulicy. Zapytała się czy dziewczyna nie chciałaby zostać modelką i zaprosiła ją na sesję próbną. Ewelinie wydawało się, że trafiła do raju. Jej największe marzenie, o wielkomiejskim życiu stało się faktem. Zgodziła się, co miała do stracenia? I najważniejsze, że propozycja nie była czysto hipotetyczna. Następnego dnia odbyła pierwszą próbną sesję. Zmanierowani ludzie, luksusowe ubrania, to wszystko upajało ją w pewien sposób. Kobieta, która zaczepiła ją na ulicy tamtego popołudnia okazała się szefową renomowanej agencji.

 

Ewelina rzuciła pracę w rozlewni soków. Podpisała kontrakt.

 

Potem żyło się jej jak w bajce. Dostała wreszcie to czego chciała, mogła robić to o czym marzyła i to, co kochała.

 

Czar ten prysł jednak po upływie kilku lat. Jako znana w wyższych sferach modelka, stała się najpierw narzeczoną, a następnie żoną bogatego biznesmena, Zenona Karczewskiego. Był to mężczyzna po czterdziestce, z brzuchem i widoczną siwizną. Mimo to szlachetne rysy twarzy i postawa sprawiały, że wydawał się całkiem przystojny.

 

Tak właściwie to on rozpoczął ich znajomość. Działał zresztą bardzo otwarcie i Ewelina, mimo wielu wątpliwości zdecydowała się przyjąć jego oświadczyny.

 

Nie wiedziała dokładnie czym Zenon się zajmuje. Stanowił jednak osobę niezwykle poważaną w środowisku i to przemawiało ogromnie na jego korzyść.

 

Dopiero kilka miesięcy po ślubie wszystko zaczęło się sypać. Przede wszystkim praca przestała sprawiać Ewelinie taką satysfakcję, jak kiedyś. Interesy Zenona szły także coraz gorzej. Zaciągnął wiele kredytów, a niektóre przedsięwzięcia okazały się totalną klapą.

 

Pewnego jesiennego dnia znaleziono jego samochód w rzece. Zenon siedział za kierownicą z dziurą w czaszce. Śledztwo wykazało jego powiązania z jakąś grupą mafijną. W rzeczywistości był ich wiodącym partnerem w obrocie narkotykami.

 

Dla Eweliny świat rozsypał się na kawałki w ciągu zaledwie paru tygodni. Przeżyła ciężkie załamanie nerwowe. Cały majątek poszedł na spłatę długów jej męża, które zaciągnął w legalnych źródłach. Poszło dosłownie wszystko: posiadłość, samochód, sprzęty domowe. Ewelina wróciła zaś do wynajmowanego mieszkania w bloku.

 

 

IV

 

 

Wieczór zastał Kazimierza rąbiącego drzewo w stodole. Ściemniło się nagle, wiatr się wzmógł i szarpał gniewnie nagimi gałęziami drzew. Zza pagórka dobiegała łuna różowego, ciepłego światła latarni elektrycznych ze wsi. Mrok, który wdarł się wraz wiatrem do stodoły przeszkodził Kazimierzowi w kontynuowaniu czynności. Mężczyzna pozbierał z klepiska kawałki drzazgi i załadował je do nosidła. Potem zamknął za sobą drzwi i wydeptaną w śniegu ścieżką podążył do domu. W kuchni paliła się świeca. Był w stanie dostrzec ślizgające się po ścianach wewnątrz echo płomienia.

 

Postanowili z Małgorzatą, że jednak dziś wieczór zaprowadzą Lucka do starej leśniczówki na skraju lasu. Kiedy Kazimierz wrócił ze sklepu sporo nawymyślali sobie z żoną. Mężczyzna nie mógł uwierzyć, że i on, i Małgorzata są w stanie posunąć się tak daleko. Bali się jednak. Oboje się bali, że ktoś mógłby zobaczyć ich syna. Dlatego postanowili zaprowadzić go do leśniczówki po zmroku.

 

Kazimierz się początkowo sprzeciwił. Powiedział żonie wszystko, co słyszał od Mańci i od Jędrka. Dodał, że po jego trupie dojdzie to do skutku. Wtedy Małgorzata się na dobre rozkrzyczała, zaczęła tłuc go na oślep po twarzy, drapać tak, że w końcu usiadł bezradny na krześle i załamał ręce.

 

– Słońce juz zasło, moze pora? – Powiedział wchodząc do pokoju.

 

Małgorzata siedziała odwrócona do niego plecami. Na nagich kuchennych ścianach pływały tajemnicze cienie. Nie odezwała się ani słowem.

 

– Spakowała go?

 

Spostrzegł, że kiwnęła głową, jakby nie mogła mówić.

 

– Powiedz co no…

 

– Co mam gadać – głos jej był rozedrgany. Kazimierz był pewien, że płakała.

 

– Nie ryc – Usiadł obok niej. – Tak tseba, sama mówiłaś.

 

– Kiedy ja nie moge… – Łzy błyszczały w jej oczach, co raz wycierała kawałkiem szmaty nos.

 

– A jak oni przyjdą, jak cała wioska się zejdzie, to będzie wstyd dopiero.

 

– Wstyd, kurwa, to twoja wina.

 

– Co moja, co moja?

 

– Było latać i bałamucić…

 

– Młode bylim…

 

– Idź, weź go i zaprowadź, niech bedzie święty spokój.

 

Kazimierz zamilkł. Nie próbował jednak nawet wstać. Siedział dysząc ciężko i pokasłując od czasu do czasu, z wzrokiem wlepionym w ciemność za oknem. Przerażała go ona niezmiernie, zdawała się wkraczać w jego życie i całkowicie je przesłaniać. Z odrętwienia ocknął się dopiero po kilku minutach. Przeszedł do sieni, założył kożuch i opatulił głowę szalem. Otworzył drzwi do piwnicy i krzyknął kilka razy imię syna.

 

– Lucek! Lucek, chodź no pójdziemy do twego nowego domu – starał się nadać tonowi swego głosu wyraz jak najbardziej pewny i zdecydowany. Nie doczekał się jednak odpowiedzi.

 

– Chodź Lucek do ojca, no.

 

Cisza. Może jakiś szmer, ale nic się nie zmieniło. Kazimierz zdecydował się w końcu zejść do piwnicy.

 

– Lucek, nie jestem w nastroju na zabawę w chowanego, wyłaź. – Kazimierz zszedł po schodach na dół. Czuł wokół zaduch jaki wydzielał grzyb, którym oblepione były drewniane części konstrukcji piwnicznego stropu.

 

– No chodź, bo dostaniesz kijem… – Dopiero te słowa sprawiły, że spośród czerni pomieszczenia dobiegł do jego uszu bardzo wyraźny szmer. – No Lucek, bądź grzeczny.

 

Chłopak leżał na swoim posłaniu z siana i szmat, opatulony w stary kożuch Kazimierza.

 

– yyyyyyy….. – Rozległo się nagle w ciemności. – yyyyaaaaannnn…

 

Kazimierz aż wzdrygnął się na wspomnienie tych odgłosów. Ostatnim razem, kiedy chłopak wydawał takie dźwięki, następnego ranka Kazimierz znalazł w lesie powieszoną Brygidę.

 

– Chodź idziemy. – Podszedł bliżej i złapał leżącego za kołnierz. Tamten jednak ani drgnął.

 

– yyyyyyyyiiiiiiiiiiii…. – Głos jego przeszedł w przenikliwy pisk.

 

– Ruszysz się, czy nie?

 

O dziwo Lucek ruszył się bez większego oporu. Popiskiwał tylko cicho od czasu do czasu. Stanął na nogach. Chyba wyczuwał, że za chwilę stanie się coś, co raz na zawsze gruntownie zmieni jego życie. Niektórzy wierzą, że ludzie upośledzeni mają jakiś dodatkowy szósty zmysł, który rekompensuje w pewien sposób niedostatecznie poprawne funkcjonowanie innych. Kazimierz też w głębi duszy w to wierzył.

 

Przeszli kilka kroków i znaleźli się na schodach. Tu Kazimierz musiał pomóc synowi wydostać się na górę. Stali w mrocznym korytarzu. Z kuchni dobiegał migotliwy blask płomienia. Kazimierz wzdrygnął się, gdy ujrzał w nim groteskową twarz Lucka. Poczuł ogromny lęk. Bał się syna. Bał się tej strasznej, rozszczepionej wargi. Tego spłaszczonego nosa. Tych oczu błyskających w półmroku korytarza jak wilcze ślepia. Bał się nawet tego zapachu, którym przesiąkł jego stary kożuch, okrywający obecnie barki chłopaka.

 

Kazimierz nic nie mówił. Zatrzymał się na chwilę w kuchennych drzwiach. Małgorzata nadal siedziała tyłem do wejścia z twarzą ukrytą w dłoniach. Od czasu do czasu jej ciałem targały konwulsje łkania. Kazimierz podniósł stojący w rogu obszerny tobołek i zarzucił go sobie na plecy. Zawiniątko było niezwykle ciężkie. Kazimierzowi wydawało się, że przygniata go do ziemi.

 

Bez słowa minął stojącego w przedpokoju Lucka i wyszedł na zewnątrz nie zamykając za sobą drzwi. Po kilku krokach przystanął i głęboko westchnął. Czekał.

 

Noc rozpostarła się przeraźliwie czarna już na dobre. Bardzo wyraźna łuna bijąca zza pagórków zbladła, osiadła leniwie na stojących wysoko nad ziemią ciemnych chmurach. W powietrzu czuć było powiew muskający twarz i włosy. Spośród zlewającego się w mroku świata, Kazimierz odróżniał jaśniejszą połać śniegu pod nogami i na wprost swoich oczu.

 

Postąpił jeszcze kilka kroków i znów się nie odwrócił.

 

– Chodź Lucek… – Rzucił cicho w przestrzeń. Głos jego zadrżał, zadzwonił jak szklane naczynie. Stłumiła go cisza nocy. Po chwili jednak ciężkie kroki Lucka ją zniszczyły. Trzaśnięcie drzwi i Kazimierz ruszył przed siebie. Nie patrzył wstecz. Dopóki słyszał za sobą skrzypienie śniegu pod podeszwami butów syna.

 

Przypomniał sobie, jak chodzili kiedyś razem nad rzeczkę na ryby. W najszerszym i najgłębszym miejscu brały najlepiej. Któregoś dnia mały Lucek wpadł do tej rzeki. Kazimierzowi wydawało się wtedy, że cały świat się kończy.

 

Tylko później Małgorzata… W młodości nie była taka. Bardziej była milcząca. Kiedy urodziła Lucka płakała. Tyle płakała… I Kazimierz z nią. Nie wiedział, że można tyle płakać. Dzień w dzień i noc w noc. Tygodniami, miesiącami… Potem nagle zamilkła. I nic nie mówiła. Była z nim milcząca, krucha i twarda jednocześnie. Kazimierz starał się o nią i o syna jak mógł.

 

Potem się to wszystko zaczęło. Te nieszczęścia, to natrętne, gorsze od jakiegokolwiek zła, ludzkie gadanie. Na początku Kazimierz go nie zauważał. Potem nagle wszystkie drobne detale nabrały monstrualnego znaczenia. Bolały jak źle zgojone rany.

 

Kierowali się na wschód, w stronę lasu. Od zagrody Kazimierza dzieliło ich już jakieś trzy kilometry. Żeby dość do starej leśniczówki, musieli przejść jeszcze ze dwanaście lasem. Leśniczówka znajdowała się głęboko w puszczy i była stara jak świat. Starsza od Kazimierza. Przed wojną urzędował tam leśniczy. Jak przyszli Niemcy to budynek podpalili. Dopiero po wojnie przyjechali jacyś ludzie i coś tam zaczęli odbudowywać. Mieszkali też trochę, ale któregoś lata przyszła wichura, zwiała im dach i zniszczyła większość posiadłości. Nie mieli pieniędzy, żeby odbudować, czy jakieś antypaństwowe interesy tam knuli, nie wiadomo. Grunt, że wyjechali i słuch o nich zaginął. Budynek natomiast stał i niszczał. Nikt w ogóle nie raczył się nim zająć. Tylko czasami jakiś włóczęga zatrzymywał się w ocalałej piwnicy na nocleg, albo dzieciaki z okolicznych wiosek urządzały sobie zabawy.

 

Piwnice leśniczówki były doskonale zachowane i suche. Kazimierz był pewien, że Lucek nie będzie miał przynajmniej wilgoci. Kiedyś już chodzili tam z Małgorzatą, żeby sprawdzić, czy aby nie jest to kompletna ruina. Ale mimo iż leśniczówka sprawiała takie wrażenie, miała jeszcze zakamarki całkiem użyteczne.

 

W miarę jak szli, nogi Kazimierza stawały się coraz bardziej oporne, a jego ciało i bagaż – cięższe. Po godzinie postanowił się zatrzymać. Zrzucił ciężar z pleców i przysiadł na nim dysząc ciężko. Lucek stał tuż za nim. Twarz miał owiniętą szalikiem, ale panowały takie ciemności, że Kazimierz nie zdołałby ujrzeć jego oblicza.

 

– Teraz ty będziesz niósł – Powiedział.

 

Lucek przykucnął obok niego. Wydał się Kazimierzowi całkiem normalny w swoich ruchach. Jak zdrowy młody mężczyzna.

 

– Dlaczego? – Zapytał po chwili Kazimierz – Dlaczego tak musi być, nie wiesz? – Odwrócił twarz chcąc spojrzeć synowi w oczy. Ujrzał ciemność. Był jednak pewien, że tamten jest tak samo bezradny jak on.

 

Ruszyli znowu po jakichś pięciu minutach. Od tej pory robili przerwy w zależności od zmęczenia. Niemniej jednak Lucek przez cały czas niósł swój tobołek i zawsze zatrzymywał się tylko wtedy, kiedy robił to Kazimierz. W oczach ojca chłopak był przez cały ten czas tak przerażająco normalny. Może dlatego, że było ciemno. Może dlatego, że Kazimierz nie widział jego upośledzonych ruchów i wykrzywiającej się co raz w sposób bardzo groteskowy, twarzy. Był tak przerażająco normalny…

 

Las zamknął się za nimi dopiero po ośmiu przystankach. Mimo ciemności Kazimierz doskonale znał drogę. Wiła się białym szerokim traktem. Kazimierz pamiętał czasy kiedy wraz z przyjaciółmi ukrywali się w lesie podczas wojny. Najpierw przyszli Niemcy. Oni wtedy prawie od razu uciekli do lasu. Siedzieli tam przez parę lat, prawie w ogóle nie wychodząc. Włóczędzy dostarczali im wieści, czasem który z nich wyskoczył do wsi okolicznych zasięgnąć języka, kupić jedzenia. Las był wtedy potężną twierdzą. Bastionem nie do zdobycia.

 

Później, kiedy już wyszli z lasu i wrócili do swoich domostw, Kazimierz często jeszcze wracał w dawne miejsca. Las odcisnął na nim swoje piętno.

 

Siła to było coś, czego Kazimierz w żaden sposób nie potrafił zidentyfikować w sobie. Siła, nie w sensie męskości, a chęci do życia, którą kiedyś dawał mu las, i która umarła wraz z zabliźnionymi ranami w jego duszy.

 

A Lucek? Kazimierzowi wydawało się kiedyś, że odmieniec to rzeczywiście klątwa. Tak jak wszystkim się wydawało. Ale go kochał.

 

Szli dość długo w milczeniu. Wiatr ucichł zupełnie, a nad ich głowami błysnęło mgliście kilka gwiazd. Spokój ogromny wypełniał przyrodę. Bastion drzew wydawał się drzemać pod białą pierzyną. Zmrożony śnieg skrzypiał pod stopami.

 

Lucek doskonale wiedział, dokąd idą. Znał to miejsce, pamiętał wszystko doskonale z dzieciństwa. Oddychał ciężko ze zmęczenia, lecz mimo to czuł się nadzwyczaj dobrze. Dzisiejszy ranek, kiedy to matka zbiła go kijem dudnił w pamięci echem uderzeń. Nie miał jej jednak tego za złe. Tak po prostu musiało być.

 

Czuł strach, delikatny jak stąpnięcie kota. Obawiał się tego nowego, które miało nastąpić. Zadziwiająco spokojnie przyjmował jednak to wszystko, co się działo. Chwile kiedy wychodził z piwnicy stały się ostatnimi czasy tak rzadkie, że cieszyła go ta noc i śnieg, cisza i odgłos kroków. To wszystko było piękne. Poza tym przy Kazimierzu czuł się bezpieczny. Widział, że zostanie sam. Kiedy to nastąpi? Za chwilę, może dwie? Ale wiedział też, że ma tych dwoje kochanych ludzi, którzy zamykali go w piwnicy, dawali miskę z jedzeniem, sprzątali kiedy napaskudził na posłaniu i czasami dotykali go, obejmowali i przytulali.

 

Gwiazdy znikły z nieba, kiedy znaleźli się przy leśniczówce. Kazimierz zapalił zapałkę i szmatę na kiju, którą wcześniej nasączył oliwą. Tak skonstruowana pochodnia oślepiła na chwilę ich obu. Kazimierz rzucił ukradkowe spojrzenie na syna, jakby chcąc sprawdzić, czy może ten odmienił się w ciągu tej ciemnej drogi. Wzdrygnął się jednak i natychmiast odwrócił wzrok. Przeszli bliżej budynku. Kazimierz odnalazł właz do piwnicy i odsunął go. Ze środka zionęło zapachem stęchlizny. Zszedł jednak na dół rzuciwszy uprzednio do środka pochodnię.

 

Piwnica była duża, ciemna i pełna pajęczyn. Na jednej ze ścian wisiała kolumna pustych półek. Kazimierz znalazł się w obszernym pomieszczeniu. Płomień pochodni oświetlił miejsce w sposób na tyle dobry, że mężczyzna dostrzegł drzwi w jednej ze ścian. Popatrzył w górę, ale płomienie oślepiły go i nie dojrzał nawet włazu.

 

– Lucek… Lucek, chodź do mnie – Głos załamał mu się, co go zastanowiło.

 

Usłyszał ruch tuż nad sobą. Po chwili wyciągnął ręce do góry i złapał syna za nogi. Zaraz potem ramiona odmówiły mu posłuszeństwa i Lucek zwalił się na niego całym swoim ciężarem. Minęła minuta zanim ocknęli się z chwilowego szoku i Kazimierz podniósł pochodnię, która znacznie przez ten czas przygasła. Lucek zaraz stanął obok niego. Kazimierz otworzył zauważone wcześniej drzwi i weszli do izby znacznie obszerniejszej od poprzedniej. Stał tam niewielki stolik, a na podłodze walało się kilka desek. Kazimierz nie wiedział skąd to się tu wszystko wzięło; czy stało od dawnych czasów, czy może naznosili tego włóczędzy, lub dzieciaki. Nie wiedział. Mało go to obchodziło. Coraz bardziej natomiast nurtować go zaczęła kwestia ewentualnej konfrontacji, jego innego syna z przygodnym bezdomnym, albo chmarą dzieciaków. Uciekliby, na pewno by uciekli…

 

W innej ścianie Kazimierz dostrzegł następne drzwi. Rzucił w kąt tobołek, a pochodnię na ziemię. Wyjął koce i sporządził dla syna prowizoryczne posłanie. Stare kredki i papier położył tuż obok, tak samo kilka garnków, noży i widelców, trochę siana, jakieś ubrania, które zapakowała Małgorzata i kilka pokrojonych bochenków chleba. Puszki i mięso położył tuż obok w kącie.

 

Lucek cały czas spokojny, dopiero teraz zaczął ciężko dyszeć. Przy większym natężeniu światła, Kazimierz byłby w stanie dostrzec szklistość jego oczu i drżenie rąk. Nie widział tego jednak teraz i nie pomyślał nawet o tym, że ciałem syna może wstrząsnąć coś tak ludzkiego jak płacz.

 

Upewniwszy się, że wszystko jest już na swoim miejscu, a szpary i bruzdy w ścianach nie kryją żadnego zagrożenia Kazimierz wyciągnął nóż i zrobił kilka kanapek. Usiedli razem z Luckiem na prowizorycznym posłaniu i zaczęli jeść. Pochodnia płonąca na ziemi otaczała ich ciała ciepłym poblaskiem ognia. Gdzieś dalej ustępował on jednak miejsca pełnej pyłu ciemności.

 

Otoczenie sprawiło, że struny głosowe Kazimierza zamarły mimo szczerego pragnienia wydania z siebie kilku dźwięków. Jego twarz wykrzywił grymas żalu. Dostrzegł w oczach Lucka coś co chwyciło go z ogromną siłą za serce. Te łzy może, ten smutek i ta cudowna dziecięca bezsilność, przeniknęły głęboko duszę mężczyzny. Nie wytrzymał dłużej. Rozpłakał się wiedząc, że nic nie może poradzić na całe to zło, w którym się znaleźli on i jego synek. Jego malutki synek – Lucjan. Wtulił się potem Kazimierz już bez żadnego obrzydzenia i bez żadnych skrupułów w synowski kożuch. Trwali tak przez długi czas płacząc. Mimo to pierwszy raz od początku świata czuli się razem tak cudownie dobrze.

 

 

V

 

 

Wielkomiejski świt przyszedł nagle. W jednej chwili wszystko rozjaśniło się szarością i Ewelina ujrzała z południowego okna swojego mieszkania ścianę przeciwległego bloku upstrzoną nieudanym graffiti. Spojrzała na zegarek i stwierdziła, że ma jeszcze czterdzieści minut do właściwej pory pobudki. Już nie pamiętała od kiedy tak się budziła. Najczęściej nastawiała budzik na siódmą, i najczęściej budziła się dwie godziny, godzinę wcześniej.

 

Wszystko od Śmierci Zenona.

 

Ewelina wiedziała doskonale, kto stoi za tym zabójstwem. Policja zajęła się sprawą naprawdę solidnie i nie minął miesiąc, jak wezwano ją w charakterze świadka na pierwszą rozprawę. Rozprawa ta, jak się z początku wydawało miała stanowić początek końca, tej życiowej zapaści. Nie skończyło się jednak nic, a koszmar trwał.

 

Bez wątpienia śledzili ją. Tego Ewelina była pewna. Granatowe BMW z gigantycznym spojlerem z tyłu i ciemnymi szybami. Znała ten widok aż nazbyt dobrze. Gdziekolwiek by się nie pojawiła, tam pojawiał się ten samochód i dwóch mężczyzn. Jeden krępy z wydatnym brzuchem, niesamowicie ostrymi rysami twarzy i szatańską bródką czarną jak asfalt, a drugi wyższy, chudy, o rozbieganym spojrzeniu ćpuna.

 

Czego chcieli, Ewelina nie wiedziała do dnia wczorajszego, to jest do dnia pierwszej rozprawy. Teraz była już pewna, że ci dwaj polują na nią i ich zadaniem, jest niechybnie pozbawienie jej życia.

 

Kolejne posiedzenie sądu miało odbyć się dziś o dziesiątej rano. Ewelinie pozostało jeszcze zatem dwie godziny, odliczając dwie godziny na dojazd.

 

Wiedziała, że już nie zaśnie i, że pozostanie w łóżku nie wyjdzie jej na dobre. Zrzuciła koszulę nocną i weszła pod prysznic. Woda nie musiała przywracać jej przytomności. Mimo wczesnej pory pobudki była zupełnie rozbudzona, gotowa do każdego działania. Wyszła spod prysznica i zaczęła suszyć włosy. Nie ścinała ich od siódmej klasy podstawówki. Sięgały jej do pasa, były błyszczące i czarne. Suszenie ich zajmowało jej zwykle niecałą godzinę. Najwięcej spośród porannej krzątaniny. Mimo to za żadne skarby nie dałaby ich sobie obciąć. Te włosy niesamowicie podkreślały jej urodę. Niekiedy agencjom potrzebne były dziewczyny konkretnie z takimi włosami. Wtedy Ewelina nie musiała specjalnie walczyć o miejsce. Dostawała jeden telefon, co było równoważne z angażem do sesji.

 

Narzuciła ubranie i przeszła do sypialni. Włączyła radio. Za oknem dzień stawał się coraz bardziej wyrazisty. Coraz częściej słychać było przejeżdżające samochody. Ewelina podeszła do okna. Ulica jak ulica, wciąż taka sama, w każdym szczególe powszednia, jak wczoraj. Sklep spożywczy prawie naprzeciw okna i stojący przed nim samochód zaopatrzenia, który zbierał się do odjazdu.

 

Już od bardzo dawna nie odzywała się do matki. Nie była ciekawa, nie potrzebowała. Postanowiła jednak dziś zadzwonić, że przyjeżdża. Mimo całej rutyny, jaką powrót w rodzinne strony niósł ze sobą, była to ostateczność. Matce zawdzięczała tylko tyle, że jest i musi zmagać się z życiem. Gdyby nie wzięła go w swoje ręce, niechybnie niańczyłaby teraz piątkę dzieci, prałaby gacie mężowi alkoholikowi, który pieprzyłby ją tylko i bił, nic więcej. Wstawałaby co dzień przed świtem do ciężkiej pracy.

 

Ale teraz twardy charakter Eweliny zmiękł. Zaczęła się po prostu obawiać o swoje życie. Wyjechałaby na kilka miesięcy, przecież ma pieniądze. W domu rodzinnym na pewno ją przyjmą, a w zakopanej w zaspach śnieżnych i pagórkach wioseczce, żadnym bandziorom nie będzie się chciało jej szukać. Może nawet upozoruje swoją śmierć… Nieszczęśliwe wypadki się przecież zdarzają. Samochód nie jest wiele wart i tak miała go sprzedać. Kupić sobie coś nowego. Mogłaby odzyskać pieniądze z ubezpieczenia…

 

Rozmyślała robiąc śniadanie. Wyglądnęła jeszcze raz za okno. Spodziewała się ujrzeć czarne BMW, lecz ulica była pusta. Kobieta wiedziała jednak, że oni się gdzieś czają, że polują na nią jak na zwierzę, i chcą ją zdezorientować, wystraszyć, zaszczuć, tak by sama wpadła w ich ręce.

 

Postanowione. Zaraz po posiedzeniu sądu zadzwoni do domu i powie, że przyjeżdża jutro… nie, może nawet dziś, zadzwoni i od razu pojedzie, tak będzie najlepiej.

 

Znów mimowolnie wyjrzała za okno. W bramie ujrzała czarny samochód. Chciała zadzwonić na policję, ale gdy popatrzyła kolejny raz, brama była pusta. Być może od początku była pusta?

 

 

VI

 

 

– Skąd to wracacie Kazimierzu i dokąd Bóg prowadzi? – Jędrek Drucis zatrzymał samochód.

 

– a przed siebie, do domu… – Odparł Kazimierz z trudem.

 

– Jak się czuje małżonka?

 

– Wszystko w porządku, Lucjana już nie ma…

 

– Słusznie postąpiliście Kazimierzu. – Powiedział Jędrek po chwili namysłu. Kazimierz jednak nawet na niego nie spojrzał.

 

– Może podwiozę?

 

– a ni tseba, sam dojda…

 

– a Może jednak?

 

– Dzikuja Andzeju… ale psejdę się sam…

 

– chcę porozmawiać…

 

– a o cym tu gadać, Lucjana nie ma, Andzeju, lucjana nie ma, rozumis?

 

– Pamiętasz Ewelinkę, córkę Mańci?

 

– Tą, co uciekła?

 

– Tą samą…

 

– A co?

 

– Wczrora Mańcia miała telefon od niej, przyjeżdża… – Jędrek popatrzył przed siebie. – Znaczy się, miała przyjechać w nocy, ale ni śladu…

 

– A Mańcia?

 

– Odchodzi od zmysłów… nie widział ty, albo nie słyszał w nocy czego dziwnego…

 

Kazimierz zastanowił się chwilę. Wcisnął ręce głęboko w kieszenie kożucha.

 

– ni…

 

– Na pewno?

 

– Prowadził ja wczoraj po zmirzchu Lucka do lasu… niczygo nie widział… bo ocy miał łez pełne, a w usach sumiało i sumiało…

 

Jędrek westchnął i znów popatrzył przed siebie. Czuł się okropnie niezręcznie, tu obok Kazimierza.

 

– Cała wioska jest wam wdzięczna za to co zrobiliście… to bardzo mądre, Kazimierzu… – Rzekł w końcu.

 

– Ni pierdól Jędruś, ni pierdól…

 

Jędrek Przekręcił kluczyk w stacyjce i wrzucił bieg.

 

– Może jednak podwieźć?

 

– Dzikuja, jak spotkasz Ewelinkę, to pozdrów ją ode mnie, Małgosi i Lucka…

 

– Się rozumie Kazimierzu, Bóg z tobą… – Ppowoli ruszył i zniknął za pagórkiem. Kazimierz został sam. Lucek też został sam. Kazimierz zostawił go, kiedy ten zasnął. Zanim to jednak nastąpiło minęło sporo czasu. Zaczęło świtać. Przytulony do syna, Kazimierz czuł przyspieszone bicie jego serca, pulsowanie krwi w skroniach. Jego krwi, jaka by ona nie była. Długo płakał, a Lucek milczał. Był spokojny jak nigdy, jakby wiedział, że tak być powinno. Kazimierz wracał przez pola spowite szarością świtu, oblane siwizną lodowatej mgły. Rozciągały się przed nim szerokie połacie ziemi, która była ziemią jego ojca i dziadka… Czuł, że w żyłach jego płyną pierwiastki tej ziemi, płyną te mgły i śniegi, płyną zorze wschodnie i zachodnie, rzeki i zapach kwiatów… W Lucka żyłach płynęło to samo…

 

Małgosia pewnie umiera z niepokoju o nas. Pewnie całą noc klepała różaniec, żeby się nam co złego nie stało. Już wracam.

 

Szedł bardzo długo a, mimo to nie był zmęczony. Czuł tylko dziwne jakieś ściskanie serca. Przeszedł za pagórek i ujrzał już w dole swoje obejście. Nagle jego uszu dobiegł dźwięk silnika. Odwrócił się i dostrzegł zbliżający się radiowóz.

 

– Dzień dobry Kazimierzu. – Za kierownicą siedział znajomy policjant z sąsiedniej wioski.

 

– Dziń dobri… dziń dobri… chyba ni wiezie żadnej nie dobrej wiadomości…

 

– Ech obawiam się, że wiozę, oj wiozę, do Mańci do sklepu jeszcze daleko? Myli mi się odległość przy tych zaspach…

 

– W dół do szosy i w prawo zara za kościołem, a cóz się stało?

 

– Znaleźliśmy wczoraj samochód jej córki…

 

– Ewelinki?

 

– Doszczętnie spalony, rozbiła się na drzewie, nie miała szans przeżyć…

 

– Wybuchł?

 

– Ttak Kazimierzu, nie było co zbierać…

 

 

VII

 

 

– Ty myślisz stary, że ja się z choinki urwałem?

 

– Nie Sewer, nie…

 

– To dlaczego pierdolisz coś o jakichś wieśniakach z widłami i toporami, że mają nas niby kurwa, zajebać?

 

– Tak gadał doręczyciel, że się cała wioska zbiera, szukać tej głupiej dziwki…

 

– I z widłami i z toporami do nas przyjdą i zajebią?

 

– Tego nie powiedziałem, szefie, gdzie myśmy ją wczoraj zgubili, gdzieś niedaleko?

 

– A skąd ja mam to kurwa wiedzieć, ciemno było, las wszędzie taki sam…

 

– To ja mam wiedzieć? Co ja mam wiedzieć, szefie?

 

– Przestań pierdolić, wiem, że ją trzeba teraz zajebać i o nic kurwa nie pytać.

 

– Skoro tak mówisz, Szefie, to się mi zdaje, już niedaleko, pamiętam to drzewo, zara powinna być droga boczna, ona tam skręciła i wyłączyła światła…

 

– Jeśli nie pierdolnęła po ciemku w jakieś drzewo, to szacunek dla niej…

 

– Nie pierdol, powiedziałem, kurwa, to baba, na pewno pierdolnęła i na pewno jest w zajebistym szoku, nie mogła uciec daleko, jeśli próbowała… jeśli nie, co jest kurwa najbardziej prawdopodobne, to pewnie leży w samochodzie bez przytomności…

 

– A nawet gdyby próbowała spierdalać, to mamy śnieg, a na śniegu zostają ślady…

 

– Ty to masz łeb Sewer…

 

– Wiem szefie, wiem, to chyba tu… – Od szosy odbijała w prawo wąska leśna droga – tak to na pewno tu, widać koleiny w śniegu…

 

– Skąd wiesz, że to jej, pacanie? – Tedi był chyba zdenerwowany. Gwałtownie szarpną kierownicę i dodał gazu. Samochód zakołysał się i wpadł w lekki poślizg. Tedi jednak błyskawicznie dał kontrę i ustawił się równolegle do ściany lasu. Zwolnił trochę i wyłączył światła.

 

– Wypatruj jej samochodu, musi tu gdzieś być – powiedział.

 

– Wypatruję szefie, daj mi trochę czasu…

 

Jechali wolno z wyłączonymi światłami zgodnie z kierunkiem wyznaczonym przez koleiny na śniegu. Las milczał, wydawał się pusty i spokojny. Masywne śniegowe czapy przyginały do ziemi dolne gałęzie świerków, gdzieś wysoko krążyły ptaki.

 

– Jesteś pewien, że to tutaj?

 

– Toć pamiętam przecież, najpierw ten krzyż, a potem to drzewo i droga, no i koleiny są wyraźne…

 

– Lepiej żeby to było tu.

 

– Jak nie tu, to zawrócimy i poszukamy dalej…

 

– Trza będzie…

 

Tedi mimo wszystko czuł się cholernie odpowiedzialny za swojego kumpla. Pracowali razem niemal od samego początku, kiedy się to wszystko zaczęło. Byli praktycznie jak bracia. Sewer też zresztą nie był ostatecznie taki zły. Tak, miał ptasi móżdżek, to nie ulegało wątpliwości, ale również sprawiało, że odpowiedzialność, którą odczuwał Tedi, była tak duża.

 

Któregoś razu eskortowali jakiegoś gostka z lotniska, Sewer prowadził z przodu i nagle dał ostro po chamach. Nikt się tego nie spodziewał, o mało się wszyscy nie zderzyli. Potem Sewer powiedział, że na drodze była dziura, a on nie chciał nadwyrężać amortyzatorów.

 

– Szefie, co z nią zrobimy, jak już któryś z nas palnie jej w łeb? – pytanie partnera zaskoczyło Tediego.

 

– Kurwy do wora, a wór do jeziora… – Tedi nadał swojemu głosowi pijacką chrypę i roześmiał się serdecznie. Po chwili zawtórował mu śmiech kompana – zobaczymy, patafianie, jak na razie to jeszcze jej nie znaleźliśmy i jak tak dalej pójdzie to zrobi się ciemno i znowu trza będzie czekać do jutra. Mieliśmy to kurwa, zrobić szybko…

 

– Z tymi babami to różnie bywa, jedne to kurwa, same przyjdą obciągnąć, nawet się nie zapytają czy chcesz, a inne spierdalają, kurwa, spierdalają i jeszcze raz spierdalają… szefie, może jak ją już dopadniemy i jeszcze będzie żyła, to może będę mógł ją tak posunąć delikatnie zanim palnę jej w łeb…

 

– Skąd wiesz, że ty akurat palniesz jej w łeb?

 

– To znaczy, że będę mógł?

 

– Patrz, żebym ja cię kurwa nie posunął, patrz kurwa, gdzie ten jej samochód? Jedziemy i jedziemy i chuja znaleźliśmy, kurwa, jak się wkurwię, to rozpierdolę ten zajebany las, podpale, może wtedy jakoś ją wykurzymy.

 

– Spokojnie, szefie… widzisz ślady, droga rozwidla się, popatrz…

 

Droga w istocie rozwidlała się. Wypuszczała z siebie dwie koleiniaste odnogi, z których jedna mogła prowadzić z powrotem na szosę, a druga gdzieś głębiej w las. Śnieg, który pokrywał oba trakty, zaczynał zmieniać się powoli w firn. Koleiny znajdujące się na obu odnogach drogi również były stare.

 

Tedi zatrzymał samochód.

 

– No i co teraz? – Zapytał.

 

– Ja pierdolę – Sewer nie miał pojęcia co robić. – Może to nie tu…

 

– Pojedziemy najpierw w tę odnogę, co wydaje się, że niby prowadzi do szosy, jak tam nic nie znajdziemy to wrócimy się.

 

– No, można tak zrobić… gdzie ona kurwa mogła spierdolić?

 

– Nie pękaj, mały, na pewno leży martwa w tym swoim tiksonie, może nie trzeba będzie nawet usuwać zwłok, tylko zostawi się jak są… wypadek, kurna, nieszczęśliwy wypadek….

 

– Nieszczęśliwy wypadek – powtórzył Sewer. – Nieszczęśliwe wypadki się zdarzają, nawet bardzo często, parę tysięcy dziennie…

 

– No, może niczego nie będzie trzeba robić. Może już samo się zrobiło, samo…

 

– Naturalnie… kurwa, naturalnie… wiesz Ted… spać mi się chce, kurwa, i jeść, ja pierdole, jaki mi się chce jeść…

 

– Cicho, mięczaku, kurwa, cicho, wypatruj samochodu. Czerwony, pierdolony tikson…

 

Jechali wolno. Widzieli jednak wciąż to samo. Chyba wszystkie leśne drogi, czy to zima, czy nie zima, czy pada, czy praży słońce, czy to północ, czy południe; chyba wszystkie te leśne drogi wyglądają tak samo. Tediemu, tak się przynajmniej wydawało. Nigdy nie bratał się z przyrodą. Sewer chyba też. Zresztą, kto go tam wie.

 

Jechali przez dziesięć minut i w istocie dotarli do szosy. Tedi zawrócił i dodał gazu. Minęli rozwidlenie i na powrót zagłębili się w las. Sewer bacznie śledził wszystko, co migało wokół. W głębi duszy bał się drzew. Gdyby pozostał tu sam, na przykład w nocy, drżałby jak małe dziecko. Czuł, że już się boi.

 

 

VIII

 

 

Po tym jak samochód wybuchł, Ewelina zaczęła biec na oślep byle jak najdalej od szosy. Nie wiedziała, ile czasu minęło, od kiedy zgubiła pogoń. Światło księżyca odbijało się od śniegu, a zimne gałęzie smagały ją po twarzy. Serce biło szybko. Nie czuła łez, które spływały jej po policzkach i mieszały z krwią. Musiała biec.

 

Przystanęła po jakimś czasie. Zamarła. Wokół tyko cisza i ciemność, ciemność i cisza na przemian. Las milczał, wiatr drzemał gdzieś w koronach sosen. Ziemia cała pokryta śniegiem drzemała również. Dopiero teraz Ewelina poczuła, jak bardzo jest zmęczona i jak bardzo się boi. Stała jeszcze chwilę nasłuchując, ale nie słyszała zupełnie nic. Tylko bicie serca i oddech. Wydawało się, że bandyci dali za wygraną. Upewniła się, że nikogo nie ma w pobliżu i zaczęła iść przed siebie. Pamiętała ten las. Chodzili tu na grzyby, jagody, na żurawiny, jak były. Gdzieś tu powinna być ta opuszczona leśniczówka, a od niej droga już prosta do rodzinnej wioski. Ciekawe co matka z ojcem powiedzą jak ją zobaczą. Właściwe nigdy się nie zastanawiała. Zawsze miała głęboką świadomość tego, że rodzice ją krzywdzą, że chcą dla niej źle. Głos wewnętrzny silnie jej o tym przypominał. Dlatego uciekła.

 

Niebo zaczęło szarzeć. Zbliżał się świt. Las ciągle milczący, wydawał się nie mieć końca.

 

Wreszcie Ewelina dotarła do przesieki. Przypomniała sobie, gdzie jest. Okazało się, że zboczyła zanadto na północny zachód. Leśniczówka znajdowała się jakieś półtora kilometra stąd. Przystanęła na skraju wyrębu i powiodła po nim wzrokiem. Zdała sobie sprawę, że nawet jeśli dotrze do leśniczówki to nie będzie wiedziała, co ze sobą zrobić. Nie pójdzie przecież dalej, już teraz jest u kresu sił. Niepodobnym wydał się jej również fakt, że miałaby tam zostać i chwilę odpocząć. Lepiej już paść z wyczerpania w drodze niż zamarznąć w czasie postoju.

 

Półtora kilometra wydłużyło się ponad miarę. Ręce Eweliny zdrętwiały, połamane paznokcie krwawiły, lecz ona zdawała się tego nie odczuwać. Jej ciało było jednym wielkim bólem. Wydawało się jej, że waży o wiele więcej niż w rzeczywistości. Raz po raz przed oczami migały jej mroczki, jak stada ciem. Nadlatywały nagle, nie wiadomo skąd, porywały ją, oślepiały, przyginały do ziemi i wynosiły ku górze. Ich taniec kołysał Ewelinę do snu. Coraz częściej przymykała oczy i na ułamki sekundy traciła przytomność. Wbrew pozorom była silna fizycznie. Nawet nie wiedziała, że tak dużo może znieść. Gdyby kiedyś ktoś jej powiedział, że będzie uczestniczyła w historii rodem z thrillera, najzwyczajniej w świecie roześmiałaby się. Nie, to zdecydowanie nie była jej działka. Tymczasem teraz biegnie, ucieka od dwóch mężczyzn którzy chcą jej śmierci. Odgania ćmy, skacze, czołga się, rozpaczliwie pożądając życia… I nagle coś ścięło ją z nóg. Upadła twarzą w śnieg, lecz jej wydawało się, że spada z urwiska w przepaść bez dna. Zaraz pochłonęła ją ciemność.

 

Dopiero ciepło wyrwało ją ze snu. Otworzyła oczy i spostrzegła, że znajduje się w ciemnym, śmierdzącym pomieszczeniu. Na środku, w blaszanej beczce płonął ogień. Cienie tańczyły po ścianach.

 

Leżała na prowizorycznym posłaniu, przykryta futrzanym kożuchem. Poruszyła głową. Wszystko ją bolało, wszystkie części jej ciała zdrętwiały. Potrzebowała chwili, by się podnieść. Rozejrzała się i doszła do wniosku, że to nie samo pomieszczenie, ale ten kożuch okropnie śmierdzi. Zrzuciła go z siebie czym prędzej. Usiadła na posłaniu. Zauważyła, że składa się ono z worków wypełnionych mchem i słomą. Nieopodal znalazła swoje buty. W tym momencie spostrzegła, że prawe ramię ma owinięte szmatami. Nie czuła ich wcześniej. Widocznie zraniła się w rękę i ktoś ją opatrzył, a potem ułożył tutaj. No właśnie, kto? Pytanie to wyrwało ją z chwilowego odrętwienia. Ciekawość ustąpiła miejsca przerażeniu. A może to ci bandyci? Może złapali ją już i trzymają tu chcąc wyłudzić okup?

 

Rozejrzała się wokół. Sięgnęła po buty i nałożyła je. Owinięta szmatami ręka, o dziwo, bolała tylko trochę. Spróbowała wstać, ale nie miała siły. Siedziała więc jeszcze chwilę, a piwnica wirowała wokół niej. Poczuła, że to już koniec i rozpłakała się mimowolnie. Patrzyła w sufit zaciskając pięści. Po chwili jeszcze raz spróbowała wstać. Trudno było jej utrzymać równowagę, ale wyprostowała się. Wyciągnęła zdrową rękę w bok i dotknęła ściany.

 

I wtedy oczom jej ukazał się przerażający widok. Po przeciwnej stronie pomieszczenia, otulony szmatami leżał mężczyzna. Nie poruszał się. Był odwrócony do niej plecami. Oddychał tylko dziwnie. Świszcząco. Nie mógł to być którykolwiek z napastników. Raczej jakiś włóczęga… powoli zaczęła układać w umyśle historię tego, gdzie się znalazła i w jaki sposób. Biegła do leśniczówki, straciła przytomność, a włóczęga, który akurat mógł mieszkać w leśniczówce, znalazł ją i przeniósł w ciepłe miejsce. Możliwość, że człowiek leżący pod ścianą, jest przyjacielem, a nie wrogiem dodała Ewelinie otuchy. Podświadomość Eweliny nie pozwoliła jej jednak się rozluźnić. Zaraz pojawiły się wątpliwości. Każdy potencjalny włóczęga mógł przecież także dybać na jej życie. Doszła do wniosku, że najlepiej zrobi, jeśli się stąd jak najszybciej oddali. Zaczęła rozglądać się w poszukiwaniu wyjścia. Pomieszczenie, na pierwszy rzut oka, pozbawione jednak było drzwi. Jedyny otwór, jaki udało się jej dostrzec, znajdował się na suficie, trochę na prawo od ognia. Na podłodze stał pieniek, przy pomocy którego najwyraźniej, wychodziło się na zewnątrz. Wspięłaby się tam, czuła, że jest to możliwe do osiągnięcia. Stała i zastanawiała się co dalej począć.

 

W tej chwili jednak, mężczyzna leżący pod ścianą poruszył się. Wydał jakiś dziwny pomruk i odwrócił od ściany. Dopiero teraz Ewelina ujrzała jego twarz.

 

W tym samym momencie opuściły ją siły. Osunęła się na klepisko i oparła o pieniek. Poczuła łzy napływające do oczu. Lucek… Jezu… toż to Lucek… przypomniało jej się tamto lato, miała najwyżej siedem lat, jak przez dziurę po sęku podglądała, jak Lucek bawi się w stodole. Był jeszcze wtedy bardzo malutki. Rodzice nie wstydzili się go pokazywać i czasami nawet zabierali do kościoła. Nigdy się go nie bała. Odwiedzała go często będąc w podstawówce. Przychodziła po zmroku, kiedy wieczory były ciepłe. Już wtedy nie mógł opuszczać gospodarstwa. Lucek…

 

Podeszła do niego na czworakach. Nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Jak to możliwe, że zupełnie o nim zapomniała? Przecież miała pieniądze żeby mu pomóc, żeby skierować go do ośrodka. Miała, ale wyleciał jej z głowy. Wyleciał, mimo że stanowił jedno z zarzewi jej konfliktu z rodzicami. Tak… teraz przypomniała sobie, jak bolało ją rozstanie z tym dziwnym przyjacielem.

 

W wiosce różnie o niej gadali. Prawdziwe piekło zaczęło się wówczas, gdy któryś z dzieciaków zobaczył ją, wałęsającą się przy kazimierzowych zabudowaniach. Matka nie dawała jej żyć, wyzywała od kurew. A Lucek, cóż on był temu winny, że się taki urodził? Cóż był winien, że jego twarz siała paniczny strach w umysłach wszystkich niemal członków społeczności?

 

Teraz miała przed sobą tą samą twarz, tylko o wiele starszą. Patrzyła na nią z ciekawością. Bez strachu. Nie przeszkadzał jej smród, jaki bił od ciała ani to, że tak okropnie wygląda. Dotknęła jego czoła. Przegarnęła zmierzwione włosy. Położyła dłoń na policzku. Wciąż był tym samym upośledzonym dzieckiem, które kiedyś, dawno temu, potrafiło się z nią bawić.

 

Nie ulegało wątpliwości, że to dzięki Luckowi się tu znalazła, a nie zamarzła na powietrzu. Opatrzył ją. On zawsze dużo rozumiał. Najwięcej ze wszystkich.

 

Przypomniała sobie, jak raz zaatakował ją pies. To był szalony pies. Powalił ją na ziemię i skoczył do gardła. Przypomniała sobie też, że Lucek go wtedy przegonił. Tak samo teraz. Nie miała wątpliwości, że to on właśnie ją uratował.

 

Nadal czuła swoje łzy na policzkach. Dziwnie jednak była spokojna. Nie był to płacz.

 

Lucek ocknął się po chwili. Otworzył błyszczące duże oczy, które ze śmiertelnie przerażonych na samym początku zaraz zmieniły się w roześmiane oczy dziecka. Nadal oddychał równomiernie, a oddech jego był świszczący. Patrzył na nią i promieniał radością.

 

– Cześć Lucek… – Wyszeptała. Chciała coś jeszcze dodać, ale płacz jej nie pozwolił. Dotykała jego twarzy – O Boże… – Powiedziała.

 

I wtedy usłyszeli czyjeś kroki. Ktoś zaczął majstrować przy włazie i po chwili znalazł się na dole. Ewelina zdążyła tylko podnieść wzrok. Serce zaczęło jej szybciej bić. W świetle ogniska rozpoznała jednak, choć z trudem, Kazimierza.

 

– Sybko tza uciekać zara tu bendom! – Krzyczał. Podbiegł do Posłania Lucka i pomógł mu się podnieść. – Uciekać trza! – Zwrócił się do Eweliny. – Zara byndzie tu cała wioska, znaleźli twój samochód, Mańcia myśli, ze nie zyjes i ze to bez Lucka. A ja chciał tylko żeby oni mysleli, ze on cie uratował. Mańcia podburzyła chłopaków z wioski i biegną z widłami go zabić… boze…

 

– Co? – Ewelina nie mogła odnaleźć się w sytuacji. To wszystko działo się za szybko. W głowie pojawiło się naraz bardzo dużo pytań. – Ile czasu już tu jestem?

 

– Od rana, od dzisiej rana, sypciej, uciekajmy…

 

Pomógł Luckowi wydostać się na zewnątrz. Wziął Ewelinę na ręce i postawił na pieńku. Wyciągnęła ramiona w górę. Po chwili Lucek je złapał i wywindował ją na zewnątrz. Po piętnastu sekundach stanął obok nich Kazimierz.

 

– Chodźta! – krzyknął. Złapał Lucka za rękę i szybkim krokiem pognali w ciemność. Ewelina uczepiła się dłonią Luckowego kożucha. Znów się bała.

 

Biegli przez chaszcze i dotarli do jakiejś drogi. Dziś również niebo było czyste, świecił księżyc. W lesie było całkiem jasno, kiedy oczy przyzwyczaiły się już do ciemności.

 

– Dokąd? – Krzyknęła do Kazimierza.

 

– W bespiecne miejsce, jesce tylko trochę… – Odpowiedział. Biegli nadal przed siebie. Teraz drogą, także nie zapadali się w śnieg. Ewelina nie wiedziała jednak, gdzie się znajduje. Po chwili usłyszeli ryk silnika. Dziewczyna odwróciła się natychmiast i ujrzała zbliżające się jaskrawe reflektory samochodu.

 

– Sypko … – Krzykczał Kazimierz. Ewelina zauważyła, że jest śmiertelnie przerażony. Złapał ją za rękę i z powrotem pociągnął w las. Biegł już jednak znacznie wolniej, a pojazd był tuż tuż. W świetle reflektorów wszystko widać było jak na dłoni. Pewną nadzieję na ukrycie dawał majaczący przed nimi pagórek. Ewelina była pewna, że to samochód oprychów, którzy ją gonili. Nie ulegało wątpliwości, że nie spoczną, póki jej nie zabiją.

 

Uciekający wdrapali się na pagórek i przycupnęli w wąskim jarze za nim. Tu także było widno, ale nie od reflektorów samochodowych. Przed nimi, na polance stała grupka ludzi z pochodniami. Uzbrojeni byli w kosy, widły i kije. A jednak to prawda… Przyszli tu żeby zabić Lucka. Ewelina przyglądała im się i zaczął w jej głowie dojrzewać pewien pomysł. Nie namyślając się długo wyszarpnęła się Kazimierzowi i wybiegła na polankę. Ponieważ wieśniacy nie dostrzegli jej od razu musiała podbiec bliżej.

 

– Ja żyję! – Krzyczała – Tu jestem, żyję! – Ryk silnika zagłuszył jej głos. Samochód, jak burza wyłonił się z przesieki i zmierzał ku Ewelinie. Ta nie zatrzymywała się. Biegła w kierunku wieśniaków, którzy stali jak zaklęci.

 

– Ja żyję! – Chciała by ją usłyszeli, by zrozumieli, że to ona, i że muszą jej pomóc. Stali jednak nieruchomo, zdezorientowani i zaskoczeni. Samochód tymczasem zatrzymał się. Rozległ się dźwięk otwieranych drzwi. Światło reflektorów było tak jaskrawe, że nie pozwalało ujrzeć, czy ktoś wysiadł. Ewelina zdawała się nie zwracać uwagi na to co się wokół dzieje. W pewnym momencie usłyszała huk. Poczuła bardzo silne uderzenie w brzuch, które powaliło ją na ziemię. Oblała ją ciemność. Tedi i Sewer biegli w jej kierunku, by sprawdzić, czy żyje. Dopiero w tym momencie spostrzegli osłupiałych wieśniaków. Zatrzymali się gwałtownie.

 

– Się nie ruszać bo zapierdolę! – Wrzasnął Sewer mierząc w tłumek z pistoletu. Tedi również zatrzymał się zaskoczony. Ta robota zupełnie przestała sprawiać mu przyjemność. Trzeba było czym prędzej sprawdzić czy Ewelina żyje i się zmywać, a tu zgraja wieśniaków. No co… Nic im przecież nie zrobią – pomyślał, ale odruchowo podniósł broń. Nastąpiła chwila napięcia, którą wykorzystał Lucek. Wybiegł z lasu i rzucił się na Tediego. Złapał go z całej siły za nogi i powalił na ziemię. Ten ani na chwilę nie stracił przytomności umysłu. Jednym ruchem uderzył napastnika kolbą pistoletu w tył głowy. Wykorzystał moment kiedy ten rozluźnił ucisk i wyszarpnął się. Kopnął go w twarz tak, że tamten padł na wznak.

 

– Co jest kurwa? – Wrzasnął Tedi. W świetle reflektorów dostrzegł twarz odmieńca. Mierzył pistoletem w jego brzuch – Co do cholery… – Wyszeptał sam do siebie. Poczuł, że drżą mu ręce. Nie znał wcześniej tego uczucia.

 

Wieśniacy tymczasem stali nadal i gapili się nie ruszając ze swoich miejsc. Byli jak przymarznięty do ziemi oddział umarłych. Tedi raz jeszcze powiódł oczami po zebranych. Zerknął na Sewera. Partner stał o kilka kroków za nim, bliżej wieśniaków. Wyglądali naprawdę strasznie. Pochodnie oświetlały ich osłupiałe twarze, widły, kosy i wszystko co ze sobą przywlekli, by zabić odmieńca. Tedi nie wiedział, że w tej chwili oddaje im swego rodzaju przysługę.

 

– Ted uważaj! – Usłyszał wrzask Sewera. Jednak zanim zrozumiał, co się dzieje, leżał już na śniegu. Lucek oprzytomniał bardzo szybko i znów złapał go za nogi. Trzymał jednak nie tak mocno. Tedi dał radę wstać. Wstał i kopnął chłopaka w twarz. Ten odskoczył jak za pierwszym razem, teraz jednak trochę dalej. Nie stracił także przytomności. Zaraz podniósł się i znów rzucił na Tediego. W tym momecie padł strzał. Potem drugi i trzeci… Kontury odmieńca, majaczące w mroku wyraźniejszą czernią przywarły do śnieżnej zaspy. Ciało jego legło bez ruchu, nie wydając żadnego odgłosu.

 

– No i czego kurwa stoisz? – Rozdarł mordę Tedi – Sprawdź czy żywi, a wy się mi kurwa nie ruszać, bo łby porozpierdalam!!!

 

Tedi przeładował rewolwer i pustą źrenicą lufy wodził po przestraszonych uczestnikach planowanego linczu. Widząc, że nikt nie ma odwagi się poruszyć ani odezwać, odzyskał trochę pewności siebie. Wieśniacy natomiast stali tak jak stali – nieliczne kobiety z tyłu, a mężczyźni z przodu.

 

– Oni nie żyją, jak ktoś piśnie choć słówko o tym co się tu stało… – Krzyknął Sewer. Ale wieśniacy trwali nadal w osłupieniu tak dużym, że aż strasznym.

 

– Idźcie do domów… niczego nie widzieliście… – Krzyknął, ale im nie trzeba było dwa razy powtarzać. Zaczęli się stopniowo rozchodzić. Po pięciu minutach zostali tylko Sewer i Tedi.

 

– Szefie, co zrobimy z ciałami ?

 

– Trza je zakopać, albo spalić.

 

– Nie spalimy, za mokro tu…

 

– To zakopać, zakopać i spierdalamy z tego pierdolonego lasu.

 

Nie zakopali jednak zwłok, tylko wrzucili je do piwnicy leśniczówki. Ziemia była już zamarznięta, a oni nie mieli czym kopać. Sewer bał się. Zresztą, oboje się bali i pragnęli jak najszybciej znaleźć się w jakimś ciepłym, bezpiecznym miejscu. To dlatego nie zatroszczyli się o zwłoki jak należy. W innym wypadku na pewno postąpiliby inaczej. Tak jak robili to wcześniej – dół o głębokości około metra, kanister z benzyną. Jak już się ścierwo spaliło, wystarczyło przysypać i udeptać.

 

– Szefie… – powiedział Sewer zdejmując kominiarkę. Siedzieli już w samochodzie, Tedi był jednak milczący – Cieszę się, że już po wszystkim, że mamy spokój…

 

– Ja też się cieszę… spokój…

 

– Spokój dobra rzecz, myślisz, że oni, te wieśniaki wypaplają coś…

 

– Widzieli nasze twarze? Widzieli numery samochodu?

 

– Ciemno było…

 

– No… Spierdalamy z tego lasu…

 

– Spierdalajmy – Powiedział powoli Sewer, a Tedi dodał gazu. Samochód ruszył. Trochę trzęsło, ale to nie było ważne. Odjechali zostawiając leśniczówkę w ciemnościach.

 

 

IX

 

 

Zapytacie, co z Kazimierzem. Do rana tułał się po lesie. Dopiero po świtaniu, dotarł do swojej zagrody.

 

– Co tobie? – Zapytała Małgorzata, gdy ujrzała go w drzwiach. Ale on nie odrzekł nic. Przez najbliższy czas miał nic już do niej nie mówić. Trząsł się cały, pokasływał, mamrotał jakieś dziwne zdania, a oczy miał szkliste i utkwione w jeden punkt. Zwariował – pomyślała Małgorzata. Dopiero, na kółku różańcowym powiedzieli jej, co się stało. Baby patrzyły na nią tak, jakby to ona była wszystkiemu winna. Złorzeczyły jej jak nigdy, toteż uciekła jak najprędzej. Lucek nie żyje. Dziwne… Przyjęła to z obojętnością. Dopiero po kilku dniach wszystko do niej dotarło i legła w łóżku. Wydawało się, że umrze.

 

Mańcia również dowiedziała się o wszystkim trochę po czasie. Czekała na jakie wieści. Zabili odmieńca ili nie… Aż tu budzą ją i mówią – nie żyją, oboje nie żyją… Oboje nie żyją. Ale po niej te śmierci również spłynęły, jak po kaczce. Załatwiła trumnę, podzwoniła po rodzinie, by zjeżdżali się na pogrzeb. Tak się przynajmniej wydawało na początku, że dobrze się trzyma. Dopiero przy pochówku zaniemogła. Atak serca, czy coś…

 

Lucjana pochowano niedbale. Mało było ludzi na pogrzebie. Właściwie to proboszcz wszystko załatwił – miejsce na cmentarzu, trumnę… dobry był z niego człowiek. Pogrzeb odbył się szybko. Członkinie kółka różańcowego nie pozwoliły na, by oba ciała pochowano jednocześnie. Pogrzeb Lucka odbył się szybciej.

 

Potem policja i te wszystkie nieprzyjemne okoliczności związane z dochodzeniem. Media też nagle zainteresowały się życiem wieśniaków. Na krótko jednak. Minęły święta i koniec. Wróciło życie do normalnego porządku. Tylko Mańcia nie prowadziła już sklepu. Atak serca sparaliżował ją na dobre. Nie ruszała się z łóżka. Sprzedali interes. Młody Sołtysiak, co coś tam z handlem kombinował, zaczął prowadzić budkę wielobranżową. „Trochę czasu trzeba, zanim prawdziwy sklep z prawdziwego zdarzenia otworzym” – Mawiał.

 

Małgorzata doszła do siebie też jakoś po świętach. Przestała chodzić już na te kółka różańcowe. A jak po co do wioski trza było lecieć, to wysyłała Kazimierza. Wolała nie pokazywać się nikomu na oczy.

 

Smutne były to święta. Kazimierz nadal milczał, pokasływał, patrzył przed siebie, wydawał się nieobecny. Dopiero z Nowym Rokiem zaczął coś gadać. Normalnie, jak kiedyś. Nabrał w oczach Małgorzaty autorytetu.

 

Któregoś wieczora, jeszcze przed Trzema Królami, w nocy właściwie, ubrał kożuch i wyszedł na dwór. Noc ciemna, ciężka, czarna była. Prószył śnieg. Kazimierz wziął ze stodoły kilof i szpadel. To i jeszcze jakąś płachtę załadował na sanie i zniknął. Myślał, że Małgorzata śpi, ale ona odprowadziła go wzrokiem. Siadła przy oknie i długo za nim patrzała, nawet kiedy jego sylwetka zlała się z nocą.

 

Kazimierz zaś zmierzał do wioski. Na cmentarz konkretnie. Przemyślał sobie wszystko. Wiedział już jak pomóc Luckowi i tej dziewczynie. Wiedział, że najpóźniej przy pierwszych roztopach wieśniacy znów się zbiorą z pochodniami. Pójdą na cmentarz wykopią trumnę jego synka i wbiją mu w serce kołek. Ewelinę też pewnie wykopią, dla świętego spokoju chociażby… na pewno.

 

Idąc nie bał się zupełnie. Był pewien, że nikt go nie zobaczy, a ślady zaprószy śnieg.

 

Najpierw odnalazł grób syna. Zakopali go dosyć płytko, bo ziemia już wtedy była zamarznięta, a grabarzom nie chciało się kuć kilofami. Kazimierz niewiele omylił się w swoich przypuszczeniach. Zwłoki Lucka nie zepsuły się ani trochę. Załadował je na sanie. Nie tracił czasu. Pustą trumnę zasypał piachem. Przykrył śniegiem. Odnalazł grób Eweliny. Jej zwłoki również były w stanie nie zdradzającym rozkładu. I tu nie miał większych problemów z kopaniem, bowiem Mańcia nie wystawiła jeszcze córce pomnika.

 

Śnieg padał od dłuższego czasu wielkimi, ciężkimi płatami. Wiatr wzmógł się nieco. Panowała zamieć. Nie była ona jednak na tyle duża, by przeszkodzić Kazimierzowi w drodze powrotnej. Nazbyt dobrze znał tę drogę. Mimo wiatru, mimo ciemności… Szedł naprzód. Z poczuciem spełnionego w końcu obowiązku i spłaconego długu, o którym wiedział tylko on.

 

Zatrzymał się dopiero przed drzwiami stodoły. Otworzył je i wciągnął sanie do środka. Dużo wcześniej przygotował już dół, do którego planował teraz wrzucić zwłoki. Tylko tyle mógł zrobić. Oni na pewno mają miejsce w niebie, ale niech nacieszą się spokojem tu na ziemi. Im przecież tego właśnie brakowało. Pan Jezus nie odwróci się od nich na sądzie ostatecznym, a jeśli grzech jaki popełniam, to na moją głowę niech co złe spadnie, nie na nich – myślał Kazimierz. Zakopał, udeptał, przykrył sianem. Odstawił jeszcze kilof i łopatę na miejsce.

 

Na dworze zamieć stała się nieprzenikniona. Wiatr wył gdzieś wysoko. Jęczał świat i drzewa… Kazimierz wślizgnął się do sionki najciszej jak umiał, żeby nie zbudzić Małgorzaty. Najciszej także położył się obok niej w łóżku. Już będzie dobrze Małgosiu, zobaczysz – pomyślał.

 

 

X

 

 

– Wies co je najgorse? – Kazimierz spoglądał w okno.

 

– Ja nic juz nie wim, głupia baba ze mni… – Małgorzata nie odwracała głowy od ściany oblanej smugą światła.

 

– Najgorse je to, ze kazdy cłowiek mysli, ze jego pseklynstwo, jest tylko jego… – Zamilkł na chwilę w oczekiwaniu na reakcję, ta jednak nie nastąpiła. – Ze kazdy myśli ze jego pseklyństwo jest tylko jego, a ono wcale nie jest jego, kazdy ma jednakowe, kazdemu dane… a jesce gorse je to, ze jak juz ktoś zrozumi, ze to jego psyklyństwo to je nic, to traktuje je jak koniecność… – Wydawało mu się, że to, co powiedział pozbawione jest jakiegokolwiek sensu, że jego podświadomość kazała mu majaczyć – nie wim… – dodał po chwili w geście mimowolnego usprawiedliwienia.

 

Ranek olśnił go swoim blaskiem i euforią. Mimo ostatnich wydarzeń Kazimierz nie czuł jednak nic. Tylko pustkę. Dziwiło go to, że jego ciało wciąż się jeszcze trzęsie, że nie może zmrużyć oka, że skończyło się tak wiele. Dusza jego trwała jednak w błogim spokoju.

 

– Ja tez nic nie wim, Kaziuk, taka je moze nasa lucka natura… – Małgorzata nie odwróciła twarzy od ściany.

 

– Nie wim, dobrze, że chocia oni mają tera spokój…

 

– Coś ty z nimi zrobił?

 

– Uratowałem ich…

 

– Od cego?

 

– Od wiecnosci niebieskiej.

 

– Wis co? Leć ty lepiej do sklepu po jakie likarstwo od głowy i od bólu, i nie pierdól, nie bluźnij!

 

– Dostali wiecność ziemskom, ich własną miłość i świat, i spokój…

 

– Spokój… – Powtórzyła półgłosem Małgorzata.

 

– Ano spokój, spokój jakiego my wsie szukamy…

 

– Weź ty stary… leć do tego sklepu, a i jedzynia jakiego kup!

 

– Ide juz jde. – Kazimierz podniósł się z krzesła i wyprostował. Przeszedł do sionki, nałożył kożuch i dobrze otulił szalikiem. Spojrzał ukradkiem na drzwi do piwnicy. I tym razem nie poczuł jednak nic. Chwilę czekał, jakby chcąc przywołać choć trochę żalu, choć trochę bezsilności. Zaraz jednak wyszedł na zewnątrz chaty.

 

Widok przywitał go jak zwykle ten sam, co każdej zimy, każdego dnia. Śnieg prószył drobny jak ziarenka piasku, ledwo dostrzegalny na tle nieba i pól. W oddali las wgryzał się wyraźnie w biel, swą martwą czernią. Na podwórzu zaspy zdążyły już skryć w sobie porozrzucane bezładnie narzędzia gospodarskie. Ścieżka do stodoły i ta prowadząca do żwirówki pośród bieli nie istniały.

 

Kazimierz nie zatrzymywał się. Zatrzasnął za sobą drzwi mieszkania i skierował ku dolinie. Szedł wolno, przecierając jakby nowy jakiś szlak. Jego usta mimowolnie powtarzały słowa, których nie potrafił sobie wytłumaczyć. Ciałem jego wstrząsały dreszcze.

 

Po kilku minutach marszu usłyszał za sobą skrzypienie śniegu. Przystanął i odwrócił się. Obok ścieżki, którą wyznaczyły jego kroki, spostrzegł dwie inne, równoległe. Zdawało się, że towarzyszą mu od samego domu. Stał chwilę gapiąc się na to cudowne zjawisko. Po chwili odwrócił się i podążył dalej w swoją stronę. Skrzypienie znów zaczęło mu towarzyszyć, z tym, że kiedy dobiegło do jego uszu, dreszcze, które czuł był od kilku dni nieustannie, nagle ustąpiły. Fala ciepła, życia jakiegoś i jakiejś młodości ujęła go za kolana. Pragnął krzyczeć, lecz krzyk jego był milczeniem. Wszystko było milczeniem, tym cudownością przesyconym spokojem.

 

I taki widok nie był go już w stanie przerazić. Nic chyba nie było w stanie. Pogroził niewidzialną pięścią światu, a potem namacalnie już, przeżegnał się. Tak, wiedział, że był to winien Bogu, to wiedział na pewno. Jednocześnie skrzypienie śniegu za nim ustało, a on sam spostrzegł, że jest już naprzeciwko kościoła.

 

Już nie zwątpię, Panie – powiedział w myślach. Popatrzył na dach dzwonnicy, następnie przeniósł wzrok za siebie. Ślady znikły. Dostrzegł tylko te, które należały do niego. Zaraz i je zaprószy śnieg, a Kazimierz wracając zostawi nowe. Jakież to wszystko proste…

 

 

 

Kraków, listopad 2003

 

Koniec

Komentarze

Ukłony uznania.
Nie da się wywróżyć, co inni --- jeśli przeczytają --- napiszą; ja poprzestanę na powyższych słowach. Wyjątkowo --- bo nie wrzucam ocen --- klikam w piątkę.

Zdecydowanie za bardzo wyspekulowane i pisane pod z góry założoną tezę.

 Ująłeś mnie tą opowieścią Zenonie Śmietano, niezwykle ująłeś. Dziękuję. Dobrze, że poruszasz takie tematy. One wciąż tkwią w naszej rzeczywistości, a tylko niektórzy utrzymują, że świat idzie do przodu. XXI wiek, dobrobyt, odpoczynek, łatwe i przyjemne życie. Na pewno?
Pozdrawiam. Ode mnie 6!

„Małgorzata, gruba i krępa, o twarzy pooranej zmarszczkami, wysuniętą lekko do przodu dolną szczęką i obfitym podgardlem wylewającym się zza kołnierza szarej koszuli" - jest tu jakiś sens?
 
„Pamiętał też, jak ujrzał ją całkiem nagą, wiszącą na gałęzi. Tylko sandały i sznur, na którym się powiesiła" - to taki skrót myślowy?
 
„Zbliżył się trochę i dotkną ciała"
 
„To mój syn i twoj tyz, jestes jego matkom - Słowa Kazimierza zabrzmiały cicho, jak szelest." „słowa" małą literą. „twoj" to ??
 
„jakby to mu własnej ni wystarcało" ??
 
„Kaszel kilkakrotnie wstrząsną jego ciałem"
 
Najpierw autor pisze „Choć do matki", a dwa zdania dalej „Chodź do matki, mówię, bo obiadu nie dam". Autor już sam nie panuje nad tym dziwacznym slangiem.
 
„Poczuła, że gryzie ją w nogę i uderzyła kilka razy na oślep kijem" - co/kogo uderzyła?
 
„uścisk szczęk trochę się rozluźnił, toteż kobieta zaczęła uderzać ze wzmożoną siłą" - powtórzenie „uderzać" w następnym zdaniu.
 
 
„- Tak to się z matką rodzoną postępuje, a wstydź się gówniarzu" , „Wstawaj szatańskie nasienie, przekleństwo boskie, na posłanie, już" - co takiego się stało z bohaterką, że przez chwilę mówiła „normalnie"?
 
„Dopiero teraz w płomieniu świecy zamajaczyła jej sylwetka syna." - zamajaczyła „przed nią".
 
„Niewysoka, jak ona, pokraczna, jakby nieludzka, tylko diabla. Leżał na ziemi w drgawkach."
 
- Najpierw rodzaj żeński, a tu nagle męski?
 
„Nie bedzies mi tu kurić" ???
 
„Wymierzyła mu silny policzek, którego trzask, zakończył irytujące rzężenie chłopaka." - najpierw policzek jako uderzenie, potem jako część ciała - brzmi fatalnie. Po co przecinek po „trzask"?
 
„Postawiła świeczkę na podłodze, Cienie zaczęły tańczyć na gnijących ścianach piwnicy." Cienie małą literą.
 
„Nie wiadomo skąd poczuła coś w rodzaju obowiązku" - nie wiadomo JAK.
 
„Nie wiadomo skąd poczuła coś w rodzaju obowiązku. Podeszła bliżej posłania i ucałowała go w nieforemną głowę." - pocałowała obowiązek??
 
„Przycisnęła tę głowę do piersi i poczuła dreszcze targające tym ciałem" tę, tym.
 
„Przypomniała sobie tę noc, kiedy go rodziła, ten ból i obawy" - znowu „tę, tym".
Przypomniała sobie noc, kiedy rodziła „ten" ból??
 
„Gdy rodziła Lucka miała osiemnaście lat. To Kaziuk, wtedy dwudziestoośmiolatek, ją popsował." - To narrartor też zaczyna gaworzyć „gwarą"? Ponadto powórzenie ‚rodziła".
 
„twarz wykrzywiona, jak w bólach porodowych" bez przecinka.
 
„Wybiegała jak ją Pan Bóg stworzył na pola," - szto?? Nie panimaju.
 
„Nawet te szczeniaki, co ich ziemia zaledwie trzynaście, czy czternaście wiosen nosiła" - bez przecinka - czwarta klasa podstawówki.
 
„Aż w końcu znaleźli Jadwigę chłopy w rzeczce, niby to się utopiła". Niby ŻE to się utopiła.
 
„Jadwiga krążyła jak upiór po polach, dzieci płakały, mówiono." - ma to sens?
 
„Mamy la ciebie s tatkiem niespodziankę" - ???
 
„Nos umieszczony, trochę wyżej niż u zdrowych ludzi, był niedostrzegalny" - bez przecinka.
 
„Gdyby nie dwie głębokie bruzdy po jego bokach zakończone OTWORAMI ODDECHOWYMI w ciemności nie dostrzegłoby się go"  - mam się śmiać czy płakać?
 
„Pod tym krótkim i płaskim nosem' -  „tym"
 
„W dolnej szczęce, wysuniętej do przodu, jak u matki nie było prawie zębów.' - bez przecinka przed „jak".
 
„- ayyghhh...- Powtórzył i Małgorzata"  akurat odwrotnie: „ayyghhh" dużą literą, a „powtórzył" małą.
 
„Małgorzata ocknęła się z chwilowego przypływu czułości" - ale bzdet, nie mogę...
 
„Wstała na nogi," - proponuję wstała na kolana albo na łokcie - lepiej brzmi.
 
„Przez chwilę czuła za sobą jego sapanie, po chwili rozmyło się ono w szeleście słomy." - powinno być: „Przez chwilę czuła za sobą jego sapanie, KTÓRE po chwili rozmyło się w szeleście słomy."
 
„Wstawał tylko na jedzenie i sranie. Nie mieściło się to wszystko w głowie Małgorzaty."
 
 
I w tym właśnie momencie wymiękłem i przestałem czytać tego gniota. Całe to opowiadanie to jedno wielkie sranie... (ale mi się zrymowało).

arktur: rozumiem twoją frustrację czytelniczą, tekst powstał kilka dobrych lat temu, był ostatnim tekstem przed długą przerwą w pisaniu, odgrzebałem go ostatnio z szuflady i przejrzałem niejako pro forma, przed publikacją tutaj. Tym bardziej dzięki osobom, które mimo nieprzychylnej formy dotarły do końca.

Nowa Fantastyka