- Opowiadanie: Skaza - Skaza na arenie: część II

Skaza na arenie: część II

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Skaza na arenie: część II

Logicznym jest, że w kolejnej rundzie pozostało jedynie trzydziestu dwóch wojowników.

Podobno w zakładach, tak legalnych jak i nielegalnych, najwięcej pieniędzy zostało postawionych na moje zwycięstwo. Drugie miejsce zajmował Dianrong Shi. Smok.

Znów wyszedłem wśród okrzyków, palących promieni i duszącego kurzu.

Naprzeciw mnie stał wielki… naprawdę wielki, człowiek. Miał ciemną karnację, co najmniej dwa metry wzrostu i był napakowany jak goryl. W łapie, bo dłoń to to nie była, trzymał również wielki obusieczny topór. Na piszczelach i przedramionach miał fragmenty zbroi. Oprócz tego nosił jedynie opaskę biodrową. Podsumowując: o kurwa!

Od razu widać, że jedyne co ma, to siła. Więc nie będę z nim walczył jego bronią, bo jeszcze przegram, nie ma co ryzykować niepotrzebnie.

Stuknęliśmy się ostrzami i oddaliliśmy. Tym razem nie miałem przeciwnika, który stosowałby subtelne zagrywki szermiercze. On po prostu uniósł topór i ruszył na mnie.

Nie było się co zastanawiać, trzeba działać. Tylko niezbyt wiedziałem co robić. Nie chciałem się zbytnio do niego zbliżać, bo mnie może rozsiekać. No dobra… zaufam swojemu geniuszowi.

Więc czekałem. Czekałem, a gdy wielkolud uderzał, przyszło olśnienie. Cios szedł idealnie z góry. Zrobiłem szybki krok w tył i topór zamiast rozwalić mi łeb wbił się z w ziemię. Olbrzym odczuł niezaplanowane uderzenie w ramionach. A ja dwoma małymi, szybkimi krokami wszedłem po drzewcu wbitej w piasek broni i z całej siły przekopałem mu w mordę. Gigant z bólu wypuścił broń z rąk i zatoczył się w tył, a ja odbiłem się od końcówki trzonka topora i saltem w przód wylądowałem tuż przed nim.

Idealnie złożone pchnięcie w brzuch zakończyło sprawę.

 

 

Tej nocy odprawiliśmy rytuał przywrócenia zmarłych do życia. Nie będę wam opisywał szczegółów, gdyż straszliwie mnie on przemęczył. Mam nadzieję, że jutrzejszy przeciwnik nie będzie zbyt wymagający.

W każdym razie, była to długa i niezwykle ciężka praca. Nawet ja nie posiadam mocy wracania każdego zmarłego do życia, gdyby nie amulety, które noszą przy sobie moi żołnierze, nie byłoby to możliwe.

Jednak wraz z pierwszym pianiem koguta, trzech młodzieńców wróciło do swego oddziału. Nie muszę mówić, jakie zamieszanie to wywołało.

 

 

 

Pozostało szesnastu. Wciąż nie natknąłem się na smoka w poczekalni.

Kolejny przeciwnik niezbyt się wyróżniał. Człowiek w prostych szatach, szczątkowa zbroja, jednoręczny, ale dość długi miecz. Pewnie miał gdzieś ukryty nóż.

Ale ten znał sztuczkę, dzięki której dotarł tak daleko.

Otóż po tradycyjnym powitaniu i odejściu na dziesięć metrów, on zniknął. Tak rozpłynął się w powietrzu.

Zamknąłem oczy i starałem się wyczuć jego obecność. Owszem, udało się. Ale dobrze się kamuflował, może i wiedziałem skąd nadejdzie, ale ostrza bym już nie ujrzał. Musiał mieć przy sobie jakiś amulet rozpraszający uwagę.

Ale szybko znalazłem rozwiązanie. Miecz wbiłem w ziemię…

Zdejmuję pierwszą barierę.

… i przyłożyłem dłoń do ziemi. Dookoła mnie, w promieniu jakichś siedmiu metrów, omijając miejsce, w którym sam stałem, pojawiła się woda. W zetknięciu z piaskiem utworzyła gęste błoto.

Ja natomiast usiadłem sobie i czekałem aż przeciwnik wejdzie w to błocko, dzięki czemu będę mógł go nim ochlapać, co natomiast powinno ujawnić jego sylwetkę. On myślał, że chodzi tylko o to, żebym mógł zobaczyć jego ślady (Najwyraźniej nie wyczuł mojej obecności, gdy ja szukałem go w przestrzeni.), więc postanowił poczekać, aż błoto zaschnie.

Jednak po kilku minutach zorientował się, że wcale nie mam zamiaru pozwolić by to się stało, więc zdecydował się na atak.

Nie docenił mnie. Myślał, że wystarczy stać się niewidzialnym, by pokonać każdego.

Ach, gdybyście mogli zobaczyć jego minę, gdy ja także uczyniłem się niewidocznym.

Potem on i publiczność ujrzeli chmurę błota lecącą w jego stronę. Muł zabrudził go doszczętnie przez co był doskonale widoczny.

Podszedłem do niego i podciąłem. Publiczność oczywiście nie widziała nas tylko latające na wszystkie strony błocko.

Szybko opuściłem miecz, nie chciałem przedłużać, zmęczenie po nocy wciąż dawało o sobie znać. Gdyby nie porcja napoi pobudzających na śniadanie, to chyba bym padł na twarz.

Co zresztą stało się jak tylko wróciliśmy do domu.

 

 

Zostało nas ośmiu. W poczekalni siedziałem z dwoma mężczyznami. Jeden jest bardzo dobrze zbudowany, ma łysą głowę i brodę splecioną w długi warkocz. Opiera się na potężnym, dwuręcznym mieczu. Nosi wytrzymałą, płytową zbroję, zabarwioną na szary kolor.

Drugi zaś był ubrany w wytworne, szlachecki strój, przy boku dyndała doskonałej jakości szabla. Za pozłacanym paskiem tkwiło kilka noży, zaś na ramiona miał zarzucony szkarłatny płaszcz. Długie, czarne włosy i podkręcony wąsik dopełniały wizerunku szermierza magnata. Najprawdopodobniej dotarł aż tutaj właśnie dzięki bardzo dobremu wyszkoleniu w posługiwaniu się ostrzem. Ale tak jak on nie będzie miał szans, gdy trafi na kogoś w rodzaju smoka.

Ostatnim naszym towarzyszem był jaszczuro – człek, w charakterystycznej dla nich czerwonej pół zbroi.

Rozmawiamy sobie, żeby zabić czas oczekiwania. Wychodzę jako drugi.

Naprzeciw mnie staje… cóż, smok to to nie jest. Aż dziw bierze, że na tym etapie są jeszcze zwykli ludzie. Chociaż z drugiej strony to turniej wojowników, nie magiczny, który odbywa się tutaj zimą.

Wysoki i strasznie chudy, ma długie rozpuszczone włosy. Proste, porządne ubrania i ciężki, brązowy płaszcz. Buty wojskowe. W jednej dłoni ma krótki, jednoręczny kord, a w drugiej długi, stalowy miecz.

Po powitaniu zaczyna się walka.

Wybaczcie, ale nie będę się na dokładne jej opowiedzenie. Była czystą szermierką. Był bardzo dobry. Było jeszcze ciężej, bo miał dwa miecze, ale w końcu go pokonałem. Po prostu. Zawahał się przy stawianiu bloku i to go zgubiło. Wygrałem, ale bardzo mnie zmęczył, a to nie dobrze.

 

 

 

W przedostatniej rundzie w poczekalni siedziałem z tym samym łysym wojownikiem co poprzednio. Powiedział, że miał szczęście, jego przeciwnik się potknął i dlatego wygrał.

Któryś z nas trafi na smoka. To pewne, bo wiadomo, że nie odpadł. Czeka po drugiej stronie, a razem z nim Taeiong Shao, wojownik dziwnej rasy z bardzo daleka.

Życzyliśmy sobie powodzenia i wyszedłem pierwszy. I nie trafiłem na smoka. Shao był faktycznie dziwny. Całe jego ciało, a zasłaniała je tylko dobrze dopasowana przepaska biodrowa, miało kolor lekko niebieski. Kończyny były jakby powyginane, wychudłe, ale pozostawał humanoidem. Nie posiadał w ogóle włosów. Nos stanowiły tylko dwa malutkie otwory, oczy miał wąskie i ciemne. Usta zwarte i intensywnie niebieskie, wręcz granatowe. Gdyby się wyprostował, miałby chyba ze dwa metry, ale stał przygarbiony, dłońmi prawie dotykał ziemi. Za broń służyły mu dwa sztylety, każdy miał trzy ostrza. Główne wychodziło tak jak w normalnej broni, a dwa mniejsze przy znikomym jelcu odchodziły od niego po kątem czterdziestu stopni.

Zbliżyliśmy się do siebie. Poruszał się trochę jak małpa.

– Taeiong Shao.

– A ty musisz być Skaza. Dużo o tobie słyszałem.

– Miło mi. Zaczynamy?

– Niech zwycięży lepszy.

– Niech tak właśnie będzie.

Nie spodziewałem się normalnego stylu walki. I go nie dostałem. Shao momentalnie rozpłynął się w powietrzu. Ale nie zniknął, jak jeden z moich wcześniejszych przeciwników, a po prostu poruszał się tak szybko, że widać było tylko niebieską smugę. Coś jak Ścigacze.

Krążył wokół mnie i co chwilę atakował. Zawsze udawało mi się go odgonić, gdyż miecz miałem na tyle długi, że nie pozwalał mu się zbliżyć.

Zdejmuję pierwszą barierę.

Mieczem go nie pokonam. Ale odrzucić go też nie mogę, bo to jedyne co mnie przed nim chroni. Postanowiłem spróbować łańcuchem. Gdy po raz kolejny się zbliżał, unieruchomiłem go na chwilę i ciąłem mieczem. On jednak podskoczył niezwykle wysoko czym uwolnił się z łańcucha, przez co tylko delikatnie zraniłem go w szczupłe udo. Na piasku została plama z białej cieczy, która najwyraźniej służyła mu za krew.

Wiedziałem, że drugi raz na tę sztuczkę się nie nabierze, więc musiałem spróbować czegoś innego. Rzucanie w niego nożami niestety z góry skazane jest na porażkę.

Kolejny jego atak jest trochę inny. Uderza od dołu, więc i tam kieruję mój miecz. Wtedy on wysoko wyskakuje i kopie mnie swoją dziwną stopą w twarz. Nie mógł mnie sięgnąć sztyletami, bo na potrzebę skoku wyrzucił ręce jeszcze wyżej w górę.

Czuję jak z lewego łuku brwiowego spływa mi krew.

Pozostały mi pistolety, których do teraz jeszcze nie używałem. Wziąłem jeden do lewej ręki, w prawej wciąż dzierżąc Pięść Gniewu.

Strzelam kilka razy, ale jedyne co osiągam to tynk odpryskujący od ścian areny.

Czas na odrobinkę magii. Przyspieszam swoje ruchy. Może nie do tego stopnia co on, ale prawie. Widzę go wyraźnie. Odczuwam to nie tak jakbym ja przyspieszył, ale jakby wszystko dookoła zwolniło.

Mierzę i strzelam mu prosto w głowę. Niczego się nie spodziewał, byłem na tyle szybki, że nie zauważył zmiany w moim zachowaniu.

Czeka mnie finał. I nie spodziewam się ujrzeć tam łysego wojownika.

 

 

Tej nocy nie spaliśmy w ogóle. Zrobiłem sobie kilka eliksirów, żeby tryskać energią. Zasady nie zabraniają stosować magicznych wzmocnień, więc nie ma problemu. A dzięki temu nie dość, że mogę spędzić całą noc z dziewczynami, to jutro na Arenie będę pełen sił.

Tak więc czas zleciał na rozmowach. One czarno widziały przyszłość. Nie wiem co mną kierowało, ale wiedziałem, że muszę wejść do tej jamy. Ale jednocześnie miałem świadomość wielkiego ryzyka. Wiedziałem, że je tym krzywdzę. Ale zrezygnowanie, byłoby poddaniem się, a nauczono mnie nigdy się nie cofać. O to chyba chodziło. O pokonanie siebie, chciałem tego dokonać, a gdybym odszedł, to z samym sobą bym przegrał. A tego bym nie zniósł.

Ale wcześniej czekał mnie jeszcze finał.

 

 

 

Co tu dużo gadać, Dianrong Shi robił wrażenie. Większy kilkanaście razy ode mnie, promienie słońca ześlizgiwały się po krwisto czerwonej łusce. Co wam będę smoka opisywał, nie wiecie jak wygląda? Wielki gad, lata i zieje ogniem. Proste.

Na powitanie tylko ukłoniliśmy się sobie z szacunkiem, bo niby jak miałbym się z nim stuknąć bronią? Jeszcze tego by brakowało, żeby miecz wyciągnął…

Na trybunach panowało szaleństwo, ale nie zwracałem na to uwagi.

Bez zbędnego przedłużania rozpoczęła się walka finałowa.

Wiem, że to nie będzie walka, podczas której wolno mi myśleć, zastanawiać się nad ruchem. Muszę działać.

Zdejmuję pierwszą barierę.

Od razu wbijam miecz pionowo w ziemię. Nie przyda mi się przeciwko takiemu przeciwnikowi.

Dianrong natychmiast zerwał się z miejsca i zaczął biec. Ale nie do mnie, a w kierunku ściany. Potem wskoczył na nią i zaczął biec po niej, w ten sposób okrążał mnie raz za razem.

Wyciągnąłem pistolety. Strzelam kilka razy do niego, chyba nawet trafiam, ale nie czyni mu to większej szkody, gdyż pociski zatrzymują się na grzbiecie, gdzie pancerz jest najmocniejszy.

Wtem Shi odbija się od ściany, przy pomocy jednego machnięcia skrzydeł przebywa dzielącą nas odległość i z hukiem ląduje tuż przede mną. W przeciągu chwili odrzuca łeb do tyłu, po czym gwałtownie zwraca go ku mnie i wypluwa mi w twarz gigantyczne ilości ognia.

Reaguję błyskawicznie, krzyżuję pistolety przed sobą i wytwarzam magiczne pole, które powinno mnie ochronić. Ogień rozpływa się dookoła mnie i złącza w jeden strumień kilka metrów za mną, mnie pozostawiając nietkniętym.

Na sekundę przed końcem tego ataku tworzę niewielki otwór w mojej tarczy, wsadzam tam pistolet i strzelam. Tylko raz, bo smok odlatuje do tyłu z bolesnym rykiem. Trafiłem chyba w podniebienie.

Shi kilkakrotnie próbuje spalić mnie z większej odległości, ale na szczęście zawsze udaje mi się postawić dość wytrzymałą tarczę, która spisuje się doskonale.

Zdaję się, że go rozeźliłem. Wydaje z siebie przerażający ryk i rusza na mnie. Ryzykuje zbliżeniem, ale dobrze na tym wychodzi. Kilka kolejnych naboi trafia z mocno opancerzone łapy. Trzykrotnie próbuje uderzyć mnie ogonem, pełnym ostrych kolców. Unikam przegranej tylko dzięki mocy, która pozwala mi wykonywać nieludzkie wręcz uniki. Dianrong wzlatuje wysoko ponad arenę i znika w ciemnych chmurach. Nie wiem po co, ale mam chwilę na zastanowienie, na pomyślenie nad sposobem i wtedy wpadam na pomysł jak wygrać.

Strzelam jednym nabojem w górę, po czym przejmuję nad nim kontrolę. Przenoszę część mojego umysłu w ten kawałek metalu. Widzę dokładnie wszystko przed nim, mogę nim całkowicie sterować.

Odnajduję smoka w chmurach. Wisi w miejscu dumny, piękny i potężny. Chyba szykuje się do ataku z powietrza. Zdaję się, że nie zauważył pojedynczego pocisku. Trafiam w oko. Normalnie pocisk dotarłby aż do mózgu, co z pewnością zabiłoby nawet smoka. Ale teraz pocisk leci dalej w przestrzeń, już wolny od mojej woli, a ciemne chmury rozświetla, niczym piorun, niebieski rozbłysk.

 

 

– Meriadok, wyślij listy do wszystkich uczestników turnieju… przede wszystkim do tych, którzy weszli do dalszych walk. Chcę im zaproponować przyłączenie się do nas. Szczególnie tym, którzy zaszli najwyżej.

– Tak, panie.

– A tę górę złota, którą wygrałem… wezwij więcej ludzi i przetransportuj do skarbca.

– Oczywiście.

 

 

 

Jaskinia Cannock znajduje się w lesie, tuż pod miastem. Wejście zostało częściowo zamurowane, w wolne miejsce wstawiono spore, dwuskrzydłowe, drewniane drzwi.

Wokół zebrało się co nieco ludzi. Król i jego przyboczni, moi ludzie, i spora ilość gapiów. Jest słoneczny, choć nieco chłodniejszy dzień.

Król zaczął wygłaszać tradycyjną mowę. Powiedziałem mu, żeby przestał pieprzyć i dawał klucze. Po chwili konsternacji podał mi duży, ciężki, stalowy klucz.

Otworzyłem drzwi i pchnąłem jedno skrzydło.

Spojrzałem na dziewczyny. Stały równo w rządku, ze spuszczonymi głowami. Łzy ciekły im po policzkach. Wiem, że je ranię. Ale inaczej nie mogę, jestem pewien, że mi się uda.

– Przestańcie. Wrócę za kilka minut.

Zanurzam się we wszechobecną ciemność. Słyszę… a raczej czuję, jak wszystkie dokładnie w tym momencie wybuchają płaczem.

 

 

Tworzę niewielką kulę światła, która rozświetla mi drogę. Idę kilkadziesiąt metrów wąskim korytarzem, prowadzącym w dół, aż docieram do większej groty. Myślę, że wiecie jak wygląda jaskinia.

Tam czeka już na mnie… no właściwie sam na siebie czekam. Stoję tam na środku, wyprostowany i wpatrzony we mnie. Tak wiem, to nie ja tam stoję, ale ten ktoś wygląda dokładnie tak jak ja. Przyznaję, trochę się zdziwiłem ale szybko zrozumiałem. Sam jestem swoim największym strachem. Cholera, nie wiedziałem, że mam taką mordę…chociaż włosy wyglądają fajnie.

Co poczułem? Chyba nic. Faktycznie, gdy wcześniej się zastanawiałem co okaże się moim największym strachem, nie mogłem znaleźć odpowiedzi. I oto ona. Ale jak zwykle gdy robi się gorąco, ja nic nie czuję. Będę to przeżywał później, ale teraz… tylko zdziwienie.

Siadam na jakimś kamieniu i odkładam miecz. Ten ktoś… albo to coś, psia jego mać, wygląda na nieco zdziwionego.

– E… nie przyszedłeś tutaj przypadkiem, żeby ze mną walczyć.

– Owszem, zaraz to zrobię. Nawet już wiem jak, ale najpierw sobie pogadamy.

– Blefujesz, jesteś oszołomiony i nie wiesz co robić.

– Bzdura. Widzisz, minęło kilkanaście sekund a ja już cię rozszyfrowałem.

– Och, doprawdy? Oświecisz mnie?

– Jasne. Otóż uważam, że jesteś po prostu przedstawicielem jakiejś niezwykle rzadkiej, lub zapomnianej rasy. Lub może rodzajem ducha, który trwa tu przez wieczność, na przykład za karę i musi pełnić rolę strażnika jaskini. To jednak bez znaczenia. Zabijasz kolejnych zwycięzców turnieju, lub w ogóle o turnieju nie wiesz… nie wiem po co. Być może musisz zabić jakąś ich sporą liczbę, by zostać uwolnionym. To też bez znaczenia. Tak czy siak, robisz to poprzez włamywanie się do ich umysłów i przybieranie formy ich największego strachu. Zazwyczaj pewnie nawet nie musisz walczyć, bo ci ludzie dostają paniki i nie są zdolni się ruszyć. To jedyne logiczne wyjaśnienie, inne wymagałyby jakiejś wiary… a z tym mam, jakby to nazwać… duże problemy!

– Brawo. Faktycznie jesteś genialny.

– Po prostu używam mózgu.

– No tak. Ale zrozumienie niewiele ci da.

– No tak. W walce nie miałbym raczej szans, znałbyś każdy mój ruch, zanim bym go wykonał.

– Dokładnie. Ale zaimponowałeś mi, pozwolę ci odejść. Chyba, że wolisz umrzeć.

– Dziękuję za łaskę. Ale ja też mam dla ciebie niespodziankę. Otóż wziąłeś mnie za kolejnego zwykłego zwycięzcę. A ja nie jestem zwykły. Włamałeś się nie do tego umysłu co trzeba.

Zdejmuję piątą barierę.

Kieruję całą dostępną mi potęgę na przeciwnika. Czuję jak pod wpływem mojego gniewu pękają jego, zazwyczaj silne, a teraz słabiutkie, pokłady mocy. Czuję jak wije się pod moim spojrzeniem… jak umiera pod naciskiem mojego buta. I w momencie, gdy mam go całkowicie złamać, zabić, odpuszczam.

– Znaj łaskę silniejszego. Zostawiam cię pokonanego, a jeśli myślałeś, że jesteś wszechpotężny, to będzie większym cierpieniem niż śmierć.

– Jak… jak… Skaza… jak to zrobiłeś?

– Chętnie ci wytłumaczę. Otóż mój umysł jest otoczony najpotężniejszymi barierami jakie istnieją. Im głębiej, tym silniejsza bariera. Ty zdołałeś skopiować tylko obrzeża mojego umysłu, dalszych barier nie przełamałeś. Ale wydawało ci się, że tak jak do teraz, przejąłeś cały umysł przeciwnika. Cóż, pomyliłeś się. Żegnam. Może się jeszcze spotkamy.

Zostawiłem jęczącą z bólu istotę za plecami i skierowałem się ku wyjściu. Jak zwykle miałem rację. To było proste, opowieści o jamie są przesadzone. No dobra, dla zwykłych ludzi to było nie do wykonania. Wszyscy umierali, bo każdy z nas ma w sobie coś, czego piekielnie się boi i kiedy tutaj na to trafiali… nie byli gotowi, nie byli na tyle silni, żeby pokonać swój strach. A ja… cóż, najwyraźniej nie jestem taki jak wszyscy. Jak widać moja moc po raz kolejny uratowała mi skórę.

+

 

Nazywam się Pelen ath Heivein.

Klęczałyśmy na trawie, wśród łez, strachu i cierpienia. Wokół panowała martwa cisza. Ludzie Skazy bez przerwy wpatrywali się w bramę. Zresztą cała reszta chyba też.

A my wpatrywałyśmy się mocniej niż wszyscy. Każdy podmuch wiatru odbierałyśmy jako nadzieję.

Wcześniej dowiedziałyśmy się, że jeżeli przez trzy godziny zwycięzca turnieju nie wyjdzie z jamy, król i orszak mogą opuścić to miejsce. Oczywiście nam nikt nie zabronił tu siedzieć i dobrze wiedziałyśmy, że będziemy tu sterczeć tygodniami.

Gdyby nie wyszedł po trzech godzinach, oni sobie pójdą.

I wiecie co?

On wyszedł.

Po niecałym kwadransie.

Koniec

Komentarze

Pomysł się podoba. Wykonanie nieco mniej. Ale warto nad tym popracować. Wzmocnić siłę poszczególnych zdań. Wyciąć, co jest do wycięcia. I się zobaczy. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka