- Opowiadanie: jarosław klonowski - głos morza

głos morza

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

głos morza

Głos morza

 

 

Trudno mi pogrzebać tak po prostu w pamięci obraz tego, co zaobserwowałem jesienią 1926 roku na wybrzeżu Nowej Kaledonii. Oraz niebywałego zababonu, który zgubił moją siostrę, Clarissę.

Przypadek Clarissy jest związany bezpośrednio z pewnym dzikim miejscem na wybrzeżu. Miejscowi Maorysi nazywają to miejsce Wzgórzem Kalmara i omijają szerokim łukiem, tak że stoi ono opustoszałe i złowrogie. Ale to tylko połowa prawdy. Otóż dwa wieki wcześniej znalazł się mężczyzna, który ośmielił się zakłócić ten porządek. Barney Rhodes, amerykański przemysłowiec wzniósł na wzgórzu okazały dom, gdzie mieszkał przez długie lata w zupełnej samotności. Budynek górował z jednej strony nad urwiskiem, z drugiej nad wilgotnym, zaparowanym lasem w głębi lądu.

Pamiętam, gdy po raz pierwszy zobaczyłem wzgórze i stojącą na nim posesję. Była ze mną Clarissa. Oboje bardzo źle znosiliśmy parny, nowozelandzki klimat. Lecz dom wydał nam się wspaniały. Taki europejski. Także otoczenie budynku było urzekające. Po obu stronach dzika natura. Zupełnie, jakby po obu stronach wzgórza ciągnął się ocean, z jednej strony lazurowy, z drugiej zielony. Mgły podeszły pod sam próg domostwa. Atmosfera miejsca budziła złudzenie, ze jesteśmy z powrotem na Starym Lądzie.

W niespełna miesiąc później, za sprawą dokonanego na Clarissę zakupu, dom należał już do mojej siostry. Zmusiło mnie to do dużo szybszego niż zamierzałem powrotu do domu i pozostawienia Clarissy na łaskę sił, o których nie miałem jeszcze wtedy pojęcia. Czy powodem jej załamania i zagadkowej śmierci była krucha psychika mojej siostrzyczki? Tego nie wiem na pewno. W końcu sam, mając się za twarda sztukę, odczuwałem pewien dyskomfort, odkąd przybyliśmy na Wzgórze Kalmara. Próżno tłumaczyć to zmianą klimatu. Czułem, choć tłumiłem w sobie wrażenie sekretnej grozy, uwite wokół tego zaczarowanego zakątka. Było coś we mgle, a także natężeniu światła, co przywodziło z miejsca na myśl deliryczny sen. Słabszy od mojego umysł potrafiłby całkiem zatracić się w tej atmosferze.

Dom wydawał się uroczy. Oczarował nas od pierwszego wejrzenia. Stanowił typowe zabudowanie kolonialne, które przeżyło epokę wielkich wypraw i podbojów. Miał pobielane ściany, z których co prawda odpryskiwała farba, ale jakiż dom nie potrzebuje renowacji po tak długim opuszczeniu? Takie miejsca wymagają, aby je przystosować do nowych właścicieli. Pytanie tylko, kto musi przystosowywać się do kogo?

W domu stał fortepian. Dla oszołomionej muzyką współczesną, a przede wszystkim murzyńskim gospelem i jazzem nowatorki, takiej jak moja siostrzyczka, przedmiot tego typu dużo znaczył. Na pustkowiu, gdzie miała zamieszkać wydał się prawdziwym cudem. Moja siostrzyczka była zawsze bardzo wrażliwa na muzykę. Po ukończeniu wiedeńskiego konserwatorium myślała o karierze pianistki. Niestety, kontuzja nadgarstka i małżeństwo udaremniły ten plan.

Czy można mnie winić, że pozostawiłem Clarissę samej sobie? Czułem, że samotność najlepiej zaleczy rany po nieudanym małżeństwie z pewnym francuskim draniem, niejakim hrabią Boupont? Mąż Clarissy był zubożałym arystokratą, jakich wielu można znaleźć w dzisiejszej Europie. W rzeczywistości drań polował na posagi. Życie z nim było dla mojej siostry koszmarem. Jej chwiejna psychika bardzo na tym ucierpiała. Boupont odznaczał się absolutnym brakiem manier i szacunku. Był istną beczką egotyzmu we fraku i rękawiczkach?

No, ale odbiegam od tematu. Pozostawiłem Clarissę na wyspie. W chwili mojego wyjazdu takie rozwiązanie wydawało mi się najlepsze. W każdym razie nie sądziłem, żeby powrót do Ameryki mógł w czymkolwiek pomóc Clarissie. W Stanach spędziła swój miesiąc miodowy wraz z hrabią. Były to jedyne radosne chwile krótkiego małżeństwa. Chwile wypełnione muzyką i tańcem.

Sprawy potoczyły się własnym torem. Byłem zaledwie obserwatorem zmiany, jaka zachodziła w mojej małej Clarissie. Clarissa miała do mnie pisać listy. Korespondencja ta świadczyła o dziwnych wypadkach w 1926 roku. Lecz niestety, ich treść dotarła do mnie za późno.

Teraz pozostawiam was po tym przydługim wstępie z listami. Na zakończenie dziękuję za kondolencje po śmierci biednej Clarissy tym wszystkim, którzy je nadesłali.

 

Thomas Elthorn III.

 

 

 

List z 3 października 1926 roku, Invercargil.

 

Drogi Thomasie…

 

 

Dziękuję jeszcze raz za towarzystwo w drodze do Nowej Zelandii i przepraszam, że chcę być sama, lecz cóż, to jedyne wyjście, jakie widzę. Przepraszam również za mój rozedrgany styl, lecz taka już jestem. Zresztą te kilka dni zbliżyło nas, nieprawdaż? Będę teraz do Ciebie pisywać regularnie. Jesteś mi obecnie najdroższą osobą na świecie po tym, jak ten pożałowania godny łotr… och… Nie będę o nim nawet wspominać. Uśmiecham się.

Piszę z miasta, bowiem nie nawykłam jeszcze do tego domu. Jest ogromny, za duży dla jednej osoby i pusty. Na górze jest jeszcze jakoś urządzony, ale dół… Tylko ten dziwaczny fortepian w salonie, stołek i nic poza tym.

Pewną ostoją, przypominającą mi o domu, który zostawiłam jest tu pan Husley, miejscowy sklepikarz (wielka szkoda, że go nie poznałeś). Znakomicie dogaduje się z tymi Maorysami. Tubylcy są śmieszni, mówię ci. I tacy tajemniczy… Takie małe, mrożące krew w żyłach potworki, zupełnie jak Lon Chaney w roli Żaby. Ale Husley czuje się, jak jeden z nich. Sadzę, że maluje nawet swoje ciało i jak miejscowi opowiada na nago przy ognisku stare podania. I śpiewa. Choć w dzień to taki przystojny, niepozorny dżentelmen w płóciennej marynarce, z nieodłączną laską i słomkowym kapeluszem.

Zapomniałam o goglach na nieco skrzywionym, dodającym mu szlacheckiej, niemal starożytnej ogłady nosie Greka. Sam siebie nazywa Grekiem. Nie wybaczyłby mi, gdybym w jego opisie zapomniała o nosie. Husley jest ze swojego nosa bardzo dumny.

Imię sklepikarza także jest greckie. Nie pamiętam. Coś jak Eklezjastes. Ty się lepiej na tym znasz ode mnie.

Wczoraj przez okno na parterze wpadł albatros. Zaczął szamotać się na podłodze, a potem, o nieba! Wpadł chyba w panikę i jakby sam nadział się na jeden z odłamków szkła. Teraz panuje tu straszliwy chłód, wiec prawie nie ćwiczę gry. Okna jak wiesz, są tu wiktoriańskie, a co za tym idzie stosunkowo duże. Jutro poproszę Husleya, żeby przysłał tu paru swoich Maorysów i polecił im wstawić nowe.

Wiatr póki co wzmaga się. Niedługo czekają mnie pierwsze zimowe sztormy. To będzie takie emocjonujące! Ale to dobrze. Nie będę myślała o tej świni, a przecież o to chodziło.

 

Szczerze oddana

Clarissa.

 

 

 

List z 5 października 1926 roku, Wzgórze Kalmarowe.

 

 

 

Dziwi cię nagłówek? To jest, zrozum, prawdziwa nazwa tego domu! Husley dowiedział się tego od miejscowych wczoraj.

 

Szyba musi zostać dostarczona parowcem z Dunedin, a to trochę potrwa. Na razie okno zabili deskami. Husley spytał mnie, czy nie chce nic odnawiać, a ja mu na to, że nie. To dziwne, ale mam wrażenie, że zobaczyłam, jak mu po moich słowach ulżyło na twarzy.

 

Pewnie się sprzeciwisz takiej decyzji, lecz moim zdaniem ten dom powinien jeszcze trochę zmarnieć. Myślę, że jestem mu to winna.

 

Dziwni ci miejscowi. We wszystkim słuchają Husleya. Z kolei mną wydają się szczerze uchachani. Kiedy przyszli naprawić okno, było ich chyba trzy razy więcej, niż potrzeba.

 

Wcale się nie dziwię maoryskim kobietom się nie dziwię. Sama chyba zaczynam poczuwać miętę do pana Husleya… Ale on, choć bardzo sprężysty i żwawy ma już pięćdziesiątkę, a ja zaledwie dwadzieścia osiem! Bądź więc spokojny, Ameryka nie zmieniła mnie jeszcze w Amerykankę.

 

Mimo to uwielbiam obecność mojego pana sklepikarza. Jest taki stosowny i dystyngowany. Idealny opiekun. I budzi respekt tych dzikusów… Wczoraj odniosłam wrażenie, że Mekune, pewna mała i chuda jak szczapa młoda Maoryska była zazdrosna o to, że pan Husley ze mną rozmawiał! Wyobrażasz sobie?! Ta dzikuska zachowywała się, jakby był jej! Jakby z sobą sypiali! Wydawało mi się także, choć tego ostatniego nie jestem pewna, że rozmawiała o mnie z innymi kobietami. Kiedy zaś pan Husley był zajęty, ta dzikuska obnażyła przede mną jedną ze swoich obwisłych piersi! Wiem, że jeśli byś tu był, zbiłbyś ją batogiem do nieprzytomności za tą bezczelność. Bałam się jednak przyznać panu Husleyowi. Zresztą jak wspomniałam, nie jestem pewna, czy to właśnie widziałam.

 

Nie, nie denerwuj się, nie po to opuszczałam Walię, żeby tracić obyczaje. Po prostu intryguje mnie ten starszawy już sklepikarz.

 

A rzeczy, które ma w sklepie?! Powinieneś raczej spytać, czego tam nie ma! Miniaturki zapisanych hieroglifami piramidek, księgi, figurki, gwizdki, płytki z jakimiś runami, ma nawet zasuszoną główkę polinezyjskiej mumii. I myślisz, że on coś z tego sprzedaje? Miejscowym? Wolne żarty!

 

Nie martw się, tutejszy wiatr sprawia, że pamiętam kim jestem, niż miałabym to zapomnieć. Ale słońce ogrzało moją twarz i przypomniało mi się, jak należy żyć. A to Morze Tasmana! Zupełnie, jakby pod ta lustrzaną, błękitno zielona wodą lśniło jakieś zaklęte królestwo. W księżycowe wieczory i noce, wychodzę przed dom i bujając się w fotelu marzę z kocem na kolanach o cudownym pałacu z rafy koralowej… Jest tak pięknie… Wczoraj wydawało mi się, że widziałam księżycowy powóz śmigający mleczną drogą, który jadąc strącał gwiazdy w rozgwieżdżoną toń wód. Tylko obraz Mekune z pojedynczym, egzotycznym kwiatem w jej pięknych, ciężkich włosach, przedostający się raz po raz do mojej głowy mąci mój humor.

 

Ale cóż… Żyję!

 

 

Kochająca Clarissa.

 

 

List z 10 października 1926 roku.

 

 

Drogi Thomie…

 

Wczoraj odnalazłam w toczonej jakąś dziwną skażą skrzyni kilka pudełek ze staromodnymi, zjedzonymi przez mole ubraniami. Prócz garderoby było tam mnóstwo śmieci. Składane cylindry rodem z cyrku, kilka parasolek na słońce i deszcz, fotografie i mapy, chyba nawigacyjne. Więc coś ten Rhodes, czy jak mu tam zostawił po sobie! To niezrównany pan Husley powiedział mi o nim. Był tam też stary, zapaskudzony pince-nez i dzienniczek. Razem z moim uroczym panem sklepikarzem zajęliśmy się odczytywaniem zawiłego tekstu z końca poprzedniego wieku! Wyobrażasz to sobie? A że wszystko to jest bardzo ciekawe, w tajemnicy przed panem Husleyem wysyłam ci dzienniczek, najwyraźniej pokładowy. Pan Husley, kiedy mu powiedziałam o tym zamiarze uznał go za niestosowny. Jego zdaniem, rodzina Rhodesów z Pensylwanii na pewno chciałaby otrzymać go bardziej. Mam co do tego inne zdanie. Stary pan Barney Rhodes był z tego co mi powiedziałeś czarną owcą. Dlatego myślę, że wszyscy inni Rhodesowie woleliby go nie wspominać. Poza tym dziennik wskazuje na to, że Rhodes schował się tu, dokładnie jak ja teraz, przed całym, natarczywym światem. I wreszcie, mój ostatni i najważniejszy argument. Dziennik tylko należał do Barneya Rhodesa. Nie on był jednak autorem zapisków. Sądzę zatem, że Rhodesowie nie mają do niego żadnego prawa.

 

Ale dosyć o tym. Dziennik przeczytaj sam. Nie będę ci go streszczać. Jest ponury, a wiem, że lubisz ponure historie. Jednak uważaj, ta jest najprawdziwsza w świecie!

 

Skoro już mowa o ponurych rzeczach… Wczoraj miałam sen. A właściwie koszmar. Nigdy nic podobnego mi się nie śniło. To pewnie wina klimatu. Koszmar był bardzo dziwny, trochę jakby z groteski.

 

Był w nim pan sklepikarz i ta Maoryska też. Lecz w śnie wyglądała inaczej. Była piękną istotą z wielkimi oczami w odcieniu głębokiego brązu i skórą jak heban. Czułam, choć to absurdalne, że ona i Eklezjastes są mężem i żoną. Husley miał na piersi dziwną matę, a na biodrach przepaskę. Twarz sklepikarza była pomalowana w białe paski, od których odbiegały trójkąty i koncentryczne koła. Wyglądał dziko. Jego skóra lśniła morską solą. Mięśnie pana Husleya, zaznaczone pod skórą były całe napięte. Wyraz oczu obojga wydał mi się bardzo dziwny.

 

Rozmawiali u stóp przemywanych kipielą skał. Zbliżała się noc. Skały okrywały wieńce pięknych, egzotycznych kwiatów, które unosiły się także na powierzchni wody. Nagle zapadł mrok. Zniknął i księżyc, i gwiazdy, dotąd odbijające się w wodzie.

 

Pan Husley rysował coś na skale. Coś jakby kształt ludzkiej głowy z wielkimi, straszliwymi oczodołami. Wyglądało to jak zarys czaszki.

 

Gdy dokończył, zerwał się porywisty wiatr. Maoryska wykrzykiwała jakieś słowa. Brzmiały obco. Chyba krzyczała „Make-Make”.

 

Wtem fala uderzyła w oboje, odrzucając ich od skał. Daleko na wydmach rozbłysły ognie. Przez chwilę stały one w miejscu. Potem ruszyły w stronę morza.

 

I wtedy się obudziłam.

 

Opowiedziałam ten sen Eklezjastesowi. Bardzo go zdziwił. Po przemyśleniu sprawy uznał jednak, że zmiana klimatu może powodować podobne sny. Nie wspomniałam Husleyowi pewnych szczegółów snu. Wstydziłam się.

 

Ale Tobie chyba mogę napisać, prawda? Otóż Maoryska była zupełnie naga. Jej brzuch wystawał ponad linię wody. Był nadęty jak wypełniony wodą balon, zasłaniając podbrzusze dziewczyny.

 

Zaszokowałam cię? To dobrze. Wy wielcy dżentelmeni! Przydałoby się wam poznanie punktu widzenia tych słabych istot pod wami.

Clarissa.

 

 

List z 11 października 1926 roku.

 

 

 

Wczoraj, po napisaniu przeze mnie listu morze ogarnęła pasja. Rzucało się na prawo i lewo, jak zdziczały zwierzak. Całe było w zieleni, a ja myślałam, że zaraz utopi całą wyspę. Chlustało w okna deszczem. W dali rozchodził się ponury bulgot. Skały szczerzyły białe brzuchy w ciemności. Las omotała mgła. Co za pogoda, mówię Ci!

 

Wróciłam do salonu, nim to się na dobre rozpętało. List z wczoraj wyślę może dzisiaj, a może jutro, jak tylko to na zewnątrz przestanie atakować z taką siłą.

 

Gdy zeszłam, ogarnęło mnie dziwne przygnębienie. Przez moment mi się wydawało, że dostrzegam w oknie tę tubylczą dziewczynę, jak patrzy na mnie oczami pełnymi krwiożerczości. Podbiegłam do okna. Oczywiście, kiedy przyjrzałam się, jej już tam nie było.

 

Żeby się uspokoić, usiadłam do fortepianu. Czy wspomniałam o dziwnym zapachu, który się wkoło niego unosił? Pamiętam, że sam o nim wspominałeś. Poczułam tę woń.

 

Zagrałam coś. Palce same ułożyły się na klawiszach. Usłyszałam w uszach wydawane przez mnie dźwięki. Tak, jakby moje palce i głowa nie stanowiły całości. W pokoju zadźwięczał wesoły kawałek Gershwinów, który ostatnio Tobie grałam. Ten, który słyszałam w Stanach. "Kickin' the clouds away" . Wydawał się idealnie pasować na tę chwilę.

 

Grałam i grałam. Zaczęłam gubić tempo. Po jakimś czasie straciłam wątek. Moja gra stała się dziwnie wolna i tak ponura, jak ja sama. Nie byłam już nawet pewna, co gram. Zupełnie, jakby palce same uderzały w klawisze. Coraz silniej i silniej, Trach! Trach! Muzyka, którą wydawały struny przypominała w jakiś sposób dźwięk organów w Bachowskim Orgelbuchlein. Potem tony stały się jeszcze mocniejsze, bardziej ponure i doniosłe. Smętna i głośna jak szalejąca topiel muzyka przywodziła mi na myśl zbzikowany kondukt żałobny. Nie mogłam jednak przestać grać. Owładnęło mnie dziwne uczucie, jakbym była pijana. Może to nastrój na zewnątrz tak mi się udzielił?

 

Proszę… Nie przyjeżdżaj tylko. Ja muszę… Muszę to przejść sama. Przyzwyczaić się. Burza i duże pływy to tutaj jak deszcz zenitalny. Tylko ta dojmująca samotność i ja… Jakby pozostałość czegoś lub kogoś bezustannie mi towarzyszyła…

 

To jeszcze nie koniec o tamtym wieczorze. Wszystkie okna na dole ustąpiły wichrowi. Część pękła. Byłam cała mokra, ale nie zważałam na to. Nie obawiaj się, nic mi się nie stało. Ja…

 

Wymyśliłam sobie to granie, Bacha i to, że wszędzie w salonie była woda. Ja tu się po prostu okropnie nudzę.

 

Rano znalazłam mokre plamy i pełno naniesionych glonów w okolicy drzwi. Wkoło śladów było raczej względnie sucho (ganek ochronił przed szkwałem schody i werandę). Dziwne.

 

Mam wrażenie, że tubylcy podśmiewają się ze mnie. Zauważyłam, jak milczą na mój widok. Kiedy szłam ostatnio na obiad, kilku Maorysów stało przed sklepem z zapadnięta witryną. Tam zawsze roi się od miejscowych pijaczków. Krzyczeli coś do mnie. Jeden z mężczyzn ruszył na moją stronę ulicy. Cały czas coś wykrzykiwał. Dałam krok do tyłu. Szybko się rozejrzałam, ale oprócz mnie na ulicy nie było nikogo białego. Wtem zupełnie znikąd wyłonił się przed tubylcem pan Husley. Maorysa wryło w ziemię. Eklezjastes zabrał mnie stamtąd. Mężczyźni przed sklepem nie przestali spoglądać na nas spode łba. Szczególnie ten, który mnie napastował. Przerażający facet. Muszę przyznać, że był najbardziej chudą i twarzową osobą, jaka widziałam w życiu. Pan Husley wyszeptał, że ten człowiek to ojciec Mekune.

 

Po tym, co się mi przydarzyło w mieście, pan Husley zamknął sklep i odprowadził mnie do domu. W drodze zapytał, czy mógłby rzucić okiem na fortepian, o którym mu wcześniej opowiedziałam. Poczułam niesmak. Zrozumiałam, że on bardziej martwi się o instrument, niż o moje samopoczucie. Przystałam jednak na prośbę Eklezjastesa.

 

Przyszliśmy na Wzgórze pieszo. Trochę siąpiło. Husley do ostatniej chwili usiłował powściągać swoją ciekawość. Cały czas był jakiś zmieszany. Rozmowa, którą ze mną prowadził przy kieliszku brandy na werandzie ciągle krążyła wkoło instrumentu, który przelotnie zobaczył przez okno. I tak, jak zazwyczaj jego pełne taktu zachowanie wydawało mi się dystyngowane, tak tym razem poraziła mnie jego sztuczność. W końcu więc pozwoliłam mu wejść do środka i obejrzeć fortepian. Poprosił, czy by mógł z nim pozostać na chwilę sam. Życzenie wydawało mi się dziwaczne, ale przystałam na nie. A potem, choć wiem, że nie wypada, zakradłam się za starym antykwariuszem. Eklezjastes był tak pochłonięty myślami i obserwacjami, że mnie nie zauważył.

 

Oglądał instrument przez pół godziny, mamrocząc coś bezustannie. Powąchał skrzynię. Nagle, wciąż wlepiając oczy w fortepian głośno coś wykrzyknął.

Podsłuchałam go, jak mruczał pod nosem, oglądając fortepian. O dziwo między tym całym bełkotem usłyszałam również znane mi „Mako-Mako” i coś, co brzmiało jak słowo „Dagon”. Potem antykwariusz otworzył fortepian i bezceremonialnie się odwracając, wyszedł na werandę. Mam nadzieję, że nie dostrzegł przy tym mojej ucieczki spod drzwi. Uśmiechnął się do mnie i puszczając porozumiewawczo oko porwał kieliszek, z którego popijaliśmy brandy. Następnie wrócił do pokoju z fortepianem.

 

Ruszyłam jego śladem. Tym razem całkiem jawnie stanęłam za plecami Husleya. Dostrzegłam, jak mężczyzna zanurza kieliszek w skrzyni fortepianu. Celowo piszę „zanurza”. Gdy bowiem uniósł kieliszek, był on wypełniony ohydną, zieloną wodą, w której pływały drobiny czegoś obrzydliwego, jakieś wodorosty, czy inne plugastwo. Nie jestem pewna, ale zaczął potem cicho chichotać.

 

W końcu wróciliśmy na werandę, aby przy herbacie sporządzonej z miejscowych ziół dalej ciągnąć ten sam temat. Husley był nieobecny myślami. Wpatrywał się obcym wzrokiem w błękit iskrzących fal. Stwierdził, tym razem bez ogródek, że fortepian bardzo go interesuje. Ciebie także bez wątpienia zacznie, jeśli ruszysz dziennik. Wy, mężczyźni uwielbiacie wszelkie osobliwe zabawki.

 

Nie dziwię się, że fortepian tak zaniepokoił marynarzy „Eleonory” gdy był na jej pokładzie. To na pewno ten sam instrument.

 

Pozwól, że ci go opiszę. Z daleka wygląda jak każdy, najzwyklejszy instrument swojego rodzaju, poza tym, że jest masywniejszy, spoczywający na sześciu nogach. No, nie całkiem najzwyklejszy. To fortepian skrzydłowy, z trójkątną skrzynią w kształcie ptasiego skrzydła. Taki egzemplarz powinien mieć trzy nogi, z racji choćby samego kształtu. Ten jest inny. Trzy nogi znajdują się, gdzie powinny, trzy inne rozmieszczone są między nimi. Cały instrument jest zaokrąglony, która to cecha nie dodaje mu bynajmniej lekkości. Ciężar podtrzymują spiralne nogi, rzeźbione, jak zresztą cały instrument w muszle, spirale i wycyzelowane ośmiornice. Moim zdanie był kiedyś także cały pomalowany. Ślady farby w załomach są nadal widoczne. Między rzeźbami widnieją też postacie ludzkie, w porównaniu z ośmiornicami ogromne. Wielkości płetwali, może większe… Powiedziałam, że to postacie ludzkie. Nie jest to jednak dokładnie prawda. Postacie te mają najeżone zębiskami pyski, przypominające dzioby fregaty, a na ramionach wiszą im skrzydła. Ich palce są dziwnie wiotkie, podobne do macek kalmara. Jest jednak coś w ich postawie, co przywodzi na myśl ludzi. No i te twarze! Są żywo podobne do czaszek ze snu. Jestem prawie pewna, że musiałam je wcześniej zobaczyć na fortepianie. Stąd późniejsze sny. Sam pewnie wiesz, jak najprzeróżniejsze bliskie nam rzeczy, oglądane z bliska na co dzień, powszednieją, nim zdołamy się im przyjrzeć i zapamiętać. A potem widujemy je w snach. Cóż, podświadomość rządzi się swoimi prawami.

 

Cały fortepian pochodzi jakby nie z tego świata. Dużo tu koncentrycznych kół, charakterystycznych dla sztuki polinezyjskiej.

 

Pan Husley widząc moją konsternację, zażartował, że przed rokiem miał przyjemność zobaczyć na fotografii, przesłanej przez jego kolegę z uniwersytetu gdzieś Nowej Anglii coś równie zadziwiającego. Widniało na nim to, co pozostało z etruskiej parasolki. Był to sam szkielet, rozwinięty i połamany. Wyglądał, jakby powstał w naszym pełnym cudów wieku, a miał już z goła trzy tysiące lat! Jedyne, co go różniło, to materiał. Kość. Czyżby idąc tym tropem, fortepian był wytworem maoryskim? Tak, wiem, że to niedorzeczne. Mnie jednak nie przekonały słowa Husleya. Jak można jakąś parasolkę porównać do cuda, które stoi w moim salonie?

 

Są jeszcze inne sprawy. Niektóre klawisze, oznaczone znakami dziwnego pisma wcale nie wydają dźwięków. W podobny sposób oznaczone są tłumiki. Husley nazywa te znaki rongo-rongo. Nie powiedział mi tego Husley.

 

Gdy spytałam go co do zabiegów, których byłam świadkiem, najpierw zrobił niewyraźną, jakby rozdrażnioną minę, a potem powiedział, że to niemożliwe, że grałam na tym fortepianie. Argumentował to tym, że środku była woda, a struny były w niej umoczone. Poza tym wspomniał, że część strun , jak i wszystkie tłumiki oznaczono bardzo dziwnymi nacięciami, które określał mianem pisma Rongo-Rongo i którego to pisma używali tubylcy, pilnie strzegąc jego znaczenia. Kiedy jednak zapytałam, co to znaczy, odwrócił się tylko do mnie plecami, aby zatrzasnąć skrzynię i zachichotał nerwowo, mrucząc, że bardzo niewielu Anglików coś na ten temat wie. Wydawał się przy tym bardzo z siebie dumny.

 

Przed chwilą wyszedł, mogę więc w spokoju napisać ten list. Sprawa zaczyna mnie coraz bardziej niepokoić. Tym bardziej, że chyba źle oceniłam pana Husleya. On najwyraźniej uwierzył w niedorzeczności, wypisane w tym dzienniku. Z drugiej strony, jeśli nawet, to jest tylko nieszkodliwym dziwakiem, dotkniętym przez miejscowe przesądy, nic więcej. Nie może być groźny. Był dla mnie od początku taki miły… Nie ma się co martwić na zapas.

Clarissa.

 

 

 

Ps. Dlaczego nie piszesz? Mam wrażenie, że zostałam sama ze sobą na tym świecie… Obraziłeś się, że nie chcę Cię tutaj? Uwierz mi, będziesz pierwszą osobą, którą tu zaproszę. Ale nie, Ty pewnie załatwiasz jakieś ważne interesy w Londynie, jak zawsze… A może nie chcesz się mieszać między mnie, a pana Husleya? Na wszelki wypadek zapewniam Cię, że nie ma nic między nami.

 

 

 

List z 21 października 1926 roku.

 

 

Drogi Thomasie.

 

 

 

Długo nie pisałam, wiem… Ja… Próbowałam usunąć ten fortepian. Sztorm powtórzył się. Miałam wrażenie, że patrząc z werandy spostrzegłam na plaży kilkunastu pływaków. Byłam pewna, że pomiędzy nimi był też biały. Jego sylwetka skojarzyła mi się z panem Husleyem. Wstałam, żeby się lepiej przyjrzeć. W tym czasie wszyscy na plaży pobiegli do wody. Fala pochłonęła natychmiast ich ciałka. Po kilku minutach nie widziałam już nikogo. A potem nagle pod linią wody zobaczyłam jasne światła.

 

To nie mógł być Husley. W tym samym czasie jechał podobno do mnie z miasta. W końcu pogoda popsuła się na tyle, że zawrócił swoim rowerem z powrotem.

 

Gdyby wiedział, jak bardzo się bałam!

 

Powiesz pewnie, że to wszystko jest niedorzeczne, prawda?

 

Znowu zagrałam na fortepianie. Grałam, żeby się uspokoić, bowiem od rana już czułam niepokój. Towarzyszył mu smród, nasilający się szczególnie wokół fortepianu. Fetor kojarzył mi się z zapachem zastałej wody. Pan Husley był u mnie parę dni temu i wyczyścił struny, lecz nie potrafił ponownie nastroić fortepianu. Z kolei ja nie miałam dość siły aby samej unieść zagadkowo ciężkiego wieka. Niepokój i smród ten narastał z taką siłą, że poczułam się w końcu duszona przez ściany własnego domu. Trwająca od kilku dni gorączka uniemożliwiała mi jednak wyjście na zewnątrz.

 

Wtem przerwałam grę. W okach rozbłysło białe światło. Zasłoniłam oczy. Blask zalał cały dom. Podbiegłam do okien i zasunęłam zasłony. Lecz światło i tak przesączało się pod drzwiami i przez szpary w podziurawionych zasłonach. Odsunęłam się od okna. Coś w nim zobaczyłam. Postać, namalowaną przez blask, bijący jej zza pleców. To było okropne. Zupełnie jak na „Eleonorze”… Poczułam, ze staczam się w obłęd. W kolejnych oknach zobaczyłam podobne sylwetki. Postacie tylko stały, z opuszczonymi w dół, obwisłymi ramionami. Zrozumiałam, ze z jakiegoś powodu nie mogą wejść. Wzrokiem zlustrowałam pusty pokój. Spojrzenie padło oczywiście na fortepian. I wtedy usłyszałam w głowie muzykę. Drżałam cała. Musiałam usiąść. Opadłam na stołek przy fortepianie. Zapadłam w mroczne przygnębienie. Coraz więcej postaci pojawiało się w oknie. Ze strachu, ze to co zobaczę na zewnątrz nie będzie człowiekiem, postanowiłam nie odsłaniać kotar.

 

To dziwne, ale palce poddały się pierwsze. Zaczęłam uderzać w klawisze.

 

Reszta była niczym koszmarny sen. Grałam długo, tracąc poczucie rzeczywistości. Nie wiem nawet co grałam. Nie jestem pewna, ale utwór musiał być ponury i głośny. Nie wiem także, skąd go znałam.

 

Na krótko przed świtem blask zaczął się przerzedzać. Ktoś podszedł do drzwi. Usłyszałam dudnienie grubych butów. Przerwałam. Rozległ się łomot. Ktoś z całej siły walił w drzwi. Zażądałam, aby sobie poszedł. Skuliłam się w krześle. Nie potrafiłam wykonać ruchu. Uderzenie narosły. Jakby ktoś walił w drzwi młotkiem. Zesztywniałam, widząc, jak deski poddają się, odskakują razem z farbą. Spojrzałam w okno. Potem na kurantowy zegar, przyniesiony z piętra. Im bliżej było świtu, tym światła stawały się coraz bardziej mętne. Nagle sylwetki zbliżyły się do okna. Stukanie nasiliło się. Drzwi wprost trzeszczały, a przez szparę zaczęła wlewać się zielona maź. Wyglądała jak woda z fortepianu.

 

Światła zaczęły się przesuwać. Zagrałam znowu, a przynajmniej tak mi się zdaje. Wtem poczułam mdłości. Nie miałam już siły. Stres pokonywał mnie. Serce łomotało jak szalone. Jego uderzenia zlewały się z waleniem w drzwi. Musiałam być wyczerpana niepokojem i gorączką. Nawet nie wiem, kiedy moja głowa uderzyła w skrzynię.

 

Nie wiem, po jakim czasie podniosłam głowę. Usłyszałam pisk mew. Na zewnątrz było widno. Odmierzyłam w myślach spokojny szum morza. Sztorm się skończył. Przetrwałam. Na strychu znalazłam ogromny łom i po zatarganiu go na dół spojrzałam na fortepian. Podważyłam wieko. Zajrzałam do pudła fortepianu. Znalazłam oblepiające go zielone wodorosty, zwisające na strunach i młoteczkach. Nie powinien grać. Brzydziłam się dotknąć tego obrzydlistwa.

 

Z wahaniem otworzyłam drzwi. Nikogo. Uderzyło we mnie zimno. Nie mogłam znieść szumu morza. Wydał mi się obrzydliwy. Zarzuciłam coś szybko na siebie i pobiegłam do miasta. Do Husleya. Poprosiłam go o pomoc w wyniesieniu fortepianu. Wiem już, że wszystko, co się dzieje, ma z nim związek. Cała ta sprawa jest powiązana. W domu dzieje się to samo, co na statku. Eklezjastes trochę mnie uspokoił. Kazał mi pozostać w mieście. Do domu wysłał na moje życzenie kilku silnych miejscowych. Mięli zabrać fortepian. Zostawić go na brzegu. Nie chcę go. Niech morze zabierze to, co do niego należy.

 

Husley zabrał mnie do małej, pomarańczowej kawiarni. A potem odprowadził na Wzgórze.

 

Po Maorysach nie został nawet ślad. Drzwi do domu były otwarte. Uderzały o framugę. Fortepian stał na swoim miejscu.

 

Eklezjastes wpadł w szał. Spojrzał na mnie. Zrozumiałam, ze jest tak samo przestraszony zachowaniem tubylców, jak ja. Być może wiedział więcej. Lecz nie chciał mnie wciągać w ciemne sprawki. Zamierzał za wszelką cenę ochronić damę przed niebezpieczeństwem.

 

Eklezjastes poprosił, żebym została w domu. Tu jest przynajmniej bezpiecznie. Sam poszedł do miasta, żeby sprowadzić pomoc. "Wróci niebawem", obiecał.

 

Nie mam pojęcia, co teraz nastąpi. Husley nie wraca od dwóch godzin. Nie zniosę następnej nocy. A przecież nie pójdę do Husleya, bo to nie wypada. A może wypada? Boję się i piszę ten list bardziej dla siebie. Wiem już, że nie czytasz mojej korespondencji. A może ona nie dochodzi? W miejscu tak dalekim, jak to, w którym jestem, wszystko staje się jednym, przerażającym „gdyby”. Zaczynam już wierzyć, że pozbyłeś się balastu, umieszczając tutaj.

 

Nie wyślę tego listu. Nie skończę go nawet. Dla kogóż miałabym to czynić?

 

Wszystko stracone. Słońce chyli się do horyzontu. Oni tu wrócą. Ci z latarkami zamiast oczu. Już stoją w oknie. Stoją w drzwiach… Morze znowu oznajmia swoim głosem ich przyjście. A potem wypluwa te stwory. A ja znowu jestem na statku. Na „Eleonorze”…

 

 

 

To już ostatni list. Po nim nic więcej nie otrzymałem. Ale to nie koniec. Jest jeszcze dziennik, a raczej jego strzępki. Każdy dostałem w osobnej, pożółkłej kopercie. Wiąże się z tym pewna osobliwa tajemnica. Dotyczy ona zarówno dziennika, jak i listów. Ale o tym za chwilę. Zanim więc czytelnik oceni moje postępowanie, niech pozna całą prawdę.

 

 

 

21 października, Roku Pana 1879.

 

 

 

Dzisiaj na pokład „Eleonory” zaokrętował się dandys, arystokrata z Hameryki, niejaki Barney Rhodes z sześcioletnia córką. Arystokrata, niech go porwą diabli! Cuchnie jak jeden z nas po dwóch dniach rejsu. Płyniemy do Nowej Zelandii.

 

Fagas zabrał ze sobą „fortepiano”. Rzecz wygląda trochę jak pianino, tylko, że jest większy i bardziej poziomy. Ta smarkula rzępoli na nim do konkursu w Wiedniu. Mała musi bez ustanku ćwiczyć. Co za brzydactwo! Tak ona, jak i jej instrumenta. Potrzeba było dźwigu i sześciu chłopa, co by go uradzić.

 

Nawet teraz, kiedy piszę, wygrywa na nim takie nuty, że się chce płakać.

 

Z San Francisco, po zabraniu tej dwójki wypłynęliśmy nie tak znowu rano, to jest po zapakowaniu kolosa do grania. Kapitan kazał nam być miłymi względem, jak to określił „angielskiego pana”. Argumenty są takie, że zobaczymy dużą premię w Aukland, oraz ojca i smarkulę za pokładem.

 

 

 

22 października Roku Pana 1879.

 

 

 

Mała jest nieznośna. Chyba któryś z nas będzie ja musiał ujarzmić. Taka markotna i ponura jak jakiś anglikański pastor. A jak na ciebie spojrzy, to cię ciarki po plecach przechodzą. Mała to oczko w głowie pana Rhodesa.

 

Były pierwsze spięcia. Ojczulek zagroził staremu Rigssonowi, gdy ten próbował przygadać do małej. Może i dobrze… Pamiętam tego murzynka, co robił za majtka zeszłej zimy na Madagaskarze… I to, co Rigss mu zrobił na koniec…

 

Mała nie przestaje grać.

 

 

 

Tu urywa się. Następna koperta zawiera nowy fragment

 

 

 

Śledzi. Ślęczy nad tą swoją klawiaturą i sama zaczyna przypominać ten swój papier w pięciolinię. Jej cholerny ojczulek chyba ją spina paskiem. Czasem z kajuty na dole dobiegają coś jakby krzyki. Rigsson zszedł wczoraj, a gdy wrócił był biały jak duch. Mówił, że słyszał za drzwiami płacz małej. Nagle, kiedyśmy tak stali i gadali okazało się, że stoi za nami pan. Zbił na oczach moich i wszystkich innych Rigssa, a gdybyśmy go nie powstrzymali, zraniłby starego wiarusa szpadą w twarz.

 

Po wszystkim Rigsson zaczął rozpowiadać, że widział dziewczynkę pod fortepianem. Miała obnażone, nagie ramiona i poharatane ranami plecy. Jej falbaniasta, zwykle zapięta po szyję sukienka zwisała w strzępach i była cała we krwi. Na ścianach marynarz dostrzegł wąskie, krwawe pręgi.

 

Bardzo przejęliśmy się tym, co powiedział Rigsson. I nie chodziło o to, co powiedział, ale w jaki sposób to zrobił. Stary dureń rzadko się w ten sposób zachowywał. Kiedyśmy go wzięli na dół, wybuchnął płaczem. Próbowaliśmy mu wmówić, że to co widział, to była jaka gra cieni. Nikt z nas w to nie wierzył.

 

Rigsson bez problemu nas rozszyfrował.

 

Kapitan nie dał nam wiary. Podobni do siebie zawsze wierzą tylko sobie nawzajem.

 

Ale my wiemy swoje. Rany, które badał lekarz pokładowy wskazują na to, ze Rigson został wychłostany. Pewnie tym samym pejczem, co mała.

 

Takiej draki nie widział dotąd nasz stary, poczciwy galeon. A mówiłem od razu, że to pech, taka para na pokładzie.

 

Tymczasem smarkula gra. Gra dalej ten swój ohydny marsz pogrzebowy.

 

Czy oni są na pewno Anglikami? Mała, jak z nią Rigss rozmawiał, zaczęła mówić nagle w jakimś dziwnym, obcym języku.

 

Z drugiej strony, dzieci czasem lubią wymyślać jakiś bełkot, a potem nazywać go językiem, doprowadzając do szału dorosłych…

 

 

 

3 listopad Roku Pana 1879.

 

 

 

Mój Boże! Ona gra dalej! Kapitan ledwo przytrzymuje ludzi w ryzach… Wiedzieliśmy, że to Angol może być przemytnikiem, ale, Mój Panie! Nikt by nie przypuszczał, że to właśnie to! Toż to bezbożność!

 

Morze osacza nas… Nigdy nie miałem podobnie złych przeczuć… Mewy fruną daleko stad. Żadna suka się nie zbliży. Panuje kompletna cisza. Najmniejszego szmeru.

 

Towarzyszy nam ta ponura kakafonia. Jak ona szarpie ten instrument! Ojczulek dawno zabarykadował przed nami drzwi.

 

Pierwszy był rzecz jasna Rigss. Rankiem wyważył drzwi. Myślał, ze4 stary śpi. Wszedł tam. Angol wypalił mu w brzuch, a potem odepchnął kopniakiem i zawarł drzwi. Kiedy nadbiegliśmy było już z a późno. Bydlak strzelał, żeby zabić. Rigsson myślał chyba, ze przeżyje. Chwycił za gardło lekarza i prawie by go udusił. Krew lała się wszędzie. Anglik zaczął coś krzyczeć ze środka. To nie było po angielsku. Ani po ludzku. Z daleka odpowiedział mu skowyt.

 

 

 

Następny urywek.

 

 

 

…sześciu po drugiej. Jedna szalupa już odbiła. Światło spod wody ciągle podchodzi. Ciągle bliżej… Piekielnie zimno. Coraz jaśniejsze…. Prawie widać w nim fruwające pyłki. Ale nie robi się od niego cieplej. Wręcz przeciwnie. Coś… Sam zostałem. Słyszę krzyki. Pierwsza szalupa idzie na dno. Druga odbiła, ale marynarze krzyczą już, że chcą z powrotem na pokład. Ale na to za późno. Istne piekło. Dosyć mam tego. Ładuję strzelbę. Mówiłem, żeby Ich wyrzucić na pożarcie tamtym. Idę to skończyć. Dość tego. Całego tego grania też. Broń nabita. Skończę to. Coś słyszę. Coś jest na pokładzie. Dudni, jakby ważyło pół tony. Może to ta rzecz, która wylazła z małej.. Idzie po mnie. Widzę ją przez okno. Boże, te oczy! Pazurami otwiera sobie drogę do mnie!

 

 

 

To koniec pamiętnika. Przyszedł czas na tajemnicę, która być może oczyści mnie w oczach czytelników.

 

Wszystkie listy i paczki otrzymałem 3 listopada 1926 roku, wraz z depeszą o śmierci mojej siostry Clarissy, oraz przeprosinami poczty za zaginięcie na blisko miesiąc wszystkich adresowanych do mnie listów gdzieś w drodze z Invercargil. Kiedy je więc otrzymałem, biedna Clarissa już nie żyła.

 

Podobno zginęła w swoim domu, który podczas wyjątkowo silnego sztormu runął z urwiska, tak, że pozostał tylko z niego fragment fasady. Ciało mojej biednej siostry wyłowiono, a potem przewieziono do Dunedin powozem wynajętym przez tajemniczego dżentelmena, który podawał się na miejscu za jej brata, czyli mnie. Clarissa czekała na mnie jeszcze miesiąc. Czekała, niestety bez życia. Spoczywając w zimnej piwnicy. Pewnie więc było jej wszystko jedno.

 

Lecz choć nie mogłem jej pomóc, nie potrafię sobie tego wybaczyć.

 

Podczas kupna w imieniu Clarissy domu, pominąłem w końcu pewne dziwaczne okoliczności, związane ze śmiercią poprzedniego właściciela domu. Wątpliwości, które wtedy poczułem mogły uratować życie mojej siostry. Gdybym rzecz jasna ją o nich poinformował, czego nie uczyniłem z niedbalstwa i pośpiechu. Może z obawy, że histeryczna natura Clarissy da znowu o sobie znać, półświadomie zataiłem to przed nią?

 

Tak. Przyznaję. Chciałem ją faktycznie od siebie na jakiś krótki czas odsunąć. Bywała nieznośna, kapryśna i słaba, a ja, nieczuły egoista, potrzebowałem trochę czasu dla siebie.

 

Razem z dokumentami dostałem do rąk stare przedruki z gazet. Między innymi był tam artykuł z jakiejś amerykańskiej gazety, noszący datę 1879 roku. Dotyczył osadzonego w zakładzie zamkniętym dla weteranów Wojny Secesyjnej starego marynarza, ostatniego żyjącego członka załogi „Eleonory”, prawdopodobnie autora dziennika. Znaleziono go wraz z pasażerem, przemysłowcem amerykańskim Barneyem Rhodesem na pokładzie „Eleonory”, która dryfowała w listopadzie 1879 roku u wybrzeży Nowej Zelandii. Stan obu mężczyzn był ciężki. Do tego stwierdzono u nich wyraźne odchylenia psychiczne. Marynarz, niejaki Guy Somerset nigdy nie wyzdrowiał. Nikt poza tymi dwoma się nie uratował. Poza brakującymi szalupami i czterema trupami w kajutach, dwaj szaleńcy stanowili jedyny dowód makabrycznych zdarzeń na pokładzie.

 

Następny artykuł dotyczył oskarżenia, wysuniętego przez pasażera pod adresem marynarza. Otóż wśród zwłok znalezionych na pokładzie, jedno z ciał należało do córki Rhodesa. Żeglarz miał jakoby wedrzeć się do kajuty, ogłuszyć pasażera, a następnie w bestialski sposób zamordować jego ośmioletnia córkę. Do procesu nie doszło. Biegły sądowy uznał Somerseta niepoczytalnym. Rhodes apelował. Lecz nie miał już siły wrócić do Ameryki. Przegrał więc proces.

 

Osiedlił się w Nowej Zelandii, w której bliskości dryfował okręt. Zmarł w dwa lata później, tuż po dokończeniu budowy domu na Wzgórzu Kalmara. Mówiono, że śmierć córki całkiem go załamała.

 

Przejrzałem jeszcze raz artykuły. Potem natychmiast spakowałem swoje rzeczy i pojechałem z Dunedin do Invercargil. Pozostawiłem Clarissę na kolejne dni samą, w jej piwnicy.

 

Na miejscu, wśród śmiesznych, niskich domów i drobnych uliczek podjąłem się poszukiwań śladów po Husleyu. Wreszcie udało mi się przekupić jednego z tych brzydkich, krępych Maorysów o mocnych szczękach i maleńkich, piwnych oczkach, aby wskazał mi starego sklepikarza, lub kogoś, kto go zna.

 

Maorys mówił po angielsku i dlatego zwróciłem na niego uwagę. Miał szerokie, mięsiste wargi i jakby mokre, kręcone włosy. Był synem podstarzałego latarnika i wiedział, o kogo chodzi.

 

– Hanou Eephe – stwierdził kiwając głową.

 

– Co to znaczy? – spojrzałem w zezowate oczy czarnego mężczyzny.

 

– Obcy – mruknął. – Rozciągający Sobie Uszy. Albo Jedzący Innych Ludzi. Które pan wolisz.

 

– Znasz kogoś kto mi to potrafi wyjaśnić? – spytałem. Kiwnął z przekonaniem głową.

 

Zaprowadził mnie do pewnej starej kobiety, mieszkającej nad palarnią kadzideł. Maoryska siedziała na barwnej, tkanej macie. Patrząc na mnie spod swoich spuchniętych łuków brwiowych, warknęła coś do chłopaka. Maorys spojrzał na mnie i przetłumaczył jej słowa.

 

– Honou Eepehe tylko udawał.

 

– Co to znaczy? – spytałem. Odwrócił się do starej i przetłumaczył. Pokiwała głowa i długo mruczała.

 

– On był Honou Eepehe dawno temu. Zanim biali przyszli. Był kapłanem Make-Make, kultu tangata-manu. Ale nie był manu i nie był tangata.

 

– Nic z tego nie rozumiem – odparłem.

 

– Tangata-manu – wyjaśnił tłumacz. – Oznacza człowiek-ptak.

 

Babcia pokiwała głowa. Zdałem sobie sprawę z tego, ze znakomicie nas rozumie. Dalej ciągnęła po angielsku.

 

– Make-make chciał darów od swoich dzieci, Menehune, Starszego Ludu. Menehuni są dawnymi żeglarzami Polinezji. Wywodzą się od czerwi, zrodzonych przez gnijąca winorośl.

 

Westchnąłem głośno.

 

– Menehune dawno odeszli, zeszli za Make-Make do morza. – stara Maoryska prowadziła swój monolog, niezrażona. – Czasem tylko odwiedzają nasz świat… A wtedy…

 

Poruszyła się. Urwała, jakby zapomniała, co było dalej. Zmrużyła oczy. Spojrzała na jedną ze ścian.

 

Pod ścianą stał gramofon. Starucha zaczęła czołgać się w jego stronę. Szurała kolanami. Nie miała nóg, a tylko dwa zabandażowane kikuty. Nastawiła igłę gramofonu. Popłynęła muzyka. Nie spodziewałem się, co usłyszę w takim miejscu. To była muzyka klasyczna. Przerywana trzaskami, głośna, pompatyczna klasyka. Głośny, groźny chór na wiele głosów wypełnił pomieszczenie.

 

– Co dalej? – spytałem, przekrzykując muzykę. Lecz babcia milczała, patrząc na mnie obcym wzrokiem. Umilkła, jakby czegoś zapomniała. Nagle wzięła oddech.

 

– Umrze moje plemię i umrze nasz język, jeśli nie będziemy respektować Starszych. Starsi chcą milczenia. Jeśli będą chcieli, żeby coś było wiadome, użyją do tego Głosu Morza.

 

Po tych słowach zrobiła przepraszającą minę i zamilkła.

 

Nic więcej nie powiedziała. Na przemian klękałem, wygrażałem się i łaziłem w kółko. Babcia ignorowała mnie, patrząc nieruchomo przed siebie. Przez ogromne ucho gramofonowe wtaczał się do pokoju klasyczny monument. Był to zdaje się "Dies Irae" Verdiego.

 

Pod ścianą stał młody Maorys. Widziałem, że nie pozwoli mi zrobić kobiecie krzywdy. Moje prośby jednak nie poskutkowały. Poprosiłem więc Maorysa, aby zaprowadził mnie na Kalmarowe Wzgórze. Zbliżał się wieczór.

 

Nie pozostałem długo. Widok na wstrząsane podmuchami wilgotnego wiatru sine morze był oszałamiający, a sposób, w jaki natura obeszła się z dziełem człowieka onieśmieliłby największego zwolennika postępu.

 

Nie to jednak sprawiło, że na moment uwierzyłem w niedorzeczny zabobon, którego ofiarą stała się wątła psychika mojej siostry Clarissy. Nie z tego też powodu wzdrygnąłem się i postanowiłem pozostawić na zawsze Kalmarowe Wzgórze samemu sobie i jego odwiecznej tajemnicy. Nie zrobiłem tego także z powodu nagłego zniknięcia mojego Maorysa. Mężczyzna musiał dać drapaka, kiedy zafascynowany wpatrywałem się w złowrogą ścianę, za którą była już tylko ciemniejąca pustka starożytnego oceanu.

 

Przez chwilę, gdy spoglądałem na jedyną ocalałą ścianę domu, która także przechyliła się do urwiska i własnego upadku, przez tę jedną chwilę dom, a raczej to, co z niego zostało wyglądał jak wrak okrętu, połknięty przez morze, a potem wypluty na brzeg.

 

W tej jednej chwili poczułem samotność płynącą z samego dnia morza i czasów, gdy wszystkie lądy leżały jeszcze na jego dnie. W tej jednej chwili głos morza wyszeptał do moich uszu słowa, wobec których wszelka prawda przestawała mieć jakiekolwiek znaczenie.

 

W Anglii natrafiłem na kolejną wzmiankę na temat Hanou Eepehe. Według badaczy antropologów byli to ci sami długousi, którzy zasiedlili Wyspę Wielkanocną. Według legendy nie było między nimi kobiet.

 

 

Koniec

Komentarze

Legenda, mit, opowieść - cokolwiek w tym tekście występuje, jest, jak dla mnie, ździebko przydługie. Ale może tak miało być i inni czytelnicy docenią bardziej. Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka