- Opowiadanie: Agrest - Czarodzielnica cz. 3

Czarodzielnica cz. 3

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Czarodzielnica cz. 3

Część 3 mojego opowiadania. Jeszcze jedna i koniec :) Uprzedzam kolejny raz o udziwacznionej narracji w tekście.

 

 

 

 

Jałowcowy kij odmierzał niewielkie kroki tysiącletniej kobiety. Nad nią rozciągała się olbrzymia noc majowa, pełna gwiazd, spokoju i zapachu. Pachniały jak oszalałe młode zieloności. Drobiny, pyłki, woda, ziemia, las – wszystko uderzało po nozdrzach, rozkładało się na pomarszczonej jak pergamin skórze.

 

Polna droga, biała jak sól, odcinała się w nocy jakby bóg tu nożem rzucił i zapomniał o nim. Księżyc wisiał sierpem, potężniał z każdą nocą. Oddech stawał się suchszy, wyciągał z płuc wilgoć i niósł na wiatr białą chmurą oddechu.

 

Na jaśmin jeszcze za wcześnie. Jaśminowe kwiaty nocą uderzały po nozdrzach, zapachem tak mocnym, że gotował krew w żyłach. Ale jeszcze nie teraz. Teraz maj, czarodzielnica.

 

Babka zatrzymała się. Pociągnęła nosem. Kościstą i chudą jak u trupa dłonią, wytarła ślinę ciągnącą się z ust. Dłoń drżała cały czas, wieszczyła tym ruchem, że koniec jest bliski.

 

 

 

Na miedzy cicho przycupnęła jabłoń, pachnąc milionami kwiatów. Dalej wzniesienie, za nim odcinał się czarnością wielki las. Pod drzewem siedział wilczur ubrany w strzępy pruskiego munduru. Wygięty w dziwaczny sposób, gryzł się wielkimi zębami po własnym zadku. Nagle zapach do niego doszedł ludzki. Postawił uszy, podniósł łeb, zamerdał ogonem.

 

Widział wyraźnie czarną, zgarbioną postać, która przemierza drogę. Widział kij raz po raz dotykający ziemi. Uśmiechnął się na ten widok.

 

– Witaj, kochana – powiedział wilczur, podbiegając do babki na czterech łapach. Zaraz jednak wstał na tylnie, poprawił mundur – czyżbyś na zabawę szła?

 

– Eeee gdzie jesteś? – zamemłała kobieta niewyraźnie, nie mogła wyczuć swojego rozmówcy, zbyt wiatr wysuszył jej nos. Ślina obficie spłynęła z wyschniętych ust w postaci nitki z białych bąbelków.

 

– No tutaj! Ej, stara! – zaśmiał się. Wyszarpał wielką paszczą jej kij.

 

Babka wyrżnęła jak długa na drogę. Podniosła tumany jasnego kurzu. Płakała, stękała, biła pięściami o piach. Zanosiła w wielkie niebo jakieś niewyraźne starcze krzyki przetykane kaszlem i odgłosami smarkania.

 

– Co mi robisz?! – wrzasnęła ze skargą w głosie – Co ja ci zrobiła? Czemu mnie tak psocisz?!

 

Pies usiadł obok, zaśmiał się przeraźliwie.

 

– Po co żeś przyszła? Ty i twój diabeł macie inny las. Na coś tu przylazła, starucho? – gadał, kij cały czas mając w zębach. Potem kłapnął paszczą i stary przyjaciel kobiety trzasnął jak zapałka. Pies wył ze śmiechu.

 

– Konwalii chce narwać*. U mnie nie ma – płakała stara, kalecznie starając się podnieść na czterech nogach jak wyjątkowo koślawe zwierze. Zaplątała się we własną podomkę. Kolorowa chusta spadła z głowy w białą drogę. Wrzeszczała, ale nikt jej nie słyszał.

 

– Aaach… konwalii – mruknął pies. Stanął na wszystkich łapach i stawał się większy… coraz bardziej tłusty i wysoki, jak cielę, jak byk. – Diabeł kazał ci z konwalii kompotu narobić śmiertelnego? Oj, ty głupia. Konwalie gotować! A to już innych sposobów na niewinne duszyczki nie znacie, e?

 

– Jezuuuu, ratuj! – żałośnie wołała.

 

– Durna babo. Chodźże, zatańczymy! – powiedział i zaczął się śmiać i wyć i szczekać i wszystko naraz. Skakał dookoła jak zadowolone szczenię, które dostało od pana kawałek kiełbasy. Wziął babkę w wielką paszczę, podniósł i poszedł do lasu. Kobieta przewieszona przez żelazne szczęki wyła coś, modliła się przerażona.

 

Pies nie był sam w sobie tylko diabłem. Kiedyś, przed laty szedł tędy diabeł, co to się do pruskiej armii najął, kiedy kasacja była majątków szlacheckich. Nie chciał jednak jak wiejskie biesy mieszkać we wierzbach, więc poszedł w kamasze. Diabeł ten miał psa. I kiedy demona złapali chłopy i powiesili w lesie, pies siedział przy swoim panu cały rok. Diabelski duch wylazł w końcu z truchła i przez ogon wlazł w psa. Tak już teraz na wieki będzie diabeł w psie straszył pod złoczewskimi wsiami.

 

Droga cały czas była biała jak gruźlica. Pies szedł nią raźno, zamiatając ogonem wielkie tumany kurzu.

 

– Co tam niesiesz? – zapytała wielka sowa, która siedziała na starej sośnie na skraju lasu. – Nową dziewczyną sobie znalazłeś? – zaśmiał się ptak.

 

– O tak – rzekł pies, zatrzymując się pod drzewem – będziemy tańcować aż do rana. Śmiertelnie z nią potańcuję.

 

Szli dalej. Weszli już dobry kwadrans temu w las. Babka, chociaż ślepa, czuła, że właśnie pies ją niesie przez łany konwalii. Zapach był odurzający i wiercący po nozdrzach w suchym powietrzu.

 

– Puść mnie. Ostaw tutej! – zajęczała – na cóż ci taka starucha jak ja? Błagam, piesku, ostaw mie.

 

– Będziem tańcować do rana! – śmiał się. Nie zwalniał ani na moment. Babka pojękiwała teraz tylko, kiedy pies przeskakiwał korzeń jakiś, albo drzewo zwalone przez zwierzęcą ścieżkę.

 

Dookoła nich gotowała się duszna noc majowa. Z dziur w starych bukach i dębach wychylały łby ciekawskie licha. Młoda dziewczyna z Gozdów widząc psa, pomachała mu trupiobiałą dłonią, mieszkała od dwóch lat dwie wsie dalej. Co rok przychodziła do lasu na świętowanie. W tym roku już nie miała wianuszka na głowie dziewiczego, ale przyszła sama, bez męża.

 

Stare topielice wychodziły, szkarady, z bagien i torfowisk, przeglądając swoje sinozielone odbicia w kałużach. Piękniejsze od nich boginki, zataczały już się z młodzieńcem w śmiertelnych tańcach. W lesie całym tętniło od krzyków przestraszonych i śmiechów straszących.

 

Pies postawił delikatnie babkę w starej żwirowni. Wstał na dwóch łapach, poprawił mundur, z niemałym obrzydzeniem starł jej ślinę z piersi.

 

Kobieta za to leżała jak bez życia w młodym mchu. Ale coś tam się tliło w jej piersi jeszcze, bo charczała jak przebita opona. Pies nie zamierzał dawać jej wytchnienia. Podniósł babkę, wziął w wielkie łapy.

 

– Potańcuj ze mną, kochaneczko. Nie ma twojego diabełka. Obraca Zośkę od Nowaków, wiesz?

 

Kobieta zaś leciała przez ręce. Bez życia, bez czucia, prawie bez oddechu. Głowa opadała jej do tyłu jak przetrącona, a stare kości skrzypiały i groziły połamaniem się lada moment.

 

Las jednak nie litował się nad nią. Nie przyspieszał nocy, sierp księżycowy przyglądał się tańcom, kukając przez gęste konary drzew.

 

– Jeeezuuu, ratuuj – wyjęczała jeszcze kobieta.

 

– Odbijany!! – zawrzeszczał obok wodnik jakiś stary. Stał cały mokry, z zielonością glonów w długich kudłach. Otwierał wielkie i oślizgłe ramiona pełnej pijawek.

 

– Proszę pana bardzo – powiedział pies, wepchnął babkę w ramiona wodnika, a sam skłonił się serdecznie i odskoczył na bok.

 

Tańcowała babka jak szmaciana laleczka z każdym strachem, jaki mieszkał w lesie. Na szarej godzinie zawiesili kobietę na drzewie z ramionami rozpiętymi jak Chrystus. Przytroczyli do konarów za szmaty, za włosy, aż trzymała się jak truchło siłą niewiadomo skąd.

 

Strachy, śmiejąc się i tańcząc dalej, poszły sobie.

 

Koniec zrobił się nocy majowej.

 

 

 

 

* konwalia – roślina w całości trująca. Wypicie przez dziecko nawet wody, w której stały kwiaty, może spowodować śmierć.

Koniec

Komentarze

No, jeszcze parę dni, a już bym Cię poganiała :)

Nie przekonują mnie niektóre porównania, np. pomarszczona jak pergamin, biała jak gruźlica, trzymała się jak truchło... Jak dla mnie to momentami przecholowałaś i niestety zamiast wczuwać sie w klimat, to zastanawiałam się, co autor miał na myśli.

Ale sama opowieść mnie nie zawodzi. Klimatycznie i oryginalnie, chociaż dałoby się tego klimatu jeszcze więcej wcisnąć :) 

www.portal.herbatkauheleny.pl

Tekstu nie przeczytałem, ale nie w tym rzecz. Kojarzysz Autorko/Autorze czarodzielnica majowe święto, czarodzielnica majowa noc- noc wielkich czarów, noc wielkich marów?:)

noc zwiewnych marów, noc ciepłych czarów chyba ;p Ale ja tu tylko sprzątam... ja nic nie wiem ;)

Tak, kojarzę

Nowa Fantastyka