- Opowiadanie: jarosław klonowski - Błąd Hadesha

Błąd Hadesha

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Błąd Hadesha

Błąd Hadesha.

 

 

Rękę Si Ho opatrzono w Sanktuarium. Tamtejsi mnisi przygotowali dla niego specjalną, leczącą rękawicę bez palców, z usztywnianej, czarnej skóry. Milczący Kamieniarz prędko wydobrzał. Kolory wróciły na jego ciosaną grubo, brodatą twarz. Błysk pojawił w piwnych, okolonych grubymi czarnymi brwiami, śmiejących oczach. Ciało Kamieniarza było młode i silne. Już w tydzień później wziął do ręki kostur. Mnisi byli bardzo zadowoleni, że mają z kim ćwiczyć sztuki walki. Płynny, taneczny styl walki Si Ho bardzo przypadł kapłanom do gustu, choć sami nie potrafili się go nauczyć. Długie godziny spędzali więc w dojo, gdzie rozebrany do pasa Kamieniarz wystawiał na działanie słońca pokryte smoczym pismem masywne plecy, krążąc wkoło walczących mnichów. Jego kostur znikał wirując w młynkach, a Si Ho wolno kroczył w kierunku przeciwników. Przyjaciele dopingowali wojownika. A kapłani padali pod ciosami jego kija jak klocki domina. W tych chwilach nawet wiecznie smutny Anarion, mężczyzna, który odrzucił życie mnicha w zamian za możliwość podróżowania z Si Ho, śmiał się szczerze i głośno. Anarion, choć miał skończonych dwadzieścia wiosen, w środku starzał się i męczył w młodym ciele bardzo przypadł do gustu Si Ho. Chłopak miał hart ducha. Nie przejmował się swoimi siwymi włosami, czy białą, gładką skórą. Nie miał za złe losowi za to, co go spotkało. Skromny, był idealnym towarzyszem dla reszty.

Rana Hadesha Omentielvo wyglądała gorzej niż ręka Si Ho. Przyjaciele spędzili w Żółtej Świątyni tydzień, nim ich przyjaciel w ogóle wstał z łóżka i trzy następne, nim ruszyli. Mnisi martwili się symptomami choroby, pojawiającymi często na twarzy ronina. Zginał ją wtedy ból, a bladość wydawała się sprawiać, że skóra przybierała barwę niemal przezroczystą. Omentielvo zawsze miał suchą cerę i podkrążone oczy, lecz teraz wyglądał na ciężko chorego. Wysoka, smukła sylwetka żylastego wojownika zgarbiła się do tego stopnia, że w swoim siwym kimonie i czarnym haori był nieraz brany za jeszcze jednego z mnichów. Gęste, połyskujące czarne włosy mężczyzny także stały się suche i łamliwe. Przyprószyła je na skroniach siwizna. Za to niesamowite, zielone oczy ronina wydawały się bardziej niż kiedykolwiek chorobliwie palić. Gdy tylko wojownik spozierał, mrużąc skośne powieki, wszystkich ogarniał niepokój.

Widząc reakcje towarzyszy, Hadesh zaczął ukrywać się ze swoimi dolegliwościami.

Długie tygodnie powrotu pod Czarną Górę umocniły ich przyjaźń. Tak zresztą często bywa, że dopiero gdy nadchodzą dni spokoju, docenia się całe poświęcenie i uczucia, zawiązane w chwilach złej przygody.

Zła Równina otworzyła się przed nimi jak cicha, rozległa przestrzeń, wypełniona złowróżbną ciszą wczesnej jesieni, pełna sięgającej po pas czerwonej trawy, rudziejącej niemal w oczach. Towarzyszył im sędziwy mnich Raio wraz z trzydziestoma strażnikami. Raio podążał do Czerwonego Kraju, aby powiadomić tamtejszych dowódców o tym, że siła ludzi ze wschodu znów służy ciemności, i bardzo możliwe, że federacja plemion dźwiga się z upadku.

Przyjaciele przemierzali kraj na wodzie, a kiedy Hadesh wydobrzał, zeszli na ląd i w najbliższym forcie zdobyli konie. Odwiedzili jeszcze kilka miast i fortów na wysokich wzgórzach. Lecz najczęściej za jedyne towarzystwo, prócz małomównych mnichów mięli buszujące wśród traw wielkie koty. Mijali błyszczące w słońcu pola, młyny i sady, przy których wciąż trwały prace. Miasta, oglądane najczęściej z dali miały w sobie wiejską manierę, piękne na tle jasnego nieba, lub głębokiego, wieczornego błękitu. Tutejsi ludzie byli inni– nie tak dumni, jak w Żółtym Kraju, bardziej swojscy i roześmiani.

Hadesha Omentielva rzadko opuszczało nachmurzone zamyślenie. Stał się takim mrukiem, że nawet Si Ho zaczynał mieć mu to za złe. Głos ronina stał się niższy i głębszy po spotkaniu z Potępionymi. Przyjaciele rzadko rozmawiali o tym, co miało miejsce na Zakazanym Cmentarzu. Jeśli ktoś zaczynał temat, Omentielvo po chwili znikał. Tylko raz, w pustym polu, gdy dziwne zawołania zwierząt ukrytych w ciemności i mgle przypomniały ten odległy w czasie zew Potępionych, ronin spojrzał przez dzielący ich ogień na śpiących już prawie przyjaciół. To co powiedział wtedy Si Ho miał długo potem pamiętać. Nawet nie dla słów, które wtedy padły, ile dla samego głosu. Ronin mówił, jakby jedną nogą był już w grobie. Hadesh wyszeptał to, nim zamknął oczy.

– Widziałem przez chwilę świat ich oczami, oczami Potępionych. Nie był to miły widok…

Wszędzie, mieszkający na północy kraju chłopi witali ich z otwartymi ramionami, a towarzystwo straży kapłańskiej otwierało podwoje każdego domu, czy karczmy. Do późna w nocy wśród mnichów rozmawiano o zagrożeniu i rychłej wojnie, lecz żaden z przyjaciół nie zabierał wtedy głosu. I tylko siwowłosy Anarion słuchał w ponurym milczeniu. Wieści z południa budziły niepokój przedwcześnie podstarzałego młodzieńca. Było też kilka spotkań ze strażnikami Błękitnego Kraju, nieufnie popatrujących na ronina i Milczących Kamieniarzy. Choć nie było otwartej wrogości, to właśnie dom Błękitnych Ludzi był jedynym, gdzie nie udzielono tak wyśmienitym gościom pokoi.

– Nic to – nie tracił dobrego ducha Raio. – Mamy namioty.

– Coś czuję, że w Błękitnym Kraju oziębiła się nie tylko pogoda – burknął ronin, na co Si Ho spojrzał nań ostro.

– Na granicy Błękitnej Ziemi przyjdzie nam się rozdzielić, przyjacielu – zwrócił się do Hadesha mnich. – Musimy wracać. Dalej Znana Ziemia się kończy. Ale, zda mi się, nic wam dalej nie grozi?

– Nic, a nic – mruknął Si Ho, na co obaj przyjaciele wybuchli szczerym śmiechem.

Mimo, że to, co rzekł ronin okazało się prawdą, nawet w Błękitnym Królestwie nie uchybiono gościnności. Wkrótce znowu byli w drodze.

Nieubłaganie zbliżali się do celu, a Hadesh nadal nie potrafił pozbyć się spowijającej jego myśli niepewności. Odbili przy Kryształowej Drodze, pięknie wyłożonej płytami onyksu i marmuru przez Milczących Kamieniarzy. Znak, że to już naprawdę blisko. Omentielvo nie pojmował, co tak mąci mu w głowie. Powinien być wdzięczny. Przeżył spotkanie, za które inni płacili życiem. A jednak, zżerało go coś od środka. Coś tak nieubłaganego, jakby ostrze włóczni nadal zatruwało mu krew. Coś sprawiało, że wzbraniał się, wzdrygał przed wkroczeniem na tę bezpieczną, według słów Si Ho i obsadzoną posterunkami Zielonego Ludu i Milczących Kamieniarzy ścieżkę. Ścieżkę wiodącą, według tego, co mówił Si Ho, do jego nowego, bezpiecznego domu.

Si Ho okłamywał sam siebie. Okłamywał także ronina. Nie ma takiego miejsca. Nie ma takiego domu. Nie dla kogoś z rodu Omentielvo.

– To także twój dom, roninie – stwierdził Si-Ho. – Wszyscy wiedzą, że pomogłeś nam znaleźć Czarną Górę. Bez ciebie nie dalibyśmy rady.

Hadesh powątpiewał. Lecz oczy Si Ho ucieszyły się na sam widok znajomego bruku. Ronin zatrzymał się i długo spozierał na kamienie. Potem zaś wkroczył na nie, odprowadzany zdziwionymi, niemal zaniepokojonymi spojrzeniami przyjaciół.

 

***

 

 

 

Jakieś dziwne ptaki przecięły nisko powietrze, celując między gałęziami.

– Hadeshu Omentielvo! Hadeshu Omentielvo! – słyszał dobiegające spomiędzy pożółkłych liści ronin. Jakby to drzewa powtarzały miękkim, kobiecym, prawie dziewczęcym głosem imię wojownika. Oparte o rękojeść katany przedramię drgnęło. Lecz wzrok ronina nie wyłowił wiele. Anarion i Si Ho drzemali. Ronin nie mógł oderwać spojrzenia od hipnotyzującej gry czerwonych płomieni, poruszających ogniskiem, uciekających gromadami długich nitkowatych iskier tam, gdzie wzrok nie sięgał. Ogień przemieniał się w ten sposób w szary popiół, pałający gdzieniegdzie blaskiem podobnym do krwi. Głos z pustki wkoło niego, dochodzący zewsząd, a może znikąd przywoływał mężczyznę. Oczy Hadesha zaczęły łzawić. I płonąć.

Ten głos….

Si Ho obrócił się na drugi bok, owinięty płaszczem w pałąk i wymamrotał coś w języku Kamieniarzy.

– Hadesha… – wyszeptał ronin, odrywając dłonie od miecza, który wbił w ziemię. Zrozumiał, ze to tylko sen. Tak, to musiał być sen. Zasnął na warcie. Ronin wiedział, że śpi. Mgła, lejąca się z lasu była nierównym oddechem w tym osobliwym śnie. Mgła migotała, niczym płynne srebro. Wstał z wolna, wyszarpując miecz. Klinga zaszeleściła na podobnych do kartek papieru liściach. Potrafił ocenić, skąd głos dochodzi. Obejrzał się na śpiących. Anarion, przebudzony przez ronina zmienił przyjaciela. To był Kraj Drzew. Mgliste Królestwo. Tu nadal nie było bezpiecznie.

Ronin zgramolił się z ziemi. Cicho jak kocur przekradł się wśród liści na wzgórze, u którego spowitych mgłą, skalistych stóp rozbili obóz. Woda wisiała na każdej gałęzi. Miał wrażenie, że jego oczy są większe niż w rzeczywistości, przebudzone tym głosem i widzące przez mrok. Wolno, z mgły przebiło blade światło. Wolno ze światła wyszła sylwetka. Dziwne, pomyślał Hadesh, obracając głowę w tył, dziwne, że nie obudziło to tamtych. Ale to przecież sen….

Ronin stanął pod wzgórzem. Nie zostawił ich przecież na długo. To co realne walczyło w jego myślach z poczuciem przebywania w śnie. „Nie mam ochoty budzić Si Ho”, pomyślał. A może to to wszystko przyśniło mu się, może zginął tam, na przedpolu Zakazanego Cmentarza, i teraz jako Potępiony wędruje za przyjaciółmi?

Wtem poczuł, jak dotykają go zimne palce gałęzi i ocknął się…. Nie, nie warto budzić Si Ho. Zjawa przestraszy się i zniknie. I tak jest ledwo co widoczna. Ale to przecież żadna zjawa. To przecież…

– Hadesha?

Była dużo starsza i dostojniejsza. Wysoka jak czarna sosna, o bladej, zimnej twarzy, ujętej ciemnymi włosami, lejącymi w dół niczym płynna ciemność aż do srebrzystego pasa, opinającego czarne, pokryte czerwonymi herbami rodowymi kimono. Oraz pełne, kobiece biodra. Długie spozieranie na nią było gorsze, niż patrzenie w ogień.

I te oczy, które na dźwięk własnego imienia opuściła na Hadesha. Klękającego, tak bezradnego wobec kobiety. Ogromne, oschłe, zmrużone pogardliwie. Czarne, tajemnicze i połyskujące. Pociągłe oblicze dziewczyny miało dużo pełniejsze policzki, niż zapamiętał. Nagle twarz rozjaśnił uśmiech, od którego zakuło w piersi ronina serce. Żadnych zmarszczek, tylko napięte w górę rysy i blada, jakby oblana lodem skóra. Długie kimono z szerokimi rękawami poruszyło się z szelestem, a z jedwabiem poruszył się las, tak doskonale dopasowany do wysokiej postaci. Nie potrafił się zdecydować, czy ma przed sobą dziewczynę, czy już kobietę. Była bowiem obiema.

– Hadesha… – wyszeptał.

– To moje imię, bracie – odparła niechętnie, patrząc z obróconą lekko w bok twarzą. Miała zmieniony głos. Czuć w nim było ostrożność.

– Wyrosłaś wyżej, niż wszyscy wojownicy, których widziałem…

– Rozumiem, że to dobrze?

– Jak mnie odszukałaś?

Milczenie, tylko kimono zaszeleściło, jak ospałe liście i opadło, okrywając bose stopy. Szata nadawała kobiecej postaci wygląd drzewa o smukłych korzeniach. Dłonie niczym spłoszone ptaki poruszyły się w powietrzu. Zamierzał zrobić krok w stronę siostry. Spłoszyła się, dała krok w tył. Jej twarz stężała w wyczekiwaniu. Dłonie owinęły rękawy.

– Nie. Nie wolno ci się zbliżyć.

Nagle ścisnęła pięści, podniosła ręce do twarzy i okryła policzki woalem, zaplecionym z cieni i nocy. Nad głową dziewczyny wzeszedł ogromny księżyc, wdzierając między liście swoje zimne światło. Kobieta obrzuciła brata spłoszonym spojrzeniem. Po chwili zaczerpnęła jakby światła.

– Kim jesteś? Duchem? Jednym z Potępionych?

Brak odpowiedzi, tylko nikły, pełen ulgi uśmiech.

– Kim jesteś? – powtórzył z naciskiem ronin, a potem obrócił się, usłyszawszy szmer. Anarion gderał coś, przytulony do kuszy. Tylko mnich nie spał. I mimo że światło załamywało się wokół, pogrążeni w śnie Kamieniarze nie czuli ani jego ciepła, ani samego blasku. Gdy nie patrzył, Hadesha przemówiła. Głosem, który dobrze znał.

– Jestem twoją siostrą. Oto kim jestem, głuptasie.

– Ale co tu robisz? Jesteś moim snem? – zapytał, z pałającymi dziko oczami. Zbierało mu się na łzy. Od tego światła, w środku nocy.

– Czekałem na to spotkanie od lat – rzekł.

– Obiecałeś, że mnie odszukasz.

Spuścił głowę.

– Starałem się.

– Źli ludzie mnie przetrzymują. A ja chciałabym być z tobą. Oni jednak na to nie pozwolą.

– Kto?! Przecież jesteś tu ze mną!

– Tak ci się tylko zdaje. To tylko nasza więź. To dzięki niej tu jestem.

– A więc to tak… – zadumał się. Nagle podniósł głowę. – Jacy źli ludzie? Kto?! Mówże, dziewczyno!

Chciał podejść bliżej, ale kiedy dał krok, ona oddaliła się, nie poruszając w ogóle stopami.

– A więc jednak duch – powiedział do siebie, wpuszczając wzrok w trawę.

– Nie! – zaprzeczyła gorąco. – Hadeshu, pamiętasz nasz pałac? Stary pawilon herbaciany, który spłonął w czasie burzy? Mówiłeś, że to było w nocy, gdy ty przyszedłeś na świat. Dziecko burzy… Ale oni są zbyt groźni, zabiją cię.

– Daj mi więc ich znaleźć! Powiedz mi gdzie mam ich szukać! Mam przyjaciół, którzy mi pomogą!

– Nie – odparła, tym razem z chłodnym namysłem. Pod tym chłodem czuł rezygnację i ból. – Nie mogą wiedzieć, słyszysz?! Nie możemy im powiedzieć! A już na pewno nie możemy powiedzieć Si Ho! Jego pobratymcy rozdzieliliby nas! Uwierz mi!

– A co im do tego? Co im do nas? – prychnął gniewnie Omentielvo. – Siostrzyczko, Si Ho można zaufać.

– To dlaczego ściszyłeś głos i obejrzałeś się, czy śpi? – spytała, mrużąc oczy. Tym razem mówiła z zimną determinacją. – Nie. Ty nie rozumiesz. Ludzie, trzymający mnie w niewoli chcą okupu. W Smoczych Klejnotach. To jedyny sposób, aby mnie ocalić. Inaczej nie pozwolą się choćby zbliżyć do mnie. A z Milczącymi Kamieniarzami Si Ho nie będziesz się mógł targować.

– Kto to taki? Kto cię porwał?

– Mówiłam już. Niebezpieczni ludzie. A raczej… Nie do końca ludzie… Sprzedano mnie czarnoksiężnikom. Zrozum, oni słyszeli o Sercu Smoczycy. I o innych Smoczych Klejnotach. Pragną ich.

Ronin poczuł, jak jego powieki i usta ściągają się same.

– Jak to? Po co im Serce Smoczycy?

– Tego nie wiem. Może wierzą, że posłuży im do ich praktyk? – Hadesha obrzuciła twarz włosami, a potem zgarnęła je palcami, przywołując na usta dziecięcą jeszcze powagę. – Ale tylko tak dopuszczą cię do mnie. Tylko tak pozwolą odnaleźć. Inaczej zawsze już będziemy rozdzieleni. Wiesz, jacy są Milczący Kamieniarze. Nie wydadzą ci klejnotu, choćby nie wiadomo jaka przyjaźń ci obiecywali. Nie jeśli będą wiedzieć, że mogą go stracić.

Hadesh spuścił wzrok.

– Zdobędę go więc – odparł z ponurą determinacją. – Zdobędę go i odnajdę cię, jak wtedy, kiedy schowałaś się w kapliczce. Masz rację, Si Ho tego nie zrozumie. Ale oddam mu klejnot z powrotem. Nie boją się demonów nocy i śmierci. Przerąbię sobie do ciebie drogę Hadesha, zobaczysz. Jeszcze mnie nie znasz.

– Braciszku… – szepnęła. Nagle spojrzała gdzieś za jego plecy, gdzieś w mrok. Jej bladą, trójkątną twarzyczkę wykrzywił strach.

– Hadesh? – usłyszał gruby głos. – Do kogo ty mówisz?

Ronin nie odwrócił się. Spojrzał w górę, czując, jak blask gaśnie. Twarz Hadeshy i cała jej sylwetka zgasły. Jeszcze chwilę stała i uśmiechała się z ciemności. Tylko ronin to widział.

Nagle poczuł, że ktoś za nim stoi, Odwrócił się. Si Ho się nie uśmiechał. Wręcz przeciwnie. Wyglądał przez ramię ronina. Widział tylko siwe pasma mgły, tam gdzie Hadesh zobaczył długie włosy dziewczyny.

Ronin obrócił się. Za nachmurzonym Si Ho stał Anarion.

– Idź lepiej spać. Ja popilnuję – stwierdził Milczący Kamieniarz, przypatrując się roninowi z dziwnie napiętą twarzą. Omentielvo rzucił kątem oka w górę. Teraz i on widział tylko mgłę. Strącił gniewnie wyciągniętą dłoń Anariona i spojrzał mu bezczelnie w siwe oczy.

– Dla swojego i mojego dobra, „przyjaciele”, dajcie mi lepiej spokój – syknął. Odszedł w stronę wzgórza. Dopiero po chwili opamiętał się, odwracając ze smutnym uśmiechem. Zobaczył strapioną, wiecznie smutną twarz Anariona, który drapał się po swoich krótkich, siwych kosmykach.

– Przepraszam, nie wiem co mnie napadło – po czym z dziwnym uczuciem, że to już się kiedyś zdarzyło unikając spojrzenia Si Ho wyszarpnął derkę z worka i ułożył się obok śpiących Kamieniarzy. Lecz nie potrafił się zmusić do zamknięcia oczu.

Ranem, gdy zaczął gmerać przy drzewach, chodzić jak opętaniec od jednego ku drugiemu, przyjaciele zajęci dotąd pakowaniem popatrzeli po sobie.

– Co go znowu ugryzło?– spytał Anarion. Si Ho wzruszył ramionami, lecz nie mniej uważnie śledził zachowanie ronina.

– Może to ten las? – spytał, oglądając się na korony drzew były mnich. Si Ho poklepał młodzieńca po ramieniu, lecz nim zaczął zbierać swoje rzeczy, rzekł jeszcze:

– On już był w tym lesie. I nie zwariował od tego. To dziki ronin. Prędzej dostanie kręćka w mieście.

Anarion nie dał się przekonać. Zakradł się za Hadeshem, gdy ten poszedł nałowić ryb. Nagle wzrok chłopaka trafił na coś. Odciski kopyt. Rozejrzał się. Stał u podnóża tego samego wzgórza, gdzie wczoraj napotkali ronina. Okolica pełna drzew obrośniętych mchem i paprociami nie wyglądała na zamieszkaną. A co ważniejsze, tego śladu nie poprzedzały inne. Tego śladu nie powinno wcale być. Ronin sam go zrobił. Aby móc tu później wrócić.

 

***

 

Z Omentielvem działo się coraz gorzej. Za dnia przeważnie milczał, w nocy nic nie potrafiło go nakłonić do zmrużenia oka. Często przyjaciele dostrzegali, jak mruczy do siebie samego, zwrócony w konkretną stronę, jakby ktoś tam stał. Wymawiał też często imię swojej siostry, Hadeshy. Dziewczynę uprowadzili z rodzinnego domu jacyś rozbójnicy. Hadesh był w tym czasie na wyprawie wojennej przeciw Czerwonemu Tsiao. Wrócił po pół roku. Dom rodu Omentielvo zastał w zgliszczach. Nie pozostał przy życiu nikt, kto by mógł opowiedzieć, co się wydarzyło. To po tym zdarzeniu, dziesięć lat temu opuścił Sioguna Tetsue i został roninem. Obiecał sobie, że odnajdzie malutką siostrę.

Dziwne ataki gniewu następowały zawsze, gdy ktoś próbował wybić ronina z jego osobliwego stanu. Omentielvo chudł w oczach. Jego powieki stały się ciemne i ciężkie. Ronin mrużył zeszklone oczy. Nocami spytany, mężczyzna narzekał na ziąb, a nie pytany po prostu podzwaniał zębami.

Dotarli do posterunku, wyrzeźbionego w drzewie cedrowym. Czterej młodzi Kamieniarze, posłańcy od An-Ho czekali tu na nich już trzeci dzień, bardzo więc radzi byli widoku przyjaciół. Każdy z nich miał stożkowaty hełm w innym kolorze i tak samo rumiane, roześmiane twarze. Najstarszy z Kamieniarzy, Satharta, zaproponował natychmiastowy wymarsz, jak tylko goście skosztują wybornej, imbirowej herbaty. Dalej przeszli pod ukrytym w gnieździe olbrzymich paproci mostem, na drugą stronę brzmiącej daleko w dole. Po drugiej stronie także powitał ich, wychodząc na spotkanie z dziupli strażnik, tym razem nie Kamieniarz, a jeden z Zielonych Mnichów, ubrany w zielone Keikogi, plisowane spodnie Hakama, oraz drewnianą maskę.

W końcu osiągnęli ulice Zielonej Świątyni, z domami pobłyskującymi refleksami od rzeki, płynącej wyżłobionym korytem w pobliżu krętych schodów. Długie i strome, okrążały wzgórze, na którym wznosiło się Sanktuarium, a następnie ciągnęły aż po samą górę, przycupniętą jak czarny olbrzym i rzucającą o tej porze dnia głęboki cień na większość ulic. Wkrótce wszystkim udzielił się humor prowadzących grupę w stronę Czarnej Góry wesołków. Si Ho westchnął, stając i wpatrując w górę. Wkoło jak okiem sięgnąć rozciągały się pola ryżowe, nawadniane przez brodzące w wysokich butach kobiety.

– Nareszcie! Powietrze Góry!

– Powietrza to tu jest wbród. Jeszcze się naoddychasz – rzekł Anarion, gdyż burczało mu wyraźnie w brzuchu.

– Bród też pełno – zażartował jeden z Kamieniarzy, którzy ruszyli po schodach, prowadzących w dół, a potem w górę. Każdy Mistrz kamieniarski miał w obowiązku zapuścić brodę.

– Nie macie murów, ni fosy? Nie boicie się drapieżników? Wrogów? – dziwił się Anarion, rozglądając po domach. Z okien wyglądali ciemnowłosi, krzepcy mnisi o bystrych, roześmianych oczach. Także przyglądali się dziwnemu, siwowłosemu chłopcu.

– Są wieże strażnicze – wskazał Satharta. – Mur tutaj nie miałby zresztą sensu. Miasto leży bowiem w dolinie. Poza tym chronią nas kapliczki pełne mnichów. A na noc podnosimy most i nie ma nijak przeprawy.

– Most nie wygląda na zwodzony.

Satharta spojrzał zza opuszczonych brwi.

– Uważaj, ci ludzie łatwo się mogą obrazić – szepnął. – Większość pochodzi z zielonego plemienia. To dumny lud. A mechanizm mostu jest po prostu dobrze zamaskowany.

Na ulicy zagadnął przyjaciół zgarbiony, siwy jak gołąb staruszek o długich, sumiastych wąsach.

– Macie szczęście – rzekł, opierając ciężar ciała częściowo na kosturze, częściowo na ramieniu wnuczki. Anarion zdziwił się. Mała miała identycznie białe włosy, jak starzec.

– Wygląda na to, że to ostatni tak przyjemny letni wieczór – ciągnął dziadek. – Przyszliście w sam raz, żeby schować się tu na zimę.

– No – potwierdził krótko Si Ho.

– Skąd wiesz podobne rzeczy, przyjacielu? – zapytał Hadesh. Człowiek długo mu się przypatrywał i nie odpowiadając wrócił do spaceru.

Poczekaj! – wyciągnął rękę były mnich. Staruszek odwrócił się. Posłał Anarionowi miękki uśmiech.

– Co jest twojej wnuczce? – spytał mnich.

– W moich stronach nazywa się tę przypadłość Smoczym Tchnieniem. Moją babkę zgwałcił smok. Ale dopiero moja mała wnuczka dosiadła dar.

– Dar? – spytał mnich. – Jaki dar?

Starzec przyjrzał się włosom młodego mężczyzny. Potem podszedł i wyszeptał mu w ucho:

– Uważaj lepiej na twojego przyjaciela – syknął. Anarion obrzucił spojrzeniem ronina.

– Dlaczego?

– Ciągle tylko pytania – zaśmiał się sucho dziadek. – Widziałem takie objawy leśnej gorączki. Duchy go wybrały.

– Od początku każą mi tu na wszystko uważać – zdenerwował się były mnich. Wtem zwrócił się do dziewczynki. Miała dziwne, okrągłe oczy.

A co ty mi doradzasz? – spytał. Odwzajemniła uśmiech. Starzec spojrzał na mała zza na wpół opuszczonych, ciężkich powiek. Zacięte usta dziewczynki poruszyły się.

– Ludzie szli do lasu i wracali odmienieni – powiedziała dorosłym głosem mała. – Zawsze już bali się ciemności i tracili mowę, albo mówili w językach, których nie powinni znać. Złych językach. Las to złe miejsce.

– Skąd wiesz takie rzeczy?

Dziewczynka wzruszyła ramionami. Znowu była dzieckiem.

Nagle Anarion zdał sobie sprawę z tego, że stoi na ulicy tylko w towarzystwie dziadka i jego wnuczki. Przyjaciele maszerowali dalej. Dostrzegł ich daleko, na schodach wiodących pod górę.

Pobiegł za nimi. Nagle stanął i po namyśle obejrzał się w tył. Dziadek stał w miejscu. Dziewczynka machała do siwego chłopca.

Anarion dołączył do reszty. Po chwili szli razem wśród domów, z dziwnymi wejściami od góry, do których wiodły opuszczone z wyższych poziomów drabiny.

– Patrzcie! – Si Ho wskazał im girlandę kwiatów, zwieszającą się ponad schodami i ich głowami. – Cały Dwór przystrojono kwiatami z ogrodów Leśnej Rozkoszy.

Tutejsze domy ułożone były piętrowo i stłoczone między różnymi krętymi schodami, zastępującymi ulice i pnącymi się w tym samym kierunku, pod wrota Czarnej Góry. Ich ściany obrastało wino i bluszcz. Domy te nie stały nawiedzone i puste, jak niektóre w Żółtym Kraju, pozostawione własnemu losowi i samotności. A i ludzie w nich mieszkający byli inni, radośni i kolorowo, trochę na modłę Milczących Kamieniarzy poubierani. Między pięknymi willami pełno było ptactwa o piórach tak kolorowych, jakby to były kwiaty. Przez swoje barwne, jedwabne i powłóczyste szaty tutejsi ludzie wyglądali trochę jak ptaki.

– Kamienna, porośnięta winoroślą Góra… – westchnął Si Ho. – Pewnego dnia da doskonałe wino.

– Od kiedy to lubisz wino?

Kamieniarz spojrzał obrażonym wzrokiem na Omentielva.

– Mógłbyś się w końcu wyspać i nie gadać głupot. Lubię robić interesy i dlatego lubię wino.

– Patrzcie! Wszyscy wylegli na ulicę! Ciekawe dlaczego? – rzekł Anarion. Przewodnicy porozumiewawczo mrugnęli do siebie.

– Oj, chyba się domyślam, nicponie – zawołał zza ich pleców Si Ho.

Po czym spojrzał w górę. Tam, z okien i balkonów dzieci i kobiety sypały kwiaty. Wysocy mężczyźni, z zakrzywionymi mieczami przytroczonymi do pięknych pasów utworzyli na schodach zwarty korytarz, wiodący do wrót Czarnej Góry. Wrota te rozjaśniał blask tysiąca tarcz, ustawionych tak, aby odbić coś z zachodzącego słońca lub licznych pochodni. Dalej korytarz stał się niższy, ale i zwarł się bardziej, utworzyły go bowiem nałożone na siebie, okrągłe tarcze, okrywające piersi całej drużyny Kamieniarzy. Pozdrawiali oni przechodzących obok nich, a najniżej kłaniali się roninowi, wiedząc pewnie od An-Ho, kim mężczyzna jest. Hadesh odwzajemniał ich ukłony nieśmiało, jakby był zażenowany. A Si-Ho doskonale się bawił jego kosztem. Wtem, nim skończyły się schody, usłyszeli długie skrzypienie i szuranie kamienia po posadzce. Rozwarły się po kolei wszystkie trzy wrota, wiodące do serca góry.

– Skończył im się smar, czy co? To trzeba będzie naoliwić! – zawołał Si-Ho wesoło, czując, że serce mu rośnie.

Zbroje Milczących Kamieniarzy, stojących na szczycie schodów zamigotały odbiciem ognia. Nagle zwarły się z grzechotem. Mężczyźni stanęli na baczność. Przyjaciele pokonali ostatnie stopnie, nie wiedząc, czego się jeszcze mogą spodziewać. Wtem nasłuchując dźwięków kroków, rozbijających się o korytarze góry, ujrzeli dużą grupę wojowników opancerzonych w długie sukmany z metalowych płytek. Mężczyźni maszerowali dziarsko w ich stronę. Na twarzach nosili zasłony, spod których pobłyskiwały czarne oczy. Si-Ho wypatrzył między nimi swojego starszego brata, księcia An-Ho. Twarz mężczyzny nie była zasłonięta. Książę Prowincji szedł na czele zbrojnych. Nagle wzniósł rękę do góry. Wszyscy wojownicy stanęli. Hadesh uśmiechnął się na widok Księcia. Wdzięcznie i miękko. An-Ho powitał ich z uśmiechniętym obliczem.

Si-Ho zauważył, że jego brat się zmienił. Wydawał się większy. Mężniejszy. Był teraz władcą. Na jego znak rozległ się dźwięk dziesiątek bębnów.

– Witajcie bracia w domu rodziny Ho! – rzekł gardłowo, gdy podeszli. Wszyscy się z sobą przywitali. Pierścień wojowników zacisnął się wkoło lśniącą, czarną rzeką. Nagle spod tradycyjnych hełmów z maskami rozległ się głos setek gardeł. Przewodził nim jasnowłosy Nolan. Był to dobrze zbudowany czarnowłosy mężczyzna, którego wyróżniał nie tylko wzrost, ale i długie pasmo białych włosów opadające na prawą stronę pociągłej, wyrazistej twarzy. Obok Si-Ho i An-Ho Nolan był jednym z najlepszych wojowników Czarnej Góry. Na swoje kimono nałożył połyskującą srebrem zbroję, iskrzącą się jak biały ogień. Przystojne rysy i wojownicze spojrzenie brązowych oczu stanowiło powód zachwytu wielu kobiet. Lecz Nolan wolał niezależność i samotność. Choć miał dopiero trzydzieści lat, złamał już wiele serc. Po prawicy księcia stał jak zawsze pogodny, wiecznie uśmiechnięty, kasztanowaty młodzieniec. Był to Ran-Ro, książęcy łowczy i zwiadowca. Ci trzej wojownicy jako jedyni nie nosili masek. Milczący Kamieniarze śpiewali najpierw cicho, a potem coraz głośniej. W końcu sala rozbrzmiewała grzmiącymi głosami.

An-Ho, łudząco podobny do brata Si-Ho, wysunął się naprzód, krzyżując dłonie na szerokim pasie, sporządzonym ze splecionych, żółtego, białego i czerwonego jedwabiu, wysadzanych złotą nicią. I on przyłączył się do pieśni, mrużąc z zadowoleniem oczy.

Po ustaniu śpiewu An-Ho podjął w głos recytację w języku Smoków, na co inni Kamieniarze, zarażając jego słowami przyłączyły się. Jednocześnie pojawiła się służba. Z wnętrza wyniesiono czarki i butelki sake. Si-Ho tłumaczył słowa wiersza.

Uzbrojeni w ochronę Smoka, Naszego Ojca,

Ustanawiamy wieczysty kunszt,

Ich twarze są nam obce,

Ich plecy w naszym kierunku,

Ich Kamienie nieznane naszym młotkom,

Ich twarze od nas odwrócone,

Niechaj odejdą w spokoju,

Ci, których włócznie splamił,

Ogień jak krew i krew jak ogień,

Ustawiamy się do nich tyłem, Wiedząc, że obronią nas

góry.

– Ponury i niezrozumiały dla mnie obyczaj… – sarknął ronin grobowym głosem, spozierając na Kamieniarzy obcymi oczami.

An-Ho usłyszał te słowa i oderwał się od rozmowy z bratem. Spojrzał na Omentielva z niepokojem w oczach.

– To stary poemat, wymierzony przeciw wiarołomcom. Chroni nas przed nimi i nie pozwala żadnemu złu wkroczyć do naszych siedzib.

– Nie sądziłem, że hołdujecie gusłom – odrzekł ronin. W jego głosie czuć było pogardę, lecz An-Ho wolał przemienić to w żart.

– To tylko słowa, choć wypowiedziane tyloma głosami mają moc. Tak jak twoje, choć raczej nikt nie śmiałby ich za tobą powtórzyć.

– Wybacz, po prostu nie spodziewałem się takiego przyjecia – rozchmurzył się ronin.

– Nie, oczywiście. Ty musisz zakradać się do każdego domu jak złodziej. Nawet jeśli jest to dom przyjaciół.

– Nie złodziej, tylko ronin. A ostrożności nigdy za wiele.

I roześmiali się obaj.

– O! Idą Nolan i Ran-Ro! – zakrzyknął Si-Ho. – Niosą sake!

An-Ho jednak uprzedził ich, podając przyjaciołom czarki. Ronin nadal bacznie przyglądał się Księciu. Wreszcie odkrył, co zmieniło mężczyznę najbardziej. Wyraz oczu. Ten mężczyzna wiedział, jaka na nim spoczywa odpowiedzialność. Tak samo jak ja, uśmiechnął się do siebie w duchu. I bardzo po chwili posmutniał. Ronin już chciał wychylić swoją czarkę. Si-Ho spojrzał na przyjaciela i pokręcił głową.

– Gdy wszyscy będą mięli sake wypijemy wspólnie – wyjaśnił Si-Ho, który przypatrywał się roninowi.

Ciągle przynoszono nowe tace z sake, tak aby każdy mógł się napić. Wszyscy witali przyjaciół, otwierając ramiona i dłonie, choć z połową nawet Si-Ho się nie znał.

– No, ten obyczaj już nie wydaje mi się ponury! –stwierdził Anarion, odbierając od Ran-Ro czarkę. Ten roześmiany Kamieniarz o orzechowych oczach od razu przypadł byłemu mnichowi do gustu. Nim jeszcze Anarion usłyszał, że są z Si-Ho szczerze zaprzyjaźnieni.

Hadesh za to prędko sposępniał. Wróciła ciemność, prawie że wyzierająca z jego oczu. Tak stanął przed Ranem.

– Wyglądasz jak kruk – powiedział z uśmiechem Kamieniarz. – Czym oni cię tam karmili? Prosem i herbatą?

– Też się cieszę, że cię widzę – ronina zdumiała własna nieszczerość.

– Pierwszy haust! – rzekł Książę, a gdy wędrowcy wypili, usunął się z drogi i kazał wszystkim uczynić to samo, odsłaniając drzwi, dotąd stojące za ich plecami. Ujrzeli wyryte w kamieniu postacie i pięknie wykaligrafowane litery. W pięknych płaskorzeźbach już na pierwszy rzut oka ronin rozpoznał siebie, oraz innych odkrywców Czarnej Góry. Były tam też, obok postaci, wyryte symbole Smoczego Pisma, przypominające obrazki.

– Twoje jest tutaj – stwierdził An-Ho, wskazując ostatni słupek. – Są tu wszystkie nasze imiona.

– Skąd wiedziałeś, kiedy będziemy? – zmrużył oczy Hadesh. Odwrócił wzrok od tablicy, jakby nie przypadła mu do gustu. Książę poczerwieniał, dostrzegając spojrzenie przyjaciela, ale ugryzł się z język.

– Ptaki – wyciągnął głowę wysoko, spozierając w niebo, gdzie na ultramarynowym, usianym piegami gwiazd, ślizgały się niby duchy różnobarwne ptaki.

– Konkretnie kruki – wtrącił Nolan. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi i…

– Hadeszhu? Coś ci jest? – spytał An-Ho, lecz ronin dalej przyglądał się natarczywie Nolanowi, jakby ten go w czymś uraził.

– Co masz na myśli? – zapytał w końcu posępnie.

Nolana przeszedł dreszcz.

– Ja? Nic – odrzekł z naciskiem i zbliżył się do ronina. Z oczu Kamieniarza można było wyczytać, że nie lubi, jak mu dmuchają w kaszę.

– W każdym razie zaprzyjaźniliśmy się z tymi mądrymi ptakami – wszedł między nich Ran, zawsze gotowy hamować upór Nolana. – Pomagają nam, co tam, umożliwiają kontakt ze światem.

– Teraz, kiedy Si-Ho wrócił przed nami dużo pracy – poklepał Kamieniarza z uznaniem jego Książę.

– Zgadza się – odparł Kamieniarz, pochmurniejąc. – Mam także nadzieję, ze znajdzie się tu miejsce dla dwóch cudzoziemców.

– Oczywiście! – odparł An-Ho, nagle spoglądając z zatroskaniem na Hadesha. Jego oczy zatrzymały się na szalu z błękitnego jedwabiu, okrywającego przykrą pamiątkę po spotkaniu z potępionym.

Książę nagle spoważniał.

– Mamy sobie wiele do powiedzenia. Uczta odbędzie się za godzinę, więc macie dokładnie tyle czasu, aby się odświeżyć. Potem musicie mi koniecznie wszystko opowiedzieć.

– To raczej długa historia – rzekł Si-Ho.

– No, myślę – roześmiał się w głos. – No, ale kąpiel, polana i świeży przyodziewek gotowe są dla was. Dla ciebie także, przybyszu. Nasze kruki doskonale liczą.

– Zwą mnie Anarion, z rodu Amensue. Byłem kapłanem Żółtego Kościoła. – ukląkł przed Księciem, spuszczając przy tym głowę.

– Jesteś bardzo dobrze wychowany – roześmiał się An-Ho.

 

 

 

Koniec

Komentarze

Bardzo mi odpowiada, taka wschodnia poetyka.
Jak na tak krótki tekst jednak troszkę za dużo niewiadomych, imiona, symbole, historie, ile trzeba części, żeby to wszystko jakkolwiek wyjaśnić.
4/6

"Przychodzę tu od lat, obserwować cud gwiazdki nad kolejnym opowiadaniem. W tym roku przyprowadziłam dzieci.” – Gość Poniedziałków, 07.10.2066

bardzo ciekawe, klimatyczne. Nie wiem, jak autor dalej pociągnie wątki. Trchę przydługie

Czytałam wcześniej Mała Chińską Osobowość i tamto opowiadanko wydało mi sie bardziej trafione. To jest ciut przydługie. No i autor chyba nie do końca czuje się w chińskiej tradycji. Nie, stanowczo bardziej odpowiada mi w jego wydaniu s-f.
Podoba mi sie natomiast symbolika i postać Hadesha. Taki błędny rycerzyk. No i sama historia jest niezła.
Wychwyciłam jeden błąd. W jednej części postać ma ciemne, w drugiej jasne włosy.

Nowa Fantastyka