- Opowiadanie: Skaza - Skaza na arenie

Skaza na arenie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Skaza na arenie

Nie wiem skąd się tu wziąłem. Wiem, że wszędzie dookoła jest krew. I uzbrojeni ludzie. Jeden biegnie na mnie. Orientuję się, że mam w dłoni miecz. Pozbywam się natręta lekkim, jakby lekceważącym cięciem w gardło. Zalewa mnie fala gorącej cieczy. Dosłownie. Jakby ktoś przypieprzył mi tsunami krwi. Ludzie na pewno tak nie… tryskają. To nienormalne.

Po chwil blokuję prosty cios innego szkaradnego człowieka, mijam go i uderzam na odlew po plecach.

To dziwne. Nierealne. Nieprawdopodobne. To jakiś inny świat.

Kilku kolejnych ludzi…ludzi? Czy to na pewno ludzie? Nie wiem. Nic już nie wiem. Jest tylko krew, hektolitry krwi, wszyscy w niej toniemy. Tutaj jest tylko rzeź, śmierć i strach.

Ja się nie boję. Choć nie rozumiem tego w jakiej sytuacji się znajduję, pamiętam kim jestem. Nie boję się. Działam. Nie myślę.

Ale w pewnym momencie, obrazy dość absurdalnej walki zmieniają się. Wszyscy toną w morzu krwi, która zmienia kolor na czarny. Czuję jak ciemna ciecz wlewa mi się do ust, piecze w oczy, szczypie skórę.

A potem znika. I zostaję sam na pustyni. Dość ciemnej pustyni. Klęczę. Wiem tylko, że mój miecz leży tuż obok… Podnoszę dłonie do twarzy. Są czarne, pokryte czarną skorupą.

Bogowie, co się ze mną dzieje…

Zapłać za grzechy…

Wokół mnie widzę postacie…

Jesteś przeklęty…Sunteti blestemat…

Znam ich. Znam te twarze. Cienie dookoła mnie.

Płać za grzechy…

Chwytam za miecz, zrywam się z kolan i biegnę w kierunku najbliższego cienia. Ale to już nie ja. Nie ja biegnę. Nie ja chcę zabijać.

To niemożliwe. To musi być sen. Sen. Sen? Sen!

 

 

 

Budzę się z krzykiem. Cały jestem mokry.

Opiszę wam krótko gdzie jestem i tak dalej. Otóż znajduję się obecnie, w małej „komnacie”, która jest częścią większego namiotu. Naprawdę dużego namiotu. Dochodzi mnie lekko stłumiony hałas. Powiem wam co tworzy ten dźwięk, choć trudno to wytłumaczyć.

Otóż, trzeba się nieskromnie przyznać, że jestem kimś w rodzaju króla. Raczej władcy. To miejsce… jest jakby zatrzaśniętą gdzieś w przestrzeni, z dala od innych światów przestrzenią. Nazwijmy to bazą wypadową. Tutaj właśnie stacjonuje armia. Nie da się opisać liczebności tej armii. Po prostu nie da. Nie można wyobrazić sobie takiej liczby. To właśnie ta gigantyczna zbieranina wojowników wytwarza hałas, tłumiony magicznie przez namiot, który służy mi za dom.

A ja? Ja jestem… panem tego miejsca. Gwoli ścisłości, to sam je stworzyłem.

No ale nic. Trudno to wytłumaczyć.

Po chwili do mojej sypialni wślizguje się kobieta. Jest tutaj kilka takich dziewczyn. Różnie je nazywam… Księżniczki, Wróżki… to przyjaciółki. Opiekują się mną. W pewnym sensie. Ciężko wyjaśnić relacje nas łączące. Wiem tylko, że są mi cholernie potrzebne.

– Cześć. Wstawaj, wszyscy już na ciebie czekają.

– Jacy znowu wszyscy?

– P, Skryba, kilka dziewczyn i dwóch gońców. Mają jakieś wieści. Kilku kolejnych czeka na zewnątrz.

– Każ ich wpuścić do środka. Zaraz wyjdę.

– Na pewno nie. Musisz jakoś wyglądać. Król nie przyjmuje gości w samych gaciach.

– Nie jestem królem.

– Nie wcale, tylko troszkę. Wyłaź. Kąpiel czeka.

Wychodzę i moim oczom ukazuje się trochę większy pokój, z którego można wyjść na trzy strony: do sypialni, łazienki i głównej komnaty.

Ładuję się do łazienki, gdzie stoi królewska wanna. Ta akurat naprawdę jest królewska. Ukradłem ją królowi z prawdziwego zdarzenia. Był okrutnym władcą.

Zdejmuję spodnie i wchodzę do wypełnionego gorącą wodą czegoś.

Nie każę im czekać długo. Zakładam czarne, suche spodnie zostawione na ziemi i wychodzę z łazienki.

Czekają na mnie już trzy Księżniczki. Pierwsza, ta która już wcześniej mnie odwiedziła… no jak wam tu je opisać. Zacznę od tego, że wszystkie są piękne. To okrutne, ale nie wpuściłbym tu brzydkiej kobiety. Pierwsza ma długie, spięte w koński ogon, jasne włosy, okrągłą buźkę, wyraźnie zaznaczoną figurę, oczy koloru morza i wieczną dobroć na twarzy. Toruviel aen Paluan. Tańcząca na polach.

Druga ma krótsze, także jasne włosy do ramion, delikatne piegi na twarzy i także morskie oczy. Pelen ath Heivein. Księżyc na Niebie.

Trzecia jest troszkę niższa i drobniejsza od pozostałych, ma czarne kręcone włosy, trzykolorowe oczy i małą, poziomą bliznę na brodzie. Adriet Gresit. Uczennica diabła.

To oczywiście przybrane imiona.

– Choć głupku, musisz jakoś wyglądać… – mówi pierwsza i rusza w kierunku sterty ubrań. Dostaję długie skarpety i brązowe skórzane buty, które są pieczołowicie zapinane przez drugą dziewczynę. W tym czasie trzecia przynosi długą, czarną taśmę poczyna bardzo dokładnie owijać nią lewą rękę, od nadgarstka po ramię wraz z obszarem od serca do łopatki.

Pytacie, po co coś takiego? Owa taśma jest czymś w rodzaju drugiej skóry. Chroni ten obszar mojego ciała, gdyż jest on całkowicie pokryty tatuażami. Nie są to jednak zwyczajne rysunki, mają w sobie wiele magicznych możliwości, dlatego nie chcę dopuścić do uszkodzenia skóry i ich samych.

Przedramię jest całkowicie pokryte różnymi tekstami, które przeplatają się między sobą i współgrają niczym przeplatające się liny. Napisy dokładnie pokrywają całe przedramię, nie zostawiając żadnego wolnego miejsca. Kończą się na nadgarstku, zdaniem „Śmierć jest wszędzie wokół.”. Wszystkie są dość głęboko ze mną związane. Na łokciu znajduje się dziewięcioramienna gwiazda obrana w koło. Przestrzeń od ramienia do łopatki jest pokryta skomplikowanym, czarnym tribalem. We wzór ten wpisane są też na przykład mały znak w kształcie rąbu, ozdobiony kilkoma jeszcze szczegółami, który jest ważniejszy niż by się mogło wydawać czy czarno-białe koło będące symbolem równowagi. Większą część ramienia zajmuje miecz, skierowany ostrzem ku łokciu. Wokół niego dopatrzeć się można też zakapturzonego Skazy, niewielkiego smoka, równoramiennego krzyża i kilku innych drobnych symboli magicznych. Lewa pierś także jest pokryta symetrycznym, skomplikowanym tribalem.

Kiedy już wszystkie tatuaże znikają pod czarnym materiałem, pojawia się Toruviel z przyrządami do golenia, każe mi usiąść na krześle i pozbawia mnie tygodniowej brody, oszczędzając jedynie niewielką kozią bródkę. Następnie zabiera się za włosy. Najpierw je rozczesuje, a potem w kilku miejscach zaplata warkocze i dredy.

Gdy już jestem odpowiednio uczesany czas na ubranie. Do przygotowanych już wcześniej butów i spodni dołącza prosta koszula i skórzana kurtka, także dokładnie założone na mnie przez Pelen.

W sumie jestem gotowy. Na razie nie wybieram się nigdzie dalej, więc broń, torbę, płaszcz i takie tam pierdoły zostawiam i przechodzę do większej komnaty.

Pierwszy dopada mnie Skryba. Postać ta… ciężko powiedzieć do jakiej rasy należy. Ale wygląda jak humanoidalny, średniej wielkości pies, ubrany w skromne szaty, z kordem przy pasie i gigantyczną księgą w plecaku. Nie wiem jak on ją nosi, jest cholernie ciężka. Skryba jest… no skrybą. Dokładnie zapisuje każdą moją myśl i wszystkie zdarzenia.

– Witaj Skaza, zły sen?

– Tak, złapałeś go?

– Owszem, próbował zwiać, ale cały zapisałem.

– Pysznie.

Następnie kieruję wzrok na kolejną Księżniczkę, która siedzi przy stoliku pod ścianą, czyta książkę i popija kawę. Ta tak jak inne jest raczej drobna, ma delikatne piegi na twarzy i długie kasztanowe włosy. Gdy mnie widzi, przelotnie macha ręką.

Kolejną osobą, to której podchodzę jest Lord P. Wielgachny gość, w czarnym płaszczu i kapeluszu z dynią zamiast głowy. Nie żartuję. Koleś jest dynią. Możecie zrobić sobie przerwę, żeby to sobie wyobrazić. Odpuszczę wam czytanie listy jego uzbrojenia.

– Witaj P.

– Panie.

– Daruj sobie tego pana. Jak wojny?

– Wszędzie wygrywamy. A już na pewno nie przegrywamy.

– To wspaniale. Nadzoruj to dalej.

– Oczywiście.

– Ach… jak radzi sobie mój brat cioteczny?

– Lepiej niż przewidywaliśmy. Jego armia rozrosła do dziesięciu tysięcy. Opanował całe Wybrzeże Krashnak przeganiając tamtejszych orków. Starł się też z piratami, których rozniósł w pył. A na Przełęczy Aberdun, ściął się z Demonami Amangaru, co prawda przełęczy nie zdobył, ale też nie dał się rozbić, a Amangarczycy to już trudny przeciwnik. Chłopak jest taki młody…

– Tak wiem. Później przedyskutujemy jego sprawę. Wyślij mu list z gratulacjami. W końcu jesteśmy spokrewnieni. Muszę o niego dbać.

– Oczywiście. Ach, właśnie mi się przypomniało… twój kuzyn prosił o posiłki… mogą mu się przydać na tej przełęczy.

– Rzuć tam ciężką konnicę i regiment doborowych łuczników.

– Tak jest.

– Porozmawiamy później, P.

Dostrzegam w końcu dwóch czekających na mnie gońców. Pierwszy podaje mi list i wychodzi z namiotu. Czytam kilka krzywo nakreślonych zdań, podaję list Księżniczkom, które cały czas są moimi cieniami i energicznym krokiem wracam do pokoju, w którym byłem szykowany do wyjścia. Domyślam się, że się szybko zorientowały cholery, bo po chwili czuję, jak jedna z nich wskakuje mi na plecy i wywraca na ziemię. To Adriet, nie muszę patrzeć, żeby to wiedzieć.

Nie, tym razem nie zaspokoję waszej ciekawości i nie powiem wam co było w liście. Dość wam wiedzieć, że szedłem w kierunku szafki z nożami za zamiarem zrobienia sobie kuku. Fakt, wiedziałem, że zostanę w dość gwałtowny sposób zatrzymany i nie mam szans czegokolwiek zrobić, ale musiałem zademonstrować swoją rozpacz. Taki impuls.

– Ani mi się waż. – Mówi jedna z dziewczyn.

– Już to przerabialiśmy, tak? – Kontynuuje druga.

Jestem zdolny jedynie do kiwnięcia głową.

– Więc wrócisz tam i przyjmiesz drugiego posłańca. I przestaniesz nas denerwować. Mam ci kolejny raz to wszystko tłumaczyć?

– Nie. Już nie trzeba. Mogę wstać? – Uspokajam się powoli. Zawsze potrafią mnie uspokoić.

– Tak.

Wracam do głównej komnaty. Nikogo tutaj nie dziwią takie moje zachowania. Przyzwyczaili się. Tutaj nie obowiązuje mnie zachowanie władcy. Jestem wśród przyjaciół.

 

Odbieram drugi list. Zaprawdę, ciekawe wieści przynosi. A więc minął już rok… tak czy siak, ma odbyć się kolejna edycja Turnieju w Cannock. Czymże jest to zdarzenie? Otóż do stolicy państwa o tej samej nazwie, zjeżdżają się najlepsi wojownicy świata. Nie byłoby w tym nic dziwnego, takich turniejów odbywają się setki jeśli nie tysiące. Ale ten jest wyjątkowy, ze względu na nagrodę.

Otóż zwycięzca, pomijając kupę kasy i takie tam pierdoły, ma możliwość wejścia do Jaskini Cannock. Zapytacie, czym jest ta jaskinia? Mówi się, że spotyka się tam swój największy strach. Mówi się, że nikt z tych, którzy tam weszli, nie wrócił.

Owszem, istoty ze wszystkich możliwych stron walczą ze sobą o możliwość wejścia do jamy, z której nikt jeszcze żywy nie wyszedł.

Większość na pewno przyciąga wygrana pieniężna… i łagodne zasady. W Cannock nikt nie ginie. Jasne, można oberwać, ale magiczne zabezpieczenia pilnują, by nikt nie został śmiertelnie zraniony. Zadanie ostatniego ciosu jest równoznaczne ze zwycięstwem, a pokonany zostaje magicznie przeniesiony do lazaretu.

– Pysznie. Cannock. Pojedziesz tam? – Pyta Gresit.

– Po to, żeby wleźć do jamy? Niezbyt pociągająca perspektywa… chociaż z drugiej strony…

– Wiem! Chciałbyś tam wejść! Po prostu się martwię…

– Może tam być sporo ludzi, którzy nas interesują… – Wtrąca Toruviel.

– Właśnie. Postanowione. Trzeba się chociaż rozejrzeć. Jedziemy. Znaczy jadę.

– Chciałbyś. Na pewno nie puścimy cię samego, nie po tym co ostatnio się z tobą dzieje.

Wywracam oczami na znak niezadowolenia, ale tak naprawdę rozpiera mnie radość. Muszę się czasem podroczyć.

– Dobra, dobra. Skoczymy przez portal, szykujcie się. I niech ktoś przyprowadzi nam konie!

– A eskorta?

– Eskorta zostanie w domciu.

– To trochę nierozsądne… – Wtrąca siedzący w kącie Skryba. – Wiadomo nie od dziś, że portale nie są bezpieczne. A nie chcesz narażać dziewczyn.

Rozkładam ręce, wytrzeszczam oczy i rzucam mu bardzo wymowne spojrzenie. Ale w sumie to ma rację.

– I ty przeciwko mnie… niech będzie, mógłbyś zorganizować ludzi?

– Jasne.

Wracam do mojego pokoju, razem z Księżniczkami. Łapię szybko płaszcz, torbę i pochwę z mieczem po czym wybiegam z namiotu. Noże, pistolety i całą resztę mam w plecaku.

Po drodze szybko patrzę na czwartą dziewczynę, ale ona wciąż jest zajęta książką. Nie pojedzie. Wolę o tym nie myśleć, bo wpadnę w melancholijny nastrój.

Przez chwilę moje zmysły są tłumione przez ciągnącą się we wszystkie strony aż po horyzont armię, ale mój namiot jest otoczony swoistą barierą, która tłumi hałas.

Skryba już na mnie czeka.

– Kto ze mną jedzie?

– Te trzy ślicznotki, a w ramach eskorty mam oddział Skoczków.

Skoczkowie. Niewielkie oddziały szkolone specjalnie do przechodzenia przez portale, które rzeczywiście bywają niebezpieczne.

– Którzy to?

– Żółwie Cztery. Zostali trochę osłabieni… mają trzech nowych. W sam raz na początek.

– Jasne.

– I mam jeszcze dwóch Ścigaczy.

Ścigacze. Bardzo dziwne i potężne istoty, w mojej służbie. Wykorzystuję ich jako kogoś w rodzaju agentów.

– Dawaj ich. Gdzie ten portal?

 

 

Stoję już przed co i rusz rozbłyskającym różnymi kolorami kołem. Po chwili otrzymuję dokładnie osiodłanego, brązowego konia.

Niedługo potem moim oczom ukazuje się moja eskorta. Trzydziestu mężczyzn, każdy w średniej wagi pancerzu, z półtoraręcznym mieczem przy pasie. Wszyscy są także ubrani w czarne płaszcze z kapturami. Wytrawny obserwator zauważy też czerwone naszywki na ramionach. Na lewym żółw, a na prawym owal. Przywódca przychodzi się przywitać, melduje o gotowości do drogi i przeprowadza krótką pogawędkę.

Skoczkom towarzyszy dwóch, ubranych całkowicie na czarno… postaci. W sumie to nie mam pewności, czy akurat ci są ludźmi. Na pewno mogą przybrać ludzką formę. I rzeczywiście tak się dzieje, gdy ściągają kaptury moim oczom ukazują się względnie ludzie twarze. Względnie, bo od obu aż wieje ciemnością. Obaj noszą spiczaste, czarne brody i fryzury. Oczy też maja ciemne. Nie są ludźmi. Albo zmodyfikowali magicznie swój wygląd. Oni też przychodzą się przywitać i zaraz stają z boku.

Na końcu pojawiają się trzy dziewczyny, wszystkie w lekkich elfickich pelerynach, pod którymi kryją się proste tuniki do ud i wygodne rajtuzy, z podróżnymi torbami na ramionach i krótkimi kordami przy paskach.

Gdy wszyscy są gotowi, jako pierwszy znikam w portalu.

+

 

 

Uczucie przechodzenia przez portal można porównać do tego, co czujemy balansując pomiędzy snem a jawą, lub do przebywania po wodą… tylko tu jest dużo bardziej kolorowo… wokół mnie tańczą tysiące kolorów… nie tylko widzę je, ale czuję, słyszę… widzę otaczające mnie rozmazane cienie… to moi towarzysze.

Nagle jeden ze Ścigaczy odwraca się w moim kierunku i skupia na mnie swoją uwagę, co odczuwam jako delikatne uszczypnięcie na prawym policzku…

Patrzę na niego i widzę, że prawą ręką wskazuje mi jakiś kierunek… jakiś, bo tutaj nie ma północy i południa… nie ma nawet góry i dołu…

Podążam wzrokiem za jego dłonią i widzę czarną plamę, wielkości… może arbuza. Ona oznacza nasze wyjście. Kieruję cały oddział w tamtą stronę.

Idziemy kilka minut… w tym miejscu nie da się dokładnie określić odległości.

Gdy otacza mnie słodkawy zapach i czuję jakbym wpadł w zaspę śniegu… wtedy wiem, że to już.

 

Zimno zostaje zastąpione przez przyjemne ciepło, przesłodzony, mdły zapach ustępuje zapachowi lasu, do moich uszu dochodzi śpiewanie ptaków.

Orientujemy się, że wylądowaliśmy w środku jakiegoś lasu, nie widać nic poza drzewami i niebem. Z niewielkiej polany na której się znajdujemy odchodzą trzy drogi.

Wszyscy zachowują spokój, tylko Ścigacze zaczynają krążyć wokół placu. Poruszają się z niesamowitą prędkością, widać tylko czarne rozmazane plamy…

W pewnym momencie obaj stają w miejscu i wskazują jedną z dróg. Powoli ruszamy w tamtym kierunku.

 

Posuwamy się powoli, ale równym tempem. Jadę na czele, co i rusz wyprzedzany przez dwie ciemne postacie migające niczym piorun w czasie burzy…

Obracam się w siodle i widzę Wróżki… Toruviel czyta książkę w czerwonej okładce… na chwilę podnosi na mnie wzrok i uśmiecha się.

Heivein buja się delikatnie na boki, rozmarzona i wpatrzona gdzieś w granicę lasu z niebem…

Gresit wręcz przeciwnie. Wierci się w siodle, obraca, rozgląda, szuka czegokolwiek ciekawego. Co za utrapienie z tą dziewczyną. Czasem mam wrażenie, że to rzeczywiście diabelski pomiot… a zresztą, najważniejsze, żebym to nie ja był tym diabłem, który doprowadził, do jej… powstania.

Jedziemy tak bez słów jeszcze jakiś czas. Potem doskakuje do mnie jeden ze Ścigaczy. Ciężkim, grobowym głosem mówi:

– Rzuciło nas trochę dalej niż zamierzaliśmy… wyjście nie było dokładne, to dlatego. Mamy jakieś trzy godziny do miasta.

– No to się nie ociągajmy.

 

Poruszamy się cały czas jednolitą drogą. Piaskowy pas i gęsty las po obu stronach… Można zdechnąć z nudy. Zbliżamy się do jakiegoś wzgórza… na którym nagle coś błyska. Szybkim ruchem ręki wysyłam tam jednego ze ścigaczy. Ten wraca kilka sekund:

– Trzydziestu ludzi. Nie wyglądają na miłych.

– Ktoś się dowiedział o tym, że tu jesteśmy. A chętnych na moją głowę nie brakuje.

Odwracam się, by wydać rozkazy żołnierzom, którzy już się zorientowali, że coś jest nie tak i dostrzegam na drodze za nami chmurę kurzu.

Zbliżam się do dowódcy oddziału, za mną podąża Hamervrein, jeden ze Ścigaczy.

– Weźmiecie tych z przodu. Nie atakujcie pierwsi. Jak tylko któryś z nich podniesie miecz możecie ruszać. I chronić Księżniczki, mają zostać z tyłu. Hamervrein, to wasze zadanie. Zostań przy nich, ktokolwiek się zbliży ma zginąć.

– Zrozumiałem.

– A ty panie? – pyta kapitan Obern, potężny, wąsaty żołnierz z lekką nadwagą. – Chcesz sam zaatakować tych z tyłu?

– No ba. Nareszcie jakaś rozrywka. – Mówię i odjeżdżam z uśmiechem na twarzy. Zatrzymuję się na środku drogi i czekam. Widzę błyskające ostrza, przeciwnik przechodzi do szarży. Mają do mnie jeszcze kawałek. Oglądam się. Na drugim froncie już rozgorzała walka. Moi ludzie przyjęli atak i chyba dobrze sobie radzą. To świetni żołnierze, a wrogowie to chyba zwykli najemnicy… Dziewczyny trochę zdenerwowane i wystraszone zbiły się w kupę, lekko nieporadnie trzymają swoje mieczyki i wpatrują w bitwę. Pocieszają mnie dwie czarne, potężne postacie z jeszcze potężniejszymi mieczami krążące wokół nich…

Ponownie zwracam się ku mojej części… zadania. Są już dość blisko. A co się będę przemęczał. Nie wyciągam miecza, za to prawą dłonią rysuję w powietrzu pięcioramienną gwiazdę. Moja dłoń zostawia za sobą delikatny czarny dymek… następnie wsadzam lewą, rozwartą dłoń w środek tej gwiazdy.

Czuję jak po moich żyłach rozchodzi się potężna energia, jak serce umysł stają się niezwyciężone, a tatuaże na lewej stronie mojego ciała zaczynają dawać o sobie znać. To takie uczucie jakbym miał tam obcisłe ubranie.

Znoszę pierwszą barierę.

Składam dłonie tak jakbym trzymał wielki, niewidzialny topór, i zamachuję się nim z lewej strony. Pierwszy szereg jeźdźców wylatuje w powietrze i zderza się ze ścianą drzew. Następnie składam obie dłonie w pięści, wystawiając tylko małe i wskazujące palce. Z ich koniuszków wylatują cztery zielone, widmowe ręce, które ściągają kilku kolejnych najemników z siodeł i przygważdżają do ziemi. Wszystko to okraszone przedśmiertnymi krzykami i odgłosami łamanych kości. Potem na odlew przesuwam prawą ręką, tak jakbym dyrygował orkiestrą. W poprzek drogi wyrasta ściana płomieni, zdezorientowani jeźdźcy wstrzymują konie w miejscu. Zostało ich około dwudziestu. Wykonuję ruch, jakbym naciągał łuk. W powietrzu materializuje się kilka strzał. Puszczam mistyczną cięciwę. Wszystkie sięgają celów.

Reszta ucieka. Jasne, mógłbym ich gonić. Ale co to za zabawa pstryknięciami palców zdejmować kolejne zwierzęta. To nawet nie zwierzęta. To robaki. Nie wiedzą na kogo się rzucają, ryzykują życie za górę złota, którą i tak musieliby dzielić między siebie…eh…

No dobra, fakt. To całkiem fajna zabawa. Zeskakuję z konia. Dwukrotnie pstrykam palcami. Pod ostatnimi z uciekających nagle pojawia się woda. Wpadają w nią po szyje, ale dość szybko się wydostają. Konie uciekają dalej, a ludzie znikają w lesie… Na ostatek przykładam prawą dłoń złożoną w pięść do ziemi i tuż przed nosami uciekających wyrasta wielka kamienna ściana. Kilku pierwszych wpada na nią, mocno się obijając. W końcu objeżdżają mur i ostatecznie uciekają…

Wracam do moich ludzi. Tam walka tez już się skończyła. Zwracam się do kapitana:

– Posprzątajcie tutaj. Weźcie konie… rannych dobijcie. Zabiliście wszystkich?

– Prawie. Kilku uciekło do lasu.

– Mniejsza. Mamy jakieś straty?

– Niestety. Trzech. I sześciu rannych, ale muszą tylko chwilę odpocząć.

– Ci zabici. Kto to?

– Aedon, Natan i Samuel.

– Weź ich ciała ze sobą.

– Oczywiście. A jeśli wolno spytać, po cóż?

– Wrócę ich do życia.

Odchodzę zostawiając lekko zdębianego żołnierza za sobą. Kilkanaście minut później

znów jesteśmy w drodze.

Po pewnym czasie las po obu stronach drogi ustępuje miejsca rozległym polom, a na horyzoncie pojawiają się mury miasta. Ciała trzech poległych kazałem owinąć w koce, do których wrzuciłem trochę wyczarowanego lodu. Ten co i rusz topnieje, przez ten upał, ale co jakiś kwadrans mrożę go znowu, dzięki czemu ciała znajdują się już w lodowych kokonach, co skutecznie spowalnia rozkład.

Dostrzec można też kilka postaci siedzących na poboczu, mniej więcej w połowie drogi między nami a Cannock.

Meriadok, drugi ze Ścigaczy, błyskawicznie zatacza wokół nich kilka kręgów. Żadna z postaci nawet nie drgnęła. Meriadok wraca i mówi:

– To kompania Karda.

– O. Miło ich tu spotkać.

Gdy dojeżdżamy do grupy moich starych przyjaciół, bez słowa zsiadam z konia i witam się z każdym oddzielnie, wymawiając ich imiona i podając dłoń. Za każdym razem słyszę w odpowiedzi to przeklęte „Panie…”.

– Kard. Saimon. Pitenn. Cervus. Brzoza.

Łącznie pięciu wielkich facetów, w skórzanych ubraniach, uzbrojonych we włócznie, krótkie obosieczne miecze i okrągłe tarcze. Cervus i Pitenn mają krótkie włosy, ten pierwszy długą brodę zaplecioną gdzieniegdzie w warkoczyki. Pozostali noszą długie włosy i krótsze brody. Saimonowi po plecach spływa długi warkocz.

– Witajcie panowie. Przybyliście na turniej?

– Nie do końca… – Odpowiada lider drużyny. – Doszły nas słuchy, że przybędziesz, więc… też się stawiliśmy.

– Jasne. Niech zgadnę… sprawka Skryby?

– Nie kazał nam ukrywać, więc tak.

– No dobra… macie jeszcze jakieś miłe wieści?

– Wynajęliśmy dla ciebie kwaterę. Cała kamienica w Górnym Mieście.

– Dobra robota. Dzięki.

 

W końcu docieramy pod mury miasta. Cannock jest dużym miastem. Przez Bramę Zachodnią wjeżdżamy do Dolnego Miasta. To typowa biedniejsza dzielnica. Analogicznie, Górne Miasto to bogatsza część miasta. Oprócz tego nad całością górują Zamek Królewski i Arena. Z prawie każdego miejsca można też dojrzeć Wielką Katedrę.

Odnajduję nasz dom i każę zająć pokoje. Konie zostawiamy w stajni która mieści się

na podwórku, z drugiej strony budynku. Są tam też mały sad i staw.

Potem wzywam do siebie Karda i jego ludzi:

– Widzicie te trzy ciała tam? Weźcie kilka koni i zawieźcie je na ulicę Szkarłatną, tu niedaleko… kamienica z cegły, pomalowana na czarno. Tylko jedna taka jest. Znajdziecie tam kobietę. Szczupła i wysoka, ciemne włosy, w kwiecie wieku. Powiecie jej, że kazałem jej przechować ciała w doskonałym stanie tak długo jak to możliwe. Już ona będzie wiedziała co dokładnie robić. Jeśli zażąda zapłaty, powiedzcie, że nic wam nie dałem i że zapłacę jak ją odwiedzę. Zrozumieliście?

– Jasne.

– Dzięki. Bardzo mi pomagacie. No… to idźcie, a ja poszukam swojego pokoju…

Trafił mi się skromny pokoik na poddaszu. Za ścianą mieszkają dziewczyny, a żołnierze rozłożyli się w większych komnatach na dole. Łóżko, szafa, stolik z dwoma krzesłami i duży dywan na podłodze. Rozkładam swoje rzeczy. Po jakiejś pół godzinie do pokoju wpada Gresit.

– Trzeba cię zapisać do turnieju.

– Ta… więc czas odwiedzić króla.

– Króla? Jak to króla… czekaj! Dokąd idziesz?!

 

Skoczkom kazałem zostać na miejscu. Wziąłem ze sobą Meriadoka i Hamervreina. Nie mija jednak dłuższa chwila jak doganiają nas Wróżki, ciągnące za sobą ekipę Karda, który to trafił na nie przypadkiem wracając do kwatery, a nie chciał ich puszczać samych w miasto. Są zbyt ważne, żeby sobie tak hasały gdzie im się podoba bez kogoś dużego przy boku. Najlepiej jak ów ktoś ma też duży kawał żelastwa przy sobie.

W końcu po zdecydowanie zbyt długich schodach docieramy pod bramę zamku królewskiego. Co można było przewidzieć kilku durnych strażników nie chce nas wpuścić, mimo że słyszeli coś tam o mnie, ale bez pozwolenia nie można i tak dalej… głupie pieprzenie. Kilkadziesiąt metrów wyżej, dokładnie nad nami znajduje się balkon komnaty tronowej.

Patrzę najpierw na Meriadoka, potem na drugiego Ścigacza i daję im delikatny ruch głową. Wszyscy trzej jednocześnie przyklękamy na prawe kolana. Kurz i piasek ze schodów regularnymi pierścieniami odlatuje od nas. Wyskakujemy w górę, wspomagamy się magią i po kilku sekundach zmagania się z oporem powietrza wpadamy do komnaty króla. Sam władca jak i kilkunastu gwardzistów nawet nie sięgają po broń ze zdziwienia.

– No cześć. – Mówię. Tak, wiem. Jestem bezczelny i nonszalancki. Na szczęście mogę sobie na to pozwolić.

– Ach… to ty.

– No nie gadaj! Sam bym się nie domyślił.

– Skaza.

– Tak zwykłem się przedstawiać.

– Mogłeś wejść… nieco normalniej.

– Nie chcieli mnie wpuścić.

– No tak… mogłem się domyślić. – Mówi król. Lekko podstarzały, lecz ciągle silny i żwawy mężczyzna. Na głowie ma cienką koronę, ubrany jest w szkarłatne szaty. Nosi czarny zarost i włosy, na których pojawiają się już siwe pasemka…

– E… ten… przyszedłem się przywitać i zapisać na turniej. Oczywiście.

– Skaza. Nie możesz wziąć udziału w turnieju.

– A to kurwa dlaczego?

– Bo inni nie będą mieli szans! Przecież wysadzisz mi całą Arenę w powietrze!

Robię zniesmaczoną minę. W tym momencie do sali wpadają gwardziści spod bramy, dziewczyny i Kard z kumplami.

– A wy gdzie? – Krzyczy król. – Bramy pilnować!

Strażnicy ze zdziwionymi wyrazami twarzy zamykają drzwi z drugiej strony. Moi zostają, ma się rozumieć.

– Dobrze, dobrze… a jak… obiecam, że nie będę nadużywał magii. Powiedzmy… nie zajdę dalej niż pierwsza bariera.

Po dłuższej chwili zastanowienia i patrzenia się na mnie krytycznym wzrokiem król wyraża zgodę.

– No to fajnie. Dzięki, miła atmosferka, może jeszcze wpadniemy. A teraz chodźmy na obiad. Do zobaczyska chłopaki. Z całym szacunkiem, oczywiście.

Szybko odwracam się, wychodzę na balkon, jedną nogą odbijam się od poręczy barierki i spadam w dół. Hamuję uderzenie dopiero tuż przed ziemią. Dwie czarne plamy za chwilę lądują koło mnie. A tamte biedaki znowu muszą zaiwaniać po schodach.

 

Obiad jemy w jakiejś restauracji. Pewnie niezbyt pasujemy wyglądem, ale trudno.

Szybko zapada zmrok, więc wracamy do domu.

 

 

 

+

 

Nazywam się Pelen ath Heivein. Właśnie wyszłam z łazienki i denerwują mnie moje włosy, które ociekają wodą. A pod ręką oczywiście żadnej wstążki… nie przejmujcie się, dziewczyna musi sobie czasem ponarzekać na włosy.

Przechodzę obok pokoju Skazy… w miejscu zatrzymuje mnie to, co widzę przez uchylone do połowy drzwi. Otóż widzę go siedzącego przy stole, tyłem do mnie. Twarz ma schowaną w dłoniach. Na blacie obok kilku noży, które dostał od nas na urodziny, stoi kieliszek wypełniony lekko niebieskawą cieczą i w połowie opróżniona butelka. Nordycka starka.

Czasami naprawdę mam wrażenie, że mam do czynienia z debilem…

Skaza bierze kieliszek i wlewa w siebie całą jego zawartość. Krzywi się chwilę i nalewa kolejną porcję. Słyszę, jak szepcze sam do siebie…

– To na długo zapamiętane… Światło i koniec świata… Horyzont płacze… A łzy zostały z tyłu… tak dawno temu…

Potem chwyta jeden z noży i błyskawicznym ruchem rzuca nim w niewidoczną dla mnie z tej pozycji szafę.

A ja ciągle stoję w tych drzwiach, niezauważona… i nie wiem co mam robić. Wtedy czuję, że ktoś delikatnie bierze mnie za rękę. To Adrienet. Poznaję po drobniejszej nawet niż moja dłoni. Skaza nam zawsze powtarza, że to dobrze, że jesteśmy drobne. Pewnie usłyszała stuk noża wbijającego się w drewno jak wracała z kąpieli…

Patrzę na nią… czasem mam wrażenie, że to jeszcze dziecko. Problem w tym, że jest jednocześnie jedną z najbardziej dojrzałych osób, jakie spotkałam.

– Co za idiota… – mówi cicho Gresit, tak żebym tylko ja usłyszała. Zresztą Skaza raczej już nic nie usłyszy, jest w swoim świecie, wzmocnionym upojeniem.

– Niestety.

– Coś się stało?

– Nie wiem, nic mi nie powiedział.

– Zaraz nie wytrzymam i mu wpierdolę.

– Nie przeklinaj.

– A to niby czemu?

– „Damom nie przystoi.”

– No tak, jasne. Nie lubię na niego patrzeć w takim stanie.

– Ja też.

W tym czasie Skaza wypija kilka kolejnych kieliszków i po każdym z nich rzuca kolejnym nożem. W końcu trunek w butelce się kończy. Skaza wstaje, zdejmuje koszulę… bierze do ręki pustą butelkę, stuka się nią kilkakrotnie w głowę po czym odstawia na stół.

Potem próbuje sam zdjąć taśmę opinającą lewą rękę. Ale nie może tego zrobić, bo niewielki węzeł zawsze znajduje się w tym niewielkim miejscu na plecach, do którego nie sposób sięgnąć. Opuszcza ręce, chwilę patrzy w sufit. Uderza pięścią w blat. Bierze jeszcze kilka wdechów, po czym pstryka palcami. Taśma rozwiązuje się sama i ładnie układa na stole.

– Bez swojej magii byłbyś nikim… – Mówi zaskakująco wyraźnie, jak na człowieka po takiej dawce. Widzimy, że ma ochotę płakać. Tylko nie potrafi, twierdzi że ma zbyt zatwardziałe serce i nawet jak chce… to nie umie.

Kładzie się do łóżka i jeszcze zanim twarzą dotyka poduszki, zasypia. Wiemy to. Po prostu.

 

+

 

Nazywam się Adriet Gresit.

Cicho wchodzę do pokoju. Na ścianie Skaza kredą wymalował kilka kółek. W każdym tkwi nóż.

Podchodzę do niego i delikatnie całuję go w policzek. Ma otwarte oczy. To trochę straszne. Śpi z otwartymi oczami. Jeszcze gorzej, że w tym momencie jego oczy są całkowicie czarne, jakby źrenica rozlała się po całym oku.

Jejku jej.

Wychodzę z pokoju i jak najciszej zamykam drzwi. Wracamy do naszego pokoju, gdzie zastajemy Toruviel już przysypiającą. Mówimy jej co się stało.

Będziemy się za niego modlić. Chyba tylko to nam pozostało…

 

 

+

 

Nazywam się Toruviel aen Paluan.

Skaza dał nam się wyspać… zresztą aż do turnieju chyba nie będziemy mieli jakichś szczególnych zajęć…

Od razu pojawił się problem. No bo nie miałyśmy ze sobą wielu ubrań oprócz tych strojów podróżnych. Więc założyłyśmy je, peleryny zostawiając w pokoju. Stwierdziłyśmy, że trzeba będzie się przejść na zakupy. Zdecydowanie.

 

+

 

Następnego dnia wstałem wcześnie, tuż przed świtem. Nie byłem zmęczony. Przesiedziałem cały ten czas na balkonie, obserwując, jak świat zmienia swoją barwę. Potem, gdzieś w okolicach dziesiątej rano, przyszły dziewczyny. Założyły mi tę przeklętą taśmę i ogólnie przygotowały do wyjścia do ludzi.

Potem kazałem się wszystkim zebrać w jadalni, za którą służyło większe pomieszczenie z czterema dużymi stołami. Gdy już wszyscy się zebrali i zrobiło się odrobinkę ciasnawo wlazłem na jeden ze stołów, i zacząłem mówić:

– Witajcie. Kapitanie Obern! Odpowiadacie za swoich ludzi. Ponieważ do turnieju został tydzień, a same walki też trochę potrwają, nie każmy im siedzieć w miejscu. Mają wolną rękę. Mogą chodzić gdzie chcą, byleby wracali przed północą. Proszę nie tolerować pijactwa i bójek. Będą one przyjmowane jako zaniedbanie służby i niesubordynacja. Tutaj ma pan pieniądze, proszę je równo rozdzielić. – Podaję kapitanowi jeden z wypisanych już wcześniej czeków. – Bank znajduje się trzy przecznice stąd na południe. Proszę się powołać na mnie. A tutaj coś dla pana…

– Rany boskie, toż to mój roczny żołd!

– No widzi pan, opłaca się jeździć ze mną na misje. Ścigacze… czy wy w ogóle potrzebujcie pieniędzy?

– Nie.

Robię dziwną minę.

– Wariaci… no nic, jakbyście czegoś chcieli to mówcie… Kard, tutaj coś dla was. Z tym, że wy będziecie mi potrzebni. Chcę, żebyście zawsze byli w pobliżu.

– Jasne. Coś konkretnego?

– Zwracajcie szczególną uwagę na trzy ślicznotki.

– To się rozumie samo przez się.

– Meriadok, Hamervrein… chcę, żebyście cały czas byli przy mnie. Dla was też priorytetem jest chronienie Księżniczek. Ja w razie czego sobie poradzę…

– Tak jest.

– No to by było na tyle… można się rozejść.

W tym momencie swoje słowo musiała wtrącić Gresit.

– No tak, pewnie, nie dość, że obstawił nas strażnikami (to jest ograniczenie wolności), to jeszcze nie dał nam pieniędzy.

– Primo, kiedyś mi podziękujesz za tę nadopiekuńczość. Secundo, wy macie wszystko co mam w kieszeni.

– A to inna rozmowa.

– No ja myślę.

 

+

 

Nazywam się Pelen ath Heivein.

Zanim zacznę, muszę nadmienić, że Skaza dziś rano podziękował nam za pomoc z taśmą i tym wszystkim. Nie no, często nam dziękował, za to, że jesteśmy, jakie jesteśmy i tak dalej… Ale nigdy nie powiedział tego słowa po tych codziennych porannych czynnościach,

Po tym jak żołnierze się rozeszli, Skaza wyszedł ze Ścigaczami na chwilę, po czym wrócił i nas zawołał. Przed domem stała spora kareta, zaprzężona w cztery konie i kilka luzaków. Załadowaliśmy się do pojazdu, Ścigacze usiedli na miejscu powożącego, a Kard i jego kumple wsiedli na luzaki.

Po chwili ruszyliśmy, kareta zaczęła się delikatnie kołysać i trząść, za oknami przewijały się kolejne budynki.

Najpierw pojechaliśmy na targ. Kiedy wysiadłam uderzył mnie przepych, gigantyczny tłum, jeszcze większy hałas. Jeśli kiedyś byliście w takim miejscu, na pewno wiecie jak to wygląda. Powoli spacerowaliśmy po placu co i rusz zatrzymując się przy jakimś stoisku. Kompania Karda szła kilka metrów za nami, a co chwilę można też było dostrzec w tłumie wręcz emanujące czernią postaci… jednak nie dało się na nich zawiesić oka. Jakby zanurzali się w i wypływali ponad tłum.

A Skaza… nie uwierzycie. Ten człowiek kupował wszystko co mu wpadło w łapy. Kupił chyba z tysiąc rzeczy… z tego co zapamiętałam to tak: jakaś stara mapa, równie stary zegarek na łańcuszku, pusta butelka, nóż, kawałek drewna (stwierdził, że to nie jest zwykłe drewno i się nie znam), harmonijka, drewniana szkatułka, maska (podobno tradycyjna, jakiegoś państwa na „K”…), ceramiczna figurka jakiegoś dziwnego zwierzęcia… rany, i setki innych przedmiotów. Ale przeszedł samego siebie, gdy kupił małpę. Taką małą, tresowaną. Miała klatkę, ale od razu ją wypuścił. I ona uciekała. Oczywiście zaczęłyśmy się śmiać. Natychmiast przestałyśmy, gdy zwierzak wrócił z jabłkiem w dłoni, usiadł mu na ramieniu i zaczął je jeść. I tak znikał i pojawiał się wielokrotnie.

Nazwał go Jack.

My ograniczyłyśmy się do kilku błyskotek i odrobiny słodyczy. Chociaż gdybyśmy chciały, to Skaza kupiłby nam całe to miasto. I okoliczne lasy.

Potem odjechaliśmy z targu i zatrzymaliśmy się w butiku. Skaza nawet nie wysiadł, tylko dał nam czek i spokojnie czekał w karecie dobre pół godziny. Wyszłyśmy obkupione i szczęśliwe.

Potem odwiedziliśmy jeszcze płatnerza, kowala, winiarnię i jeszcze kilka sklepów. A on wszędzie coś kupował.

W końcu nadszedł czas na jubilera. Wszystkie dostałyśmy po drogim pierścionku. Kupił jeszcze jeden i schował go do kieszeni. Fakt, podobało nam się tam masę rzeczy, ale stwierdziłyśmy, że już nie można go tak wykorzystywać… choć jak już mówiłam on kupiłby nam wszystko o co byśmy poprosiły.

Na koniec odwiedziliśmy księgarnie. Każda z nas wybrała sobie po kilka książek, ale na tym też na tym froncie Skaza był nie do pobicia. Pięć razy musiał biegać z karety do sklepu, żeby przenieść wszystko co kupił.

 

+

 

 

Nazywam się Adriet Gresit.

Do turnieju zostało pięć dni. Całe dnie spędzamy na mieście lub w ogrodzie. Trochę się nam nudzi, ale z drugiej strony, można poczytać, albo porozmawiać, a szczególnie tego ostatniego nigdy nam mało.

Ostatniej nocy Skaza strasznie krzyczał przez sen. Zajrzałyśmy tam, ale bałyśmy się go budzić. Koc zrzucił na ziemię, cały się trząsł i wił w pościeli. Krzyczał różne rzeczy, dotyczące jego przeszłości.

Wróciłyśmy do pokoju i po kilkunastu minutach się uspokoił.

 

 

 

Dziś wieczorem zapukałam do jego pokoju i weszłam. Siedział na łóżku, z książką w ręku.

– Znowu czytasz.

– To chyba dobrze, nie?

– Ale nie można tak całymi dniami. Co to za książka?

– Historie ludzi, którzy wygrali turniej i weszli do jamy.

– O. Myślisz, że to ci jakoś pomoże?

– Nie, ale to ciekawe. Okazuje się, że dwóch śmiałków wyszło z jamy.

– Żywych?

– Oj no pewnie, że żywych… jeden powiesił się zaraz po tym jak stamtąd wylazł, a drugi oszalał i ponad rok żył zamknięty w mieszkaniu. Zabił się po trzynastu miesiącach. Wbił sobie nóż w oko.

– Bogowie…

– Ten pierwszy też pewnie był szalony.

– Rany, Skaza… boimy się o ciebie, głupku!

– Dlaczego?

– Bo jakby mało było problemów z tobą… rozniesiesz tych gości na arenie, wejdziesz do tej jaskini i nie wrócisz!

Miałam ochotę się rozpłakać. Nagle coś mnie tak chwyciło za serce, że to mogą być nasze ostatnie wspólne dni. A bez niego wszystko by się zawaliło. Pomijam…osobiste aspekty moje i dziewczyn. Ale całe królestwo! Nie ma następcy tronu…

– Spokojnie. Owszem, mam zamiar wygrać i wejść do jamy. Ale zamierzam też stamtąd wrócić. Podobno spotyka się tam swój największy strach. Czyli to magiczne sprawy. Poradzę sobie, tak?

– Może. Ale i tak cię tam nie wpuszczę.

– Zobaczymy.

– Mogę dzisiaj z tobą spać?

– Em… no tak. Pewnie. A stało się coś?

– Właśnie ci powiedziałam co.

– Ale coś oprócz tego? Co cię popchnęło do tego… desperackiego czynu?

– Oj zamknij się już. - Mówię i kładę się obok niego, pod ścianą. A on najwyraźniej jest wielce zadowolony z faktu, że udało mu się mnie podenerwować. Zawsze twierdzi, że to z miłości. Debil.

– Przynieść ci koc? Mam tylko jeden.

– Przeżyjemy.

– Dobra. Coś do picia?

– Nie, idziemy spać.

– Oczywiście, że nie. Muszę się napić i poczytać.

– Oczywiście, że tak. Jest już po północy, masz przekrwione oczy. Możesz ewentualnie się napić.

– O cholera, już tak późno? Dziewczyny śpią?

– Aha.

– Dobra. Idę sobie zrobić herbaty, zaraz przyjdę.

Poszedł na dół, wrócił kilka minut później. Machnięciem dłoni zgasił wszystkie świece. Położył się obok mnie, a że było mało miejsca to przytuliłam się do niego. Jego dłonie oczywiście znalazły sobie wygodne miejsca na pośladkach i plecach. A co tam, niech mu będzie. Zresztą i tak już spał. Owszem, on już sobie spał w najlepsze.

To było dziwne. Gdybym odezwała się, nawet szeptem, albo gdyby wdarł się tutaj ktoś chcący zgarnąć nagrodę za jego głowę momentalnie by się ocknął. Ale mogły walić pioruny i wybuchać beczki z prochem, a jego to nie ruszało.

A skąd wiem, że śpi a nie udaje? Bo gdyby nie spał, to narzekałby, że moje włosy natarczywie usiłują znaleźć drogę do jego gardła.

No co? To włosów wina, nie moja.

 

Kiedy się budzę, on już nie śpi. Cały czas leżymy tak samo, z tą różnicą, że dłoń na plecach, znajduje się pod koszulka, a nie na niej. Chwilę rozmawiamy. Potem obie jego ręce wędrują na szyję i delikatnie całuje mnie w policzek.

I idzie się wykąpać.

Przynajmniej mam całe łóżko dla siebie.

 

 

 

+

 

Zostały mi trzy dni do turnieju. Nudzi mi się wybitnie, więc staram się jakoś mądrze spożytkować czas.

Wychodzę więc z książką w dłoni do ogródka. Kilkanaście metrów od domu przecina go staw, z ładnym mostkiem prowadzącym na drugą stronę. Dalej jest jeszcze kilka metrów trawy, a potem zaczyna się sad.

Siadam na ławce znajdującej się tuż przy wodzie. Dokładnie po drugiej stronie siedzi Pelen. Czyta. Nie wiele już nam tutaj zostało oprócz czytania i rozmów. Na chwilę patrzy na mnie i się uśmiecha, po czym wraca do lektury.

Kilka minut później, za moimi plecami pojawia się Toruviel.

– Skaza. Ja cię proszę. Daj mi coś do roboty. Cokolwiek.

No tak. Ona bez pracy nie wytrzymuje. Jak zbyt długo się nudzi, to robi się nerwowa.

– Em… no są dwie sprawy, ale… nie chcę cię wykorzystywać, poślę gońców.

Rzuca mi tylko bardzo wymowne spojrzenie.

– No dobra… trzeba zapłacić za dom i załatwić trochę formalności na Arenie… idź do Oberna. Da ci pieniądze i papiery. Meriadok! – Ścigacz pojawia się nie wiadomo skąd. – Znajdź Karda. I weź jeszcze dziesięciu Skoczków. Odpowiadacie gardłami za jej bezpieczeństwo.

– Zrozumiałem.

Odchodzą. Toruviel uszczęśliwiona, a Meriadok… taki jak zawsze. Bez wyrazu.

 

Niedługo potem wpada Adriet.

To dziecko w samych majtkach i koszulce, bezwstydnie przebiega przez mostek i ze śmiechem znika między drzewami.

Najdziwniejsze jest to, że za nią ciągnie się sznur małych, futrzastych zwierzątek. Tracę wiarę w boską sprawiedliwość, gdy wśród kotów, piesków i innych wiewiórek widzę małego jeżyka, wesoło tuptającego przez mostek. To dziecko naprawdę… ma moc, niezwykłą moc przyciągania do siebie wszystkiego co małe, śliczne i włochate.

– Skaza!

– Słucham ciebie.

– Powalcz ze mną!

Odwieczny dylemat. Uważam, że one nie są przeznaczone do walki, ich dłonie nie pasują do rękojeści miecza. Z drugiej strony w razie czego powinny umieć się obronić. Dlatego raz w tygodniu daję im lekcje miecza i magii.

– Boisz się, prawda? - Po tych słowach Adriet odlatuje kilka metrów w tył i spada na ziemię. Delikatnie, oczywiście.

Wybucha śmiechem.

Potem walczę z nią jeszcze trochę. Wyczarowuję nam drewniane miecze. Już całkiem dobrze sobie radzi.

Potem stwierdza, że chce jej się pić („Potrzebuję pićku…”) i idzie do domu.

Przysiadam się do Pelen.

 

+

 

Nazywam się Pelen ath Heivein.

Wiecie co… czasem dochodzę do wniosku, że Skaza… no dobra, to nie to samo, co rozdwojenie jaźni, ale ma kilka osobowości. Podobno wielu ludzi tak ma.

Rozumiecie, raz zachowuje się śmiertelnie poważnie, gdy wyciąga miecz staje się rzeźnikiem. Innym razem, traktuje nas jak córki. Jeszcze innym jest małym dzieckiem.

I właśnie to go teraz dopadło.

Usiadł przy mnie i po kilku chwilach podał mi swoje złożone ręce. Rozwarł je i wręczył mi wyciągnięty znikąd kwiatek. I… znacie to spojrzenie, gdy mały chłopiec przychodzi do swojej młodej, pięknej nauczycielki, która jest jego autorytetem i daje jej kwiatek? To właśnie tak teraz na mnie spojrzał. Jak dziecko, które pragnie, by je pochwalić. Nie wiem jak postępować z takim Skazą.

– Em… bardzo ładny. Dziękuje. Wiesz co to za kwiatek?

– Nie. – Głos też mu się zmienia. Jest mniej dorosły. A cały Skaza wydaje się mniejszy. Mniejszy chyba umysłem, bo przecież nie może się skurczyć. Nie może, prawda?

– Wyczarowałeś kwiatek, nawet nie wiedząc jaki to gatunek?

– Tak. To źle?

– Nie… chyba nie… to pelargonia.

Uśmiecha się szczerze. Potem przysuwa się do mnie i kładzie mi głowę na ramieniu. Musi to śmiesznie wyglądać. Wielki facet w czarnych ubraniach, znany wszędzie wojownik, król nieistniejącego królestwa, być może najpotężniejszy osobnik we wszechświecie, kuli się przed drobną dziewczyną w białej sukience. Cały on. Jeśli czegoś się po nim spodziewasz, zrobi dokładnie na odwrót. Raz dojrzały mężczyzna, raz małe dziecko, które nie poradzi sobie z przejściem przez ulicę, a jednocześnie… drzemie w nim taka potęga… myślą mógłby zmieść to miejsce z powierzchni ziemi.

– Pelen, co to za rybki? – Mówi i wskazuje dłonią na kilkanaście rybek pływających w stawie.

– Karpiki koi.

– Faaaajnie…

– Skaza… dlaczego w tym ogrodzie nie ma owadów? – Pytam, bo już dawno mnie to zaciekawiło.

– Bo je odsunąłem.

– Jak to? Zabroniłeś im tu przebywać.

– Mhm. – Dla niego to coś normalnego. Wchodząc tutaj , włamał się do tysięcy malutkich umysłów i kazał im sobie iść. Ten człowiek nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać.

– Ale… nie zabiłeś ich, prawda?

– Nie, tylko odesłałem do sąsiadów. Chodzę tu boso, i nie chciałbym wleźć w jakiegoś obrzydliwego robala. Chcesz owady?

– No kilka motylków by nie zaszkodziło.

Podnosi się na chwilę, lewą dłoń składa w pięść, szepcze kilka słów i energicznie rozkłada dłoń, z której wylatuje rój małych, kolorowych motylków. Białe jak śnieg i żółte jak cytryna przeplatają się z czerwonymi jak jabłka, niebieskimi jak niebo i tymi we wszystkich kolorach naraz. Czarujący widok.

Skaza wraca do poprzedniej pozycji, ale tym razem jeden z jego warkoczyków wpada mi… no tam, gdzie nie trzeba. I teraz patrzcie. Umiecie odgarnąć niesforny kosmyk włosów bez ruszania ręką, jedynie przy pomocy myśli?

Bo on umie.

 

Siedzimy tak chwilę, bo czym on jakby… pęka. Mocniej wtula się w moją rękę i zaczyna delikatnie… no tak jakby łkał. Mi też robi się przykro, bo właśnie mocniej odczułam ten strach Adriet. Że to mogą być nasze ostatnie dni. On wydaje się zupełnie nie przejmować tą całą jamą, ale płacze mi w ramionach. Przestaję rozumieć.

Jedna z kilku łez wpada mi między piersi i powoli zjeżdża w dół. Znacie to przeklęte uczucie, gdy w nocy do pokoju wpadnie wam komar? Takie małe, wkurwiające, nie da się tego pozbyć. To to samo uczucie. Nie mogę się tego pozbyć, bo wolną ręką powoli gładzę jego włosy, a oderwanie jej chociaż na chwilę wydaje mi się jakieś takie… nieodpowiednie.

– Hej, Skaza… czy ty płaczesz?

– Czasem uda mi się wycisnąć z siebie kilka łez… – Znowu jest trochę poważniejszy i wydaje się starszy.

– Skaza… powiedz mi… dlaczego… dlaczego pijesz? Dlaczego krzyczysz po nocy? Dlaczego płaczesz? O co chodzi…

Znów wybucha… zaczyna się delikatnie trząść i psychicznie odczuwam jego załamanie. Ale nie płacze. Bo nie umie.

– Dlaczego Skaza?

– Ja… ja… ja nie wiem.

 

+

 

Do turnieju zostało kilka godzin. Zawołałem dziewczyny do pokoju.

– O co chodzi?

– Pomożecie mi się przysposobić?

– Em… tak, ale będziesz zakładał coś więcej niż zwykle?

– Mam kilka asów w rękawie.

Zaczęło się od taśmy, zwykłych spodni i wojskowych butów. Potem lniana koszula i kurtka. Dopilnowałem, by wszystkie sprzączki zostały dokładnie dociągnięte.

Potem z torby wyciągnąłem dwie metalowe osłony zakładane na przedramiona. Z tym, że nie była to zwykła zbroja. W prawej, od wewnętrznej strony zamontowano wysuwane ostrze, które w razie potrzeby można też było wystrzelić. Zaś w lewej znajdował się krótki sztylet, który odpowiednim ruchem ręki mogłem wyrzucić do dłoni. Był on umocowany na cienkiej, ale niezwykle wytrzymałej lince, dzięki czemu momentalnie mogłem przekształcić sztylet w zabójczy łańcuch.

Dodatkowo oba te urządzenia miały wmontowane krótkie, wygięte ostrza, które mogły zostać wysunięte na zewnętrznej stronie.

Sprawnie zamontowałem obie bronie na rękach. Potem naciągnąłem rękawiczki. Przez tors przeciągnąłem pasek z kilkoma nożami i magazynkami do pistoletów. Same pistolety zaś przytroczyłem do bioder.

Na koniec wziąłem miecz, Pięść Gniewu, który przypiąłem na plecach. Półtoraręczny, prosty, prawie bez ozdób, ale ma w sobie ukryte piękno. Do walki odrzucę pochwę i na Arenę wyniosę tę broń już w dłoni.

Każda z tych rzeczy, była genialnym dziełem techniki bądź magii jak na przykład delikatna niczym pajęczyna, ledwie widoczna kolczuga, którą schowałem pod koszulą. Ta zbroja zatrzymywała miecz, choć była cieniutka i na pozór mogła uchronić jedynie przed komarami.

 

 

Arena była… no cóż, dość spora. Sam plac przeznaczony do walki, wyłożony ubitym pisakiem, miał średnicę około sześciuset metrów. Dalej ciągnęły się trybuny, a pod nimi, niewidoczne były szatnie i katakumby, w których znajdowały się sklepy, bary i urząd Areny.

Wszystkie bez wyjątków miejsca były zajęte. Dziewczyny i Ścigacze dostali miejsca w loży honorowej, niedaleko króla, reszta otrzymała miejsca w sektorze poniżej.

Pierwsza runda turnieju polega na tym, że wszyscy zawodnicy są wypuszczani na plac i walczą, dopóki nie pozostanie sześćdziesięciu czterech. W tym roku jest nas tu podobno pięciuset.

W każdym razie, król wygłosił przydługą mowę otwierającą i się zaczęło. Z poczekalni zostaliśmy magicznie przeniesieni na Arenę. Dziękowałem losowi za miejsce pod ścianą, bo dzięki temu mogłem mieć ją za plecami. Ci w środku mają najgorzej, bo walka będzie się toczyć wokół nich i zaprzepaszczający szanse cios może paść z każdej strony.

Król dał znak, w górę wytrysnęły fajerwerki i rozgorzała walka.

Najpierw naprzeciw mnie wybiegł jakiś zakuty w zbroję człowiek. Szybko sparowałem jego proste cięcie i uderzyłem w brzuch. Człowiek zniknął w rozbłysku niebieskawego światła i trafił do lazaretu w katakumbach, gdzie zajęli się nim najlepsi uzdrowiciele w królestwie.

Potem ujrzałem walczącą parę, elfa i człowieka. Elf stał tyłem do mnie. Szybkim ruchem wytrząsnąłem sztylet do lewej ręki i rzuciłem nim. Trafił dokładnie w potylicę. Elf zniknął, a ja przy pomocy potęgi mojej myśli zwinąłem sznurek i sztylet wrócił na swoje miejsce. Z człowiekiem zwarłem się ostrzami i stanęliśmy do pojedynku siłowego. Silny był, cholera. Ale ja miałem kilka sztuczek. Moje prawe przedramię znajdowało się akurat przy jego klatce piersiowej. Wysunąłem rząd ostrzy i człowiek zniknął.

Miałem chwilę na rozejrzenie się. Niesamowity tłum postaci, mniejszych i większych… szoku doznałem, gdy gdzieś daleko po przeciwnej stronie dojrzałem najprawdziwszego smoka.

Następnie cięciem w szyję pozbawiłem szansy na zwycięstwo krasnoluda, który był odwrócony do mnie tyłem i szykował się do skoku na jakiegoś trolla.

Dalej… poczułem, że coś wskoczyło mi na plecy i przystawiło nóż do gardła. Po dłoni poznałem, że to jakiś przeklęty goblin. Lewą ręką złapałem go za nadgarstek i nie dopuściłem do cięcia. Miecz rzuciłem na ziemię, prawą dłoń wygiąłem do tyłu i złapałem go za głowę. Wysunąłem ukryte tam ostrze. Zdaję się, że trafiłem w oko.

Podniosłem miecz.

Tym razem było blisko.

Ale już biegło na mnie trzech ludzi, którzy chyba uznali, że współpraca w małej grupie będzie kluczem do sukcesu.

Odruchowo chciałem użyć mocy, ale w pierwszej rundzie jest to zabronione.

Pierwszego ściągnąłem łańcuchem, który trafił między oczy. Potem szarpnąłem nim i zawiązał się wokół nogi drugiego. Pociągnąłem i człowiek gruchnął na ziemię. Trzeciemu w tym czasie wyłuskałem miecz z dłoni i wbiłem mój własny w gardło.

Doskoczyłem do ostatniego, który już zaczynał się podnosić i oszczędnym, jakby leniwym cięciem uderzyłem w szyję.

Zaczęło się przerzedzać.

Potem nie trafił mi się już nikt zbytnio silny. Kilku opryszków i słabych w porównaniu ze mną humanoidów. I jeden jaszczuro – człowiek, ale on też nie wytrzymał zbyt długo.

Nagle rozległy się ogłuszające syreny i wszyscy zamarli.

Zostało nas dokładnie trzydzieści dwie pary. To był koniec na dziś. Jutro rozpocznie się pierwsza seria pojedynków.

 

Już w domu odnalazłem Meriadoka.

– Posłuchaj mnie… pamiętasz tych trzech Skoczków, którzy zginęli tam, na drodze.

– Tak. Trzech młodych ludzi, ciemne karnacje, długie włosy.

– Meriadoku… czy byłbyś w stanie przywrócić ich do życia.

– Eh… to zadanie ciężkie nawet dla ciebie, panie. Co prawda mam wstęp do miejsca w którym się teraz znajdują, ciała kazałeś zachować, więc chyba się nadają. Jednak nie wiem jak miałbym odnaleźć i przede wszystkim złapać dusze. Choć z tym pewnie bym sobie jeszcze poradził. Ale potem trzeba odprawić rytuał…

– Wiem. Posłuchaj mnie. Przygotujesz wszystko do rytuału. Tutaj w piwnicy. Złapiesz dusze i przystosujesz miejsce. A gdy będziesz gotów, zrobimy to wspólnie z Hamervreinem. Wam przyda się takie doświadczenie, będziecie jeszcze potężniejsi, a ja nie mogę się teraz przemęczać, bo pojedynki będą trudne.

– Zrozumiałem.

 

Wieczór spędziłem z dziewczynami. Część nocy też. Nie chciałem tracić ani sekundy. Ale w końcu kazały mi iść spać i wiem, że miały rację…

 

 

Nadszedł czas pojedynków. Wyglądało to w ten sposób, że na Arenę wychodziło dwóch wojowników. Zwycięzca pozostawał w turnieju.

W tym momencie zostaliśmy podzieleni na dwie grupy i czekaliśmy w sporych komnatach z bramą na plac boju. Już między sobą ustalaliśmy w jakiej kolejności wyjdziemy, więc nie było wiadomo na kogo się trafi.

Udało mi się wywalczyć sobie miejsce mniej więcej w połowie kolejki.

Nadmienię jeszcze, że w tej komnacie nie było owego smoka, który wtedy tak przykuł moja uwagę. Muszę go obserwować, bo czuję, że jeżeli dotrę do finału, to właśnie z nim przyjdzie mi się zmierzyć.

Co pewien czas wychodziła kolejna postać. Żaden nie wracał, zwycięzcy wychodzili trzecim wyjściem.

W końcu nadeszła moja kolej. Wyszedłem w świat upału i piasku. Na trybunach rozległ się wrzask. Podobno wieść, że wezmę udział w turnieju wywołała nie małe zamieszanie.

Z bramy naprzeciwko mnie wyłonił się… człowiek. W dłoni niósł stalowy, półtoraręczny miecz. W kilku miejscach dostrzegłem pojedyncze części zbroi, resztę zasłaniały brązowe szaty podróżne. Na twarzy miał chustę zasłaniającą nos i usta. Długie włosy spiął z tyłu.

Zbliżyliśmy się do siebie, stuknęliśmy sztychami mieczy i odsunęliśmy. Nie ma czasu na rozmowy, trochę szkoda. W jego oczach dostrzegłem delikatne zwątpienie, ale nie strach. I słusznie. Jeśli chce zachować jakiekolwiek szanse, nie może się bać.

Król dał znak i zaczęliśmy powoli krążyć. Wiem, że czekał aż będę miał słońce w oczy i wtedy ruszy do ataku. Mądrze. Ale na mnie to nie podziała.

Zdejmuję pierwszą barierę.

Przystosowałem oczy do widzenia w oślepiającym świetle i jego sztuczka nie wypaliła. Zabrzęczała stal, wymieniliśmy kilka szybkich ciosów. Odskoczył.

Tym razem ja ruszyłem, chciałem go zaskoczyć markowanym ciosem, ale w porę zrobił unik. Nawet nie próbował blokować, wiedział, że nie dałby rady.

Próbowałem znaleźć jakiś słaby punkt, ale to był bardzo dobry szermierz. Jeszcze kilka razy do siebie doskoczyliśmy, ale żaden nic nie zdziałał.

Posunąłem się do brudnej sztuczki. Tuż przed skokiem, mocą wytworzyłem przede mną gwałtowny wiatr, który sypnął mu piaskiem w oczy. A zaraz za piaskiem leciałem ja. Trafiłem w rękę, ale on zorientował się w co się dzieje, więc tylko trochę rozciąłem mu skórę na ramieniu. Kilka kropli krwi spłynęło po ubraniu i spadło na piasek.

Musiałem atakować. Wyrzuciłem sztylet na lince do lewej ręki i błyskawicznie nim rzuciłem. Wbił się w napierśnik, który przeciwnik nosił na prawym ramieniu. Chyba nie doszedł do skóry, a nawet jeśli to zranił go tylko delikatnie. Jednak mocno go tym zdziwiłem. Próbował przeciąć łańcuch mieczem, ale na nic się to zdało. To elficka robota, zwykły miecz nic nie zdziała.

Spróbował podobnego zagrania i lewą ręką wyciągnął zza pasa krótki nóż. Rzucił nim we mnie, ale odbiłem go mieczem, broń poleciała kilka metrów dalej i wbiła się w ziemię.

Ruszył na mnie z uniesionym mieczem i to go zgubiło. Gdy już się zbliżał szarpnąłem łańcuchem i zwinąłem się w obrocie. Szarpnięcie wybiło go z rytmu i nawinął się wprost na moje ostrze, które przecięło w poprzek jego klatkę piersiową.

Zniknął w niebieskim rozbłysku i zostałem sam.

Znów podniosła się wrzawa, a ja udałem się do wrót dla zwycięzców.

 

 

 

Logicznym jest, że w kolejnej rundzie pozostało jedynie trzydziestu dwóch wojowników.

Podobno w zakładach, tak legalnych jak i nielegalnych, najwięcej pieniędzy zostało postawionych na moje zwycięstwo. Drugie miejsce zajmował Dianrong Shi. Smok.

Znów wyszedłem wśród okrzyków, palących promieni i duszącego kurzu.

Naprzeciw mnie stał wielki… naprawdę wielki, człowiek. Miał ciemną karnację, co najmniej dwa metry wzrostu i był napakowany jak goryl. W łapie, bo dłoń to to nie była, trzymał również wielki obusieczny topór. Na piszczelach i przedramionach miał fragmenty zbroi. Oprócz tego nosił jedynie opaskę biodrową. Podsumowując: o kurwa!

Od razu widać, że jedyne co ma, to siła. Więc nie będę z nim walczył jego bronią, bo jeszcze przegram, nie ma co ryzykować niepotrzebnie.

Stuknęliśmy się ostrzami i oddaliliśmy. Tym razem nie miałem przeciwnika, który stosowałby subtelne zagrywki szermiercze. On po prostu uniósł topór i ruszył na mnie.

Nie było się co zastanawiać, trzeba działać. Tylko niezbyt wiedziałem co robić. Nie chciałem się zbytnio do niego zbliżać, bo mnie może rozsiekać. No dobra… zaufam swojemu geniuszowi.

Więc czekałem. Czekałem, a gdy wielkolud uderzał, przyszło olśnienie. Cios szedł idealnie z góry. Zrobiłem szybki krok w tył i topór zamiast rozwalić mi łeb wbił się z w ziemię. Olbrzym odczuł niezaplanowane uderzenie w ramionach. A ja dwoma małymi, szybkimi krokami wszedłem po drzewcu wbitej w piasek broni i z całej siły przeko

Koniec

Komentarze

Odpadłem po "ktoś przypieprzył mi tsunami krwi". Nie przemówiła do mnie ta metafora i obawiałem się, że dalej będzie jedynie gorzej. Może jednak ktoś inny uzna, że to fajne. Nie będę się sprzeczać. Pozdrawiam.

Hmm, wygląda jak fotografia, a skoro to jest narysowane to jestem pełna podziwu. Wiesz nie znam się na cieniach i światłach, ale to nasycenie kolorów w tym rysunku i tak idealnie zarysowane kobiece odbicie - super!

Naprawde wygląda jak zdjęcie?!^^ Dzięki! To największy komplement jaki można mi dać na daną chwilę :) 

Takie było moje pierwsze skojarzenie, że wygląda niczym zdjęcie. Masz talent!

Sama widzisz, że powinnaś się wziąć za malowanie, a nie za pisanie. Jeżeli faktycznie ten portret wykonałaś samodzielnie, to jestem pełen podziwu.

Chociaż z drugiej strony, to opowiadanie o wampirzycy nie jest wcale takie złe. Jest dużo stylistycznych potknięć, ale pewien klimat jednak się pojawia. Może te krytyczne opinie są odrobinę przesadzone. Zresztą, do trzech razy sztuka: zobaczymy jak będzie wyglądać twój trzeci utwór.

Dzięki :) Jak się za jakiś zabiorę to pokażę xD na razie dostalam pracę i nawet sił na rysowanie nie mam :) Ale dziękuje i postaram się o cośkolwiek^^

Strasznie fajne, śmieszy mnie trochę podwójny podbródek, bo kojarzy mi się to raczej z mężczyznami, ale oczy i tatuaż: genialne. :)

Super. Jestem pod wielkim wrażeniem :)

Poza tym nieco nienaturalnym zcięciem pod prawą piersią jest mega :)

Nowa Fantastyka