Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
– Nie masz pojęcia gdzie jesteś. Coś znalazłeś. Ile to warte – syczał starzec, przykuty do tronu. – Niby skąd możesz wiedzieć? Jesteś jak kundel uwiązany do drzewa… Szamoczesz się, wierzgasz i ujadasz. Obnażasz zębami i kąsasz. Po co?
– Stul pysk zaszczuty tchórzu! Wiem wszystko! Ta noc, to miejsce, to koniec! Twój koniec! Precz z tronu! – wrzeszczał mężczyzna. – Nic mi przed tym nie powstrzyma! Nic!
Starzec zarechotał. Potem zachrypiał, zakaszlał i zaczął rzęzić. Pierś unosiła się, daremnie łapiąc oddech. Powykrzywiane palce wbijały się w sczerniałe podłokietniki. Drobne ciało miotało się na tronie, z bólem wymalowanym na pomarszczonej twarzy. Nagle wszystko ustało; za jednym mrugnięciem powiek. Z zadartego nosa spłynęła stróżka krwi.
– Żyjesz pod kloszem, w bajce, poronionej opowieści – wyseplenił po chwili starzec w kolczastej koronie. – Nie masz o niczym pojęcia. Jak wszyscy. I skończysz jak oni. Na próbach… Zapomniany. Pod rozsypującym się kurhanem marzeń swojego snu.
– Zdychaj w końcu! Już najwyższy czas! Twój blask zszedł pod ziemię! Teraz kolej na moje słońce! Nie masz niczego! Niczego, słyszysz! – wykrzykiwał mężczyzna. – To moja krew będzie tętnić w żyłach Zapomnianej Sali! Tylko moja! Precz z tronu pokraczny dziadygo! Moja kolej na… !
– Na co? – zacharczał starzec. – Czego chcesz? Do czego lgniesz?
– Do tego, co trzymasz w swoich stetryczałych dłoniach! Chcę miejsca na tronie życia!
– Miejsca!? Więc chodź i weź je! Zajmij się tym koślawym tronem! Tą lepianką cudzych marzeń i snów! Bierz swoje piekło i władaj nim! I pogódź się z ogniem wszystkich serc!
Starzec zamilkł w jednej chwili. Spazmatyczny atak cisnął go na oparcie tronu. Stetryczałe ciało dziko wierzgało i tylko więzy utrzymywały je w miejscu. Kruche kończyny tłukły z furią o tron, brocząc go krwią. Trwało to tylko chwilę, aż starzec zamarł w bezruchu. Zwiotczałe ręce zastygły w kajdanach, a głowa opadła na pierś.
Mężczyzna stał jak posąg.
A potem zaśmiał się serdecznie…
– Jesteśmy – mruknął Galahad. – Viaggio Mondo – zamek króla Rybaka. Cóż – powiedział po chwili – wyobrażałem go sobie inaczej. Bardziej… potężnie.
– Pluć na to. Tylko byś się zachwycał i zdobywał. Dajże sobie spokój, skoro idzie gładko. Po co mieszać – burczał pod nosem Parsifal.
– Ale nie powinno iść – żachnął się złotowłosy rycerz. – To nie łowy czy turniej. Wiesz doskonale co tam jest. Co powinno być – dodał Galahad.
– Będę wiedział, gdy to znajdziemy. Teraz mam przed sobą pokraczne dworzyszcze w środku chędożonego boru. Oby były tam jakieś służki, kuchareczki czy inne księżniczki – zarechotał ciemnowłosy paladyn.
– Zachowuj się jakoś – warknął Galahad. – Spójrz dalej, niż na czubek swojego… nosa.
– A tam! Są w końcu rzeczy ważne i przyjemnie. Zresztą, do kogo ja mówię. Bors, co myślisz – spytał Parsifal.
– O twoich zachciankach czy o tym co mam przed twarzą? – odburknął jadący na końcu mężczyzna, z rudymi włosami.
– Oczywiście, że o zabawie! Czymże byłoby życie, bez przyjemności!
– Byłoby dojrzałe – cedził Galahad, podjeżdżając pod wrota – Skończ to zawodzenie, bo jesteś głośniejszy, niż okoliczne psy. Oczywiście, że o Viaggio Mondo – zwrócił się do Borsa. – Tym dworze, pałacu, zamku, czy czymkolwiek to jest.
– A więc, w życiu nie widziałem czegoś podobnego – wydukał rudy wojownik. – Nigdzie.
– No właśnie – wyszeptał złotowłosy rycerz. – Kto to zbudował? Jak? Kiedy?
– Tylko się głupio pytać umiesz? Chcesz wiedzieć, to rusz zad do środka. Tak tylko stoimy pod bramą i marźniemy na tym zakichanym przeciągu – westchnął Parsifal. – Może nawet trafi się taka dzieweczka, co pokaże nam swe sekretne norki…
– Jak śmiesz tak mówić! – oburzył się Galahad. – Tak gwarzą wieśniacy, a myślą zwierzęta! Królewskiemu namiestnikowi to nie przystoi! Opanuj się!
– Jeśli masz coś między nogami, co jednocześnie umie stać i jest dłuższe od twojego kciuka, to musisz tak myśleć – odburknął ciemnowłosy wojownik.
Parsifal popatrzył na swojego przyjaciela i westchnął. Uderzył piętami boki konia, a gdy dowlekł się do niego, to cicho przeprosił.
– Bors! Ruszże się wreszcie! – krzyknął złotowłosy mężczyzna. – Ile mamy czekać!?
Rudy rycerz wyprostował się w siodle, kręcąc głową. Jego spojrzenie jeszcze raz powędrowało na przednią ścianę Viaggio Mondo.
Dziesiątki płaskorzeźb przedstawiały demony, rycerzy, smoki i nagie kobiety; wiły się po burych ścianach, pokrywając je praktycznie w całości. Reszta należała do okien. Nie tych małych, klasztornych szpar, ale prawdziwych połaci szkła. Strzeliste ramy obejmowały kruche arcydzieła i aż dziw, że jeszcze się nie rozpadły, pomyślał młody wojownik. Gzymsy, zdobione kunsztowniej niż obrazy czy księgi, oplatały okna, oddzielały płaskorzeźby, sunęły pod krawędzią dachu i zapełniały całą resztę. Nie było tu ani jednego gołego kawałka ściany. Wszystko było doskonale widoczne; puste, kamienne spojrzenia i najdelikatniejsze wykończenia. Bors zadarł głowę, aż poczuł ostry ból, a i tak nie dostrzegał czubków iglic. Kto to zbudował, myślał gorączkowo, to nie ma prawa stać…
– Jedziesz? – krzyknął Galahad spod wrót – Czy zostajesz pilnować koni?
– Już – odparł rudzielec, poganiając konia. – Już jadę!
Rudy wojownik dojechał do swych towarzyszy i mimowolnie się wzdrygnął.
Stali tuż przed skrzydłami wrót prowadzącymi w głąb zamku. Wciśnięte w potężne, żelazne ramy, obite guzami i grube na kilkanaście cali; wrota do największego skarbu świata stały otworem.
– Nie podoba mi się to – mruknął Galahad, rozglądając się – coraz bardziej. Te wrota powinny być zamknięte.
– Ależ jesteś odkrywczy – odparł Parsifal. – Jak ci tak bardzo źle, to je zamknij, wtedy będzie dobrze. Możesz też wyciągnąć swoje przeklęte ostrze i nim pomachać, ale nie wiem czy to ci polepszy humor.
– Czepiłeś się jak dziecko – odwarknął jego złotowłosy kompan. – Dalej mi zazdrościsz? Ileż można ci mówić to samo.
– Nawet się nie tłumacz – bąknął Parsifal. – Nie obchodzi mnie ten bełkot. Każdy w pojedynkę odpowiada za własne losy, a nie jakiś kuglarz z cyrku.
– Parsifalu! Jak śmiesz tak mówić!? Myśleć!? Gdzie są twoje wszystkie cnoty i przysięgi!?
– Poszły się chędożyć ze skurwysyństwem tego świata.
– Skończcie to, obaj – syknął Bors. – Ileż można. Słucham tego od tygodni i mam dość. Pogódźcie się, albo zamknijcie. Chodźmy wreszcie dalej, bo zrobiło się potwornie zimno. I jeszcze ten wiatr… – Zadrżał.
Nie czekając na odpowiedź, rudzielec zsiadł z wierzchowca i podszedł do uchylonych wrót. Zajrzał za nie i prychnął.
– Nic tam nie ma – powiedział, odwracając się. – Wchodzimy, bo wrośniemy w tę gnijącą ziemię. Zresztą, obejrzyjcie się. Idzie mgła.
Dwójka wojowników odwróciła się i skamieniała. Kłęby burobiałego dymu sunęły po ziemi, zmierzając wprost pod kamienne ściany. Przysłaniały ziemię grubą warstwą falującego morza, które pochłaniało wszystko pod sobą. Jednocześnie zsiadli z koni i ruszyli do wrót.
– Otwieramy jedno skrzydło, wchodzimy i zamykamy – polecił Galahad. – Nie mam ochoty zetknąć się z tą mgłą.
– Panikujesz – rzucił Parsifal – nic nam się nie stanie. Jest noc, to jest chędożony, ciemny bór i musi tu być taka mgła. Myślisz, że cię zje?
– Zamknij się i pchaj – odburknęła złotowłosa postać.
Trójka wojowników chwyciła potężne pierścienie i pociągnęła. Ich buty ślizgały się na wytartych kamieniach, ale skrzydło wrót otwierało się. Cal po calu, odsłaniało swe skąpane w mroku wnętrze. Po chwili stali przed długim tunelem, prowadzącym na wewnętrzny dziedziniec. Piął się niezauważalnie do góry i zwężał do wylotu.
Rycerze błyskawicznie weszli do środka, prowadząc za sobą wierzchowce.
– Bors, bierz wodze. Zamkniemy wrota – syknął złotowłosy paladyn.
– Jak chcecie – odparł, wzruszając ramionami. – Idę na dziedziniec.
– Poczekaj! – krzyknął za nim Galahad.
– Daj mu spokój, nic mu się nie stanie – sapał Parsifal – ciągnij lepiej, bo nas ta twoja mgła zje i zostaną same kosteczki.
Bors ruszył przed siebie, nie zważając na nawoływania. Po bokach brukowanego podejścia na dziedziniec tkwiły żeliwne uchwyty na pochodnie i lampiony. Wszystkie były puste, ale za to obrośnięte gęstymi pajęczynami. Rudy wojownik nie zwolnił kroku, nawet gdy usłyszał za sobą trzask wrót i kolejne okrzyki. Stanął dopiero na dziedzińcu, wprowadzając za sobą konie.
– Nie mogłeś na nas poczekać, co? – syknął Galahad, przeciskając się do Borsa. – Dumy by ci nie ubyło. Honoru i męskości też nie.
– Zamiast pieprzyć o niczym, lepiej spójrz na to – odparł, wskazując palcem na środek placu.
Celował w twarz posągu anioła. Monumentalnego, wyrzeźbionego w czarnym marmurze tworu, który wysokością przewyższał wrota. Rozłożone skrzydła praktycznie stykały się ze ścianami, a elewacje były tam w najlepszym stanie. Jego ręce były wyciągnięte do nieba, jakby chciał uchwycić gwiazdy. Stał na wysokim piedestale, obrośniętym bluszczem; na dziedzińcu wszystko było nim zarośnięte, poza statuą anioła
– I co ty na to – warknął Bors. – Gdzie my jesteśmy, do stada demonów, wielki Galahadzie?
– To Viaggio Mondo, zamek Rybaka. To on był ostatnim spadkobiercą spuścizny z Jerozolimy. Nie wiem nic, więc po co się pytasz?
– Hej, zobaczcie – powiedział Parsifal. – Jakaś mała ta wypukłość na szacie. Taka nieproporcjonalna. No chyba, że to tak za karę. Może umarł i po śmierci został dobrze doceniony? Więc dali mu pałę eunucha – skończył, dziko się uśmiechając.
– Zamknij się! Nie waż się tak bluźnić! – wydarł się Galahad. – Co się z wami dzieje! Nie rozumiecie gdzie jesteśmy!? Musimy się mieć na baczności, a nie zachowywać jak błazny na przyjęciu! Myślałem, że wiecie czego szukamy! A okazało się, że przyjechaliście tu za kobiecymi dziurami!
– Jasne, że rozumiemy, gdzie jesteśmy – odwarknął ciemnowłosy mężczyzna. – W jakimś zasranym pałacyku, który od środka się rozpada i porasta bluszczem, gdzie stoi posąg anioła – eunucha i nie ma żywej duszy! Galahadzie, ty wybrańcu pełen cnót! Otwórz oczy i patrz na świat takim jaki jest!
– Chodźcie – rzekł Bors przez ramie. – Koniom nic się nie stanie, uciec nie mają dokąd, a do środka i tak nie wejdą. Za statuą są drzwi. Nie ma co tu stać – mówiąc to, szedł już przed siebie.
– Zatrzymaj się na miłość boską! – krzyknął Galahad.
– Daj mu spokój – warknął mu na ucho Parsifal. – Dobrze robi. Nie ma co tu stać i się modlić, aż sami porośniemy bluszczem. Rusz się lepiej, bo twoje umiłowane przeznaczenie i nagroda ze snów, przejdą bokiem.
– Nie masz pojęcia co się tu dzieje – odszczeknął złotowłosy paladyn. – Nikt nie ma, a wy pchacie się w środek tego wszystkiego! Zastanów się zanim…
– Zostań jeśli chcesz– przerwał mu Parsifal. – Idę z Borsem. Galahadzie, ja nie boje się duchów – powiedział odchodząc.
Złotowłosy rycerz został sam. Stał u wylotu tunelu, na skraju dziedzińca i nie wiedział jak ich zatrzymać. Jego potężnie zbudowany, wieloletni kompan, wymijał posąg i szedł w ślad za Borsem. Ten ostatni wchodził na stopnie prowadzące do czarnych drzwi, z mosiężnymi ramami i ozdobami. Galahad jeszcze raz spojrzał na marmurową twarz statuy. Wpatrywał się w te puste oczy i wykrzywione usta. We włosy spadające na czoło, trójkątną twarz i potężne przedramiona.
Gdzieś w oddali huknął grom. Białe świtało zalało dziedziniec na ułamek sekundy, rzucając nieliczne cienie; najwięcej ich było na marmurowej twarzy.
Jakiś lodowaty głosik, gdzieś zza kurtyny jego myśli, sączył niezrozumiałe słowa, które kołatały się mu w głowie. Był jak echo, odległe i stłumione. Inne od wszystkiego.
To nie był zwykły anioł, uświadomił sobie czując pierścień ściskający jego żołądek. To Sammael, zrodzony z jadu boskich ran. Potępiony i wygnany za bunt wobec świata zywych. Galahad jęknął w duchu i zamknął oczy.
A potem postawił pierwszy krok na zmurszałym dziedzińcu…