- Opowiadanie: ABEKING - Dziewczynka o smutnych, niebieskich oczach cz. I

Dziewczynka o smutnych, niebieskich oczach cz. I

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Dziewczynka o smutnych, niebieskich oczach cz. I

– Gdzie odbędzie się wymiana?

– Przysięgam na Boga, tego naprawdę nie wiem! Błagam…

Uderzył. Na korpus chudego kurdupla spadł kolejny druzgocący cios. Trzasnęło łamane żebro.

– Zła odpowiedź. – Wysoki, łysy bydlak w skórzanym płaszczu oblizał wargi. Choć nie przyznawał się do tego zbyt często, lubił takie zabawy z przesłuchiwanymi. Dopiero teraz dotarło do niego, że chudzielec próbował coś powiedzieć. Rozluźnił palce spoczywające na krtani biedaka.

– W starej fabryce, na Przemysłowej 15. – Proszę, jak ładnie sypał. – Proszę mnie puścić…

– Zobaczymy… Młody, co zanotowałeś?

– Ech… Za tydzień, o godzinie dwudziestej drugiej trzydzieści, odbędzie się transakcja między Frontem Wyzwolenia Polskich Muzułmanów, a Ukraińcami. Pieniądze za broń… Ech, Zdzichu, może już wystarczy? Ten koleś ma chyba dość. – Jego mina nie świadczyła o Tym, by był zachwycony warunkami i sposobem przesłuchania.

A kto by był zachwycony? Boczny zaułek, otoczony przez piętrowe warstwy śmieci i mury pamiętające czasy PRL-u, nie nadawał się na miejsce rozmowy ze świadkiem. Padający deszcz potęgował wrażenie powszechnego syfu i zepsucia, nie skłaniając przesłuchiwanego do zwierzeń.

Zdzichu przyjrzał się mężczyźnie. Nie ma co, faktycznie za bardzo zaszalałem, pomyślał. Dawniej prosty nos przypominał teraz bezkształtną masę, coś jak po solidnym tłuczeniu mięsa tłuczkiem. Mimo zaciśniętych ust, bez trudu można było zauważyć brak kilku przednich zębów. Poza tym tylko sam Bóg wiedział, ile żeber informatora pękło pod wpływem „łagodnych" sugestii przesłuchującego.

Zwolnił uścisk. Facet osunął się bezwładnie na ziemię, wydając przy tym bolesne jęki.

– Ty bydlaku. – wykrztusił, dławiąc się błotem. – Połamałeś mi żebra…

– Miałem ochotę przetrącić ci kręgosłup. Powiedzmy, że poszliśmy na kompromis.– Już miał odchodzić, gdy niespodziewanie wziął zamach i z całej siły kopnął kurdupla w brzuch. – To po to, abyś nie zapomniał zbyt szybko o żelaznym bucie sprawiedliwości. – Wprost uwielbiał te swoje błyskotliwe teksty. Stary Kude Mekun mógł się schować!

Bez słowa przeszedł uliczkę i wyszedł na główną ulicę. Uważnie rozejrzał się po okolicy, szukając wszelkich oznak zakłócenia porządku. Był dziś na lekkim kacu, co cholernie psuło mu i tak zły zazwyczaj humor. Dlatego plan był prosty: złoić skórę jeszcze paru gówniarzom, trochę powęszyć wokół wspomnianej fabryki, a potem pójść do knajpy, aby porządnie się upić. Cholera, dlaczego do wieczora zostało tak wiele czasu?

Nagle ją zobaczył. Stała po drugiej stronie ulicy, wyróżniając się na jej tle, niczym zbłąkana róża kwitnąca w zaśnieżonym ogrodzie.

Dziewczynka w czerwonej sukience.

Nie mogła mieć więcej, niż dwanaście lat. Okrągłą, rumianą twarzyczkę otaczał krąg blond włosów, sięgający aż do ramion. Zdzichu przyjrzał się dokładniej. Największą jego uwagę przyciągnęły oczy małolaty – niebieskie, kryjące tajemnicę, potrafiące zgodnie z wolą właścicielki zniewalać nie tylko jednostki, co nawet całe narody. I przeraźliwie smutne.

Wpatrywała się w niego już od dłuższej chwili, lecz gliniarz dopiero teraz spostrzegł, że zaczęła zaginać do siebie swój palec wskazujący, zachęcając go, by poszedł za nią.

Te oczy… Było już za późno, dał się im zahipnotyzować. Na szczęście nie tak, jak kiedyś w cyrku, gdy był przekonany, że jest dżdżownicą i przez resztę spektaklu usiłował przegryźć się przez betonowy podjazd na zewnątrz cyrkowego namiotu. Raczej jak nigdy w dotychczasowym życiu. Teraz najważniejszą rzeczą w jego żałosnej egzystencji stało się dotarcie do właścicielki tych oczu, zbliżenie się na jak najmniejszą odległość, poznanie prawdy. Kim była? Co tu robiła? Sama, na peryferiach miasta? Przecież mogło jej się coś stać. Tylu zwyrodnialców kręci się po okolicy, rozumował.

Ociężale ruszył w jej stronę. Głos Młodego docierał do niego z opóźnieniem, jakby przez mgłę. Powoli zszedł z chodnika na asfalt, nie chcąc spłoszyć małej, czekającej na niego po drugiej stronie ulicy. Był już w połowie drogi, gdy z boku nadjechał samochód. Nie usłyszał klaksonu, może kierowca wcale go nie użył?

Pojazd uderzył w gliniarza. Ciało Zdzicha, niesione impetem uderzenia, przekoziołkowało nad samochodem i ciężko zwaliło się na ziemię. Świadomość zgasła jak świeca na wietrze, dziewczynka rozpłynęła się w krwi zalewającej oczy…

Kim ona była, do cholery?

***

 

– Co z nim, pani doktor? – w ciemności zagrzmiał głos Młodego.

– Po raz kolejny udało mu się przeżyć. Słowo daję, musi być jakimś nadczłowiekiem! – w głosie lekarki rozbrzmiewało podniecenie. – Który to już raz przywozisz go do nas z tym samym? Piąty? Szósty? Nie licząc pozostałych przypadków…

– To dobrze. Jeszcze nie potwierdził mojego awansu. Bez tego nie będę miał szans na wyrwanie się z tego szemranego miasta…

Więc tak sobie pogrywasz, karierowiczu, pomyślał Zdzichu. Był przytomny od dawna lecz nie otwierał oczu, nie chcąc przerywać swoim gościom rozmowy. Ponadto mógł teraz w spokoju skupić myśli na ostatnich wydarzeniach. Czego ta dziewczynka mogła od niego chcieć? Potrzebowała pomocy, to było oczywiste. Lecz w takiej okolicy? Znajdowali się na peryferiach miasta, mieściły się tam tylko siedziby organizacji mafijnych, nieczynne fabryki i burdele. Co też mała dziewczynka miałaby tam robić? Może miało to związek z falami zaginięć dzieci, do których regularnie dochodziło na początku każdego roku? Po zastanowieniu zdał sobie sprawę, że miałoby to sens. Porywanie dzieci, a następnie trzymanie ich w burdelach bądź przerabianie w dawnych fabrykach na narządy. Obecnie nie mógł potwierdzić tej tezy, lecz zawsze mógł zabrać się do roboty jutro.

Najpierw trochę wódki.

Acha, a co z Młodym, przemknęło mu przez głowę. On go traktował jak syna, a gówniarz odwdzięczał się prostacką interesownością. Kurwa, tak nie mogło być! Ale okej, niech czeka na swój awans. Co najmniej kilka lat. Wtedy zmądrzeje, zaśmiał się do siebie w duchu.

Ale najpierw wódka.

Gwałtownie zerwał się ze szpitalnego łóżka. Z niekłamaną radością zauważył przerażone miny Młodego i lekarki. Tak jak mógł sądzić, ponownie trafił pod jurysdykcję tej samej panny, co zwykle.

Młoda, ładna, zgrabna, co ona robiła na takim stanowisku? – po raz kolejny odezwał się seksizm Zdzisława. Faktycznie, figurą pani doktor mogłaby skutecznie konkurować z większością światowych modelek. Jędrne piersi, smukła talia, w końcu przyjemny dla oka tyłeczek, przepięknie układały się w kształt idealnej klepsydry. Jak u zawodowej gwiazdy porno lub striptizerki, pomyślał.

– Witam panią doktor. – obnażył zęby w szerokim uśmiechu. – Czy mówiłem już pani, że wygląda jak milion złotych…

– Sprzed denominacji. – dokończyła za niego lekarka. – Mówił pan. Zdaje pan obie sprawę, panie Zdzisławie, że to nie jest komplement? To raczej uwłacza mojej godności i przedstawia mnie jako brzydką i pozbawioną dobrego wyglądu maszkarę. Naprawdę o to panu chodziło? – jej twarz zdawała się wyrażać głębokie politowanie.

– Przepraszam, nie chciałem pani urazić. – wbił wzrok w podłogę. – Może w ramach przeprosin zgodzi się pani zaprosić na kolację? – w jego sercu ponownie zapłonęła nadzieja na jakikolwiek substytut samotnej randki z popularną siwuchą…

– To miło z pana strony, – na jej twarzy zagościł przepraszający uśmiech. – lecz niestety mam na dzisiejszy wieczór inne plany. Ale na pewno umówię się z panem – dodała, zerkając w papiery. – jak tylko ograniczy pan picie. Stężenie alkoholu w pańskim organizmie zabiłoby słonia. A pańska krew nie składa się wyłącznie z etanolu. – zakończyła poradę, grożąc mu palcem.

Zawsze mu to mówiła, gdyż wiedziała, że i tak nie rzuci alkoholu. Raz nabytych w Afganie nawyków się nie zapomina i ona tego była świadoma. Cóż, kolejny nabyty przez Zdzicha kosz do jego wiklinowej kolekcji…

– Jak się czujesz, Zdzichu? – Młody nieśmiało wtrącił się do rozmowy. – Już się bałem, że po tym wypadku będzie po tobie. – prawie można było się w tej wypowiedzi doszukać serdeczności.

– Nie tak łatwo mnie zabić, Młody. Powinieneś już to wiedzieć. – Łysol po przyjacielsku uderzył go między łopatki. Nie starał się ograniczać swojej siły, powinien się domyślić, że on wie. A masz, czarci pomiocie, przemknęło mu przez głowę. Tak po przyjacielsku. – Czy mogę już wyjść, pani doktor? – rzucił w stronę kobiety.

– Niby powinieneś mieć zrobione dodatkowe badania, – mruknęła, przyglądając mu się badawczo. – ale nie wydaje mi się, żebyś ich potrzebował. – Westchnęła zrezygnowana. – Poza tym masz prawo wypisać się ze szpitala na własne ryzyko. Nie mogę cię zatrzymywać.

– Doskonale. – zatarł wesoło ręce. – Młody, dopełnij formalności. Ja będę u Grubego Olega. – wyjrzał wzrokiem przez okno. Zapalone latarnie poinformowały go, że wreszcie nadszedł wieczór!

 

***

 

Niespiesznie przekroczył próg lokalu. Jego nozdrza od razu pobudziła do życia woń taniej wódki zmieszanej z odrobinę droższym tytoniem. Może i „Batiuszka" nie był najpopularniejszym barem w mieście, lecz zdecydowanie miał najlepszą, na swój sposób niepowtarzalną atmosferę. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Centralne miejsce zajmowała lada, za którą Gruby Oleg tradycyjnie rozcieńczał i tak już najgorszej marki alkohol. Resztę pokoju zajmowały drewniane stoliki, wszystkie bez wyjątku wzmocnione metalowymi okuciami. Od czasu pamiętnej rozróby ze Zdzichem w roli głównej minęły już ze trzy lata, lecz barman wciąż wolał dmuchać na zimne. Jak zobowiązywała nazwa, wnętrze lokalu było urządzone w stylu komunistycznym, upamiętniając słynnego „Znamienitego Wodza" i jego ideę. Na ścianach poza porozwieszanymi flagami Związku Radzieckiego i portretami partyjnych przywódców najbardziej rzucała się w oczy stara, podobno autentyczna, kopia wyroku śmierci dla Lwa Trockiego, podpisana przez samego „Ojca Narodu". Wszystkie te „atrakcje" i tak stawały się nieistotne w obliczu posągu Stalina, stojącego w rogu pomieszczenia. Figura Wodza sięgała aż do sufitu, prężąc się potężnie przed kolejnymi niewidzianymi dla gości lokalu defiladami, hucznie organizowanymi na jego cześć przez równie niewidzialnych mieszkańców „krainy szczęśliwości".

– Witaj, Oleg. – Zdzichu rozsiadł się wygodnie przy barze, przywitał z barmanem, wreszcie sprawdził umocowanie pistoletu, mając nadzieję, że tym razem nie zgubi go, wracając nad ranem do domu. – Co tam słychać w polityce? Chińczyki trzymają się mocno? – zażartował.

Uważnie przyjrzał się znajomemu. Jak wskazywała ksywa, Gruby Oleg faktycznie miał się czym pochwalić, jeśli chodziło o tuszę. Pokaźny bebech wylewał się spod workowatego podkoszulka, opadając na luźne, dresowe spodnie. Reszta jego ciała nie była równie „imponująca". Ot zwykły, łysiejący facet przed pięćdziesiątką, ze złamanym nosem i zielonymi oczami. Wielu takich osobników szwendało się po mieście.

– Daj spokój, Zdzichu. Beznadzieja jak zwykle. – otarł pot z czaszki. – Klientów mało, Ukraińce żądają coraz wyższego haraczu… Sam popatrz, nawet podrabiany alkohol muszę rozcieńczać! – pokazał mu butelkę z podejrzaną zawartością. Zdzichu odniósł słuszne wrażenie, że denaturat powinien mieć bardziej fioletową barwę.

– Klientów masz mało, – zaczął. – ponieważ ludzie nie popierają już komunizmu. – Na twarzy barmana pojawiło się szczere zdziwienie. – Tak, Oleg, i to w dodatku od jakiś trzydziestu lat. A na Ukraińców nie narzekaj, w końcu haracz był jednym z warunków darowania ci przez nich życia. Już nie pamiętasz?

– Pamiętam, pamiętam. – mruknął. Niespodziewanie na jego twarzy zagościł uśmiech. – Ale nic to, Zdzichu. Dla ciebie zawsze mam tylko najlepszy towar. – Wyciągnął spod lady butelkę Finlandii. – To jak? Ja stawiam.

– W końcu po to tutaj przyszedłem. Oleg, polewaj!

Szczęknęły kieliszki. Butelka Finlandii zniknęła z lady równie szybko, jak się na niej pojawiła, zastąpiona przez innych, równie ważnych gości: Jacka Danielsa, Komandosa, wreszcie Kapitana Morgana. Doborowe towarzystwo, nie ma co. Po pewnym czasie Oleg odszedł od baru i wyraźnie się zataczając, z trudem dotarł do drzwi. W zamku zazgrzytał klucz.

– Tso robisz, Oleh? – bełkotliwie zapytał policjant.

– I tah jusz nikt nie psyjdzie. Jes przeciesz trzecia w nocy. – grubas z trudem odczytał godzinę z zegarka.

– Ohej. – Głośne beknięcie Zdzisława rozbrzmiało echem po pustym lokalu. Rozejrzał się po pomieszczeniu. Teraz, po alkoholu, jego wystrój był jeszcze bardziej irytujący. Zauważył stojący w rogu pomnik Stalina. Ten wyprężony potwór, obrzucający go swoim pogardliwym spojrzeniem, nie miał prawa dotrwać do rana! Z trudem podniósł się z krzesła. Sięgnął za pazuchę, próbując wydobyć pistolet. Cholera, dlaczego aż tak dobrze go zabezpieczył? Zaklął szpetnie pod nosem. Właśnie utracił niepowtarzalną szansę, by odesłać tego bydlaka tam, skąd przybył! Dlaczego nie mógł wyciągnąć tego pistoletu?

Po kilku niepewnych krokach znalazł się przed monumentem. Właściwie to czym się przejmował? Nie potrzebował broni, by zabić i tak już martwy posąg. Wystarczy jedno uderzenie! Wziął potężny zamach, szykując się do ciosu. Niespodziewanie poczuł na sobie zimne spojrzenie. Nie byli w lokalu sami. A ich nieproszonym gościem zdecydowanie nie był wujek Józek… Opuścił rękę, po czym powoli zaczął rozglądać się po pokoju. Na pozór, nikogo oprócz nich nie było, wszystko zdawało się być w porządku. Uwagę gliniarza przyciągnął ostatni stolik, stojący w przeciwległym krańcu pomieszczenia. Krzesło było odsunięte, a padający na ścianę za nim cień sugerował, że siedziała na nim jakaś osoba. Bardzo mała osoba.

– Kim jesteś? Pokaż się tak, abym widział twoje ręce. – rzucił w jej stronę. Jak mógł przez tak długi czas nie zauważyć, że ktoś tutaj był? I dlaczego nie mógł tego dostrzec również teraz?

Rozbrzmiały odgłosy kroków, a z mroku spowijającego okolicę stolika wyłoniła się mała dziewczynka.

W czerwonej sukience.

Zdzichu zbladł. To była ta sama dziewczynka, którą spotkał przed wypadkiem. Co ona tutaj robiła? Nie widział jej tu wcześniej, gdy wchodził. Nie mogła też wejść do lokalu przez zamknięte drzwi.

– Rozumiem. – Z uczuciem wyraźnej ulgi opadł na pobliskie krzesło. To tylko halucynacja, znów przedawkował alkohol. Powinienem był zrobić, jak radziła lekarka, pomyślał.

– Panie Zdzisławie, potrzebuję pana pomocy. – szepnęła blondynka, wyciągając ku niemu rękę. Dotknęła grzbietu jego dłoni.

I gliniarz poczuł ten dotyk. Oczy zwęziły mu się ze strachu. Wyraźnie poczuł dotyk zimnej, nierzeczywistej dłoni.

Martwej dłoni.

– Odejdź ode mnie, maro nieczysta! – wrzasnął przerażony. Tak samo jak przed laty w Afganie, tak i teraz owionął go smród rozkładu, poczuł chłód ludzkich zwłok. Dotarło do niego, że tak jak wtedy, tak i teraz demona odegnałaby jakaś modlitwa. Tylko jak to leciało? Tak dawno się nie modlił. Ojcze… zdrowaś… stróżu… cholera, zaklął ze złością.

– Nie bój się Zdzichu, ja cię uratuję. – z daleka dobiegł go głos Olega. Szczęknęła zasuwa karabinu.

– Stój Oleg! To nie to, co…

Lecz było już za późno. Dziewczynka obróciła ku barmanowi głowę i jakby od niechcenia machnęła w jego stronę ręką. Ciało grubasa pod wpływem niewidzialnej siły odbiło się od ziemi i z impetem pofrunęło w stronę witryny baru. Trzasnęła pękająca szyba, gdy Oleg z głuchym jękiem zwalił się na chodnik, ciągnąc za sobą setki szklanych odłamków.

Zdzichu poderwał się z krzesła, po raz kolejny przestraszony w ciągu ostatnich kilku minut. Spodziewał się, że dziewczynka może mieć nadnaturalną moc, ale nie sądził, że aż tak potężną. Nawet w Afganistanie się z czymś takim nie spotkał. Nawet Demony Afganistanu tego nie potrafiły.

– Teraz, gdy zabiłam pańskiego przyjaciela – obojętnie stwierdziła dziewczynka. Jakby zabijanie było jej chlebem powszednim. – i równie łatwo mogę zabić również pana, – Zdzichu poczuł, jak uginają się pod nim nogi. – czy zechce mi pan łaskawie pomóc?

 

***

 

– Powoli, powoli. – nie był pewien, czy dobrze zrozumiał. W jego głowie wciąż szumiał alkohol. – Mam pomóc ci odnaleźć twoich morderców?

– Moje ciało, moje ciało! – powoli i wyraźnie po raz kolejny powtórzyła swoją prośbę. – Słowo daję, naprawdę jest pan tak tępy, czy tylko udaje?

Wolał nie odpowiadać na jej pytanie.

– To przez alkohol. – mruknął powoli rozcierając obolały czerep. – Dokąd właściwie mnie przyprowadziłaś? – z trudem rozejrzał się wokoło. Bez problemu rozpoznał miejsce, w którym się znajdowali. Zapleśniałe mury, brak żywego ducha w pobliżu, nieczystości – byli na przedmieściach. Uważnie przyjrzał się budynkowi, przed którym stali.

Czteropiętrowa, podniszczona kamienica prezentowała się tak samo jak otoczenie. We wszystkich oknach znajdowały się kraty, a za nimi kawałki tektury, uniemożliwiając dojrzenie wnętrza budynku. Wyglądał na opuszczony, lecz uwagę Zdzicha przyciągnęły drzwi, które zdawały się nie pasować do reszty. Potężne, żeliwne, z widocznymi żelbetonowymi wzmocnieniami – sugerowały ochronę wyjątkowo cennej zawartości. Łysol westchnął ciężko. Nie dałby rady sforsować tej przeszkody, choćby miał użyć wszystkich znanych sobie sposobów. Powoli obszedł budynek, starając się znaleźć jego słabe punkty, coś, co pomogłoby mu w dostaniu się do środka. Po drugiej stronie znalazł dawno zamurowaną framugę, co okazało się jedyną istotną wadą zabezpieczeń budynku. Gdyby miał czym się przebić… Stając ponownie przed żeliwnymi drzwiami, postanowił sprawdzić, czy budynek faktycznie był opuszczony. Podszedł do masywnych wrót, po czym kilkukrotnie uderzył w nie pięścią.

Cisza.

Ponowił pukanie.

Znów cisza.

Już miał odejść od drzwi, gdy niespodziewanie usłyszał dochodzące zza nich pytanie:

– Hasło?

Nie miał sił na przedstawianie się, machanie odznaką i takie tam. Spokojnie nachylił się ku otworowi na listy i powoli, ostrożnie dobierając słowa, powiedział:

– Tutaj policja miejska. Otwórzcie ,kurwa, drzwi, a nikomu nic się nie stanie. – Poza wszystkimi w środku, dokończył w myślach. Proszę, jak trzeba było, potrafię popisać się erudycją, stwierdził z zadowoleniem.

Usłyszał stłumione szepty. Więc było ich tam kilku, tak? Niby nie mieli obowiązku wpuszczać go do środka, lecz czy mogli być aż tak lekkomyślni, by odmówić samemu Zdzisławowi Jabolskiemu?

– Panie policjancie? – zagaił głos zza drzwi. – Po naradzeniu się z kolegami, mamy dla pana komunikat.

– Słucham. – Zdzichu wytężył słuch.

Ktoś zaczerpnął oddech.

– Obrób nam gały, pało! – zabrzmiały rubaszne śmiechy, a następnie dobiegł go cichnący odgłos kroków.

– Chyba w tej okolicy nie darzą pana szacunkiem. – zauważyła dziewczynka.

– Poważnie? – warknął Zdzichu. – Dziękuję za spostrzeżenie, sam nigdy nie zdałbym sobie z tego sprawy.

– Co teraz zrobimy? – spytała, uważnie taksując go wzrokiem.

– Sam nie wiem. – niespiesznym ruchem wyciągnął z kieszeni komórkę. – Chyba pozostaje mi tylko uruchomić kontakty. – W skupieniu wybrał numer z książki telefonicznej. – Stefan? To ja, Zdzichu. Potrzebuję porady w sprawie duchowej. Nie, nie nawróciłem się! – zakończył ze złością.

Życie Stefana Turczyńskiego kręciło się wokół pieprzenia. W przenośni i dosłownie. Dla większości był zwykłym reżyserem filmów porno, lecz on zdecydowanie aspirował do miana „artysty". „Bo tylko prawdziwy artysta może wytrzymać sytuację, gdy główni aktorzy narzekają na impotencję, aktorkom dokucza biegunka, a rekwizyty odmawiają posłuszeństwa.", zwykł mawiać. Jednak Zdzichu nie pragnął się z nim spotkać, aby dyskutować o sztuce, bardziej interesowało go jego drugie hobby. Stefanowi jeszcze z dzieciństwa pozostało zainteresowanie teologią i szeroko rozumianą duchowością, toteż Zdzichu nie omieszkał korzystać z jego rad w krytycznych sytuacjach. Takich jak w tym przypadku.

– Przypomnij mi, dlaczego właściwie ci pomagam? – ponownie spytał się dziewczynki. – Upojenie alkoholem już dawno minęło, lecz nieznośny kac w dalszym ciągu skutecznie utrudniał mu zrozumienie, w jakiej sytuacji się znalazł. A wypadałoby sobie co nieco poukładać w głowie, zanim spotkam się ze Stefanem, pomyślał.

– Bo jest pan miłym, pomocnym stróżem prawa? – retorycznie zapytała dziewczynka.

– Dobre sobie. – parsknął. – A tak naprawdę?

– Ponieważ jeśliby pan odmówił, nawiedzałabym pana co noc, uniemożliwiając panu życie.

Faktycznie, o czymś takim wspominała, przypomniał sobie policjant.

– Ale dlaczego to byłoby takie straszne? Nie jesteś w stanie mi nic zrobić.

Stop. Przypomniał sobie Olega i los jaki go spotkał. Dziewczynka zdecydowanie była w stanie wyrządzić mu poważną krzywdę.

– Powiedzmy… – ostrożnie dobierała słowa. – że osuszałabym każdą butelkę alkoholu, jaką wziąłby pan do ręki.

Twarz Zdzicha stężała. Naprawdę mogłaby tak robić? Tym razem, Zdzisławie, współpracujesz z samym diabłem, pomyślał.

– Już lepiej mnie zabij. – wysyczał. – Oszczędzisz mi męki.

– Sam pan właśnie powiedział. To ma być męka, nie nagroda. – obojętnie stwierdziła zjawa.

– No dobra, znam swoją motywację… Ale kim właściwie jesteś? – zadał następne pytanie.

– A żebym to ja wiedziała. – bezradnie rozłożyła ręce. – Zmarli nie pamiętają swoich ziemskich imion, znamy tylko te nadane nam przez Stwórcę. – Pobożnie wzniosła wzrok ku niebu. – W każdym razie Soul Guardianie powiedzieli mi, że muszę odnaleźć i pochować swoje ciało, aby mogli przeprowadzić mój Sąd Ostateczny.

– Kto taki? – dopytywał się Jabol. – Nie wiem, co wy duchy tam bierzecie, ale powinniście przestać. Za bardzo wam szkodzi.

Dziewczynka pokręciła z politowaniem głową.

– Mówi pan tak tylko w tej chwili. Gdy przyjdzie stanąć przed Bogiem, inaczej pan będzie śpiewał.

– Słyszałaś może tekst „Bóg nie żyje"? – rzucił. – I co na to powiesz, cwaniaro?

– Powiem, że Nietsche miał chorobę afektywną dwubiegunową i nie należy zbytnio wierzyć temu co mówił. Zwykły wariat, jakich w historii wiele.

Zdzichu milczał. Padło za dużo mądrych słów, by miał na nie gotową odpowiedź po tak krótkim czasie. Ale kiedyś zrozumiem, co teraz powiedziałaś, pomyślał.

– I dlaczego myślisz, że tam ono może być? – wskazał na budynek, chcąc zmienić temat.

– W tym miejscu się obudziłam, więc jeśli wierzyć słowom Wątpiącego i Młodego, tu właśnie umarłam.

– To miałoby sens… – podrapał się po głowie. – Coś jak w pogańskich rytuałach, gdzie niszcząc ciało zmarłego, umożliwia się jego duszy odejście w zaświaty. Kto by pomyślał, że takie coś działa?

Ponownie obszedł budynek dookoła. Ściany zostały wykonane solidnie, z ciężkiej, dobrej jakości cegły. Sądząc po drzwiach wejściowych, musiały być nie tylko solidne, lecz przede wszystkim grube. Prawdziwy bunkier, pokręcił z niedowierzaniem głową. Jedynym możliwym wejściem była zamurowana dziura po drzwiach z tyłu budynku. Szkoda byłoby zmarnować taką szansę. Gdyby tylko można ją było zasłonić…

Rozejrzał się po podwórku, szukając pomocy w realizacji swojego planu. Miejsce nie wyróżniało się niczym szczególnym, ot zwykły przydomowy teren, zawalony całą masą śmieci: jakimiś kawałkami złomu, sztachetami z połamanego płotu, zardzewiałym kontenerem…

– Poczekaj tutaj. – rozkazał dziewczynce, podchodząc do zniszczonego śmietnika. Na szczęście w jego wnętrzu nie było żadnej dodatkowej zawartości, więc Zdzichu bez trudu ustawił go przy dawnej dziurze, blokując potencjalne wejście. Cel został osiągnięty podwójnie: nie dość, że osłonił mur przed wzrokiem ciekawskich, to w dodatku uniemożliwił mieszkańcom budynku ewakuację w przypadku szturmu policji.

– No, po czymś takim trzeba się napić! – wykrzyknął z dumą. Zjawa chrząknęła znacząco. – Ach tak, najpierw jedźmy się spotkać ze Stefanem. – mruknął, blokując kółka pojemnika.

 

***

 

– Witaj, Synu mój! Wspaniale, że przyszedłeś porozmawiać z teoretycznym kapłanem! – Zdzicha powitał piskliwy głos Turczyńskiego.

– Teoretycznym?

– Gdybym miał święcenia kapłańskie, byłbym o wiele lepszym kapłanem niż cała ta obecna zgraja hołoty. Nie sądzisz? – Rzucił w jego stronę błagalne spojrzenie.

– Tak, zwłaszcza po tym, czym się teraz zajmujesz. – zażartował policjant.

Przez twarz „kapłana" przemknęło zrezygnowanie.

– No ale przynajmniej nie jesteś pedofilem. – bąknął zmieszany Jabol.

Ten kulawy komplement w zupełności wystarczył, by na twarzy Stefana ponownie zagościł uśmiech.

– Czemu tak stoisz w progu, Zdzichu? Chodź, porozmawiamy. – gestem zaprosił go do środka.

Zachęcony Zdzich wszedł do środka mieszkania reżysera. Zmierzając do największego pokoju, pełniącego funkcję salonu, mógł spokojnie przyjrzeć się wystrojowi wnętrza. Jak przystało na własność reżysera filmów porno i teologa w jednym, religijne symbole oraz różnorakie akty występowały obok siebie, tworząc niezwykły klimat tego miejsca.

– Czego się napijesz? – uprzejmie zapytał Stefan.

– Bo ja wiem… wodę z cytryną proszę. – skacowana głowa wciąż nie dawała Zdzichowi o sobie zapomnieć.

– Rozgość się w salonie, zaraz wrócę. – kapłan pospiesznie zniknął w kuchni.

– Nie musisz się spieszyć. – policjant wszedł do salonu i usiadł na kanapie. Jego wzrok padł na stojący w pobliżu stolik, na którym leżało kilka zestawów spiętych ze sobą kartek. Wziął dwa z nich do ręki i rzucił okiem na tytuły. „Kolejny pieprzony dzień" i „Dziewczyny lubią w brąz"? Ech, ci artyści – z powątpiewaniem pokręcił głową.

– Czemu nie usiądziesz? – rzucił do stojącej obok niebieskookiej.

– A jakie to ma znaczenie? – wzruszyła ramionami. – Nie czuję zmęczenia, a po co mam bawić się w zbędne uprzejmości?

– Już jestem. – Stefan wszedł do pokoju, niosąc napoje. Siadając w fotelu naprzeciwko Zdzicha, postawił szklanki na stole. – Więc o czym chciałeś porozmawiać?

– Prześladują mnie duchy. – walnął prosto z mostu. – A właściwie to jeden… Sam zresztą nie wiem, jak to opisać.

– Najlepiej od początku. – Nawet jeśli wyznanie Zdzicha zrobiło na Stefanie jakiekolwiek wrażenie, to zdecydowanie nie dał tego po sobie poznać.

– Może masz rację… – gliniarz opróżnił swoją szklankę jednym haustem, po czym wziąwszy głęboki oddech, opowiedział całą historię. Nie ominął żadnego szczegółu, od radości z bicia informatora po chęć zabicia „Wujka Józka".

– Rozumiem. – Stefan nie patrząc na przyjaciela bębnił palcami po stole. – Gdzie teraz jest ten duch?

– Stoi tuż obok mnie.

Reżyser spojrzał na Jabola ze współczuciem.

– Teraz już wszystko rozumiem. Znowu przedawkowałeś alkohol, Zdzichu. Rozejrzyj się, nikogo oprócz nas dwóch tutaj nie ma.

– Niemożliwe. – czujnie rozejrzał się dookoła. Niestety, Stefan miał rację. Dziewczynka zniknęła, a w pokoju znajdowali się tylko oni dwaj. – Zaraz… Przecież przed chwilą tu była. – umilkł, próbując dociec, dlaczego stracił ją z oczu. Tym razem głowa go nie bolała, mógł bez przeszkód pomyśleć. Głowa, kac, zaraz…

– To alkohol! – wykrzyknął z nieukrywaną satysfakcją.

– Słucham? – dopytywał się zaskoczony Stefan. – Jaki znów alkohol?

– Jej ducha widzi się wyłącznie wtedy, gdy jest się pod wpływem alkoholu!

– To bzdura. – Turczyński pokręcił głową. – Gdyby alkoholicy mieli widzieć duchy…

– A czemu nie? – zapytał Zdzichu. – Kiedy spędzałem swój ostatni urlop w izbie wytrzeźwień, poznałem wielu ludzi, którzy rozmawiali z duchami. Sam tych duchów nigdy nie poznałem, ale…

– No właśnie. – Stefan wtrącił się w słowo. – Skoro wtedy ich nie widziałeś, dlaczego teraz nagle zacząłeś?

– Może dopiero teraz byłem pijany w wystarczającym stopniu. – zastanowił się gliniarz. – A może to ma coś wspólnego z przeznaczeniem? A może…

– Hola, hola, poczekaj moment. – teolog uspokoił go ruchem ręki. – Mam pewną książkę na ten temat. – Wstał szybko z fotela, po czym znajdując potrzebny wolumin, położył go na stole. Otworzył go, mamrocząc pod nosem niezrozumiałe dla Zdzicha frazesy, wreszcie wykonując znak krzyża w odwrotnej kolejności, otworzył księgę na przypadkowej stronie.

– I ty śmiesz nazywać się teologiem? – sarkastycznie zapytał Zdzich. – Jakbym chciał oglądać bezużyteczne rytuały, poszedłbym do kościoła…

– Ty nic nie rozumiesz, idioto. – Stefan przerwał studiowanie księgi. – Sprawa, z którą do mnie przyszedłeś, wykracza zdecydowanie poza Bożą jurysdykcję. To sprawka czarnej magii, która nic go nie obchodzi. Teraz proszę, daj mi chwilę czasu, niedługo cię oświecę. – powrócił do lektury, ponownie mamrocząc niezrozumiałe hasła. Pewnie po francusku, pomyślał policjant.

Wyciągnął się na kanapie, próbując uporządkować sobie w głowie usłyszane przed chwilą informacje. Fakt, że po alkoholu stawał się medium widzącym duchy, nie zrobił na nim specjalnego wrażenia, w końcu będąc w przeszłości pijanym, robił o wiele dziwniejsze rzeczy. Zdecydowanie bardziej zastanawiała go owa „czarna magia" która miała połączyć jego osobę z duchem dziewczynki.

– Słuchaj. – zagadnął Stefana. – Nie musisz się wysilać, ja tylko chcę się jej pozbyć. Więc powiedz mi po prostu, jak to zrobić, a będę ci bardzo wdzięczny. To wszystko.

– To niemożliwe. – oznajmił Stefan, zatrzaskując księgę.

– Że jak?

– Po prostu. Jesteście ze sobą związani, dopóki jej nie pomożesz. Ale nie martw się Zdzichu. – uśmiechnął się współczująco. – Na pewno to będzie dla ciebie bułka z masłem.

– Kurwa. Że też ty wszystko potrafisz spierdolić! – Zdzisław gwałtownie poderwał się z kanapy, po czym wyszedł z mieszkania Stefana, trzaskając drzwiami.

– Zawsze się w coś wpakujesz, przyjacielu. – reżyser odstawił wolumin na półkę. Siadając ponownie w fotelu, wziął do ręki jeden ze scenariuszy. – „Dziewczyny lubią w brąz"… To może być dobre. – mruknął.

 

 

***

 

Pospieszne kroki Zdzicha niosły się echem po pustej klatce schodowej. Musiał coś z tym zrobić, musiał się od niej jak najprędzej uwolnić. Po raz kolejny zadarł z siłami, których nie rozumiał i tylko szybka reakcja mogła mu pomóc wyjść z tego cało. Zatrzymał się dopiero przy drzwiach wyjściowych. Trzymając dłoń na klamce, zastanawiał się, co najpierw powinien zrobić. Musiał być ostrożny. Skoro nawet taki wariat jak Stefan z trudem mu uwierzył, nie mógł się zdradzić w rozmowie z przypadkowymi ludźmi. Gdzie mógłby znaleźć pomoc? Należałoby najpierw dowiedzieć się, kim owa dziewczynka była. A fakt, że nie pamiętała swojej przeszłości, nie oznaczał, że nie pamiętała tego również miejska baza osób zaginionych…

Spojrzał na zegarek. Na cyferblacie widniała godzina dziesiąta trzydzieści. Zadziwiające, jak wiele zdążyłem zrobić w tak krótkim czasie, powiedział sam do siebie.

Wsiadł do samochodu. Stary nissan ociągał się z ruszeniem. Bezskutecznie próbując odpalić wóz, Jabol zaczął się zastanawiać, dlaczego akurat on dostąpił zaszczytu zbawienia duszy niebieskookiej. Jaki mógł mieć z nią związek? Wielokrotnie zdarzało mu się urządzać strzelaniny w miejscach publicznych, podczas których ginęli cywile, lecz nie przypominał sobie, by kiedykolwiek śmiertelnie postrzelił tak charakterystyczną postać. Odpadała również możliwość zarażenia się dziewczynki wirusem nowej dżumy, osobiście wystrzelał wszystkich potencjalnych nosicieli, co udowodniły późniejsze badania całego miasta. Więc o co chodziło?

Po kolejnej z rzędu próbie, pojazd w końcu zapalił. Muszę kupić nowy rozrusznik, pomyślał Zdzichu, nawracając samochód spod domu Stefana i włączając się do ruchu. Jak na odpowiedzialnego obywatela przystało, należy udać się o tej porze do pracy, westchnął w duchu.

 

***

 

Po godzinie jazdy oraz przymusowych postojów w ulicznych korkach, Zdzichu dotarł na do siedziby Komendy Miejskiej Policji. Mieszcząca się w dawnym budynku parlamentu komenda była największym tego rodzaju budynkiem w Europie, a po dobudowaniu w 2014 roku kompleksu więziennego, stała się największą siedzibą służb mundurowych na świecie, stale zatrudniającą półtora tysiąca policjantów oraz blisko 100 przedstawicieli innych zawodów.

Zdzichu bez trudu zaparkował na prawie pustym parkingu. O tej porze większość gliniarzy była na patrolach, więc spokojnie mógł rozejrzeć się po bazie zaginionych. Po przejściu przez drzwi obrotowe, znalazł się wewnątrz budynku. Od razu powitały go bramki wykrywające metal. Jabol, nie zwalniając nawet kroku, bez wahania przeszedł przez prowizoryczną przeszkodę. Zawyła syrena alarmowa.

– Proszę zaczekać, panie Zdzisławie. – jakby spod ziemi wyrósł przed nim strażnik, pucołowaty, przysadzisty człowieczek, prawdopodobnie postawiony na bramce „za karę". Zresztą z takim sadłem i tak nie dałby rady dopaść przestępcy, pomyślał z pogardą Zdzich. Ojczulek cholesterol i mamusia cukrzyca zaczęły zbierać zbyt duże żniwo… – Dobrze pan wie, że nie wolno wnosić do budynku broni.

Oczywiście, że wiedział. Kolejny absurdalny przepis, teoretycznie mający dbać o ochronę praw przestępców, w rzeczywistości odbierający policjantom należny im prestiż i utrudniający wykonywanie pracy. Bo jak niby zmusić zatrzymanego do zeznań, skoro w całym budynku nie było żadnej pałki, aby go nią zdzielić?

– Tak, tak, oczywiście, że wiem. Tylko pana sprawdzałem. – ze sztucznym uśmiechem na ustach, sięgnął za pazuchę płaszcza. Z żalem w sercu oddał strażnikowi Double Eagle'a oraz dwa granaty dymne. To nie był koniec jego „służbowego wyposażenia", ale czemu ktokolwiek miał o tym wiedzieć?

Ponownie przeszedł przez bramkę. Syrena zawyła. Znowu…

– Przykro mi, ale będę musiał pana przeszukać. – grubas rozłożył ręce i machając nimi, jakby nakierowywał samolot, zaczął się zbliżać do Zdzicha. Tego już było za wiele. Jabol gwałtownym ruchem dopadł do strażnika, chwytając go za jego czerwony, poplamiony musztardą krawat.

– Tylko spróbuj mnie tknąć, – wycedził. – a urwę ci łapę przy samym ramieniu.

Zwolnił uścisk. Pobladły ze zdenerwowania tłuścioszek opadł na pobliskie krzesło.

– A-ależ oczywiście. – wysapał. – Proszę wchodzić, panie Zdzichu.

– Dziękuję uprzejmie. – Zdzisław skinął mu głową i ruszył przed siebie prostym korytarzem.

Zadziwiające, jak bardzo to miejsce przypominało burdel, pomyślał. I tutaj, i w domu publicznym natężenie kurew na metr kwadratowy utrzymywało się na tym samym, irytującym poziomie. Zużywano podobne ilości wazeliny i, tak jak w burdelach udaje się orgazmy, tak na komendzie udawano troskę o dobro obywatela. Pełen zakres usług, zaśmiał się do siebie.

Wszedł na górę po marmurowych schodach. Zaraz powinienem na niego „przypadkiem" wpaść, przemknęło mu przez głowę. Jeszcze parę kroków, – kątem oka dostrzegł szybko zbliżającą się do niego postać – i…

Już.

-Jabolski, mógłbyś pozwolić ze mną do mojego gabinetu? – mimo pozornie uprzejmego tonu zwierzchnika, Zdzichu bez trudu wyczuwał każdą nutkę złośliwości i jadu, bijącą z jego słów.

– Ależ oczywiście, panie komendancie. – odpowiedział z równie sztuczną uprzejmością. – Gdziekolwiek pan rozkaże.

Zmierzając do gabinetu, komendant nadał ich nogom zadziwiająco szybkie tempo, co trochę zdziwiło Zdzicha. Niby wiedział, że ten urzędas w przeszłości był w służbach specjalnych, lecz spodziewał się, że po tylu latach na państwowej pensyjce wszelkie resztki kondycji znikną pod naporem tłuszczu, alkoholu oraz lenistwa. Proszę bardzo, jednak stary Grzegorz Mięcki wciąż zna się na rzeczy, pomyślał.

W ogóle osoba Grzegorza Mięckiego potrafiła wprowadzić niektórych w błąd. Ten wysoki, barczysty mężczyzna zasłynął przed laty podczas nieudanej akcji rozbicia gangu niejakiego „Wódmistrza", ratując od niechybnej śmierci pięciu policjantów. Sam Mięcki do tej pory uwielbiał wypominać Zdzichowi to zdarzenie, przypominając mu jego dowództwo podczas tej operacji. I choć podczas długiego śledztwa ostatecznie nie udowodniono Jabolskiemu żadnych poważniejszych zaniedbań, pewnych wydarzeń nie można już było odkręcić. Mięcki został Komendantem Naczelnym Miasta, a zwolniony ze służb specjalnych Zdzichu wylądował na samym dnie policyjnej hierarchii, z jedynie iluzoryczną szansą na awans.

Weszli do gabinetu. Komendant okrążył usytuowane naprzeciwko wejścia dębowe, masywne biurko i rzucił się na swój skórzany fotel, wygodnie się na nim wyciągając. Tylko przed Zdzichem tak popisywał się swoim stanowiskiem, dla innych podobno był całkiem normalnym człowiekiem. Podobno…

– Grzesiek, skończ ten cyrk. – warknął Jabol. – O co znów chodzi?

– Zdzisław Marcin Jabolski. – Mięcki ze znudzeniem w głosie odczytywał leżące przed nim akta. – Znany jako „Jabol", „Jednoosobowa Al-Kaida", „One Man Army" czy „Ostatni ogar sprawiedliwości". – prychnął z pogardą. – Wolne żarty.

– Chciałeś tylko ze mnie podrwić? – spokojnie zapytał Ogar. – Mogłeś do mnie po prostu zadzwonić, moja automatyczna sekretarka na pewno znalazłaby czas, by cię obsłużyć. Jeśli jesteś aż tak samotny, to…

– Morda w kubeł, Jabolski! – uciszył go komendant. – Już wczoraj miałem mieć na biurku datę i miejsce wymiany handlowej Ukraińców i Muzułmanów. Dlaczego nic takiego tutaj nie widzę?

– Sądziłem, że Młody dostarczy ci wszystkie dane. – wzruszył ramionami. – Nie mogę być w dwóch miejscach na raz…

– Zwłaszcza, gdy jest tyle wódki do wypicia? – pogardliwie zapytał Mięcki. – Słuchaj Zdzichu, już przed laty, gdy byłeś dowódcą Oddziału Szturmowego, lubiłeś sobie wypić. Rozumieliśmy to, szanowaliśmy twój wybór. Co prawda mieliśmy nadzieję, że Anowi w jakikolwiek sposób uda się ciebie zmienić, ale…

Jabolski wziął zamach i uderzył w biurko. Trzasnęło pękające drewno.

– Nie wspominaj mi o tej szmacie. – syknął. – Jeśli życie ci miłe, nie wspominaj o niej.

– Spokojnie Zdzichu. Już nie będę. W każdym razie – komendant powrócił do przerwanego monologu. – widzę, że nie nastąpiła żadna poprawa. Dochodzę do wniosku, że z biegiem lat jest coraz gorzej. Czyż nie tak? – badawczo spojrzał mu w oczy.

– Może… – uciekł spojrzeniem gdzieś w bok. – Nie powinno cię to obchodzić. Wystarczy upomnienie dyscyplinarne, ja opierdolę Młodego i wszystko będzie cacy.

– Nie rozumiesz, w jakim marazmie się znalazłeś? Masz za słabe znajomości w policji, aby odzyskać dawną pozycję, a dzięki znajomości z prezydentem miasta nie możemy cię nawet przenieść, byś mógł zacząć od nowa. – bezradnie rozłożył ręce. – Naprawdę chcesz tak spędzić resztę życia?

Zdzisław milczał.

– Koniec rozmowy na dzisiaj. – podszedł do drzwi i nacisnął klamkę. – Poza tym nie potrafię, tak jak ty, dorobić się znajomości na dawaniu każdemu, kto jest wyżej w hierarchii ode mnie.

Komendant posiniał ze złości. Był teraz zadziwiająco podobny do dorodnego buraka.

– Kurwa, Zdzichu… Po prostu stąd wypierdalaj! – rzucił w podwładnego stosem leżących na biurku dokumentów.

Jabol z ulgą zamknął za sobą drzwi. Był zbyt zmęczony tą nieudaną próbą komunikacji, aby dalej ciągnąć to przedstawienie. Zarzuty zarzutami, ale dlaczego Mięcki miał czelność wtrącać się w jego prywatne życie? Cholerny wazeliniarz, przeszkadzający uczciwym ludziom w wykonywaniu ich pracy. Może i miał trochę racji… Ale czy nie rozumiał, że alkohol to nie jest coś, co rzuca się z dnia na dzień? Zresztą to wszystko przez nich. Rosjan, Mięckiego, Anowi…

Zagryzł wargi, przerywając swoją wyliczankę. Myśl o Anowi, kobiecie jego życia, po raz kolejny sprawiła mu ból. Bo czyż to nie było nie fair, że Zdzich w całym swoim życiu pokochał tylko jedną kobietę, a ta jedna kobieta przy pierwszej lepszej okazji miała czelność go zdradzić? W chwili, gdy jej najbardziej potrzebował, odwróciła się od niego i wbiła nóż w plecy, niszcząc wszystko nad czym pracował przez wiele lat. Tak, była zwykłą szmatą, która porzuciła go dla awansu, lecz on ją kochał, kochał jak nikogo innego. Tak oto bowiem działał ten świat: zbyt często obdarzano uczuciem niewłaściwe osoby.

Przeklął szpetnie pod nosem. Nie miał czasu na rozmyślanie o utraconych miłościach, musiał działać. Dziewczynka go potrzebowała, a i on sam miał coraz większą ochotę na wódkę. Skierował kroki do gabinetu Nawojowa, wiedząc, że tylko on mógł mu pomóc.

Siergiej Nawojow, gruby, czterdziestoletni Ukrainiec, pracował na komisariacie od jakichś czternastu lat. Kiedyś będąc najlepszym portrecistą w okolicy, obecnie ograniczał się tylko do obsługi Portrecisty Wspomnień. Urządzenie to pojawiło się w policji po Wielkiej Reformie Technologicznej i od razu zrewolucjonizowało proces tworzenia portretów pamięciowych sprawców przestępstw. Portrecista Wspomnień ( w skrócie PeWek ) eliminował niedokładność odwzorowania wyglądu przestępcy podczas odręcznego tworzenia portretu, stawiając na uzyskanie potrzebnych informacji prosto z podświadomości świadka. Do zeznającego podłączano samoprzylepne czujniki, które odbierały jego fale mózgowe opisujące wygląd sprawcy. Nawet, jeżeli świadek nie był pewien, jak przedstawić daną osobę, PeWek bez trudu samodzielnie kreował portret na podstawie choćby tak nieistotnych czynników jak odbicie sprawcy w witrynie sklepowej, czy zapach użytego przez niego dezodorantu. Każdy, nawet najdrobniejszy szczegół mógł być rozstrzygającym dowodem za czyjąś winą lub niewinnością. I właśnie takiej maszyny potrzebował Zdzich, czegoś, co idealnie odzwierciedliłoby wygląd dziewczynki, eliminując potencjalny błąd człowieka.

Delikatnie zapukał do drewnianych drzwi. Cichy, ciepły bas zaprosił go do środka. Ostrożnie wszedł do środka gabinetu Nawojowa, kłaniając się koledze po fachu. Mimo czterdziestki na karku i pięćdziesięciu kilogramów nadwagi, Siergiej wciąż wydawał się być w formie. Wtajemniczeni wiedzieli, że to dzięki wszczepionemu w zeszłym roku sztucznemu sercu, lecz dla większości ludzi wydawał się być po prostu zdrowym człowiekiem. Okej, czas na trochę uprzejmości, pomyślał Ogar.

– Witaj Siergiej. – zaczął. – Świetnie wyglądasz! Byłeś ostatnio na urlopie?

– Och, cześć Zdzisławie. – zagadnięty nerwowo się uśmiechnął. – A skąd, nigdzie nie byłem. Po prostu zjadłem niedawno lunch. – rzucił żartobliwym tonem. – A ty co, Zdzichu? Masz dzisiaj kogoś dla mnie?

– Dziś wyjątkowo sam chciałbym poddać się zabiegowi. Muszę odnaleźć dane pewnej osoby… Sam rozumiesz. – udawał, że się waha.

– Nie ma sprawy, kolego. – grubas poklepał go po ramieniu. – Siadaj na fotelu, zaraz będę gotowy.

Już po chwili wokół głowy Zdzicha pojawiły się samoprzylepne czujniki.

– Chcesz wysłuchać oficjalnych zaleceń – portrecista obrzucił go uważnym spojrzeniem. – czy jak zwykle sam będziesz wiedział lepiej?

– Rób swoje, Siergiej. – machnął od niechcenia ręką. – To przecież ty jesteś tu szefem.

– Dobrze… Podczas rozruchu urządzenia staraj się o niczym nie myśleć. Gdy dam ci znak, spróbuj sobie przypomnieć wszystkie cechy poszukiwanej osoby, włącznie z tembrem głosu czy zapachem kosmetyków.

– Jak długo mam o niej myśleć?

– Sądzę, że minuta powinna wystarczyć. Po seansie wprowadzę wyniki do komputera i odszukam potrzebną osobę w odpowiedniej bazie danych.

– Zacznij od Bazy Osób Zaginionych. – doradził Zdzich. – Najprawdopodobniej to tam jest szukana przeze mnie osoba.

– Okej, Zdzichu. Tak zrobię. W porządku, uruchamiam PeWeka. – piknęło uruchamiane urządzenie.

Zdzisław zamknął oczy, zgodnie z poradą próbując oczyścić umysł. Mimo szczerych chęci, jego myśli za nic nie chciały udać się na tymczasowy urlop. Jak w spostrzeżeniu Dostojewskiego, im bardziej starał się nie myśleć o niczym, tym więcej rzeczy go rozpraszało.

– Zaczynamy badanie, Zdzichu. – jakby z oddali usłyszał głos Siergieja. – Pomyśl o poszukiwanej osobie.

Wreszcie myśli Jabola znalazły jakieś ujście. Gorączkowo próbował sobie przypomnieć wszelkie przydatne informacje o dziewczynce. Mała, około dwunastoletnia, z ledwo zarysowanymi piersiami. Blondynka o niebieskich oczach, w czerwonej sukience… Cholera, co jeszcze? Co jeszcze?

– Koniec badania. – głos portrecisty wyrwał Ogara z nerwowej zadumy. – Przeszukiwanie bazy danych trochę potrwa, nie musisz więc tutaj czekać. Możesz iść do pracy. Skontaktuję się z tobą telefonicznie, gdy już coś będę wiedział. – ostrożnie odlepił wszystkie czujniki, a następnie podał Zdzichowi dłoń, pomagając wstać z fotela.

 

***

 

Idąc do mieszkania Młodego, w bloku na osiedlu Bohaterów Armii Patriotycznej, układał sobie w głowie dokładny plan rozmowy. Zdecydowanie potrzebował jego pomocy i to nawet nie we właściwym śledztwie, a w czynnościach znacznie ważniejszych, bo prozaicznych. Mimo najszczerszych chęci, nie był w stanie być w wielu miejscach na raz, musiał więc polegać na pomocy swojego towarzysza. Miał zamiar nie wtajemniczać go w tą całą historię, lecz cóż – czego to się robi dla odrobiny świętego spokoju, prawda?

Stojąc pod blokiem Młodego, rozejrzał się po okolicy. Nie ma co, nieźle się burżuj urządził, pomyślał. Osiedle Bohaterów Armii Patriotycznej od początku odznaczało się wysoką jakością warunków życia, lecz choć pomimo tego, że „luksusowe" mieszkanie Zdzicha z czasem stało się pospolitą ruderą, to osiedle wciąż zasługiwało na swój przydomek. Zielone, równo przystrzyżone trawniki, równo położony asfalt, budynki corocznie odnawiane na koszt administracji – pomimo upływu lat luksus wciąż pozostawał luksusem. To otoczenie tak bardzo różniło się od tego, w którym Zdzichu zazwyczaj przebywał. Żadnej pleśni, zapachu wymiocin i moczu na klatkach schodowych, brak obecności prostytutek w promieniu kilometra… Niektórzy zdecydowanie nie zasługują na to, co dostają, pomyślał z zazdrością.

Jak Młody mógł mieć czelność chcieć wyrwać się z takiej okolicy. I niby dokąd, do innego miasta? Wszędzie było to samo, ta sama bieda, ta sama pleśń, to samo zniszczenie. Może na ukraińskiej prowincji działo się inaczej, ale cały zachód kraju był wielkim przemysłowym kotłem. Od Gdańska po Kijów przemysł, według najnowszej polityki państwa miał być wszystkim. I był wszystkim. Dawcą i odbiorcą życia, nastawionym na jak największy dodatni bilans zysków i strat nadzorcą, potworem, panującym nad całym miastem. Nie można było od niego uciec, choć od lat wielu próbowało. Przegrała kultura, sport, religia również była w odwrocie. Istniał tylko jeden, niepodzielny pan i władca miasta.

Nic dziwnego, że rosło zjawisko przestępczości. Większość band stanowili zwykli lenie, niechcący żyć w „jednym wielkim obozie pracy", jak nazywali miasto, jednak niektórzy do swojego nieróbstwa dorobili właściwą ideologię, stając się „Frontem Wyzwolenia Polskich Muzułmanów" czy „Grupą Szturmową Polski Ludowej". I chociaż ich dywersyjne akty terroryzmu godziły w miejski wizerunek „przemysłowego serca narodów", miasto według państwowej propagandy wciąż pozostawało przykładem stolicy idealnej. Właśnie w tej idealnej stolicy przyszło żyć Zdzichowi – istocie równie idealnej jak jego otoczenie.

Podszedł do drzwi wejściowych, po czym odszukał numer mieszkania Młodego i nacisnął przycisk domofonu. Po kilku sekundach usłyszał cichy trzask podnoszonej słuchawki.

– Kto tam? – zabrzmiał niepewny głos Młodego. Nawet w swoim własnym domu bał się rozmawiać z innymi?

– To ja, Zdzich. – rzucił w stronę głośnika. – Co to, Młody? Już dwunasta, a ty jeszcze nie w pracy? Przestępcy nie będą na ciebie czekać. – dodał żartobliwie.

– Przecież nie było cie rano w komisariacie. Wolałem poczekać na ciebie w domu. – bronił się jego partner. – Poczekaj, za chwilę do ciebie zejdę. – trzasnęła odkładana słuchawka.

– Słuchaj, jest sprawa. – zagaił Młodego, gdy zszedł na dół. – Potrzebuję twojej pomocy.

– Chyba na tym polega moja praca, prawda? Pomagam ci, bo mi za to płacą i…

– Właśnie o to chodzi. – gwałtownie przerwał mu Jabol. – Tym razem za pomoc mi nie otrzymasz wynagrodzenia.

Młody wbił w niego ostre spojrzenie.

– Co to za sprawa? Kogo znów chcesz zabić? Tym razem nie owijaj w bawełnę, Zdzichu…

Spojrzał Młodemu w oczy. Surowe, uważnie lustrujące otoczenie, oczy szpicla i karierowicza. Nie mógł mu powiedzieć o dziewczynce i towarzyszących jej wydarzeniach. Taki ktoś jak on mógłby na niego donieść wydziałowi dyscyplinarnemu i zarzucić mu niepoczytalność. Już raz sfabrykowano dowody przeciw niemu, czemu nie mieliby zrobić tego ponownie?

– Skądże znowu, – stanowczo zaprzeczył. – nie chodzi mi o żadne zabójstwo. Potrzebuję twojej pomocy w… ee… – zawahał się. – w rozbiciu gangu alfonsów!

– Co takiego? Jakich znowu alfonsów? – Młody pokręcił z niedowierzaniem głową. – Zdzichu, jednak wziąłeś te „nieznane lekarstwa", które przepisał ci szaman z miejskiego stadionu? Przecież to była trutka na szczury… – załamał ręce.

– Nie gadaj bzdur, Młody! – wrzasnął zeźlony Zdzisław. – Mam informacje o lokalizacji burdelu, ale brak mi dowodów, by przeprowadzić akcję dywersyjną. Przy twojej pomocy byłoby mi o wiele łatwiej. Więc jak? Wchodzisz w to? – zapytał zdecydowanie uprzejmiejszym tonem. – Jeśli nam się uda, będziesz o wiele bliżej wyrwania się z tej zapyziałej dziury. – puścił do niego oko.

Przez twarz partnera Zdzicha nie przebiegł nawet najmniejszy grymas. Nie dał po sobie poznać, jak bardzo Jabolski go dotknął. Skąd on się dowiedział, przemknęło mu przez głowę. Tak bardzo uważałem w jego obecności… Chyba, że…

– Dlaczego wtedy, w szpitalu, nie dałeś znać, że jesteś przytomny?

– Musiałem przemyśleć parę spraw. – z obojętnością w głosie oznajmił Ogar. Musiał uważać podczas tej rozmowy, aby nie zdradzić się ze swoją radością. Znów był panem sytuacji i Młody na pewno zdawał sobie z tego sprawę. Teraz należało tylko udawać obojętność. – I wtedy przez przypadek usłyszałem twoją rozmowę z lekarką.

– Chyba nie wziąłeś tego na serio Zdzisiu? – blondyn próbował jakoś obrócić rozmowę w żart.

– Jeszcze jak serio. Nawet nie wiesz, jak bardzo sobie u mnie nagrabiłeś tym jednym zdaniem… – obnażył zęby w sadystycznym uśmiechu.

– Rozumiem… Więc jestem zmuszony ci pomóc?

– Cieszę się, że tak szybko do tego doszedłeś.

– Okej, Zdzichu. – Młody ciężko westchnął. – To gdzie ten twój domniemany burdel?

 

***

 

– To ma być ten burdel? – lekceważącym tonem zapytał Młody, wskazując na podniszczoną kamienicę. – Trochę ubogo się prezentuje.

– Oczywiście, idioto. – parsknął Zdzich. – W dzisiejszych czasach nie znajdziesz zadbanego burdelu. Chyba, że w penthousie jakiegoś szejka. Do tej pory byłem w takim miejscu zaledwie raz. – zamruczał z zachwytem. – Od tamtego czasu już nigdy nie miałem okazji odwiedzić drugie takie miejsce, gdzie…

– Opanuj się, Zdzichu. – przerwał mu jego partner. – To nie czas na twoje wspomnienia wizyty w domu spokojnej starości… – urwał, smagnięty karcącym spojrzeniem mentora.

– W każdym razie, Młody, plan jest taki. – Jabolski chwycił towarzysza za łokieć, odciągając w ustronne miejsce. – Przebrawszy się za bezdomnego, rozkładam się w pobliżu drzwi i obserwuję okolicę. Gdy zauważę jakiegoś podejrzanego osobnika, dajmy na to…

– Klienta? – wtrącił Młody.

Zdzichu po raz kolejny obrzucił partnera surowym spojrzeniem.

– Tak… klienta. – z wyraźnym akcentem wypowiedział ostatnie słowo. – Wtedy daję ci sygnał, a ty dokonujesz zatrzymania. Jak na razie wszystko rozumiesz?

– Chyba tak. – Młody wyraźnie ignorował zaczepki Zdzicha. – Ale może lepiej będzie, jeśli zamienimy się rolami? Ja podszyję się pod bezdomnego, a ty zatrzymasz podejrzanych?

– Dlaczego miałbym się zgodzić? – zdumiony Jabolski uniósł brew. – Przecież to przeczy całemu mojemu planowi!

– Nie sądzisz, że widok dwumetrowego, przypakowanego bezdomnego mógłby wzbudzić czyjeś podejrzenia? A wtedy tylko krok dzieliłby nas od policji i wizyty na komendzie. Zresztą ty, Zdzichu, jeśli miałbyś przypominać bezdomnego, to tylko zapachem. – z odrazą zmarszczył nos. – Nie mogłeś chociaż wziąć rano prysznicu?

– Nie zapominaj Młody, kto jest twoim szefem. – warknął głucho Jabol. – Nie chciałbym mieć cię na sumieniu po jakimś drobnym „wypadku" na strzelnicy…

– Okej, okej. Rozumiem aluzję. Więc jak, zgadzasz się?

– Tym razem muszę przyznać ci rację… – mruknął niechętnie policjant. – Twoja wersja planu ma więcej sensu… Ale, do cholery, dlaczego musisz torpedować każdy pomysł, który mi przyjdzie do głowy?

– Nie każdy, Zdzichu. Tylko wyjątkowo głupi.

 

 

Koniec
Nowa Fantastyka