- Opowiadanie: bubA - Coś więcej

Coś więcej

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Coś więcej

Wracali do domu.

Zmęczeni i zmoknięci, na własnych plecach dźwigając cały ekwipunek. Przedzierali się miedzy wysokimi strzelistymi sosnami, w koronach, których porywisty wiatr wygrywał swe posępne gwiżdżące melodie.

Chmury zasnuwające niebo wszystkimi odcieniami szarości wypluwały z siebie nieprzerwany strumień pojedynczych kropel. Robiły tak od kilku dni, od chwili, gdy łowcy wyruszyli, by zapolować. Ziemia wchłonęła już tyle wilgoci, że teraz na otwartej przestrzeni jego nadmiar tworzył w każdym dostępnym zagłębieniu małe zdradliwe kałuże, których głębokość ciężko było ocenić. Nawet tutaj pod naturalnym dachem utworzonym z grubych gałęzi obleczonych wiecznie zielonymi igłami, krople znajdowały sobie drogę, aby dotrzeć w głębokie ciemne dno lasu, gdzie z trudem przenikały promienie słońca nawet w najbardziej słoneczne dni i by dostać się za grube lniane tuniki i spłynąć po plecach.

Było parno. Grube lniane opaski opinające czoła i przytrzymujące włosy, mokre były od słonego potu. Z trudem dawało się oddychać. Każdy haust powietrza wciągany do płuc był przesycony wilgocią. Wokół czuć było zapach drzew i roślin, mchu, paproci i gnijących opadłych gałęzi i igieł. Przyjemna woń ziół i mokrej kory mieszała się z duszącym zapachem żywicy.

 

Pogoda nie rozpieszczała mieszkańców żyjących w tym najbardziej wysuniętym na północny wschód zakątku cesarstwa, mieszkających w cieniu potężnych Karpat. Deszcz nie był też niczym niezwykłym o tej porze roku, ale utrudniał znajdowanie tropów i pościg za zwierzyną. A przecież tylko, dlatego mężczyźni opuścili swe suche i ciepłe domostwa. Aby wytropić i zabić innego leśnego drapieżnika.

 

Nie osiągnęli zamierzonego celu, ale nie byli smutni czy przygnębieni, raczej lekko rozczarowani. Świat, w którym wypadło im żyć szybko uczyło pokory i szacunku do tego dzikiego miejsca. Ci, którzy nie potrafili zrozumieć takich lekcji lub tacy, którzy nie potrafili się dostosować, odchodzili stąd szukając szczęścia w innych zakątkach olbrzymiego imperium bądź ginęli. Głupota i zbytnia pewność siebie, nie była premiowana. Trzeba było żyć w zgodzie z otaczającym światem, zgodnie z narzuconym regułami i z rytmem odmierzanym przez przyrodę.

Łowcy wiedzieli o tym dobrze, dlatego nie pozwalali, aby porażka drażniła ich dumę. Tutaj nagradzana była cierpliwość. Wkrótce wrócą by zapolować ponownie, a wtedy być może osiągną cel. Ale jeszcze nie tym razem …

 

Przemieszczali się szybko i sprawnie, mimo iż teren pełen był zdradliwych jarów i kotlin pokrytych śliskim, wilgotnym mchem, listowiem i opadłymi gałęziami. Nogi bez udziału świadomości, bez trudu odnajdowały drogę wśród wystających korzeni, przegniłych obalonych kikutów starych sosen, które zmorzył i pokonał czas. W tym terenie nie odważyli się przemieszczać zgodnie z zasadą godzina marszu, pół godziny truchtu. Zasadą praktykowaną od wieków przez cesarskich legionistów. Idealną na otwartych przestrzeniach lub na kamiennych drogach oplatających cesarstwo. Ale nie tutaj wśród dolin i wzgórz gęsto zarośniętych lasami. Tutaj złamanie nogi, czy nawet skręcenie kostki opóźniłoby dotarcie do celu. A na to nie chcieli sobie pozwolić, szczególnie, że dolina Łez, która była ich domem, znajdowała się nie dalej niż piętnascie mil stąd, kilka godzin szybkiego marszu. O ile utrzymają tempo.

 

Idący na szpicy mężczyzna był krępy i przysadzisty. Mimo, iż na oko, czwarty krzyżyk miał już dawno za sobą, jego chód był lekki i sprężysty. Przeskakiwał wąskie parowy i zdradliwe miejsca, pewnie i zdecydowanie, wyszukując najlepszą i najłatwiejszą drogę wśród plątaniny krzaków i wystających z ziemi zbutwiałych pni i korzeni, niczym wielki basior wiodący resztę stada. Uważny obserwator dostrzegłby ciemne błyszczące oczy, osadzone nieco zbyt blisko siebie, kartoflowaty wielokrotnie złamany nos i brzydką bliznę przecinającą lewą skroń, biegnącą tuż pod okiem, aż do policzka. Nawet gęsty czarny zarost, mocno przetykany pasemkami siwizny, nie był w stanie ukryć tego znamienia burzliwej, pełnej niebezpieczeństw przeszłości. Długie włosy opadające na ramiona, o podobnej mieszance kolorów czerni i srebra zaplecione były w kok i związane skórzanym rzemieniem. Czoło zaś oplatała mu szeroka na dłoń lniana opaska.

 

W podobnym wieku, chociaż o pół głowy niższy był mężczyzna biegnący nieco dalej po jego prawicy. Z równą lekkością przedzierał się przez uroczyska i ruczaje, podążając krok w krok za przewodnikiem. Nie gubił rytmu ani na moment. Skupiony, czujny gotów w każdej chwili zareagować na niebezpieczeństwo. Obcięty był na krótko. Miał wyraźne zakola, duży orli nos i nietypową dla mieszkańców tych terenów nieco ciemniejszą karnację. Ludzi o takim wyglądzie można było spodziewać się spotkać gdzieś w południowych prowincjach cesarstwa: Achai, Macedonii, Epirusie czy nawet samej Italii aniżeli tutaj na pogórzu Karpat.

 

Pochód zamykał, młody mężczyzna, ledwie chłopak. Mimo różnicy wieku i braku szpecących twarz szram, bez trudu dało się zauważyć podobieństwo, do przewodnika biegnącego przed nim. Te same rysy twarzy, te same lekko wystające kości policzkowe i ten sam lekko wysunięty ku przodowi podbródek. Jedynie spojrzenie, ci dwaj mężczyźni, mięli inne. Mimo, iż tak samo bystre, czujnie wodzące wokół, oczy młodzieńca były radosne, pełne pewności siebie. Oczy przewodnika były zaś smutne.

 

Chociaż słowo smutne, nie oddawało i nie opisywało dokładnie tego, co można było w nich dostrzec. Starszy mężczyzna patrzył na świat oczami człowieka, który w swoim długim życiu przeżył i doświadczył wiele. Może zbyt wiele. Te oczy widziały rzeczy nie zawsze piękne i miłe, ale zawsze dokonywane w imię chwały cesarstwa i jego mieszkańców. Chociaż czasami ciężko było mu w to wierzyć. Wiele z tych zdarzeń z przeszłości, o których tak bardzo pragnąłby zapomnieć, wracało do niego w dusznych, mrocznych snach, kiedy to budził się z krzykiem i nie mógł zasnąć, póki pierwsze promienie słońca nie przepędziły mroku nocy. To one zmieniły i wykrzywiły czystą, nieskalaną wiarę niegdysiejszego legionisty we wzniosłe wygłaszane wielokrotnie w przeszłości słowa dowódców.

„Cesarstwo jest jak pochodnia, która rozświetla mrok" – tak właśnie brzmiały te słowa. Może tak było, może mądrzejsi od niego ludzie mieli rację i wiedzieli lepiej, ale według mężczyzny biegnącego na przedzie tej nielicznej grupki łowców, ta pochodnia dawała nie tylko światło, potrafiła także sparzyć. Sparzyć boleśnie i śmiertelnie, szczególnie tych, którzy nie chcieli przyjąć jej błogosławieństwa.

 

Dopiero tutaj, w głuszy, wśród tych zielonych dolin i śnieżnych szczytów Karpat zawsze widocznych na tle nieba, wśród tych strzelistych sosen i niezbyt urodzajnych pól, dziesięć lat temu odnalazł coś, czego szukał od dawna: spokój i ulgę. Tutaj z błogosławieństwem imperium, wypełniając do końca podpisany przed laty cyrograf, uciekł przed swoją przeszłością i wspomnieniami.

 

Strój przemierzających puszczę mężczyzn był mieszaniną lokalnych i rzymskich ubiorów. Wszyscy trzej łowcy ubrani byli podobnie, w długie sięgające kolan lniane tuniki, koloru zgniłej zieleni, przykryte lekkimi skórzanymi pancerzami w wyprawionej skóry, gęsto nabijanymi metolowymi guzami. Dla dodatkowej ochrony przed zimnem zarzucone mieli na plecy płaszcze utkane z grubej wełny, a na nogach założone skórzane spodnie, uszyte z grubej, wyprawionej skóry, dobrze chroniące od wilgoci i utrzymujące ciepło. Nogi obleczone były w podbite żelazem sandały, na modłę rzymską, mocowane za pomocą skórzanych rzemieni, oplatających niby mityczne węże, spodnie, aż na wysokość łydek.

 

Wyruszając na łowy, jak zawsze, zabrali ze sobą tylko najpotrzebniejsze i niezbędne rzeczy.

Dwóch starszych mężczyzn niosło na swych plecach torby uszyte z koziej skóry, dobrze nasączone tłuszczem tak, aby ochronić od wilgoci przechowywane w nich jedzenie, hubki, krzesiwo, sznury i ciepłe grube koce, podobnie jak płaszcze, uszyte z owczej wełny. W swych dłoniach dzierżyli drewniane włócznie, obite skórą, z osadzonymi na szczycie metolowymi ostrzami w kształcie odwróconej litery „T". Broń była masywna, a w dłoniach doświadczonego łowcy zabójczo niebezpieczna. Idealny oręż do polowań na grubego zwierza takiego jak dziki czy niedźwiedzie. Solidne drewniane stylisko zrobione z dębiny, nie pękało łatwo, a poprzeczne metalowe żerdzie żeleźca, skutecznie uniemożliwiały przyszpilonemu, rannemu zwierzęciu przysuniecie się bliżej łowcy.

Ale nie kudłatego odyńca o ostrych szablach i nie krępego włochatego niedźwiedzia próbowali upolować. Tym razem ich celem, miał się stać dużo groźniejszy drapieżnik.

 

Najmłodszy mężczyzna niósł na swych plecach podłużny tobołek, wystający na szerokość dwóch dłoni ponad jego głowę, zrobiony z takiej samej skóry jak torby starszych łowców. Za ochroną nieprzemakalnej materii skrywał się krótki kompozytowy łuk, zrobiony z trzech klejonych ze sobą warstw: zwierzęcych ścięgien, klonowego drewna i krowich rogów. Mimo niepozornej wielkości, siła naciągu była wystarczająca by ze pięćdziesięciu długości łuku, przebić metalową lorica hamata, a z czterdziestu lorica segmentata. Nawet z większej odległości, skóra żadnego znanego im zwierzęcia nie była przeszkodą dla strzały wystrzelonej z tego łuku.

 

Kiedy wbiegli na niewielką, szeroką na kilkanaście kroków polankę, mężczyzna wiodący grupę podniósł do góry dłoń i zatrzymał się. Miejsce było idealne na postój. Ziemia była tu równa i płaska, porośnięta miękkim mchem, niczym syryjskim dywanem. Przez przerzedzony leśny dach wpadało nieco więcej światła i świeżego rześkiego, zimnego powietrza. Tutaj oddychało się o wiele łatwiej.

 

– odpoczniemy – powiedział przewodnik. Zrobił to na tyle głośno, by usłyszeli go pozostali dwaj, podchodzący właśnie do niego towarzysze. Głos mężczyzny był głęboki i gardłowy, przywykły do wydawania rozkazów. Obaj łowcy posłuchali go bez oporów i skinęli bez słowa głowami.

 

Łowcy przemierzali głęboki las od kilku godzin. Chwila odpoczynku i czas na zaspokojenie głodu były rozsądnym posunięciem. Wzmocnią się i nabiorą nieco sił przed ostatnim etapem podróży.

Mężczyźni zdjęli torby i wydobyli z nich suszone mięso, kilka podpłomyków i kawałek twardego sera. Jedzenie rozdzielili po równo pośród siebie i bez słowa zaczęli się posilać.

Tak jak w czasie wędrówki, tak i teraz podczas postoju, w ich działaniach nie pojawił się nawet jeden zbędny, czy niepotrzebny gest. Ich ruchy były miękkie i oszczędne, przywodziły na myśl kota.

 

Siedzący w kucki przewodnik, omiótł wzrokiem twarze swych towarzyszy. Spojrzał na ich parujące na tle ciemnej ściany lasu sylwetki. Młodszy był jego pierworodnym, starszy mężczyzna druhem, jednym z niewielu elementów łączących go jeszcze z przeszłością.

Mężczyzna zamknął oczy i pozwolił, aby odgłosy puszczy wypełniły jego umysł. Strzeliste sosny, skrzypiały cicho bujając się w rytmie narzuconym im przez wiatr. Łowca bez trudu wyłapywał odgłosy życia lasu, trele i stukot ptaków i zwierząt zamieszkujących puszcze. Trwał tak przez chwilę chłonąc całym sobą otaczający go świat. Czuł się szczęśliwy, pozwalając swym myślą błądzić bez celu. Nigdy nie żałował decyzji, którą podjął wiele lat temu.

 

Mając szesnaście lat, nie widząc przed sobą innej przyszłości, wstąpił w szeregi zbrojnego ramienia imperium, niepokonanych i nieugiętych rzymskich legionistów, stając się zwykłym piechurem. Opuszczał je zgodnie z prawem i podpisaną umową, po dwudziestu pięciu latach służby, jako dowódca centurii zwiadowców przy VIII Augusta, legii strzegącej porządku i prawa w prowincji Germania Superior.

 

Odchodził jako inny człowiek, inny niż ten, którym był zostając legionistą. Pragnienie sławy, prestiżu i bogactwa, przez te wszystkie lata wypłowiało, przestało mieć dla niego znaczenie. Wyruszając w drogę, która przywiodła go w tutaj, chciał tylko znaleźć swoje miejsce na ziemi, swój kąt, gdzie otoczony najbliższą rodziną, będzie siał zboże, hodował zwierzęta, cieszył się każdą mijającą chwilą. Gdzie znów będzie mógł stać się zwykłym, prostym człowiekiem, gdzie pracą własnych rąk, z kosą i siekierą w dłoni, będzie walczył z przyrodą, a nie z drugi człowiekiem.

Chciał stać się kimś, kogo przestaną nękać demony przeszłości, twarze zatłuczonych bestialsko dzieci buntowników, zgwałconych kobiet, nabijanych na pal i krzyżowanych jeńców. Odnalazł tutaj wszystko, czego szukał i pragnął: ciszę, niezmącony spokój, ponowną radość z życia, wiarę, że można żyć inaczej.

 

Kiedy dekadę temu za zasługi zaproponowano mu oprócz zwyczajowego mieszka pełnego denarów, obywatelstwo i ziemię w samej Italii, rzecz niezwykle rzadką, odmówił. Patrząc w zdziwione oblicze dowódcy nie próbował nawet tłumaczyć swej decyzji. Ten człowiek i tak by nie zrozumiał. Wyruszył następnego dnia o świtaniu, trzymając za pazuchą dowód nadania ziemi i prowadząc ze sobą żonę, pięcioletniego syna, dwie córki i swego sługę, a właściwie przyjaciela.

 

Nie pochodzili stąd. Ale szybko, dostosowali się i pokochali to miejsce. Do szpiku kości wniknęło w nich i wypełniło tym, czego nieświadomie szukali od zawsze. Wypełniło miejsca w duszy, zastępując i wypierając rzeczy, które paliły go od środka. Życie tutaj było dla tego dojrzałego mężczyzny jak symbioza dwóch tak różnych od siebie organizmów: człowieka i przyrody, postrzeganej we wszystkich jego aspektach.

 

– ojcze – z zamyślenia wyrwał go wciąż chłopięcy głos jego pierworodnego. Uśmiechnął się i pozwolił, aby wspomnienia uleciały. Dopiero wtedy otworzył przymknięte oczy i spojrzał na syna.

– ojcze – powtórzył chłopak, widząc oczy ojca wpatrzone w niego – nie rozumiem, dlaczego wracamy. Wciąż była szansa, że ją dopadniemy. Heliodor – jego syn ruchem głowy wskazał drugiego z łowców i ponownie spojrzał na niego – mówił, że złapał trop.

 

Mężczyzna nim odpowiedział, dostrzegł lekko pobłażliwy wyraz twarzy swego starego przyjaciela siedzącego parę kroków dalej za plecami, zwróconego ku niemu syna.

– ile masz lat, Serwiuszu?

– przecież wiesz ojcze – odrzekł chłopak – za dwa księżyce skończę 16 lat

– Jesteś wciąż młody – skarcił go lekko ojciec – musisz się jeszcze wiele nauczyć zanim będziesz mógł nazwać siebie łowcą.

 

Przez twarz chłopaka przebiegł wyraz niezadowolenia, ale nie odezwał się. Kiedy starsi doświadczeni łowcy przemawiali on miał słuchać.

 

– władasz już włócznią i toporem, nieźle posługujesz się mieczem – kontynuował spokojnym opanowanym głosem ojciec – jesteś też wyśmienitym strzelcem.

 

Chłopak rozpromienił się momentalnie słysząc pochwałę. Bezwiednie dotknął pakunku opartego o zmurszały pień sosny, skrywającego jego największy skarb, łuk.

– Ale musisz jeszcze zrozumieć puszczę – kontynuował ojciec – musisz zrozumieć jej mieszkańców i ich zwyczaje. Posługiwanie się bronią i umiejętności tropienia jest tylko częścią tego, co stanowi o tym, że mężczyzna staje się łowcą.

 

Chłopak pokiwał głową. Mężczyzna wiedział jak zagrać na uczuciach własnego dziecka, jak wzmocnić jego psychikę i pewność siebie. Kij i marchewka. Robił tak wielokrotnie w przeszłości, w stosunku do innych młodych chłopaków, których dostawał pod swoją komendę. Ci mądrzejsi przyjmowali jego rady, inni bardziej krnąbrni uczyli się na własnych błędach lub ginęli. Właśnie ze względu na te umiejętność był tak dobrym dowódcą i dlatego też został centurionem. Znajdował w ludziach ich najlepsze cechy, wskazywał je i wzmacniał.

Jak zawsze żadne ze słów, które wypowiedział nie były kłamstwem, żadne nie mijało się z prawdą. Kłamstwa i pochlebstwa łechtały dumę głupców, a nie o to mu chodziło. Jego syn miał szanse zostać wspaniałym łowcą, nawet lepszym od niego samego. Za każdym razem, gdy patrzył na chłopaka, gdy przeglądał się w jego oczach, tak podobnych do oczu jego matki, przepełniała go ojcowska duma.

 

– śnieżna puma – wtrącił się do rozmowy Heliodor – jest groźna i sprytna. Szczególnie, gdy jest to samica, próbująca nakarmić młode. Nasyciła już głód swój i potomstwa. Teraz odchodzi w bezpieczne leże, w wyższe partie gór i dobrze wie, że za nią nie podążymy.

– ale dlaczego? – zapytał zdziwiony chłopak, popatrując to na ojca to na Heliodora

– śnieg w górach jest teraz nawet bardziej niebezpieczny niż zimą. Ciepłe powietrze z południa liże południowe stoki, dzień po dniu osłabiając jego strukturę. Rozumiesz już dlaczego nie możemy podążyć za białym kotem? Ten czas nazywany jest przez miejscowych Hakhar'dali.

– biała fala – powiedział chłopak

– tak, biała fala, a właściwie fale – pokiwał głową Heliodor -. Wkrótce zaczną schodzić z gór lawiny.

– ale puma nie boi się wrócić? Dlaczego?

– zwierzęta lepiej niż my, ludzie potrafią wyczuć niebezpieczeństwo – odpowiedział mu ojciec – szczególnie, jeśli zsyła je ich matka natura. Bez trudu unikają takich pułapek. Mają zmysły, których człowiek nie posiada. Dlatego właśnie nie ruszymy za nią. To jej teren, to jej królestwo.

– Ale nie martw się synu – uśmiechnął się patrząc w zmartwione oblicze Seriusza – Kiedy biały kot ponownie zmuszony głodem, zejdzie w doliny, żeby zabijać nasze bydło, wtedy wytropimy go i zapolujemy. Wtedy dam też dam Ci go ustrzelić.

 

Chłopak po raz kolejny uśmiechnął się szeroko.

– pozwolisz mi? Naprawdę?

– pozwolę – ojciec skinął głową – ale jeszcze nie dziś.

– słyszałeś Heliodor? – chłopak spojrzał do tyłu na mężczyznę kucającego kilka kroków od niego – Ustrzelę białego kota, śnieżną pumę

 

Niższy mężczyzna odpowiedział chłopakowi uśmiechem, a potem skierował wzrok na jego ojca i skinął lekko głową.

– ale jeszcze nie dziś nie dziś

 

Kolejny chłodny i rześki podmuch omiótł ich ciała rozpędzając mgliste smużki otaczające ich mokre parujące sylwetki. Nie zanosiło się na to, ze pogoda się poprawi.

 

– za długo już tu siedzimy. – powiedział przewodnik grupy, wstając z ziemi. Założył plecak, podniósł z ziemi włócznię i spojrzał na odsłonięty kawałek nieba, otoczony wiankiem sosnowych szczytów – czas na nas

 

Dwaj pozostali mężczyźni również podnieśli się z ziemi i założyli na siebie, leżący wokół skromny ekwipunek.

 

– jeśli pójdziemy wzdłuż Żabiego jaru i przetniemy pole starego Augusta, dojdziemy do domu przed zmierzchem – powiedział cicho przewodnik

– to będzie najkrótsza droga. Marku – kiwnął głową jego stary towarzysz i ruszył w ślad za oddalającym się łowcą.

 

***

 

– Conchor, chyżo do mnie.

 

Dziesiętnik przybieżył w paru skokach ku centurionowi. Zwierzchnik patrzył w dal, gdzieś nad jego głową.

 

– spójrz tam, nad lasem. Co za czort?

 

Ryżowłosy dekurion odwrócił głowę i podążył wzrokiem w kierunku wskazanym grubym paluchem. W oddali, nad wysokimi, postrzępionymi szczytami sosen unosił się dywan ptaków. Spłoszone dzikie ptactwo kołowało, nad wierchami strzelistych drzew.

 

– nie podoba mi się to – powiedział zaniepokojonym głosem setnik – pchnij tam na zwiad kilku naszych ludzi. Niech sprawdzą, co je spłoszyło. A … i powiadom dowódcę kohorty.

– taa … jest – zasalutował Conchor i ruszył, by wykonać rozkaz

– zaczekaj – wstrzymał go w miejscu głos setnika – czujesz?

 

Tak, dekurion czuł drżenie ziemi całym swym ciałem. Poczuli je także maszerujący w równym szyku legioniści i wydający im rozkazy dowódcy. Cała kohorta, która dziś o brzasku(świtaniu) opuściła fort, aby odbyć pierwsze w tym roku manewry, aby rozprostować kości po zimowym nieróbstwie, stała teraz zapatrzona w odległą o kilka stai ścianę drzew. Nie czekali długo. Z obu ich skrzydeł wysypały się, niby piasek z dłoni, grupy jeźdźców, dosiadających małych krępych górskich koników. Środek lasu wypluł ze swych trzewi piechurów.

 

– bogowie, ilu ich – wyszeptał Conchor zszokowanym głosem. Stał tak z otwartymi ustami patrząc na wylewające się, z mroku lasu, kolejne sylwetki Dackich wojowników

– zbyt wielu. Widzę, co najmniej kilka klanów – zaklął szpetnie setnik. Zwyciężyło jednak doświadczenie wpajane od lat i trans został przerwany – Zewrzeć szyk. Dmijcie w rogi, trzeba ostrzec ludzi w forcie. Cholera mam, nadzieję, że usłyszą – dodał po chwili

 

Po chwili oddziały cesarskich legionistów, posłusznie wykonały rozkazy. Stojący karnie ramię przy ramieniu żołnierze, za osłoną z prostokątnych tarcz, bez lęku i trwogi patrzyli przez szczeliny swych hełmów na zbliżającą się w pędzie, postrzępioną, nierówną ścianę złożoną z włóczni, tarcz, toporów i mieczy. Zwinne górskie koniki niosące na swych grzbietach słynnych Dackich jeźdźców, o srogich obliczach, właśnie kończyły oskrzydlać ich flanki. Niewielka kilkudziesięcioosobowa grupa rzymskich

jeźdźców, próbująca temu zapobiec, została po krótkim i krwawym starciu, zmieciona, rozbita i wchłonięta.

Pojedyncze strzały wystrzelone z krótkich łuków zaświergotały w powietrzu, wbijając się w tarcze i nie czyniąc większej szkody.

 

Piesi legioniści, wydali okrzyk bojowy i silniej ścisnęli w swych dłoniach, długie na wysokość człowieka, pilum. Nikt i nic nie było ich już wstanie ocalić. Mimo to nie bali się śmierci, hardo patrzyli w jej oblicze. Całe życie wiedzieli, że chwila tak jak ta, może kiedyś nadejść i byli na nią gotowi. Jedynym ich celem stało się teraz zabranie ze sobą jak największej ilość żywotów wrogów.

 

– chwała cesarzowi – krzyknął dowódca kohorty, patrząc na zbliżające się z każdą chwilą piesze oddziały Daków. Koń, na którym siedział zadrobił pod nim kopytami i nerwowo rzucił łbem

– chwała cesarstwu – odpowiedział mu okrzyk pięciuset gardeł. Zwarta najeżona ostrzami formacja czekała, by po raz ostatni spełnić swój obowiązek względem Imperatora i cesarstwa.

 

***

Kiedy zabudowania, zbudowane na modłę rzymską i otoczone pobielanym wysokim na siedem stóp murem, ledwo zaznaczyły swoją obecność na tle szerokiej polany, wiedzieli, że coś jest nie tak. Znajdowali się na lekkim wzniesieniu. Słońce, mimo, iż skryło się już pół godziny temu za wysoką ścianą drzew, wciąż czerwieniło się na horyzoncie, dając wystarczającą ilość światła, by nawet z tej odległości dało się dostrzec trzy wozy stojące na podwórcu i klika osób kręcących się pospiesznie wokół nich.

 

Mężczyźni bez słowa przyspieszyli kroku tak, aby jak najszybciej dotrzeć do celu. Wkrótce bez trudu mogli już rozróżnić sylwetki, a po chwili twarze, osób zgromadzonych na podwórcu ludzi. O tej porze dnia, taki ruch był czymś niezwykłym i wprowadził niepokój w serca łowców.

 

Dopiero, kiedy przeszli przez otwarte na oścież wrota, dostrzeżono ich obecność. Podniesione, zdenerwowane i pełne ekscytacji głosy ludzkie umilkły jak ucięte nożem. Na chwilę czas się zatrzymał. Wzrok wszystkich zgromadzonych na podwórcu mężczyzn i kobiet, spoczął na grupie trzech brudnych i zmęczonych mężczyzn, na przedzie, których stał pan tego domu. Marek ze zdumieniem, którego nie okazał, patrzył w przestraszone oczy i na poszarzałe, w cieniu rozświetlających mrok pochodni, oblicza domowników i przybyszów.

 

Czar zerwało parsknięcie jednego z masywnych koni zaprzężonego do stojącego najbliżej wejścia furgonu, na który ładowno właśnie dobytek. Nagle świat ponownie przyspieszył, a hałas głosów wzmógł się i podniósł ze zdwojoną siłą. Marek zignorował je wszystkie czujnie szukając, wśród zgromadzonych ludzi, tylko jednej twarzy.

 

Stała po drugiej stronie placu, tuz przy wejściu prowadzącym do atrium, wewnętrznych pomieszczeń głównego budynku. Kiedy ich spojrzenia spotkały się mężczyzna odetchnął nieświadomie, z wielką ulgą. Wypuścił powoli powietrze, które wstrzymywał przez długi czas. Dopiero teraz zdał sobie sprawę jak wielki kamień niepewności spoczywał, w jego piersi, od czasu, gdy dostrzegli ze wzgórza niepokojące znaki. Teraz nie zwracając uwagi na pozostałych podążył w jej kierunku.

 

Kobieta mimo, prawie czterdziestu lat, wciąż wyglądała tak samo pięknie i dostojnie jak w momencie, kiedy spotkał ją po raz pierwszy. Swoją drugą połówkę szukał długo, nim odnalazł ją w końcu w dzikich zakątkach Germanii, w osiemnastym roku swej służby. To dzięki niej zachciało mu się wyrwać z marazmu i rutyny.

 

Kobieta była niezbyt wysoka, ale wśród panującego wokół tumultu i gwaru, jawiła się niczym oaza spokoju i opanowania. Gestykulując i wydając służbie rozkazy, przydzielając zadania. Nawet powłóczysta brunatno-szara tunika, podbita u góry miękkim futrem z lisa, nie mogła ukryć jej smukłej mimo upływających lat, sylwetki. Sterczących piersi i krągłych bioder. Jej twarz była podłużna, z lekko wystającymi kośćmi policzkowymi, okolona burzą ciemnych włosów, grafitowych i lśniących w błyskającym świetle pochodni i ostatnich promieniach zachodzącego słońca. Kiedy go dostrzegła, jej oczy zabłysły, a kąciki ust wygięły się ku górze. Gdy już stanął przed nią, pocałowała go szybko, a potem wtuliła się w niego mocno i łapczywie, tak jakby ich rozłąka nie trwała kilka dni, lecz miesiące, a może i lata. Zaskoczyła go. Mimo miłości palącej się w ich sercach, jakby się mogło wydawać, wiecznym i niesłabnącym żarem, nigdy nie pozwalała sobie na takie oznaki uczucia przy innych. Pocałunki, czułości, dotyk zarezerwowane dla najbliższych, okazywane były tylko wśród zamkniętych pokoi i prywatnych pomieszczeń, gdy nikt nie mógł ich zobaczyć czy podsłuchać. Czasami wydawało mu się, że ten sposób chce zatrzymać tylko dla siebie te najbardziej sekretne momenty, nie chcąc się dzielić szczęściem z nikim innym. Tylko wtedy, gdy przebywali sami, zdejmowała swą maskę dostojnej, pewnej siebie kobiety i pozwalała mu się adorować.

 

Jego małżonka. Astryda.

 

Przez wiele lat zagubiona, druga cząstka niego samego. Teraz drgała lekko wtulona w jego pobrudzone ramię. Po krótkiej chwili, która nie trwała dłużej niż kilka uderzeń trzepoczącego w piersi serca, opanowała się i zesztywniała. Kiedy odsunęła się od niego i spojrzała mu oczy, była znów tą samą kobietą, pewną siebie i zdecydowaną by stanąć wraz z nim przeciw przeciwnościom losu. Po chwili jej wzrok przesunął się gdzieś obok niego. Ich najstarszy syn, podążający za nim, wyminął go teraz i stanął przed matką.

 

– bogowie, co tu się dzieje? – zapytał

 

Astryda, spojrzała na niego karcąco.

– czy nie obowiązują już ciebie Serwiuszu, podstawowe zasady dobrego wychowania.

– wybacz mi, matko – zreflektował się szybko chłopak i spuścił szybko wzrok, całując wyciągniętą ku niemu dłoń – witaj i niech bogowie błogosławią ciebie i ten dom – wyrecytował powtarzaną wielokrotnie formułkę

– całkiem zdziczejesz w tym lesie, synku – Astryda pozwolił sobie na nieco szerszy uśmiech, chociaż jej twarz wciąż była ściągnięta i zatroskana. Z czułością dotknęła głowy pierworodnego i pogładziła jego gęste włosy.

– dobrze, że jesteście – powiedziała w końcu, przenosząc spojrzenie na Marka – dobrze, że jesteście – powtórzyła

 

Marek skinął głową.

– chłopak jej zbyt porywczy. Ale i ja chciałbym wiedzieć, co tu się dzieje. Nie przypominam sobie, żeby ktoś miał nas odwiedził – spojrzał znacząco na obce sługi kręcące się przy wozach.

– chodźcie. Jesteście głodni i zmęczeni. A przed drogą przyda Wam się coś ciepłego i chwila wytchnienia – odrzekła wskazując drzwi, dając tym samym znak, aby podążyli za nią do domu – niezapowiedziani goście czekają.

 

***

– dobrze, że się w końcu wyrwaliśmy – odezwał się Postremus, rozkładając szeroko ręce i prostując przygrabione plecy – ciążyła mi już ta bezczynność. Wciąż te same twarze, te same jadło. Jednym słowem mo – no – to -nia – wysylabizował – i to w najgorszym wydaniu.

– bo widzisz Hatsu – po raz kolejny tego dnia, spojrzał na plecy jadącego przed nim Nubijczyka – ja nie jestem stworzony do życia w bezczynności.

 

Czarnoskóry mężczyzna jadący z przodu zgodnie z przewidywaniami, zignorował słowa wypowiedziane w jego kierunku. Potarł rękawem nos i popędził gniadosza, którego dosiadał. Chłopak skrzywił się lekko widząc całkowity brak zainteresowania ze strony swego towarzysza i wzruszył ramionami. Delikatnie ścisnął kolanami boki swego wierzchowca, pozwalając by koń jadącej za nim ciemnowłosej dziewczyny zrównał się z jego własnym.

 

– widziałaś. Aurelio? – powiedział z wyrzutem – cholera, kompletnie mnie ignoruje. Giez, go ugryzł czy co? I tak od rana.

 

Ciemnowłosa dziewczyna zatopiona we własnych myślach spojrzała na chłopaka zdziwionym wzrokiem, jakby dopiero zdała sobie sprawę z jego obecności. „Na bogów wszyscy mnie lekceważą" – pomyślał coraz bardziej sfrustrowany.

 

– co z wami ludzie – chłopak wypowiedział te słowa na tyle głośne, aby usłyszał go także Nubijczyk, jadący kilka długości konia przed nimi – bogowie, czy nie jesteście zadowoleni, że wyrwaliśmy się w końcu z tej cuchnącej dziury. Jakbym podróżował z niemymi. Myśliciele, cholerni. Może byście się tak podzielili ze mną, nad czym tak dumacie. Co?

 

Cała trójka wyruszyła na szlak, wczoraj nim pierwszy kur obudził śpiących. Opuścili fort jak tylko pozwoliła na to pogoda. Znajomy dziesiętnik zapewniał ich, że zima odpuściła, a śnieżne zamiecie powrócą ponownie dopiero z końcem jesieni. Spakowali się, więc i wyjechali nieżegnani przez nikogo. Jedynie wartownik, którego mijali przejeżdżając przez solidne drewniane wrota, bąknął do nich coś niezrozumiale. Odpowiedziała mu jedynie dziewczyna dosiadająca nakrapianej kasztanki. Mężczyźni, ciemnoskóry Nubijczyk i jego młodszy kompan, woleli nie sprawdzać czy, aby żegnał ich dobrym słowem. Po tym, co wydarzyło się w forcie parę dni temu, woleli się nie dopytywać.

 

– Postremus? – czarnoskóry mężczyzna odwrócił głowę

– co? – burknął chłopak

– zamknij się wreszcie. – odpowiedział – odkąd wyruszyliśmy zalewasz nas ciągłym potokiem własnych wspomnień i przemyśleń. Wierz mi bądź, nie, ale nie jesteś wymarzonym towarzyszem podróży.

– ale … – zaskoczony chłopak rozdziawił usta jakby chciał coś powiedzieć. Nubijczyk nie pozwolił na to, wchodząc w słowo

– powiedziałem dosyć. – rzekł stanowczo – uratowałem twoje dupsko już dwukrotnie, mój młody przyjacielu. Jeżeli nie przez szacunek dla mojego wieku – kontynuował wypowiadając słowa rozdrażnionym głosem – to, chociaż przez wzgląd na to, bądź łaskaw się zamknąć … chodź na chwilę

 

Chłopak poprawił płaszcz okrywający jego plecy i fuknął, ale posłusznie zamilkł. Nubijczyk patrzył na niego jeszcze przez chwilę, po czym odwrócił głowę.

– tak lepiej – rzucił przez ramię – pokontempluj lepiej przyrodę … warto

 

Słońce już prawie wspięło się na sam szczyt poznaczonego, gdzie niegdzie chmurami, nieba. Okolica, przez którą podróżowali stanowiła mieszaninę pagórkowatych, pofałdowanych wniesień i połaci ziemi pokrytych gęstym lasem. Białe placki śniegu zalegały wciąż gdzie niegdzie, kontrastując z soczystym kolorem zielni traw i drzew, ale z każdym dniem zmniejszały swój zasięg. Czuć było już tchnienie nadchodzącej wiosny. W trelach ptaków, zielonych pąkach zdobiących drzewa i w zapachu mokrej trawy.

 

– Postremus – powiedziała cicho dziewczyna, chwytając ramię jadącego obok chłopaka. Ten spojrzał na nią i strząsnął jej dłoń, teatralnie odwracając wzrok w drugą stronę.

– no, nie bocz się tak. Nie ma, o co. – powiedziała pojednawczo – po nocy spędzonej pod gołym niebem, dwóch dniach w siodle, właściwie bez wypoczynku, mamy prawo być nieco rozdrażnieni.

 

Chłopak niechętnie odwrócił wzrok na dziewczynę. Patrzył na nią przez chwilę, po czym spojrzał na pochyloną w siodle sylwetkę swego ciemnoskórego kompana.

 

– nie o to chodzi, Aurelio – powiedział w końcu, jakby niechętnie

– a, o co? – spojrzała na niego zdziwiona – zachowujesz się jakoś dziwnie. Raz nie zamyka ci się buzia, a potem milkniesz i trzeba z ciebie wszystko wyciągać.

 

Milczeli przez chwilę jadąc koło siebie. W końcu odezwał się Postremus.

– zastawiam się, co jest on dzisiaj taki markotny – chłopak wskazał głową Nubijczyka – jakby wstał lewą noga czy, co. Wiem, że taka podróż to dla niego nie pierwszyzna. Spanie pod niebem i jazda w siodle, to dla niego jak splunąć. Wydaje mi się, że coś go niepokoi.

– zawsze taki był, odkąd go znam – wzruszyła ramionami – milczący i mrukowaty

– znasz go od trzech miesięcy – przypomniał jej Hatsu

– od czterech – poprawiła go – ale to wystarczy, żeby ocenić człowieka

– no dobrze może i jest, jak mówisz nieco mrukowaty, ale widzę, że coś go dręczy

– spytaj go po prostu.– Aurelia uśmiechnęła się z przekąsem – rozmowa to najprostszy sposób zdobywania informacji

 

„Jest piękna" – pomyślał Postremus patrząc na jej roześmiane oblicze– „I ma rację. Dowiem się, o co mu chodzi, na najbliższym postoju."

Postanowił z tym jednak zaczekać. Po reprymendzie, którą dostał od Hatsu postanowił, że dobrze było trzymać się przez kilka godzin z boku.

– zapytam – odpowiedział dziewczynie uśmiechem

 

***

W izbie było duszno i ciepło. Płonące w kominku szczapy suszonego drewna i powieszone na ścianach pochodnie dawały wystarczająco dużo światła, by rozświetlić panujący w izbie mrok. Zapach pieczonej cielęciny, mieszał się z wonią gotowanej kaszy i świeżo wypieczonych podpłomyków. Ale zasiadający wokół długiego stołu ludzie jedli niewiele. Za to chętnie wypełniali winem, raz za razem, swoje metalowe kielichy. Stojąca po środku długiego pomieszczenia, drewniana solidna ława, przy której zasiadali, była wyraźnym odstępstwem od wystroju wnętrz, jakie można było znaleźć w rzymskich domach. Odstępstwem wynikającym z pragmatyzmu jego mieszkańców i ukłonem w stronę miejscowych zwyczajów.

 

U szczytu stołu zasiadł Marek, a po jego prawicy Astryda, jego żona. Po drugiej stronie, nerwowo popatrując wokół siedział Aurelian Kwintus, jego sąsiad i mąż najstarszej z córek Marka. Pozostali członkowie rodziny gospodarzy, obaj synowie i cztery córki stali w cieniu.

 

– wkrótce tu będą – powiedział Aurelian. Głos miał drżący i nerwowy. Prawa powieka lekko mu drżała – musimy uciekać, albo fala przypływu zabierze nas ze sobą. Tym razem to nie przelewki. Tym razem Decebal uderzył pełną siła, wszystkich klanów.

 

– uspokój się – powiedział stanowczo Marek – skąd ta pewność?

– mówiłem już – odpowiedział z rozdrażnieniem Aurelian. Ale widząc skrzywione w wyrazie zadowolenia usta swego teścia, pohamował się. Grzeczność nakazywała, spełnić prośbę gospodarza – oczywiście Marku, nie było cię tu z nami. Najlepiej niech przemówi Remetalkes – wskazał dłonią na stojącego przy wejściu do izby mężczyznę – mój wieszcz

 

Wywołany mężczyzna zbliżył się. Jego głowę zdobił skołtuniony wiecheć, długich włosów, nie wiadomego koloru. Gęsta broda, poznaczona śladami resztek jedzenia, sięgała mu pasa. Powyginane artretyzmem ręce trzymał przyciśnięte do piersi. Podszedł przygarbiony, zgięty w pół, bijąc wokół pokłony.

– mów! – polecił mu Aurelian. Słysząc te słowa, wróżbita uniósł głowę ku górze i wykrzywił twarz w bezzębnym uśmiechu – mów coś widział. Co wyczułeś.

– dałoby się dostać jakąś kapeńkę wina, panie? W gardle mnie suszy niemiłosiernie.

– dajcie mu coś – Marek skinął na sługę. Ten zbliżył się i z wyraźną odrazą podał stracowi drewniany kubek, pełen wina, taki, w jakim piła służba. Widzący jednym haustem wypił zawartość i uśmiechnął się ponownie.

– bogowie, mów, że wreszcie coś widział! – Aurelian, skinął głową i ponaglił zniecierpliwiony

– a jużci, panie. Już mówię – pokiwał głową starzec. Jego głos sposępniał. Mężczyzna zaczął mówić głośniej – nadchodzą czarni. Z gór. Mrowie ich, powiadam. Prowadzą wiedzących, pieszych i te diabły na małych kucach. Będą tu nim słońce znów stanie na niebie. Trzeba nam uciekać jak najdalej.

 

– o co ten cały szum? – przerwał wywód stojący pod ścianą Serwiusz. Zbliżył się i rozłożył szeroko ręce – boicie się kilkunastu Dackich wojowników, szaleńców, którzy próbują przedostać się na tą stronę brzegu. Jesteśmy tutaj bezpieczni, nie przyjdą, bo jest po prostu za daleko.

– zamilcz! – skarcił go ojciec. Ale chłopak, nie zamierzał usłuchać.

– dzieli nas ponad pięćdziesiąt mil od rzeki Danus – kontynuował podniesionym głosem – przy jedynym czynnym brodzie stoi fort, a tam pełny legion. Jak niby mają go minąć?

– powiedziałem zamilcz! – powtórzył Marek – albo każę ci wyjść. Póki ja tu jestem gospodarzem masz mnie słuchać. Zrozumiałeś?

 

Chłopak niechętnie pokiwał głową.

– chcę to usłyszeć, Serwiuszu!

– tak zrozumiałem, ojcze – odpowiedział przez zaciśnięte zęby, patrząc na stojącego opodal wróżbitę. Niczym jastrząb na zająca, którego zaraz zamierza upolować

– będziemy słuchać majaków – wyszeptał tak, aby nie usłyszał go już ojciec

– mój syn jest porywczy ale ma rację – powiedział Marek, przenosząc swój wzrok z powrotem na zięcia – trzeba czegoś więcej niż kilku jeźdźców, by przejść bród strzeżony przez VII Claudia.

– panie – wieszcz skupił na sobie uwagę zebranych – oni już to zrobili. Przeszli. Tam, aż drga od mocy. Mają ze sobą Wiedzących. Z fortu nie został kamień na kamieniu.

 

Marek milczał długą chwilę. Płonące szczapy strzelały w ognisku, a wszyscy zgromadzenie w izbie zerkali nerwowo na pana domu. W końcu tenże odezwał się. Jego głos był pewny i donośny, nie pozostawiający miejsca na sprzeciw.

– bydło i owce, wypuścicie w lesie. Pozostałe zwierzęta zarżniecie. Cenniejsze rzeczy zakopiemy.

 

Dziewczęta, stojące przy ścianie ,słysząc te słowa zapłakały. Najmłodsza, Astryd, podbiegła do matki i wtuliła się w nią cicho, pochlipując. Marek spojrzał na swoją żonę. Ta uśmiechnęła się do niego cierpko i skinęła głową.

– weźmiemy ze sobą tylko jeden wóz. Załadujemy tylko żywność i broń

– ojcze – wyszeptał całkowicie zaskoczony Serwiusz – wiesz co robisz?

 

Ociec spojrzał na niego.

– bądźcie gotowi, wyruszmy za godzinę – odpowiedział mu podnosząc się z ławy

 

 

***

Zbliżał się wieczór. Las szumiał, ptaki wciąż śpiewały wysoko w koronach drzew. Ale promienie słoneczne z każdą chwilą dawały mniej światła.

– zmiłuj się, Hatsu – powiedział Postremus. Wyginał się w siodle macając dłonią, obtarte uda. – bogowie jak piecze – wysyczał – zatrzymajmy się cholera, bo jeszcze godzina i przykleję się na zawsze do tego konia

 

Czarnoskóry mężczyzna nie odpowiedział, ale zwolnił konia.

– Postremus, ma rację – poparła go Aurelia – jesteśmy zmęczeni, a noc za pasem. Dobrze będzie zatrzymać się, rozpalić ogień, coś zjeść i odpocząć.

– myślałem, że chłopak nie jest stworzony do życia w bezczynności – Białe jak śnieg zęby Hatsu wykrzywiły się w czymś, co miało być w zamierzeniu uśmiechem. Ale dla kogoś nieznającego tego wysokiego murzyna wyglądały raczej, jak grymas wilka gotowego do ataku.

– nie kpiłbyś lepiej – powiedział z wyrzutem Postremus – więc jak będzie?

 

Hatsu spojrzał w niebo i pokiwał głową

– noc za pasem – powiedział jakby do siebie – za około milę powinniśmy dotrzeć do małej polanki. Pamiętam, że często właśnie tam popasają kupcy. Zatrzymamy się i odpoczniemy.

– jeszcze mila – stęknął Postremus – a nie może być tutaj

 

Hatsu pokręcił głową, wyrażając swoje niezadowolenie. Zamiast jednak popędzić konia, wstrzymał go w miejscu i wygiął głowę do tyłu, obejmując ją oboma, bochenkowatymi dłońmi. Postremus i Aurelia zaskoczeni tym dziwnym zachowaniem, też wstrzymali swoje wierzchowce. Chłopak wyciągnął wiszący przy boku gladius i czujnie rozejrzał się wokół. Dziewczyna nie czekając ześlizgnęła się z kasztanki i podbiegła do chwiejącego się w siodle Hatsu.

– co ci jest? – zapytała podtrzymując go z trudem. – odezwij się, powiedz coś

 

Hatsu drgał jeszcze przez chwilę. Po kilku uderzeniach serca, jego ruchy uspokoiły się. Chłopak i dziewczyna stali wpatrzeni w niego, póki czarnoskóry wojownik nie odsunął dłoni od głowy i nie spojrzał przed siebie mętnym wzrokiem.

– co ci jest? – ponowiła pytanie Aurelia – to pewnie zmęczenie. Mam coś na to, matka mnie nauczyła robić taką mieszankę ziół, która koi ból. Chyba mam w torbie wszystkie potrzebne składniki. Zaraz ci ….

– stój – wstrzymał ją w miejscu chrapliwy, odmieniony głos Hatsu. – nie potrzebuję niczego

– ledwie siedzisz w siodle – skomentował Postremus

– dam radę – sięgnął do przytoczonych do konia juków i wyciągnął skórzany bukłak. Otworzył korek i pociągnął spory łyk wina. Dopiero, kiedy otarł twarz rękawem spojrzał na nich ponownie i powiedział – zmiana planów. Jedziemy dalej.

– nocą? cholera, jak to? – zapytał zdziwiony Postremus – Przesłyszałem się, czy jak? Przecież dopiero, co była tu mowa o posiłku, odpoczynku i cieple ogniska

– ma rację – powiedziała Aurelia – chyba należy się nam kilka słów wyjaśnienia.

 

Postremus pokiwał głową. Hatsu patrzył na nich przez długą chwilę, nim odpowiedział

– ta brudna dziura, jak raczyłeś ją określić – odrzekł Hatsu patrząc jak Postremus wzrusza ramionami – miejsce gdzie spędziliśmy całą zimę, został właśnie zdobyty. Prawdopodobnie nikt nie ocalał.

– skąd wiesz? – wyjąkał chłopak zaskoczony tą niespodziewaną informację, czujnie spoglądając, za siebie

– przed chwilą bojowy mag VII Claudia, został zabity

– to nic nie oznacza. Nic – odpowiedział zaszokowanym głosem Postremus – Może umarł, ze starości. Albo potknął się, czy coś. Takie rzeczy się zdarzają

– miał na oko ze trzydzieści lat. Sam go widziałeś – wtrąciła się do rozmowy Aurelia. Hatsu spojrzał na nią i skinął głową – raczej mało prawdopodobne by zmorzył go wiek.

– mag VII Claudia został zabity w walce. Potrafię rozpoznać wzorzec i wyczuć takie rzeczy – Hatsu uśmiechnął się krzywo. Mimo charakteru przekazywanych informacji, był spokojny i opanowany – Został zasieczony toporami i przebity włócznią – powiedział to takim tonem, jakby zamawiał w knajpie kolejny kufel piwa i kiełbaski, a nie mówił o śmierci zaledwie jednego z kilkudziesięciu magów bojowych, jakimi dysponowało imperium.

 

Zapadła pełna niepokoju cisza. W forcie stacjonowało pięć tysięcy legionistów i bojowy mag, władający, z tego, co było wiadomo, mocą ziemi. Takie miejsca budowano, aby można się w nich było bronić tygodniami, a nawet miesiącami. Zdawali sobie też sprawę z tego, że mag jest zawsze najlepiej strzeżoną osobą w czasie walki. Stojąc na tyłach i tkając swoje czary, daje wsparcie w ataku i ochronę w czasie obrony. Jeżeli mag bojowy ginął, co zdążało się niezmiernie rzadko, oznaczało to, że wszyscy legioniści leżą już martwi. To, co złamało, w zaledwie dzień, siłę całego legionu, stojącego za murami potężnych fortyfikacji i wspieranego przez żywioł ziemi, mogło wywołać trwogę nawet w sercach najdzielniejszych wojowników.

 

– ruszajmy, wciąż mamy misję do spełnienia – odrzekł Hatsu przerywając ciszę. Pozwolił, aby koń, którego dosiadał zrobił kółko w miejscu, po czym popędził go przed siebie.

– a jadło? – wydukał jakby sam do siebie Hatsu wdrapując się powrotem na swego konia

– będzie musiało zaczekać – odpowiedziała mu Aurelia, uderzając w boki swego wierzchowca – będzie musiał jeszcze długo na nas zaczekać

 

***

Byli zaledwie dziesięć mil od Singidunum, w którym stacjonował IV Flavia Felix. Tak blisko, a tak daleko. Długi sznur wozów podążający wąskim traktem, ograniczonym z jednej strony przez rzekę, z drugiej zaś przez kamienną, pionową grań, niewielkiego masywu górskiego ciągnącego się kilka mil na północ, zniknął w oddali zaledwie kilka minut wcześniej.

 

Droga była wąska i zastawiona w poprzek przewróconymi wozami, tworzącymi barykadę, wysoką na wzrost mężczyzny. Nim pojawili się pierwsi jeźdźcy, ubrani w barwy górskich klanów, sześćdziesięciu mężczyzn zdążyło ustawić jeszcze jedną taką barykadę, kilkadziesiąt stóp dalej. W ziemi wykopali wilcze doły, a połamane drewniane deski zaostrzyli i osadzili na przedpolu w miejscach gdzie kamienne płyty, stanowiące drogę skruszały. Na więcej nie starczyło czasu.

 

Większość, tak jak Marek, stanowili mężczyźni, którzy młodość już dawno mieli za sobą. Byli to często żołnierze legionów, którzy otrzymali nadania w tych niegościnnych terenach po odsłużeniu dwudziestu pięciu lat służby. Tylko dzięki ich doświadczeniu udało się ustawić tak szybko, w miarę znośne barykady.

 

Zostali tu, w jednym tylko celu, by osłonić odwrót swoich rodzin. Żon i dzieci. Dawali swoim bliskim, to, co najważniejsze. Czas na ucieczkę.

 

Marek pamiętał, że na jego wezwanie odpowiedzieli bez wahania. Widział ich jak odchodzą od swych rodzin, wdziewając na szybko pancerze, zdejmując z wozów miecze. Odchodzili żegnani płaczem i lamentem najbliższych. Słyszał, z jakim trudem, często groźbą, namawiali swoich niedorosłych synów, by ci pozostali. To właśnie ci synowie mieli chronić rodziny i opiekować się nimi, kiedy już ich zabraknie. Ta scena prawie w każdym razem wyglądała tak samo. Pamiętał tez twarz Astrydy, smutną i posępną. I dotyk jej ciepłego ciała, kiedy przylgnęła do niego, szepcząc cicho słowa pożegnania i miłości. Ucałował na pożegnanie wszystkie dzieci i odszedł szybko, tak by nie dojrzały na jego ogorzałej twarzy śladu łez. Odszedł, by wypełnić swój najważniejszy obowiązek względem nich.

 

Wszyscy, którzy zostali, byli tak podobni do siebie. Ich twarze były pomarszczone, poprzecinane brudami przez czas, zacięte, gotowe na wszystko. Jedyny wyjątek stanowiła dwójka mężczyzn, którzy nadjechali godzinę temu, razem z młodą kobietą, niosąc wiadomość o coraz bliższym niebezpieczeństwie.

Pierwszy z nich, czarnoskóry, wysoki opowiedział się jako dowódca kohorty, co poświadczył pokazując papiery sygnowane pieczęciom samego cesarza. Zażądał przepuszczenia całej trójki, ale w końcu został.

 

***

– czyś ty do szczętu zgłupiał, Postremus? – warknął Hatsu, starając się uspokoić drobiącego pod nim wierzchowca – rozum ci odjęło czy jak

– on ma rację – poprała go Aurelia – zostając tutaj zginiesz. Rozumiesz, co do ciebie mówię!

 

Chłopak spojrzał na nich i bez słowa zsunął się z siodła.

– ja zostaję. Jedźcie beze mnie.

– nie rozumiem Cię – Aurelia wypowiedziała te słowa uspokajającym głosem. Pochyliła się w siodle i dotknęła jego ramienia – to nie twoja walka.

 

Nim odpowiedział spojrzał na nią smutno.

– tylko dlatego, że nie potrafię czasami się zamknąć i pajacuję, założyłaś, że nie mam żadnych ideałów, których jestem wstanie bronić, że nie potrafię stanąć w obronie drugiego człowieka? – rzucił w końcu oskarżycielskim tonem

– ale …

– nie ma żadnego, ale – przerwał jej ostrzej niż chciał – nie potrafię tego wyjaśnić, ale kiedy zobaczyłem ich wspólnie z mozołem budujących tę śmieszną osłonę z tego, co mają pod ręką zrozumiałem, że muszę zostać – jego głos załamywał się kiedy wypowiadał kolejne słowa – Spójrz na nich. Spójrz mówię!

 

Aurelia posłusznie zerknęła do gromadę ludzi krzątających się wokół.

 

– zostali tutaj by stawić czoło nieznanemu. Bez strachu kładą swe głowy, a my jak tchórze uciekamy chyłkiem, zasłaniając się świstkiem papieru. Nic nie rozumiesz?

– masz rację, Postremus, nie rozumiem Cię – odpowiedziała cicho Aurelia – Oni – ponownie spojrzała na budujących barykady mężczyzn – zostali tu by chronić swe rodziny.

– i właśnie, dlatego zostanę – odpowiedział po chwili Postremus patrząc im prosto w oczy – właśnie dlatego

 

***

 

Marek schowany za drewnianym wozem, patrzył na czarną twarz mężczyzny kucającego tuż obok niego. Przybysz nazywał się Hatsu i był, jak sam powiedział, Nubijczykiem. Pozostał razem ze swym młodszym kompanem, by ich wspomóc. Każdy miecz się liczył, więc Marek nie zapytał ich o powody.

Czarnoskóry wojownik miał wyższą szarże niż Marek. Dziesięć lat minęło odkąd centurion poprowadził po raz ostatni ludzi do walki. Bez żalu, więc oddał dowództwo i z satysfakcją stwierdził, że się nie zawiódł. Ten człowiek, Hatsu, miał doświadczenie bojowe, to było widać, po sposobie, w jaki zorganizował obronę, jak przydzielał zadania. Kazał wzmocnić piaskiem i kamiennymi płytami podstawę wozów, stanowiących barykadę i kilka innych miejsc, które uznał za trudne do obrony. Gdyby mieli więcej czasu zbudowaliby, nawet mając tak niewielu ludzi, zaporę, której nie przeszłoby nawet tysiąc jeźdźców. Ale czas, to było coś, o co mięli dzisiaj walczyć i umierać. Nie mieli go w nadmiarze.

 

– mamy tylko, siedmiu ludzi z łukami. Niech staną za drugą barykadą i strzelają tylko na mój rozkaz – powiedział murzyn, patrząc na pozostałych mężczyzn skupionych wokół niego w niewielkim okręgu.

Jednym z nich jest mój syn, ze smutkiem skonstatował Marek. Dlaczego nie zdołałem przekonać Serwiusza? Dlaczego?

 

– dowództwo nad nimi obejmie Heliodor – kolejne słowa dowódcy wyrwały go z chwilowego zamyślenia.

 

Zobaczył jak jego przyjaciel, skinął lekko głową, potwierdzając, że rozkazy przyjął i zrozumiał.

– przy pierwszej barykadzie zostanie czterdziestu mężczyzn pod Twoim dowództwem Marku – Hatsu popatrzył na starszego łowcę

– a Ty? – zapytał go Marek – jakie będą twoje zadania?

 

Nubijczyk odwzajemnił spojrzenie i uśmiechnął się. Szczerze i szeroko:

 

– o mnie się nie martw. Nie ucieknę. I tak teraz nie było by już, dokąd. – odpowiedział po czym ponownie skupił się na rysowanych patykiem po ziemi rysunku – Ja będę stał tutaj – dźgnął kijem w miejscu, który symbolizował niewielki przesmyk, przy drugiej barykadzie – będę dowodził pozostałymi ludźmi. Zachowam ich jako odwód i osłonę w razie potrzeby wycofania się za druga barykadę.

 

Tym razem twarz Marka okrył wyraz rozbawiania.

– chyba, kiedy będziemy się już wycofywać za drugą barykadę – odpowiedział – nie masz chyba złudzeń, że ich nie zatrzymamy

– nie mam – odpowiedział po chwili, pewnym siebie głosem Hatsu – a teraz do roboty. Jest jeszcze wiele pracy.

 

„To był dobry wybór" – pomyślał Marek podążając wzrokiem za wstającym i oddalającym się ciemnoskórym wojownikiem.

 

***

Pierwsi jeźdźcy dosiadający swoich kudłatych, małych, górskich koników wyłonili się zza zakrętu godzinę po tym, jak przybyli Hatsu i Postremus. Kiedy dostrzegli prowizoryczną barykadę i zimne, wpatrzone w nich oczy obrońców, wstrzymali swoje wierzchowce. Naradzali się zaledwie chwilę nim uderzyli. Uznali zapewne, że mają przed sobą chłopów, z pobliskich farm i że przejadą po nich bez trudu. Ponad stu Dackich wojowników ruszyło, hałakując i pokrzykując w swym naznaczonym twardo brzmiącymi zgłoskami języku..

 

Obrońcy pierwszy atak odparli bez trudu. Zwężająca się droga, utrudniał atak, zmuszając jeźdźców do ścieśnienia szyków. W atakującej grupie zaledwie kilkunastu Daków trzymało w dłoniach krótkie wygięte, na końcach łuki. Wystrzelili strzały, nie czyniąc żadnej szkody i ruszyli do szarży. Wiele koni potknęło się na wilczych dołach i poraniło na ostrych wystających z ziemi zaostrzonych palikach, przewracając się i wprowadzając zamęt w szyku. Ale pozostali, napierający z tyłu Daccy wojownicy dotarli w końcu do barykady tratując swych kamratów.

 

Walka była krótka i krwawa schowani za swymi tarczami, legioniści, wyrzucili w stronę jeźdźców pilum, zabijając wielu lekko opancerzonych przeciwników. Nasyp pod ich nogami, wysoki na trzy stopy, dawał im przewagę wysokości. Włócznie służące, do tej pory, do polowania na zwierzęta, teraz skrwawiły się w ludzkiej posoce. Dacy wycofali się w rozsypce, ścigani przez te, kilka strzał wystrzelonych zza drugiej barykady.

 

Kolejne dwa ataki, wyglądał podobnie. Kilkadziesiąt strzał stukających o tarcze i drewniane deski wozów, po czym hałakowanie i gwałtowna szarża, która szybko załamywała się na barykadzie, murze tarcz, mieczy i włóczni. Po tym następował chaotyczny odwrót. Po raz czwarty nie spróbowali. Czekali ponad godzinę nim uderzyli ponownie.

 

***

– nie po to zostałem, aby patrzeć jak inni walczą – rzekł z wyrzutem Postremus. Stał za drugą barykadą przyglądając się nerwowo jak załamują się kolejne fale jeźdźców

 

Po prawie trzech godzinach walki, stracili ośmiu ludzi. Drugich tylu było rannych. Hatsu wysyłał kolejnych wojowników, zastępując coraz bardziej widoczne wyrwy w szyku. Łucznicy wystrzelili już ostatnie strzały i teraz stali przy nich czekając na rozkazy.

 

– zamknij się, chłopcze, bo mnie rozpraszasz. Nie martw się, twoje poświecenie zostanie dobrze spożytkowane. Patrząc na determinację naszych przyjaciół szybciej niż myślisz – dodał po chwili

– Heliodor, podejdź – mężczyzna o orlim nosie wystającym zza metalowego hełmu, zbliżył się ku nim – weźmiesz ze sobą trzech ludzi. Pójdziecie, o tam – wskazał palcem – wzmocnicie lewe skrzydło.

– tak jest – Heliodor zasalutował, przykładając ściśniętą pięść do piersi.

– Kwintus, Syrwiniusz Młodszy i ty, nie pamiętam twego imienia – Grek wskazał dłonią nakazaną ilość mężczyzn

– Oktawian, syn Flawiusza Graka, z Kaczego Boru, panie – odezwał się mężczyzna

– i Oktawian, syn Flawiusza – powtórzył za nim – pójdziecie ze mną

 

Miał już ruszyć by wykonać rozkaz, ale w miejscu wstrzymał go głos, który dobrze znał

– weź i mnie, Heliodorze – powiedział szczupły młodzieniec

– nie, Serwiuszu. Twój ojciec by mnie zabił gdybym to zrobił – uśmiechnął się krzywo

– dwóch narwańców – skwitował zajście Hatsu i skinął głową Grekowi by ten wykonał rozkaz

 

***

Dzień był rześki. Wiatr postrzępił w końcu grube deszczowe chmury, zalegające na niebie przez ostatnie kilka dni. Promienie stojącego wysoko na niebie słońca przedzierały się, więc bez trudu osuszając podmokłą ziemię.

Tym bardziej, więc zaskoczyły obrońców trzy błyskawice bijące z nieba, raz za razem. Bez trudu można było dostrzec, że ich celem była barykada i walczący na niej ludzie. Ale każda z tych błyszczących smug, odchyliła się w kierunku atakujących tuż, kiedy mieli na nich uderzyć.

 

– na bogów, sprowadzili wiedzącego – sapnął Hatsu i otarł pot z czoła – dobry jest. Ledwo je wychwyciłem.

 

Stojący wokół czarnoskórego wojownika mężczyźni odsunęli się od niego mimowolnie. Nie zdziwił się. Nie pierwszy raz ludzie tak reagowali. Tajemna, niedostępna i niezrozumiała dla przeciętnego człowieka moc, budziła w najlepszym wypadku niepokój. Nie przejął się jednak. Ci zaprawieni często w bojach byli legioniści, widzieli nie jeden raz podczas walki, takie pokazy mocy.

 

– coś nie tak, panowie? – zapytał nie patrząc na żadnego z nich – wolelibyście, zginąć?

 

Nie zawiedli go. Nikt mu nie odpowiedział, ale mur z tarcz zacieśnił się ponownie, tworząc nieprzerwaną linię. Hatsu dopiero teraz spojrzał na nich i uśmiechnął się lekko.

 

Po dwóch godzinach walk Daccy dowódcy zmienili taktykę. Zaścielające przedpiersie drewnianej barykady, truchła zwierząt i ludzi, uniemożliwiały już skuteczną walkę z konia. Dowódcy atakujących postanowili, więc spieszyć swoje oddziały. Teraz niczym larwy, na padlinie wspinali się po martwych ciałach swych wierzchowców i towarzyszy, aby ich dopaść.

Walka była zażarta. Wokół słychać było, coraz cięższe posapywania walczących, brzęk metalu uderzającego o metal, krzyki umierający i kwiczenie rannych wierzchowców. W międzyczasie, kiedy atakujących wzmocniły kolejne oddziały jeźdźców ubranych w stroje górskich klanów, ataki zaczęły nadchodzić nieustannie, nie dając broniącym się na wałach rzymianom, chwili odpoczynku.

 

Z każdą upływającą godziną, za każdym uderzeniem serca, trzymane w dłoniach tarcze, miecze i włócznie ciążyły coraz bardziej, ale atakujące raz za razem fale Dackiej piechoty, nie pozwalały na złapanie oddechu. Nie było już, komu odciągać rannych i umierających. Ginęli, więc dobijani toporami, skłuci ostrzami lub zadeptani stopami walczących, związanych w śmiertelnym uścisku.

 

Prawe skrzydło, którym dowodził Hatsu broniło się zażarcie. Czarnoskóry wojownik, zbierał krwawe żniwo, z żywotów nacierających. Jego miecz i topór trzymane pewnie w obu dłoniach wyskakiwały do przodu, w serii szybkich cięć, podstępnych wypadów i uników. Skupieni wokół niego, Postremus i pozostali żołnierze, chronili skutecznie boki Hatsu, nie pozwalając, by ten zabójczy żywioł, który stał po ich stronie, nie został trafiony przypadkowym, zabójczym uderzeniem.

 

Odwlekali jednak los i z każdą chwilą kolejni obrońcy upadali na ziemię. Bez względy na to czy umierali z krzykiem boleści na ustach, czy odchodzili w cichości, jakby zdziwieni i zaskoczeni swoim losem, wszyscy oni czekali już, aby na łodzi Charona odbyć swą ostatnią podróż. Kiedy więc, pojedynczym z Daków udało się w końcu przełamać lewe skrzydło i dostać za wewnętrzną część pierwszej barykady, Dowódca zarządził odwrót. Teraz z garstką ocalałych stał na szczycie drugiej barykady czekając na nieuniknione. Dacy nie spieszyli się, wiedząc, że nadchodzący szturm będzie ostatnim.

 

– uwaga! – krzyknął Hatsu do niepełnych dwóch dziesiątek pozostałych przy życiu mężczyzn, stojących wzdłuż drewnianej ściany. Ostrzegł ich zaledwie na kilka uderzeń serca zanim jasne niebo przecięły dwa srebrne pociski. Tuż za nimi poleciały strzały wystrzelone z łuków, a potem kolejne cztery błyskawice. Chwila przerwy i następne dwa pociski rozświetliły nienaturalnym blaskiem niebo.

– cholera, mają jeszcze jednego wiedzącego! – zaklął Hatsu

 

Ostatnie błyskawice odgięły się zaledwie na kilka stóp, wbijając się w kamienną drogę i wzbijając w powietrze setki skalnych pocisków.

 

– i tak nie ma to już znaczenia – odpowiedział mu stojący obok Marek, po tym jak kamienne pociski przestały stukać o ich obijane metalem tarcze. Rękawem otarł płynący z czoła pot i poprawił trzymany w dłoni gladius. Grot jego włóczni ułamał się, ale to też nie miało już znaczenia.

 

Wiedzieli, że to koniec, patrząc smutno, ale bez trwogi na przelewające się przez pierwszy nasyp kolejne oddziały Daków. Wiedzieli też, że ich rodziny są bezpieczne, a przecież tylko to się liczyło. Zycie za życie. Ich żywoty, za żywoty małych dziatek i kobiet. To niewielka cena.

 

Mimo, że pozostało ich tak niewielu walczyli zażarcie. W końcu jednak Dacy, nie bez trudu, zepchnęli ich z barykady. Teraz w szyku, w którym pojawiały się coraz większe wyrwy cofali się. Kłując gladiusami, uderzając tarczami. Tu w wąskim przesmyku, ich cięższe opancerzenie i zwarta formacja dawały im wciąż przewagę nad lekkozbrojnym, spieszonym przeciwnikiem, nie pozwalając rozerwać szyku. Ale koniec był bliski. Kolejne pociski, uderzające tym razem za ich plecami, zatrzymały ich na chwilę w miejscu.

 

Hatsu bez emocji patrzył w brodate twarze umierających kolejno przeciwników. Ale na miejsce każdego zabitego pojawiał się następny i następny.

– cholera – powiedział stojący obok niego Postremus, z trudem odbijając spadające na jego głowę ostrze topora – to chyba już koniec, co?

– trzeba było posłuchać Aureli – odpowiedział mu Hatsu z uśmiechem – to mądra dziewczyna

 

– nieeee ! – krzyk po lewej stronie był niczym uderzenie gromu – pełen rozpaczy i żalu. Obaj mężczyźni mimowolnie spojrzeli w stronę, z której nadszedł, ten donośny i przepełniony niewysłowioną niemocą, głos. Krzyczał Marek, dowódca lewego skrzydła.

 

Z trudem, w tej gmatwaninie ciał i żelaza, dało się dostrzec sylwetkę młodego chłopaka, który upadł na ziemię, chwytając się za zranione ramię. Marek, wykonał coś, co zdałoby się niemożliwe. Odepchnął napierający na niego tłum i skoczył ku młodemu mężczyźnie. Teraz Hatsu zrozumiał – leżącym na ziemi był syn Marka. Stary łowca doskoczył do chłopaka i zasłonił go w ostatniej chwili ciałem. Ciężki topór spadł odrywając od czaszki żuchwę. Miłosierny cios spadł chwilę później rozszczepiając czaszkę na pół.

 

 

***

Serwiusz z trudem zrzucił leżące na nim ciała. Wciąż słyszał odgłos toczącej się walki, ale nie mógł się podnieść. Syknął mimowolnie, gdy poczuł ból w rozciętym ramieniu. Słowa uwięzły mu chwilę później w gardle, gdy rozpoznał pancerz martwego mężczyzny. Jedno z ciał, leżących, na wyciągniecie ręki, ta wciąż ciepła skorupa, była jego ojcem. Twarz była zmasakrowana, ale, rozpoznał białą szramę biegnąca przy prawym oku.

Coś się zmieniło, coś w nim pękło. Poczuł jak w jego żyłach rozpala się ogień, jak w głowie pulsuje coś obcego i potężnego zarazem. Jak wypełnia go fala potęgi i poczucie siły.

 

Przed nim stały dwie sylwetki. Dwóch obcych mężczyzn z twarzami ukrytymi, pod maskami wilków. Stali nad nim dzierżąc w swych dłoniach, długie obite metalem kije, z osadzonymi na szczycie czaszkami jakiś małych zwierząt. Śmiali się chrapliwie, dopóki nie spojrzeli w jego oczy. Spodziewali się zapewne dojrzeć w nich, strach i trwogę. Czekali na bełkotane w przerażeniu prośby o życie. Nie doczekali się.

W oczach Serwiusza płonął, żar nienawiści i mordu. I zapowiedź śmierci.

 

Dwaj wiedzący wyczuli zmianę. Nie zdążyli jednak zareagować na czas. Coś wielkiego i białego spadło na nich, rozrywając ich ciała ostrymi pazurami i łamiąc karki, jakby to były suche gałęzie. Byli martwi nim zdążyli upaść na ziemię.

 

Wielki biały kot, śnieżna puma, zatrzymał się tylko na chwilę by spojrzeć w oczy chłopaka. Rozejrzał się czujnie, wodząc wokół i zniknął w gęstwinie lasu nim ktoś jeszcze zdołał go dostrzec.

Nim zemdlał, Serwiusz przypomniał sobie słowa ojca „by stać się łowcą musisz zrozumieć puszczę i naturę jej mieszkańców". Teraz zrozumiał co miał myśli – nyć łowcą znaczyło dużo więcej!

 

 

***

– ledwo żeśmy uszli z życiem – stwierdził posępnym głosem Postremus, dotykając zawiniętą bandażem głowę

 

Walczącą ostatkiem sił grupkę pięciu mężczyzn ocaliła szarża dwóch setek rzymskich legionistów wysłana z odsieczą z fortu. Atakujący w jednej chwili stali się zwierzyną. Nikt z nich nie wyniósł cało głowy z tej bitwy.

 

– za dużo mnie kosztuje znajomość z tobą – skwitował Hatsu popędzając swego konia

– jak zwykle przesadzasz – opowiedział mu Postremus, patrząc na rosnącą z każdą chwilą bryłę Singidinum.

 

KONIEC

 

Koniec

Komentarze

Wracali do domu.
Zmęczeni i zmoknięci, na własnych plecach dźwigając cały ekwipunek. Przedzierali się miedzy wysokimi strzelistymi sosnami, w koronach, których porywisty wiatr wygrywał swe posępne gwiżdżące melodie.
Chmury zasnuwające niebo wszystkimi odcieniami szarości wypluwały z siebie nieprzerwany strumień pojedynczych kropel. Robiły tak od kilku dni, od chwili, gdy łowcy wyruszyli, by zapolować. Ziemia wchłonęła już tyle wilgoci, że teraz na otwartej przestrzeni jego nadmiar tworzył w każdym dostępnym zagłębieniu małe zdradliwe kałuże, których głębokość ciężko było ocenić.
Jedziemy. 
 Ile to zdań? Cztery? Około czterach zdań, a od góry do dołu uwalone są błędami logicznymi, interpunkycyjnymi, fleksyjnymi i innymi typu zaimkoza i nadopis, prowadzących do śmiesznostek. Jestem pewien, że Autor nie przeczytał tego tekstu ani razu. No, może raz przeleciał wzrokiem. A jeśli się mylę i przeczytał, to tym gorzej dla Autora...
Ja wymiękłem po czterach zdaniach.  

Tak, a w tym najbardziej wysuniętym na południowy zachód zakątku mojego mózgu nie ma miejsca na ogarnięcie tego opowiadania.
Do wywalenia wiele rzeczy, jeszcze więcej do poprawienia.
Czytać, czytać, czytać. Dopiero później pisać. A później czytać, ale swój tekst. I poprawiać.

Przeleciałem to wzrokiem. (Bez skojarzeń) Faktycznie, Twoje opisy są strasznie rozwleczone i niezbyt logiczne.

Zaufaj Allahowi, ale przywiąż swojego wielbłąda.

Ładny opis - takie lubię, lecz niestety pod słowami komentatorów zmuszony jestem się podpisać. 
Dużo tutaj niekonsekwencji logicznych oraz błędów zarówno interpunkcyjnych, jak i fleksyjnych.
Świat, w którym wypadło im żyć szybko uczyło pokory i szacunku do tego dzikiego miejsca. 
 
Uważny obserwator dostrzegłby ciemne błyszczące oczy, osadzone nieco zbyt blisko siebie, kartoflowaty wielokrotnie złamany nos i brzydką bliznę przecinającą lewą skroń, biegnącą tuż pod okiem, aż do policzka. -
zupełnie niewiarygodne twierdzenie, bo takie cechy rzucają się w oczy nawet z odległości nastu metrów. 

Wtedy dam też dam Ci go ustrzelić - "ci" piszemy z małej litery w tekście, a jedynym wyjątkiem jest list weń zawarty albo monolog.
Do clou:
Jestem przekonany, że tekstu tego nie przeczytałeś, Autorze - z tego powodu, ale nie tylko z tego, tak długich prac nie wstawia się na forum. Po piersze: zawierają one mnóstwo błędów, a dzieje się tak, ponieważ są publikowane pod wpływem impulsu, po drugie: i nam - czytelnikom - tak długich tekstów nie chce się czytać.

Ale ów passus pierwszy rad przeczytałem i chętnie przeczytałbym raz jeszcze, jeno w poprawionej wersji, bo lubię rodzaj narracji, który zastosowałeś.
Pozdrawiam.


 

Krytykę i uwagi przyjmuję z pokorą.

Dwa pierwsze komentarze przyszpiliły moją radość do ziemi, odbierając chęć do podejmowania dalszych prób.
Światełko w tunelu dostrzegłem, kiedy siadając dzisiaj do komputera przeczytałem komentarz Pontnika. Dziękuję!

Zasmuciły mnie bardzo słowa panów (pań?) 6Orson6'a i Istoty_Neutralnej. Pozwoliłem, zatem sobie podążyć ścieżką państwa twórczości i przejrzeć ją nieco bardziej wnikliwie. Nie „wymiękłem po czterech zdaniach" i dotarłem do końca każdego z „szortów" i opowiadań!

Cóż, urban fantasy nie do wszystkich przemawia w taki sam sposób. Do mnie, z przykrością wyznam, że nie. Ale potrafię docenić warsztat - czasami lepszy, czasami gorszy.

Logika? Zapamiętam! Interpunkcja i fleksja? A jakże, również na to zwrócę uwagę!
Zaimkoza? (ciekawe słowotwórstwo) Nadopisy? Popadanie w śmieszność? Wybaczcie, ale daję odpór takiej argumentacji i mówię stanowcze, Nie!

Istnieją zdania zwięzłe i krótkie, takie, w których dodanie bądź odjęcie kolejnego słowa zepsułoby ich urok. Są również zadania rozbudowane, wielokrotnie złożone, okraszone paletą wyrazów. Zarówno jedne jak i drugie, mogą być wyraziste i przemawiać do czytelnika. Ja osobiście potrafię docenić obie formy. W rękach zręcznego pisarza, takież zdania połączone ze sobą w spójną całość, potrafią zmusić nas, byśmy dotrwali - nie jedząc, nie pijąc - do ostatniej kartki, do ostatniego słowa książki.

Podążanie drogą Orzeszkowej nie jest „faux pas", panowie i panie!

 

 

Cóż, nadopisowość jako środek wyrazu - okej, ale trzeba używać jej z rozwagą, nie tworząc małych słownych potworków, które niekiedy z tego się rodzą. Trzeba sprawdzić wtedy każdy możliwy aspekt odbioru takiego zdania. Ale dalej będę twierdzić, że jeżeli z opisu można coś wyrzucić, a opisywaną rzecz dalej można sobie wyobrazić, to trzeba to coś wyrzucić. ^^

Drogi/Droga BuBo. 
Nie podążasz ścieżką Orzeszkowej. Kroczysz urywistym traktem bełkotu. Jeśli nie zrozumiałeś czemu, postaram się to wyjaśnić raz jeszcze. Na początek weźmy te 4 zdania, o których wspomniałem. 
Zmęczeni i zmoknięci, na własnych plecach dźwigając cały ekwipunek1. Przedzierali się miedzy wysokimi strzelistymi sosnami2, w koronach, których porywisty wiatr3 wygrywał swe posępne gwiżdżące melodie4.
Chmury zasnuwające niebo wszystkimi odcieniami szarości wypluwały z siebie5 nieprzerwany strumień pojedynczych kropel5. Robiły tak od kilku dni, od chwili, gdy łowcy wyruszyli, by zapolować. Ziemia wchłonęła już tyle wilgoci, że teraz na otwartej przestrzeni jego nadmiar tworzył w każdym dostępnym zagłębieniu małe zdradliwe kałuże, których głębokość ciężko było ocenić.
 1- Nie da się dźwigać czegoś na cudzych plecach, zatem pomijając fakt, iż jest to zbędne słowo, powoduje, że zdanie brzmi śmiesznie. Może jest to nawet pleonazm. 
 2- Pomijam fakt, że brakuje tutaj przecinka, to to już jest sławne masło maślane i oznacza ni mniej, ni więcej, że Autor nie zna znaczenia słowa smukły. Bo cóż oznaczają wysokie, strzeliste sosny? Nic innego, jak wysokie, wysokie sosony? To coś jak gruby, przy tuszy mężczyzna. 
 3- wiatr był koron. Tak wynika z tego zdania. 
 4- swe to zaimkoza, czyli wstawianie zaimków tam gdzie źle brzmia, są zbędne do określenia i kiszą tekst. 
 5- a z kogo miały te chmury wypluwać krople jak nie z siebie? Kolejna zaimkoza, zbędny zaimek zwrotny. I wiadomo, że krople lecą same. Nie w grupie. Poza tym strumień pojedyńczych kropli, to nic innego, jak tzw wąski ciek, czyli coś takiego, co leci z kranu. Wątpię, czy o to chodziło Autorowi...
 6- Nadmiar tego wilgoci? Autorowi pomyliły się osoby. Poza tym pokazuje się nadopis. DOSTĘPNE miejsca (tak, dobrze o tym wiedzieć, że nie w niedostępnych...) itp. 
A teraz losowa łapanka:
Pochód zamykał, młody mężczyzna, ledwie chłopak.
Czyli hemafrodyta? 
Tak, dekurion czuł drżenie ziemi całym swym ciałem.
Znowu zaimkoza. Dobrze, że nie czyimś ciałem. 
Stała po drugiej stronie placu, tuz przy wejściu prowadzącym do atrium, wewnętrznych pomieszczeń głównego budynku.
Już wiemy, że przed atrium, po co więc dalsza powtórka z rozrywki? I mogą być zewnętrzne pomieszczenia? Nie. 
 W forcie stacjonowało pięć tysięcy legionistów i bojowy mag, władający, z tego, co było wiadomo, mocą ziemi.
Cooo?
 

I tak dalej, i tak dalej. 
Zaimkoza, nadopisy, czasem brak panowania nad podmiotem, brak interpunkcji i tak dalej, i tak dalej. Twoje opisy są rozwlekłe i niczemu nie służą. Opis zawsze czemuś służy. A to buduje klimat, a pisząc prosto pozwala się zorientować Czytelnikowi co, jak i gdzie. U Ciebie pojawia się wiele elementów, które nie odgrywają żadnej roli. Nic nie budują, nic nie pokazują, można je sobie darować. Przez to opisy dosyć często spowalniają akcję, zmniejszają atrakcyjność czytanego tekstu. Pomijam fakt, że opisy w Twoim wydaniu są statyczne często, a co gorsza wykonane, tak, jak powyżej- bełkotliwie.
Nie dziw się, że odpadłem po czterech zdaniach. Więcej się chyba nie da.  

Spostrzeżenia i uwagi, chodź bolesne, przyjąłem do wiadomości.
Słowa "bełkot" i "zaimkoza" kołaczą się teraz w mej głowie ...

Dziekuję szczerze za wasz trud włożony w przeczytanie tekstu. Naprawdę to doceniam!

z poważaniem
bubA


Pozwolę sobie na odrobinę uszczypliwości (ehh te ludzkie słabostki) - wybacz mi 6Orson6

"Mężczyzna przeciągnął się, spróbował spojrzeć na siebie z boku oczami wyobraźni i przestraszył się."
- rozumiem, że przeciąganie się umozliwia szersze spojrzenie na własną osobę


"Tomasz dźwignął się na nogi i chciał skierować się w stronę ubikacji, żeby zrobić to, co ostatnio najlepiej mu wychodziło, kiedy nagle przyszedł mu do głowy pomysł" - hmmm ...

 

"Salon, na pierwszy rzut oka, wydawał się niewielki. Gdyby usunąć z niego zajmujący ogromną przestrzeń bar, pianino, stoliki wraz z fotelami, z pewnością jego wielkość zwiększyłaby się wizualnie."
- zapewne tak by się stało :D

Pierwszy jest już dawno wytkniętym błędem młodości. Pozostałe dwa nie są błędami. 
BTW to nie miejsce na uwagi do cudzych tekstów. W każdym razie jest to dosyć bezsensowne zagranie.  

Słusznośc jest przy Tobie.
Uprzejmie proszę o wybaczenie i pozdrawiam.

Pokój między chrześcijany i równiez pozdrawiam, życząc owocnego pisania. 

Nowa Fantastyka