- Opowiadanie: Winky - Moja mała rewolucja

Moja mała rewolucja

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Moja mała rewolucja

Krótkie opowiadanie opublikowane sto lat temu na Weryfikatorium, poddane przeróbce. Enjoy.

 

 

 

 

Czasem dzwony kołyszą dzwonnikiem.

Stanisław Jerzy Lec

 

Ogień był dobry. Tak się przynajmniej zdawało stworzeniu, które właśnie przy nim siedziało. Dawał światło. Można było się przy nim ogrzać. Odstraszał tych, którzy nie wiedzieli, czym jest.

Szarykamień też nie do końca wiedział, czym jest ten cały ogień. Pojawił się zupełnie nagle i niespodziewanie: spadł z ciemnego teraz nieba, uczepiony wielkiej, jasnej kłody. Gdyby człowieczek nie był zajęty cieszeniem się migającymi płomykami, być może zainteresowałoby go ich pochodzenie. Trzeba jednak przyznać uczciwie, że nie był najbardziej rozgarniętym członkiem plemienia, więc nie zawracał sobie głowy takimi bzdurami.

Bo w końcu ogień był taki ładny! Drewno pod nim trzaskało radośnie, jaskrawe płomienie tańczyły, a szarawe kłęby dymu buchały w powietrze. Cienie skakały po ziemi, światło po drzewach. Czy coś tak cudownego mogło być złe?

Szarykamień przekonał się o tym, gdy zasnął w pobliżu, a rano została z niego kupka nadpalonych kości.

 

*

 

– Mięso, mięso, mięso… – mamrotał do siebie pod nosem Wielkikinol. Skradał się między drzewami, od czasu do czasu dźgając krzaki ostrzem dzirytu. Miał już szczerze dość wszelkiej zieleniny, owoców, warzyw i wszystkiego, co wyrasta z ziemi. Miał ochotę zjeść coś, co przy gryzieniu wierzga nogami, tryska krwią i zawiera dużo białka, nie będąc przy tym jajkiem. Jajek też miał dość.

Wydął nozdrza i przypadkiem jego zmysł węchu zarejestrował dziwny, drażniący zapach. Wielkikinol kichnął potężnie. Zmarszczył nos i zmrużył niewielkie oczka. Postąpił ostrożnie kilka kroków naprzód. Swąd dochodził z niedaleka. Brodacz prychnął i już chciał się odwrócić i pójść w swoją stronę, ale instynkt podpowiedział mu, że może warto sprawdzić, co to za smród. Nigdy przedtem nie czuł czegoś takiego. Niewiele myśląc, podążył za zapachem, tupiąc wielkimi stopami, garbiąc się i powarkując z poirytowaniem.

Woń zaprowadziła go poza granicę zagajnika. Tu była zdecydowanie silniejsza. Choć na szarym niebie wciąż nie pojawiał się Daś, było całkiem jasno. Rozejrzał się niepewnie. Mnóstwo horyzontu i roślin. Nic, co mogłoby tak dziwnie pachnieć. Z wyjątkiem czarnego stosu popiołu, znad którego unosiła się leniwie smużka dymu.

Wielkikinol podrapał się po nosie. Dźgnął popiół grotem dzirytu (mimochodem przyszło mu do głowy, że ostrze już się trochę stępiło). Bury pył rozsypał się wokół i oprócz tego nic się nie stało. Nachylił się nad nim, węsząc. Kichnął raz i drugi, a miałki popiół wzburzył się w wielką ciemnoszarą chmurę. Gdy opadł, osobnik zauważył, że na ziemi leżą także sczerniałe kości. Szturchnął je ostrożnie palcem.

– Nie ma mięsa – mruknął sam do siebie, wielce rozczarowany. Zaraz potem wyszczerzył groźnie zęby i warknął głośno. Wyprostował się – a właściwie poderwał głowę do góry, nie zapominając o obowiązku garbienia się – obrzucił wzrokiem okolicę i pognał na wzgórza, gdzie spodziewał się znaleźć swoje upragnione ofiary. Po co tracić czas na coś, co już nie żyje i w dodatku nic z tego nie zostało, a samemu jest się głodnym?

 

*

 

– Daś! – wrzasnął Tenmalutki, aż wszelkie latające stworzenia zerwały się z okolicznych drzew do lotu, brzęcząc.

– Jeszcze nie – powiedziała Suchatrawa, matka Tegomalutkiego. Siedzieli oboje pod dużym głazem i patrzyli, jak niebo robi się coraz mniej czarne, czekając na pojawienie się Dającegoświatło.

Jakieś żyjątka skakały wkoło w trawach i cykały. Tenmalutki zaczynał się niecierpliwić. W jego naturze nie leżało siedzenie.

– Daaaś… – jęknął do matki, jakby to była jej wina, że Dasia jeszcze nie ma.

– Jeszcze nie. Nie wierć się.

Swoją drogą to było dziwne. Nie to, że Tenmalutki się wiercił, bo mało było takich chwil, w których zachowywałby przynajmniej umiarkowany bezruch. Dziwne było to, że Daś się jeszcze nie pojawił. Powinien już być i to od dawna.

Minęły jakieś sto dwa lata (według Tegomalutkiego), aż w końcu nad całym światem przetoczył się potężny dźwięk: PUK, a w tej samej chwili na białym niebie ukazał się jeszcze bielszy Daś, zalewając wszystko światłem. Oficjalnie zaczął się dzień.

– Dobra, idziemy – powiedziała Suchatrawa, wzięła Tegomalutkiego za rękę i pociągnęła za sobą. – Czeka nas pracowity dzień.

– Głodny jestem – poskarżył się Tenmalutki, palcem wolnej ręki dłubiąc sobie w nosie.

– Zaraz coś dostaniesz.

Tak, łatwo powiedzieć. Temumalutkiemu już dawno znudziły się liście, jagody i mleko z mleczu. Czym można by go zadowolić? Korą? Korzonkami?

– Kości!

Kobieta zatrzymała się i rozejrzała nieprzytomnie.

– Jakie kości, mały?

– Stoisz w nich, mamo.

Spojrzała w dół. Istotnie, między jej owłosionymi stopami poniewierało się kilka szarawych kości. Pochyliła się i przyjrzała im dobrze. Na dobrą sprawę nigdy nie widziała nagich kości na własne oczy. Owady ich nie miały, a nigdy w całym swoim życiu nie miała okazji skosztować jaszczura (straszliwe stwory były zbyt wielkie dla wojowników plemienia i przerażająco szybkie). Niektóre fragmenty coś jej przypominały. Podniosła jedną, która wyglądała jak packa na robaki. Po dłuższej chwili skojarzyła ją z… ręką…?

– Truuup! – wrzasnęła. – Laboga! Zbrodnia! Zbrodnia, ludzie, zbrodnia!

Złapała Tegomalutkiego za dłoń i uciekła z miejsca zdarzenia. Chłopiec łopotał za nią jak flaga.

 

*

 

Wierzchowiec Dużychust był tego dnia jakiś nieswój.

– Słowo daję, jeszcze nigdy nie było mi tak ciężko nad tobą zapanować, kochana – powiedział do rumaka. Ten kręcił głową, przebierał nerwowo czułkami i wydawał się bardziej niespokojny niż zwykle. Szedł, przebierając szybko sześcioma odnóżami, ale jakby nieco chaotyczniej. Dużeusta podskakiwał w siodle.

– Moja droga, jeśli coś cię niepokoi, zawsze możemy o tym porozmawiać – dodał, poprawiając przepaskę biodrową, która mu się niefortunnie przekręciła od niewygodnej jazdy.

– Bzzz – odparła mucha.

– Dobrze, możemy o tym nie rozmawiać. Co tylko zechcesz, złociutka. Swoją drogą, nie uważasz, że powinnaś mieć jakieś imię? Zaraz ci jakieś wymyślę – kontynuował swój monolog, podczas gdy mucha przestała zwracać na niego uwagę. – Nie rozumiem, dlaczego wszyscy nadają swoim dzieciom imiona składające się z przymiotnika i rzeczownika. Czyż to nie brzmi kretyńsko? Jak choćby moje, Dużeusta. Równie dobrze można by kogoś nazwać Dużadupa. Chciałbym się nazywać na przykład… – zamknął oczy i zamyślił się na chwilę – na przykład Jerzy. Ładnie?

Owad nie skomentował. Wyszedł spomiędzy traw na otwartą przestrzeń.

– Nie wiem, co to znaczy, ale pięknie brzmi. No bo czy imię musi coś oznaczać? Nie może być piękne samo w sobie? Co do ciebie zaś… do ciebie pasowałaby… Grażyna. Tak, to jest doskonałe imię.

Gdyby mucha miała odpowiednio zbudowane oczy, z pewnością by nimi wymownie przewróciła. Ponieważ jednak tak nie było, musiała się ograniczyć jedynie do „bz". Zamachała połamanymi skrzydełkami. Jerzy zerknął na nie.

– Daruj, że pytam, ale kto cię tak urządził? To musiało strasznie boleć. Jakie stworzenie miałoby serce tak cię okaleczyć?

Grażyna nie odpowiedziała. Widziała takie rzeczy, o których Dużeusta nie miał nawet pojęcia, ba! nawet sobie nie wyobrażał, że to może się dziać naprawdę. Największe prawdopodobieństwo było jednak takie, że nawet by tego nie zrozumiał.

Wtem jej tchawki odebrały dziwny zapach. Odwróciła się w tamtą stronę z niepokojem. Już kiedyś czuła coś takiego i wcale jej się to nie podobało. Coś jakby spaliny… siarka…

Cofnęła się kilka kroków, kręcąc głową.

– O co chodzi, Grażynko?

Niespodziewanie obróciła się i pognała w nieznane przez równiny z zatrważającą prędkością, to jest niewiele szybciej od tej, z jaką porusza się, nie biegnąc.

– Masz ci los! Co się dzieje, Grażynko?

Ale chwilowo Grażynka miała go w odwłoku. Byle dalej od tego drażniącego zapachu. Przy nim tacy jak ona ginęli. Gnała na oślep, machając połamanymi skrzydłami w rozpaczliwej próbie wzniesienia się w powietrze, lecz na próżno.

Dotarła do linii rosnących ciasno obok siebie drzew, za którymi – jak wiadomo – czyhały potwory, w związku z czym nikt z plemienia nie miał odwagi tam wejść. Jerzy chciał ją ostrzec lub powstrzymać, ale mucha bez najmniejszego trudu przebiła się przez nie i pędziła dalej.

Jerzy zaś zauważył coś, czego nie zauważyłby, poruszając się pieszo. Mianowicie horyzont zdawał się tak jakoś przybliżać, a nad nim zaczęły pojawiać się jakieś niewyraźne kształty… a przecież wiedział, że horyzont jest tylko złudzeniem i nie można do niego dotrzeć. To znaczy, tak mu się do tej pory wydawało. Czyżby jego naukowa teoria miała przegrać z plemiennymi zabobonami?

PAC. Grażynka uderzyła głową w coś niewidzialnego i padła nieprzytomna na ziemię.

Jerzy zsunął się powoli z jej tułowia, nie wierząc własnym oczom.

 

*

 

– I co? Jak ci idzie? – spytała Kasia.

– Kiepsko – odparł Bartek siostrze. – Chyba nie za dobrze zorganizowałem im warunki.

– No, nie wiem… wygląda na to, że nieźle sobie radzą.

Zwykła lampka nocna oświetlała wnętrze ogromnego akwarium, urządzonego tak, jakby miało przedstawiać trójwymiarową mapę jakiejś doliny na odludziu. Wewnątrz można było ujrzeć krzątające się owady wszelkich kształtów i rozmiarów, dwie jaszczurki wylegujące się leniwie na kamieniach, a także dziwne stworzonka wielkości łebka od szpilki.

– Są głupie jak stołowe nogi – skarżył się Bartuś. – Humanoidy Grześka potrafią już budować domy, a moje nawet nie umieją krzesać ognia. Wrzuciłem im wczoraj zapałkę, a one nawet nie zauważyły, że coś się stało.

– Wiesz… – Kaśka wytrzeszczyła oczy. – Chyba źle się do tego zabierasz. Daj im trochę czasu i, przede wszystkim, środki do życia. Z czego niby mają krzesać ten ogień?

– Z patyków? – zaproponował niepewnie.

– Ja bym im dała krzemienie. A jak nie załapią, to zapalniczkę.

Chłopiec zachichotał. Położył się przed akwarium i zapukał palcem w grubą szybę, nieco poniżej nalepki z napisem: „Moja mała ewolucja. Bartosz Tkalski, klasa IVc".

– Nowakowa ma jednak fajne pomysły na szkolne doświadczenia.

 

*

 

Pułkownik Zielonka zasalutował przed obliczem generała Korzonki.

– Melduję, iż dwieście pojazdów latających będzie gotowych do lotu próbnego dziś wieczorem.

– Doskonale – wymruczał generał, kręcąc młynka kciukami. – Nie zapomnijcie ukryć ich potem w podziemnych hangarach, a pilotów dyskretnie pochować. Co z amunicją?

– Bomby lotnicze są już zdalne do użycia, wszystko zależy od tego, czy samoloty polecą. Prace nad bronią masowego rażenia wciąż trwają. Na temat broni jądrowej trwają nadal dyskusje.

– Jak to: dyskusje? Powinniście mieć już plany gotowe do realizacji!

– Tak, ale wie generał, jak to jest…

– Odmaszerować!

– Tajest!

Korzonka dopił z drewnianego kubka swoje mleko z mlecza; nie ma czasu na ewolucję w innych dziedzinach, podczas gdy najważniejsza jest wojskowość. A na liście najbliższych planów czołowe miejsce zajmował bunt i zmasowany atak. Według szczegółowego wywiadu Mini Służb Specjalnych, za tydzień Grzegorz Kasprowicz zostaje sam w domu, nie licząc psa, na pół dnia i całą noc. Idealny czas na podjęcie zdecydowanych kroków. Dosyć zamknięcia w czterech ścianach. Dosyć uzależnienia od kaprysów – Matko Święta – głupiego dziesięciolatka. Nadszedł czas zmian. Czas rewolucji.

Generał Korzonka uśmiechnął się pod wąsem. Masz swoją ewolucję, smarkaczu.

 

 

Koniec

Komentarze

Tak się przynajmniej zdawało się stworzeniu, które właśnie przy nim siedziało. - chyba za dużo" się" w zdaniu. Opowiadanie podobało mi się, ciekawe od początku do końca. Pozdrawiam

Mastiff

Uuups. A przeczytałam przed wrzuceniem ze cztery razy. Dzięki za wyłapanie byka i ocenę. ^^

Fajna narracja. Obśmiałam się miejscami

Nowa Fantastyka