- Opowiadanie: Tullia - Polowanie

Polowanie

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Polowanie

Przeczytałem nekrologi, zwinąłem ostatnią gazetę i rzuciłem na stos innych, zalegających na biurku. Teraz wiedziałem na pewno. Robiłem to od tylu lat, ale zawsze wmawiałem sobie, że to tylko moje wymysły, głupie urojenia i przypadek. Do dziś. Nie było wątpliwości.

Odetchnąłem i opadłem zmęczony na fotel. Homer miauknął i wskoczył mi na kolana. Spojrzałem w jego bystre żółto– zielone oczy i pogłaskałem po głowie.

Zaczęło się to wszystko latem, jakieś trzydzieści lat temu. Nie zdołałem o tym zapomnieć, mimo że tak bardzo chciałem. Zapomnieć… Dziś już wiem, że nigdy mi się nie uda.

 

*

Przechyliłem butelkę i łapczywie wypiłem jej zawartość. Zimna oranżada spływająca do gardła od razu mnie orzeźwiła i przyniosła ulgę. Tego lata było wyjątkowo upalnie i kiedy szedłem poboczem wąskiej ulicy, moje trampki wgniatały się lekko w rozgrzany asfalt jak w czarne masło. Wielki tornister ciążył bardziej niż zazwyczaj i przyklejał się do pleców. Czułem jak po twarzy spływają maleńkie, swędzące strużki potu. Otarłem je wierzchem dłoni. Był środek czerwca i do końca roku szkolnego pozostało już bardzo niewiele. Cieszyłem się na tę myśl niezmiernie, jak zapewne większość dzieciaków w moim wieku. Miałem wtedy dziewięć lat i kończyłem trzecią klasę.

Czekał mnie jeszcze spory kawałek drogi, tymczasem upał dokuczał w dalszym ciągu, a ulga jaką przyniosła oranżada okazała się krótkotrwała. A przecież wiedziałem, że niedługo będę musiał biec. Biec najszybciej jak się tylko da. Z każdym krokiem przybliżała się perspektywa biegu, starałem się więc zebrać jak najwięcej sił. Moja droga ze szkoły trwała dość długo. Mieszkałem we wsi przyległej do niewielkiego miasteczka, w którym znajdowała się nasza podstawówka. Żeby dojść do domu należało pójść najpierw chodnikiem wzdłuż dość dużej i ruchliwej ulicy Wrzosowej, od której po jakimś czasie, niczym długa i patykowata ręka odchodziła ulica Leśna, którą to teraz szedłem. Żeby dostać się do mojego domu należało dojść aż do końca tej ulicy, a następnie skręcić w wąską, polną drogę, która była zarazem początkiem mojej miejscowości. Ale przy końcu ulicy Leśnej stał dom Kosy.

Kosa był o kilka lat starszy i chodził do naszej podstawówki. Wszyscy się go bali, bo Kosa był wielkim przerośniętym chłopaczyskiem, do tego silnym jak diabli. Ale najgorsze było to, że Kosa był złośliwy jak mało kto. W prawie każdej szkole znajdzie się co najmniej jeden osobnik na kształt Kosy. Jeśli pomyślicie nad tym przez chwilę, to prawie na pewno uda się wam kogoś takiego sobie przypomnieć. Budzący postrach dzieciak o sadystycznych skłonnościach. A jeśli juz uda się wam wygrzebać kogoś takiego z pokładów pamięci, to pomnóżcie stopień jego złośliwości i sadyzmu o jakieś powiedzmy… osiem do dwunastu razy. Taki właśnie był Kosa. A najgorsze było to, że to właśnie ja robiłem za jego ulubioną zabawkę i kozła ofiarnego. Głównym tego powodem było coś, co stało się jakiś rok wcześniej.

Niedaleko polnej drogi prowadzącej do mojej miejscowości, przy końcu ulicy Leśnej znajdował się niewielki kamienny most pod którym przepływał strumień. To właśnie na tym moście zauważyłem pewnego dnia Kosę, kiedy przechodziłem w pobliżu. Na moje nieszczęście i on zauważył mnie.

– Hej ty! – zagrzmiał i odwrócił się do mnie. Dopiero wtedy zauważyłem, że trzyma coś w jednej z rąk. Nie widziałem jednak dokładnie co to takiego. – Chodź tu!

Wiedziałem, że nie mam zbytniego wyboru, bo nieraz widziałem co robił z osobami, które nie chciały mu się podporządkować. Nie był to przyjemny widok. Dlatego podszedłem powoli z bijącym sercem. Dopiero wtedy zobaczyłem co takiego miał ze sobą. W jego lewej ręce, trzymany za skórę niczym królik, próbując się uwolnić popiskiwał żałośnie mały, popielaty kot. Nie wróżyło to niczego dobrego. Kosa z pewnością nie był miłośnikiem zwierząt. Krążyły nawet słuchy co do tego jakie okropieństwa z nimi wyprawiał. Nie bardzo wierzyłem, że mogłyby być prawdą. Myślałem, że nawet on nie byłby do tego zdolny. Jednak kiedy go tam wtedy zobaczyłem, zacząłem mieć wątpliwości.

– Mam do ciebie sprawę pokurczu – zwrócił się do mnie, kiedy przed nim stanąłem. Jego brwi zmarszczyły się, a oczy przybrały złośliwy wyraz. – Widzisz no tego sierściucha? – wyciągnął rękę i uniósł do góry kota, wykrzywiając usta i marszcząc nos w grymasie obrzydzenia.

Skinąłem głową zmieszany. Serce dalej biło mi jak oszalałe.

– Przypilnuj go przez chwilę. Muszę skoczyć do domu. Ale pozwól mu tylko uciec… – przybliżył się i szarpnął mnie za ramię po czym wysyczał do ucha – …a bardzo mocno tego pożałujesz. Rozumiemy się? – dokończył i wcisnął mi w ręce wystraszone i pomiałkujące zwierzę.

Przytaknąłem.

– Co z nim zrobisz? – zdołałem wydusić z siebie jeszcze, gdy zbierał się do odejścia.

Odwrócił się na pięcie i wlepił we mnie wzrok. Jego oczy były nieruchome, ciemne i bez wyrazu. Zdawały mi się równie czarne i puste jak dwie wyschnięte studnie.

– Naprawdę chcesz wiedzieć pokurczu? – odrzucił do tyłu krótką, płową grzywkę, a jego usta wykrzywiły się w kpiącym uśmiechu. – Dobra, skoro tak chcesz to ci powiem. Chciałem z tym paskudztwem skończyć od razu, ale znalazłem tamto – powiedział i wskazał na duży gładki kamień, który leżał na kamiennej barierce pomostu schnąc i lśniąc w słońcu. – Pomyślałem, że tak będzie o wiele zabawniej. Przydałby się tylko jakiś sznurek. Rozumiesz pokurczu? – zaśmiał się jak szaleniec i ruszył wzdłuż drogi.

Przełknąłem ślinę i zamarłem ze zgrozy, patrząc jak odchodzi. Stałem tak przez chwilę bez ruchu z łomoczącym sercem. Starałem się nie patrzeć na szarpiącego się ostatkiem sił kota. Wyrywał się tak mocno jakby przeczuwał co może go spotkać. Nie mogłem się jednak powstrzymać i spojrzałem na niego. Był wychudzony i brudny, a jego oczy wyrażały taką, niemal ludzką rozpacz, że aż przewróciło mi się od tego widoku w żołądku. Potem spojrzałem na kamień. Lśnił dalej w słońcu niczym ogromne ostrze noża. A potem, sam nawet nie wiedząc kiedy zacząłem biec przyciskając do siebie kota.

Po tym zdarzeniu Kosa zaczął urządzać sobie na mnie polowania. Pierwszy raz zaczaił się w krzakach tuż przed swoim domem. Złapał mnie wtedy i stłukł na kwaśne jabłko. Długo jeszcze czułem jego razy i kopniaki, kiedy wlokąc się do domu tamowałem krwawiący nos. Po tym zdarzeniu zazwyczaj wystarczało mu to, że kiedy mnie zauważał przechodzącego, obrzucał stekiem pogróżek, przekleństw i gróźb, a później z zadowoleniem i lubością przyglądał się mojemu przerażeniu i zmieszaniu, opierając się o drewniany płot. Jednak najgorsze były polowania, kiedy zakradał się chyłkiem i znienacka zagradzał mi drogę. Wtedy z bliska syczał mi do ucha przekleństwa przytrzymując i boleśnie wykręcając ręce. Nie bił już ani nie kopał, tak jak zdarzyło się to tylko raz, ale te jego syczące i kąsające słowa wydawały mi się po stokroć boleśniejsze niż kopniaki. To właśnie dlatego zacząłem ostatnią część mojej drogi do domu pokonywać sprintem. Dzięki temu przeważnie udawało mi się uniknąć Kosy. Jeśli był akurat wtedy na podwórzu i zauważył mnie, przeważnie wrzeszczał tylko jakieś groźby lub biegł za mną kawałek, ale potem dawał sobie spokój. Byłem od niego szybszy.

Mimo to, kiedy zbliżałem się do końca ulicy czułem wzbierający we mnie strach, a codziennie powracający niepokój wkradał się w moje myśli i zatruwał wszystko. Nienawidziłem Kosy tak bardzo jak tylko da się nienawidzić. Czasem nocami, kiedy nie mogłem zasnąć trawiony niepokojem, wyobrażałem sobie ogromny głaz, który stacza się na Kosę. Najpierw powoli, z lekkim chrzęstem malutkich kamyczków żwiru. Potem coraz szybciej i szybciej. Widziałem, jak w oczach Kosy maluje się przerażenie. Jak stoi i patrzy na ten głaz, ale nie może się za nic ruszyć. Szarpie się, ale nogi ma niby korzenie wrośnięte w czarną ziemię. A tymczasem głaz jest tuz tuż… Wyobrażałem to sobie dziesiątki razy. Za każdym razem ten obraz w mojej głowie stawał się coraz bardziej wyrazisty i prawdziwy. Pojawiało się coraz więcej szczegółów. Wyobrażenie to przynosiło mi często ulgę i pozwalało wreszcie zasnąć.

Tamtego dnia także w końcu znalazłem się niedaleko domu Kosy. Przeszedłem jeszcze kilka kroków po czym odetchnąłem głęboko kilka razy i zacząłem biec. Szło mi to gorzej niż zazwyczaj. Byłem zmęczony upałem. Kiedy mijałem dom Kosy, zobaczyłem go opartego o płot.

– Hej gówniarzu!! – wrzasnął – poczekaj no!

Chwilę później usłyszałem za sobą dudniące kroki i dyszenie. Odwróciłem się. Biegł za mną. Przyśpieszyłem. Starałem wykrzesać z siebie wszystkie siły, ale było mi piekielnie gorąco, ciepłe powietrze więzło mi w gardle i wysuszało język Biegłem tak już jakiś czas, kiedy nogi też powoli zaczęły odmawiać mi posłuszeństwa. Z każdą chwilą stawały się coraz bardziej ciężkie i ołowiane, coraz ciężej opadały na rozgrzaną, asfaltową nawierzchnię. Tymczasem Kosa jak na złość zdawał się być w lepszej formie niż zazwyczaj. Ciągle trzymał się blisko mnie i nie dawał za wygraną.

– Tym razem cię dorwę – wysyczał tuż za moimi plecami.

Zebrałem ponownie siły i biegłem dalej. Jednak z każdą chwilą słabłem coraz bardziej. Czułem się jak zwierzyna łowna, która za chwilę ma zostać rozszarpana na kawałki. Moje serce tłukło się w piersi z wysiłku i przerażenia. I wtedy, sam już nie wiem czemu, może żeby dodać sobie siły, zacząłem wyobrażać sobie to, co tylekroć wyobrażałem sobie przed snem. Ogromny głaz staczający się powoli na Kosę. Później coraz szybciej i szybciej. Biegłem dalej, a moje zmęczenie nie było bynajmniej mniejsze niż poprzednio. Ale coś się zmieniło. Mój strach zaczął słabnąć, a jego miejsce powoli zajmowała nienawiść. Widziałem jak ogromny, wyimaginowany głaz w mojej głowie stacza się coraz szybciej i szybciej w stronę Kosy. Dudniło mi w uszach, serce biło jak oszalałe, a nienawiść wypełniała mnie coraz bardziej i bardziej. Tymczasem obraz w mojej głowie stawał się coraz bardziej realny, niemal żywy. Tak żywy jak nigdy dotąd. W końcu głaz był tuż… tuż …Kosy. Byłem już bardzo blisko polnej drogi, która wiodła do mojego domu. Przebiegałem przez ulicę. I wtedy na jej skraju tuż przy poboczu upadłem na twardy asfalt, twarzą lądując w zakurzonej polnej drodze. Do dziś wydaje mi się, że gdyby to się nie stało, gdybym wtedy nie upadł, wszystko mogłoby potoczyć się inaczej. Podniosłem głowę. Kosa zamierzał właśnie również przebiec drogę, żeby znaleźć się obok mnie. Prawie mnie miał. Na jego twarzy malował się złośliwy uśmieszek zadowolenia i triumfu. Nie mogłem znieść widoku tej jego twarzy. Tego uśmieszku. Napawał mnie obrzydzeniem i złością. Nienawiścią. Podniosłem się z trudem, ale nie mogłem już biec. Bolało mnie kolano, a zdarta na nim skóra krwawiła i piekła dotkliwie. Do oczu napłynęły mi łzy. Łzy złości, poniżenia i bólu. Spływały obficie po zakurzonej twarzy. Wytarłem je rozmazując pył. Znowu widziałem triumfującą twarz Kosy. Wtedy odwróciłem się i wyobraziłem to sobie. Ogromny głaz w mojej głowie spadł wreszcie na Kosę. Widziałem to tak wyraźnie . Tak jaskrawo… Usłyszałem niemal realnie ogromne dudnienie, rozdzierający krzyk Kosy i chrzest łamanych kości. Kiedy ten chrzęst, dudnienie i krzyk ucichł w mojej głowie, usłyszałem co innego. Przerażający pisk. Odwróciłem się. Był to pisk opon wielkiej ciężarówki, która rozpaczliwie próbowała zahamować, wykonując na jezdni jakiś szalony i niepojęty taniec. Kosy nigdzie nie było widać.

Przerażony ruszyłem najszybciej jak tylko mogłem wzdłuż polnej drogi, utykając. Rozpaczliwie starałem się nie myśleć. Po jakimś czasie nie miałem już siły iść. Do tego upał nie zelżał w dalszym ciągu. Czułem, że muszę odpocząć. Skręciłem z drogi i schowałem się wśród krzewów bzu. Usiadłem na trawie. Serce łomotało mi dalej mocno, a straszne myśli rozbrzmiewały w głowie i ściskały żołądek. Tamtego dnia jednak, siedząc wśród krzewów bzu, po pewnym czasie odepchnąłem od siebie te myśli. Uznałem w końcu za niemożliwe, że mógłbym…

Zerwałem garść trawy, otarłem nią krwawiące kolano i ruszyłem do domu.

 

*

Dopiero dziś, po latach pojąłem, że właśnie wtedy musiało się to zdarzyć po raz pierwszy. Dziś, kiedy mam juz za sobą obraz tamtych innych, strasznych zdarzeń, które ciągnęły się za mną jak pozostawiane na śniegu ślady krwi. Wtedy, tamtego lata myślałem jeszcze, że to ja byłem zwierzyną łowną. Lecz później okazało się, że właśnie wtedy, nic o tym nie wiedząc, stałem się łowcą. A ślady krwi, które odtąd za sobą pozostawiałem nie były już moje.

Tamtego upalnego i odległego lata nie wiedziałem jeszcze, że można zabić siłą woli.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Tekst już dość stary, trochę odkurzony.

Stary ale jary. Fajnie się czyta, historia też niczego sobie (jak na rozbudowany short, bo tak ten tekst traktuje), poza tym nie zauważyłem specjalnych błędów. Ogólnie oceniam bardzo dobrze, oraz masz plusa za Kosę, mam kumpla o takiej ksywie :P Ale nie jest takim bydlakiem jak Twój.

Czytało się w miarę zgrabnie. No, może gdyby między akapitami był odstęp jednej linijki - wtedy czyta się, nie gubiąc co rusz tekstu :)

Mam nadzieje, że to część czegoś większego, bo w sumie tylko końcówka mogła mieć naprowadzić, że to jakie-takie fantasy.

Ogólnie jest ok.


Pozdrawiam.

Dzięki za komentarze.

"mam kumpla o takiej ksywie :P Ale nie jest takim bydlakiem jak Twój."
Na szczęście ten "mój" jest tylko w jakichś 3/10 prawdziwy ;)
"Mam nadzieje, że to część czegoś większego, bo w sumie tylko końcówka mogła mieć naprowadzić, że to jakie-takie fantasy. "
Nie wiem czy kiedyś jakoś rozwinę czy nie, bo już dość stare to. Pisane było jeszcze jak się za bardzo na fantastykę  nie nastawiałam. Tylko, że cokolwiek zaczęłam pisać, to zaraz mi fantastyka wychodziła:P (albo coś z jej elementami).  Potem dopiero się popukałam w łeb i stwierdziłam, że nie ma co wyobraźni ograniczać ;)





Nowa Fantastyka