- Opowiadanie: Agrest - Czarodzielnica cz. 4

Czarodzielnica cz. 4

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarodzielnica cz. 4

Końcówka opowiadania. Udziwniona narracja, tak jak w poprzednich częściach.

 

 

 

***

 

Ksiądz proboszcz pomachał nad obrazem kropidłem. Odmówił zaraz zdrowaśkę i poszedł do kolejnego. Matka Boska Ostrobramska, wyjątkowo nieudana kopia. Zamoczenie kropidła – szybki ruch – odwalenia zdrowaśki i dalej. To już trzynasta Matka Boska, a przed nim jeszcze dwadzieścia do poświęcenia. Spojrzał na ten tłum malunków ustawionych w rzędzie na długaśnym rusztowaniu z sosnowych żerdzi. Potem zmęczonym wzrokiem ogarnął dwadzieścia wiejskich bab w wieku od dwunastu to stu lat. Wszystkie odświętnie wystrojone w ludowe pstrokate fartuchy. Kwiat koła gospodyń wiejskich. Zawodziły straszliwe „Chwalcie łąki umajone". Wydobył z kieszeni bawełnianą chustkę i przetarł spocone czoło.

 

– Niech to licho porwie taką robotę – powiedział pod nosem. Dosłyszał to ministrant noszący za nim misę w wodą święconą. Po prawdzie też był już zmęczony i nieco poirytowany. Ale to wszak księdza był pomysł na wyróżnienie parafii spośród innych. Kazał ustawić dwadzieścia trzy reprodukcje podobizn matki Chrystusa w szczerym polu. Niewątpliwie było to oryginalne posunięcie, ale jeszcze nie nadał mu konkretnego sensu.

 

– Ja pierniczę – szepnął ministrant.

 

– Nie klnij, Janek. Daj wodę.

 

Cały rytuał ciągnął się od godziny szóstej rano, do mniej więcej dziewiątej. Diabeł odmierzał im czas, siedząc na topoli, tuż przy Matce Boskiej Numer Jeden. Ziewał, sapał, przysypiał, czekał. Starał się jakoś zabić czas, czytając akurat gazetkę parafialną, ale i to nie pomagało.

 

– Nu, w końcu – rzekł sam do siebie, widząc odchodzący za pagórek tłum. Zeskoczył z topoli. Podbiegł do pierwszego rusztowania i zaraz hyc – zastukał kopytami o ramę pierwszego obrazu. Balansował jak pokraczny ptak na pierwszym obrazie.

 

– Matka Boska Częstochowska! – wywrzeszczał z radością. Uniósł wskazujący szpon w niebo. Podskoczył dwa razy i kicnął na drugi obraz. Pierwszy zaraz zaczął się kopcić, tlić nieznacznie, aż w końcu buchnął płomieniem.

 

Diabeł zaniósł się śmiechem.

 

Skoczył z drugiego na trzeci, z trzeciego na czwarty i tak dalej. Za każdym razem stuknąwszy o siebie zgrabnie kopytkami. Każdy obraz, każda Matka Boska zaraz za nim stawała w płomieniach jasnych, albo paliła się nieznacznie, czerniejąc i opadając wielkimi płatami farby.

 

– Łoj, zabawiasz się widzę, przednio – zawarczał pies w pruskim mundurze, który pojawił się przy ostatnim z obrazów. Wielki różowy jęzor zwisał mu spomiędzy białych jak księżyc zębów.

 

– Bo tu i nie ma czym innym się zabawiać – odparł zrezygnowany diabeł. Najwyraźniej bies z sąsiedniej gminy nie napawał go radością, a jedynie przykro ściągał na ziemię. Westchnął, poprawił frak i pogłaskał psisko po kosmatym łbie.

 

– Oj, Wojtuś. Przecie wiem, żeś wczoraj bawił się u Zośki. Niezła jest swoją drogą, baba aż się patrzy!

 

– Chciałbyś też, co? – zarechotał diabeł. – Nie dla psa kiełbasa! – wywrzeszczał mu wprost do ucha. Psisko na to wszystko ani drgnęło. Podniosło tylko wielkie, żółte i wesoły oczy na diabła.

 

– No chciałoby się. Widział ja jak raz, dwie niedziele temu, jak przez płot pochodziła. Ech – westchnął tu, aż zaskrzypiały żebra w wielkim brzuszysku – aż się żerdzie pod nią uginały. Cud, babeczka.

 

– Tfu! Miarkuj się! Jaki cud? – znów rechotał.

 

– Ale nic to – mruknął niby to zrezygnowały – odbiłem sobie wczoraj. Wytańcował ja tą twoją Kazie za wszystkie czasy.

 

– Coś zrobił!?

 

 

 

 

 

 

 

***

 

Babka w lesie rano już spadła z drzewa. Porwały się ostatnie niteczki włosów, które miała na suchej czaszce. Wyszarpały się do reszty rękawy koszuli – teraz kobieta straszyła ptasimi ramionami, źle zrośniętym przedramieniem i skórą koloru błota.

 

Usiadła pod dębem sapiąc i stękając. Na nic to jednak, nawet gdyby położyła się w pełnym słońcu na otwartej polanie to dusza z ciała nie chciała wylecieć. Diabelsko zaprawiony duch trzymał się szponami i zębiskami lichego ciałka tysiącletniej kobiety. Jeszcze trochę czasu miał.

 

– Oj, Wojtuś… czemuś ty mnie ostawił teraz?

 

– Boś ty głupia jak but – powiedział diabeł, który pojawił się nie wiadomo skąd. Jego przybycie zwiastowało tylko głuche trzaśnięcie, jakby kto kopnął pustą kankę po mleku.

 

– Miałaś mi dzieciaka dać, a nie tańcować z tym kundlem. Tobie teraz się na zabawy zbiera?

 

Babka jęknęła. Sił nie miała w sobie ani za grosz. Poruszyła tylko kościstą dłonią, zagarniając bezwiednie suche liście.

 

– Ty weź mnie spuść już z tej przysięgi. Dajże wylecieć z ciała! Gdybym to ja młodsza była, to bych temu psu, biesowi jednemu, łeb ukręciła!

 

– Nie.

 

– Wojtuś, kochany…

 

– Nie! – rzekł stanowczo. Klęknął przy babce. Wziął z ziemi jedną suchą igiełkę świerkową. – Widzisz tę igiełkę? No pewnie, że nie widzisz, stara ślepa kwoko. Jak zechce mi się ją złamać, to ci dusza z ciała ujdzie. Ale dopiero wtedy! – zaśmiał się pod nosem – nu, chyba, że czas ci się skończy.

 

– Zanieś mnie do wsi.

 

– Nie.

 

– To dej mi oczy!

 

Diabeł podrapał się po czarnej czuprynie. Wstał. Przeszedł dwa kroki. Z ziemi podniósł dwa niebieskie żuczki – Boże Krówki.

 

– Masz te dwa żuki. Wsadź se je i będziesz widzieć.

 

Wziął suchą dłoń kobieciny w swoje szpony, położył na niej dwa wiercące się stworzenia. Wstał, odwrócił się i poszedł w stronę wsi. Zza pazuchy wyjął czarne skrzypki i zaczął grać na całego, a jak grał to wiatr zerwał się tak okrutny, że machał drzewami jak trzcinami nad jeziorem. Czarne ptaki jak strzępy rzucał po niebie.

 

 

 

Babka włożyła sobie szamoczące się niebieskie żuczki w oczodoły. Stworzonka jednak o wielkiej woli życia, gryzły ją i drapały.

 

Wstała, wiedziała już gdzie jest dokładnie. Do wsi ze trzy godziny, całkiem opadnie z sił, nie wróci. Musi diabłu w lesie dzieciaka wydać jakiego. Pech chciał, że jagód jeszcze nie było to i dzieciaki ze wsi nie miały po co włóczyć się aż tak głęboko w lesie.

 

Poszła zaraz nieco w lewo, na górki, gdzie w trzydziestym drugim pochował chłop jeden całą wieś. Zdarzyło się owej wiosny roku '32, że wioskę nawiedziła straszna cholera i położyła wszystkich, poza jednym człowiekiem, któremu przyszło wszystkich gdzieś grzebać. Dziadek trzymał się dzielnie, ale po ostatnim ciele rzuconym do dołu – oszalał z bólu i powiesił się obok na topoli.

 

Kiedy doszła na miejsce była zziajana jaj pies. Słońce majowe przeciskając promienie przez młode listki paliło niemiłosiernie. Wiatr diabeł zabrał gdzieś indziej, pewnikiem na pola, co by zrobić psot gospodarzom. Tutaj nastało martwe popołudnie, przerywane tylko od czasu do czasu sennym kukaniem kukułki lub stukaniem dzięcioła.

 

Kobieta widząc, że dotarła na miejsce, padła na kolana. Chudymi jak patyki ramionkami zaczęła odwalać zwapniałą ziemię. Darła ostatnimi życiowymi siłami glebę, rozrywała mchy na strzępy, odgarniała suche liście i kamienie. Zostawiała na boku to, co martwe w lesie leżało przy ziemi i to, co już martwe było i płatami odchodziło od jej palców. Ciało umierało szybko, dusza siedziała jak kołek.

 

Do wieczora wykopała dół głęboki na pól metra. Ryła jednak dalej. Wywalała z dołu miednice i piszczele, czaszki i kręgi. Ciągle nie mogła natrafić na dziecięce zwłoki.

 

Trafiła zaś na cmentarne mrówki, siedzące pod ziemią. Wielkie i czerwone o tłustych odwłokach, oblazły jej ciało i gryzły dotkliwie. Babka zaś już niczego nie czuła. Czarnymi od błota palcami, bez skóry i mięsa, podniosła w końcu czaszeczkę dziecięcą. Malutka, czarna, nie była połamana. Tylko umyć w strumieniu i dać diabłu. Oszukać starego biesa nie było trudno, jak myślała.

 

Czaszeczkę skryła w kieszeni fartucha, która jeszcze się trzymała.

 

Poszła do kapliczki pod lasem, po drodze umyła główkę w strumieniu. Czekała na diabła.

 

Małe żuczki wgryzły się na dobre w starą skórę, rosły jak szalone od trupiej krwi. Pęczniały, skrzypiały chitynowymi pancerzykami. Pękną lada moment. Już kobieta źle widziała, obraz zachodził jej czerwienią od góry i czarnością wielką od dołu. Widziała pola przed sobą, dalej czarny las. Niebo ktoś pomalował na różowo, ale na niebie zachodziły dla niej dwa słońca. Jedno prędko jak szalone – to dla ciała. Drugie schodziło w las wolno, wielkie i czerwone jak porzeczka – to na dusze.

 

Umierała.

 

Siedziała na brzozowej ławeczce oparta o kapliczkę. W białych kościach dłoni trzymała bielusieńką choleryczną czaszeczkę. Nad nią przybita do bielonej ściany Matka Boska Ostrobramska rozchylała swoje dobrotliwe ramiona. Zasnuta pajęczyną, poczerniała od słońca i mrozu.

 

– Wojtuś, Wojtuś – mówiła ochrypiałym głosem.

 

Zasnęła. Słońce ciała zaszło, słońce duszy gdzieś nad lasem jeszcze błyskało.

 

Powietrze trzasnęło. Diabeł stanął przed śpiącą. Wyjął z jej dłoni czaszeczkę. Obróciła w palcach, podrzucił w powietrze, złapał. Powąchał. Skrzywił się na twarzy.

 

– Tyś durna babo. Choleryczne dziecko mi dajesz? – szeptał, aby jej nie obudzić, ale aby wyszeptać, co musiał – Jam nie taki durny. Teraz więc będziesz bawiła wszystkie dzieci, które mnie zabiłaś przez te lata – zaśmiał się – będziesz im matkować!

 

Śmiał się.

 

Babka otworzyła owadzie oko, ale nic powiedzieć nie zdążyła, bo bies zniknął.

 

 

 

***

 

 

 

Z gnojowisk, ze stawów, z dołów głębokich, ze studzien i komórek na obornik wychodziły trupioblade dzieci. Skóra ich była jak u ryby śniętej biała, oczka zaś czarne, ząbki ostre. Wszystkie dzieci z czterech świata stron poszły zaraz do matki, co by jej zapłacić. Co by ją uwolnić z ciała.

 

Koniec

Komentarze

U nas boże krowki to biedronki. A w dialogu psa i diabła trochę się pogubiłam.

Ogólnie, jestem kontenta :) Podoba mi się pomysł, choć wykonanie można by jeszcze poprawić, ale najbardziej gratuluję Ci klimatu. Dawno nie trafiłam na coś z takim urokiem, a zarazem subtelną grozą. Na Twoim miejscu pokusiłabym się o rozwinięcie tej historii, rozpisanie.

www.portal.herbatkauheleny.pl

Ta, też się spotkałam z ludźmi, którzy myślą, ze boże krówki to biedronki :D Dziwne :D

Co do wykonania, szczerze się przyznam, że bałam się nadmiernego rozdmuchania klimatu. Myślę, że mogłabym nim obdzielić kilka jeszcze tekstów, a bałam się zwyczajnie to opowiadanie przeładować.

Postać psa, diabła i staruchy ponoć autentyczne.

To jak masz jeszcze tyle tego klimatu, to czekam na następne teksty ;)

www.portal.herbatkauheleny.pl

Przeczytałam calość. Dla mnie język tego tekstu to z jednej strony duża zaleta, bo całość jest przez to dosć intrygująca, a z drugiej strony trochę wada, bo niektóre zwroty mi się nie podobały i miejscami ciężko się czytało. Ogólnie jednak coś mnie ciagnęło do tego tekstu. Może właśnie ta dziwaczność. Co do treści, to dość ciekawa też. Więc całość na plus przeważa.
Ja też z określeniem "boża krówka" spotkałam się tyllko w stosunku do biedronki. Pamietam jeszcze, że pierwszy raz u Konopnickiej w "Naszej szkapie". Wtedy nie miałam pojęcia co to :P

"Kiedy doszła na miejsce była zziajana jaj pies". - literówka.

Dziękuję bardzo za poczytanie. I za złapnie literówki :)


Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka