- Opowiadanie: T&N. - Stumilowe buty

Stumilowe buty

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Stumilowe buty

Krzyś znowu spóźnił się na lekcje. Wparował do klasy, trzaskając radośnie drzwiami. W pomieszczeniu zaległa cisza; oczy wszystkich wlepiły się w niesfornego ucznia. Pani Marta, belferka trwającej w najlepsze matematyki, rozdziawiła ponadto usta w niedowierzaniu.

– Ty chyba zwariowałeś! – Na jej czole Krzyś dostrzegł zmarszczki; namnożyło się ich ponad miarę (miarę bezpieczeństwa). – To już trzeci raz…! Trzeci raz z rzędu, chłopie!

Uczeń opuścił głowę, stłumiwszy w jednej chwili wszelkie oznaki dobrego humoru. Pani Marta spojrzała na zegarek i układ zmarszczek przeszedł metamorfozę. Pobladła twarz krzywiła się teraz niby po kontakcie z cytryną.

– Prawie połowa lekcji za nami! – wypaliła. – Mam ci wpisać obecność? Chyba żartujesz?!

– Przepraszam proszę pani – wymruczał Krzyś. – To ostatni raz.

– Akurat! Co dzień – to samo.

– Ale tym razem…

Pani Marta trzasnęła dłonią o blat; z taką siłą, że kilkoro uczniów podskoczyło na krzesłach.

– Mam gdzieś, czy spóźniasz się na język polski. Mam gdzieś, czy jest to geografia, plastyka, wuef. Do mnie spóźniać ci się nie wolno! Czy ty to, chłopie, rozumiesz?!

Krzyś chylił się kornie, milczał i nie zmieniał strategii: ciągle udawał słup; głowa przypominała pochyloną w łuku lampę latarni. Pani Marta patrzyła nań przenikliwie – w całkowitej ciszy, co sprawnie wzmagało napięcie – aż w końcu dała za wygraną. Westchnęła, machnąwszy coś w dzienniku odesłała Krzysia do ławki. Klasa również po cichu sapnęła, rozczarowana szybkim powrotem do ułamków.

Lekcja wróciła na normalny tor. W sali rozbrzmiały standardowe szmery – pani Marta waliła dłonią o biurko, ilekroć szmery się nasilały. Lub gdy uczeń nie potrafił rozwiązać zadania przy tablicy. A gdy trafiał się szczególnie oporny, belferka ściągała wówczas okulary i zamknąwszy oczy, opuszkami palców masowała górne partie nosa. Wyglądała wtedy, jakby modliła się do niebios o mądrzejszych uczniów.

Krzyś jednak, od chwili gdy zajął miejsce w swej samotnej ławce pod ścianą, w niczym nie przypominał biednego, pokornego chłopca, jakim jawił się przed momentem. Wrócił do niego cały entuzjazm, który niósł ze sobą do szkoły. Podczas lekcji nie wygłupiał się, nie odzywał nieproszony, a jednak w jego postawie tkwiło coś zuchwałego. Był wesolutki, wiercił się z dziecięcą manierą, co rusz próbował zatrzeć wykwitły niespodziewanie uśmieszek. Koledzy od razu to spostrzegli; patrzyli po sobie zdziwieni.

Na przerwie nie dali Krzysiowi spokoju; dorwali go na korytarzu, przycisnęli do ściany. Lecz wyciągać z ucznia niczego nie musieli. Sam to z siebie wyrzucił, i to z radością, jakby pozbywał się czegoś ciężkiego, osiadłego na sercu; zrodzonego w wyniku tłamszenia w sobie tak wspaniałej nowiny.

– Znalazłem buty stumilowe – oznajmił.

 

Stojące niedaleko dziewczyny z tej samej klasy, z naganą wypisaną na twarzach przyglądały się zbiorowisku.

– Idioci – rzuciła jedna, zwracając się do swej najlepszej koleżanki, Natalki.

Natalka była najładniejsza w klasie i najlepiej się uczyła. To pierwsze trwało w sferze nieoficjalnej (jako opinia tylko chłopięcej części klasy), drugie zostało udokumentowane w dzienniczku. Przebywając wśród koleżanek niewiele mniej zdolnych, choć według niej – o wiele mniej ładnych, Natalka, podobnie jak reszta, starała się ignorować postępujące zamieszanie. Chłopcy pełni zadowolenia tłoczyli się przy jednym z uczniów; napierali na niego, w końcu przygwoździli do pobliskiej ławy. Nielicznym słowom ofiary udawało się przebić przez następujący raz za razem prześmiewczy gwar. Dziewczyny usłyszały coś o butach i coś o podróżach. Natalka zadarła w pewnym momencie głowę i odtąd nasłuchiwała w skupieniu. Trwało to dłuższą chwilę, aż – wzbudzając niewątpliwy sprzeciw swych psiapsiółek – z wyraźnym zaciekawieniem zbliżyła się do strefy chłopców.

– Zmyślasz! – usłyszała, gdy znalazła się w pobliżu.

– Jasne, że zmyśla. Kto mu w to uwierzy?! – dodał ktoś inny.

– Krzysiek ma po prostu kuku na muniu – odezwał się trzeci głos.

Dziewczyna łypnęła poprzez stłoczonych współklasowiczów – ujrzała gniecionego z obu stron ławy, żywo coś opowiadającego Krzysia.

– To wszystko prawda! – zapewniał. – Te buty naprawdę istnieją!

– Buty? – Natalce wyrwało się z cicha. Ktoś jednak usłyszał i wdrążył ją w temat:

– Krzysiek twierdzi, że ma buty stumilowe.

Sekundę później znowu rozległy się śmiechy; tak gromkie, że niemal zagłuszyły rozbrzmiały właśnie dzwonek na lekcje. Gdy wrzaski straciły na sile, uczniowie zaczęli prześcigać się w złośliwościach:

– I co ci dają te buty, umiesz w nich latać?

– Grać super w piłkę?

– Chodzić po ścianach?

Krzyś zdawał się odporny na zaczepki. Promieniował niejaką dumą, sprawiał wrażenie kogoś, kto wierzy iż prawda, niezależnie od sytuacji, zawsze tryumfuje. Mimo napierającego nań tłumu starał się prostować, by nadać sylwetce charakter pewnej dostojności, i gotów był odpowiadać na najgłupsze nawet, nie wymagające wcale odpowiedzi pytania.

– Mówiłem już, w tych butach się nie lata, ani nie chodzi po ścianach. Mogę za to się bardzo szybko przemieszczać. Wystarczy chwila, bym znalazł się na drugim końcu Polski; dwie chwile i jestem za granicą; po trzech – przemierzam już inny kontynent. Cały świat na wyciągnięcie ręki!

Mimo nadaniu sprawie powagi i rzetelności, słowa Krzysia ponownie wzbudziły rozbawienie. Sprowokowały również nowe złośliwości, zupełnie ślepe na to, co mówił do tej pory:

– Umiesz w nich nurkować?

– Wysoko skakać?

– A jeśli założysz buta na głowę, to staniesz się niewidzialny?

Jedna z koleżanek podeszła i szarpnęła Natalkę za rękaw.

– Już po dzwonku, wracajmy lepiej do klasy.

Natalka nie ruszyła się jednak z miejsca. Z niesłabnącą ciekawością pochłaniała naiwne opowiastki Krzysia.

– Myślicie, że dlaczego się spóźniam? – mówił. – Wcale nie zasypiam. Ba, wstaję wcześniej niż ktokolwiek z was. Po prostu zaraz po śniadaniu zakładam magiczne buciki i biegam po całym świecie. W ciągu pół godziny mogę ujrzeć przelotem Pragę, Ateny, Bangkok, co chcecie. Dzisiaj, na przykład, zwiedzałem piramidy. Są wspaniałe. Piękniejsze niż na zdjęciach w podręczniku.

– I wszystko tak w try miga?

– W try miga – potwierdził Krzyś.

– Więc czemu się spóźniasz?

Zapytany potarł mimowolnie czoło; nie zdołał ukryć lekkiego zażenowania.

– Bo… nie do końca jeszcze nad butami panuję. Czasem zamiast w Warszawie – ląduję w Radomiu. Potem zbyt duży krok, bez wyczucia, i już jestem na Mazurach. Więc próbuję zawrócić i…

– Biegasz sobie po świecie, biegasz – przerwał któryś niedowiarek, chichocząc pod nosem – a potem się budzisz i spóźniasz na lekcje.

– Mówię prawdę!

Zza rogu wyłoniła się pani Marta. Zrobiła srogą minę, skarciła towarzystwo za zbyt głośne zachowanie (i to po dzwonku!), przegoniła wszystkich do sali.

– Ale proszę pani – rzekł jeden z uczniów, gdy klasa usiadła już do ławek – Krzysiek ma buty stumilowe. I właśnie dlatego się spóźnia. Zamiast spieszyć do szkoły, on zwiedza sobie piramidy.

W tej chwili ciężko było powstrzymać śmiech. Rechotali wszyscy, łącznie z prymuskami z rzędu pod oknem. Jedynie pani Marta pozostała niewzruszona; fizys miała wręcz surowy. Popatrzyła na Krzysia, ściągnęła okulary, a palce natychmiast pognały do górnych partii nosa.

 

Podczas drugiej matematyki Krzyś nie był już tak wesoły. Rozczarowanie postawą kolegów wprawiło go w aż nazbyt widoczną melancholię. Ci zaś, nie czekając nawet na przerwę, drwili z ucznia, wymieniając między sobą karteczki; po głupich uśmieszkach nietrudno było zgadnąć, co też na nich wypisywali. Pozostała część klasy, choć z początku wyraźnie rozbawiona, szybko zobojętniała, była tym wręcz znudzona. Jedną tylko Natalkę wyraźnie coś kłopotało. To z poważną miną zerkała na Krzysia, to odwracała głowę, by nieobecnym wzrokiem ogarniać pochmurny za oknem dzień.

 

Na kolejnej przerwie, gdy uczeń ponownie – tym razem z czystej już złośliwości – został oblężony i zagoniony do ławy, Natalka, w sposób bardziej stanowczy niż poprzednio, podeszła do chłopców i, nie skupiając szczególnej uwagi na innych, zagadała wprost do Krzysia:

– Skąd masz te buty?

Ciżba momentalnie zamilkła – jakby ktoś wcisnął "stop" w magnetofonie. Rozwierając oczy w zdumieniu, chłopcy rozdzielili się na boki, robiąc dziewczynie przejście niby dla królewny. Natalka stanęła tuż nad Krzysiem i powtórzyła pytanie. Największe zaskoczenie wzbudził fakt, że w tonie Natalki nie było śladu kpiny, a tylko fascynacja.

– Znalazłem… – wydukał Krzyś, ogarnięty nagłą falą nieśmiałości.

– A pokażesz mi je?

W tym momencie zatkało go kompletnie. Natalka nigdy nie odzywała się do Krzysia, chyba że pytając o godzinę, raz, na początku trzeciej klasy. Albo zbierając pieniądze na zdjęcia klasowe miesiąc temu. A teraz – nie tylko zainteresowała się tematem, wręcz uśmiechała się, i to jak promiennie! Lśniące zęby najładniejszej dziewczyny w klasie, skierowane w dodatku do ucznia najgorszego, wprawiły obecnych w coś na wzór zakłopotania. Nikt nie dowierzał, łącznie z Krzysiem, który poczuł naraz przyjemne ciepło w klatce piersiowej. Z kolei tym, którzy przed chwilą jeszcze drwili, miny wyraźnie zrzedły; poznikały z ust uśmiechy, na twarzach kilku nerwowo drgnęły powieki.

Natalka wykonała energiczny ruch dłonią, jakby odganiała komara, i miejsce obok Krzysia natychmiast się zwolniło. Zajęła je z radością.

– Natka…! – wykrztusił jeden z chłopców. – Chyba nie wierzysz w te bzdury?!

Dziewczyna spojrzała na autora słów z ognikami w oczach.

– Tylko Krzysiek może mówić do mnie "Natka".

Krzyś oblał się rumieńcem – od szyi aż po linię włosów. Dziewczyna zwróciła się ku niemu i, ponownie już rozpromieniona, podjęła z rozmarzeniem:

– Tak bardzo chciałabym zobaczyć piramidy. Z przyjemnością zwiedziłabym też Wiedeń, Rzym, Azory… Ach, jak tam musi być pięknie! – Spojrzała chłopcu prosto w oczy. – Masz wielkie szczęście. Bardzo ci zazdroszczę.

Krzyś przełknął zastygłą w gardle ślinę. Ona nie żartuje! – pomyślał. Nie naśmiewa się. Chce, żebym zabrał ją w podróż i pokazał jej te wszystkie miejsca!

– A czy mógłbyś… – kontynuowała, tym razem tonem dość niepewnym.

– Jasne! – wypalił Krzyś. – Zabiorę cię, gdzie chcesz!

Dziewczyna zdziwiła się, jakby nie o to chciała spytać; lecz pojaśniała zaraz, w oczach coś błysnęło.

– Naprawdę?

– Naprawdę! – zapewnił Krzyś.

Przekalkulowała coś w myślach.

– To może dzisiaj, zaraz po lekcjach?

– Więc jesteśmy umówieni!

 

W tym samym czasie koledzy, w pewnego rodzaju otępieniu i zarazem zniesmaczeniu, wycofali się powolnym krokiem, i podpierając już ścianę naprzeciw, gapili się jak na UFO.

Za to Krzyś aż napęczniał dumą. Taka wspaniała dziewczyna – myślał – nawet nie spojrzała na mnie nigdy, a tu masz! Ledwo cudowne buty znalazłem i Natalia sama do mnie lgnie. Ależ wszystkich zazdrość teraz zżera. Mają, wstrętne niedowiarki, za swoje! Prawda tryumfuje! Cóż za wspaniałe znalezisko, te buty.

– Natka… Ty się dobrze czujesz? – pytały zmartwione koleżanki, świadkujące całemu zajściu.

– Chodźmy lepiej do klasy. Już po dzwonku. – Natalka ruszyła pewnym siebie krokiem, nie zdejmując z buzi uśmiechu i jakiejś nie do końca czytelnej satysfakcji.

 

Zupełnie jak Krzyś przewidział, jego koledzy umierali z zazdrości. Nie pojmowali, jak ktoś taki jak on – chudy, brzydki, nijaki, kiepsko się uczący, spóźniający na lekcje – zyskał sympatię najładniejszej dziewczyny w klasie. I jeszcze z pomocą tak bzdurnej – absurdalnej! niedorzecznej! – historii. Z przekory, oraz faktu, że nic z tego nie rozumieją, postanowili nie odzywać się do Krzysia, co najmniej do końca dnia.

Jednak chłopiec nie przejął się tym w ogóle. Odtąd żył jednym tylko – nie kolegami, nie toczącymi się lekcjami; żył wyłącznie spotkaniem z Natalką, do którego dojść niechybnie miało, od razu po lekcjach.

Te jednak, jak na złość, poczęły dłużyć się w nieskończoność. Minuty nie chciały mijać w standardowych jednostkach; wskazówki stawiały opór, jakby przytłoczone zniecierpliwieniem Krzysia.

 

Właściciel stumilowych butów nie umiał skupić się na żadnej z lekcji. Czy to język polski, czy biologia – podpierając się na łokciu, odpływał w marzeniach, snując romantyczne wizje o sobie i o Natalce. Często też zerkał na dziewczynę, mniej nawet świadomie, niż mu się zdawało. A czasem dostrzegał, że i ona patrzy w jego stronę, z tym znajomym już w oku błyskiem.

Zastanawiał się nad wieloma miejscami, w które mógłby Natalkę zabrać. Przecież nie pokaże jej zaledwie wieży Eiffla, czy tej krzywej w Pizie – co to, to nie! Dotrą znacznie dalej; przed nimi o wiele mniej banalne atrakcje; przed nimi niezliczona liczba miast, zabytków i kultur. Otworzy przed nią wrota świata!

Chociaż trwała akurat lekcja historii, Krzyś wertował w podnieceniu podręcznik do geografii. Następnie wyłożył na ławce atlas i, zasłaniając się plecami uczniów siedzących przed nim, ukradkiem sprawdzał na mapach rozmieszczenie co ciekawszych miejsc.

 

W ten sposób wlekące się jak walec lekcje dobiegły końca. Tuż po rozbrzmieniu ostatniego dzwonka uczniowie powybiegali z klas, wznosząc okrzyki radości. Gdy Krzyś opuścił budynek, Natalka już czekała. Stała samotnie przy bramie, krzyżowała w zniecierpliwieniu nogi. Ujrzawszy kolegę powitała go ciepłym, porozumiewawczym uśmiechem, na co Krzysiowi kości nagle zmiękły na wzór waty.

Na dworze od rana było jak pod psem; słońce nie zdołało przebić się przez grubą warstwę chmur. Jednak z Natalką u boku, gdy kroczyli oboje ramię w ramię, pogoda jawiła się Krzysiowi znośna, niejako nawet atrakcyjna – jak gdyby słońce rzeczywiście świeciło.

Minęli kiosk, wiadukt i przystanek autobusowy, skąd strzelały w nich wciąż zdziwione spojrzenia kilkoro współklasowiczów. Dalej struktura miejska zaczęła rzednąć. Chłopiec prowadził Natalkę przez coraz węższe, otoczone coraz gęstszymi zagajnikami drogi, aż w końcu wyłonił się cel podróży – malutka polana upstrzona dzikimi krzakami. Krzyś wyraźnie nabrał pewności siebie – znalazł się w swym podmiejskim (by nie powiedzieć: wiejskim) żywiole. Przystanął przy jednym z krzaków, rozejrzał się konspiracyjnie i, nie dostrzegłszy nikogo, począł grzebać rękami w ziemi. Coś w glebie trzasnęło, coś zaszeleściło, po chwili wydobył szmaciany worek na buty; bardzo elegancki – jasnoniebieski, srebrne hafty na brzegach. Natalka patrzyła z przejęciem, gdy chłopiec wyjmował ze środka parę śmiesznych, złotych bucików. Wyglądały jak z innej epoki; przody zaokrąglone wzwyż, bardzo niskie pięty. Ponadto lśniły jakoś tak cudownie – niby światłem własnym. Powieki dziewczyny rozwarły się w zdumieniu, źrenice rozszerzyły.

– Śliczne! – Teatralnym gestem zacisnęła dłonie na klatce piersiowej. – Od razu widać, że magiczne, że coś niezwykłego w nich drzemie. Od początku ci wierzyłam, Krzysiek!

Jak gdyby nie mogąc się powstrzymać, ujęła porzucony na ziemię worek, otrzepała z piachu, poskładała w ładną kosteczkę. Chłopiec ściągnął w tym czasie swe brudne, przechodzone adidasy i obuł złote ciżemki.

Gdy oboje byli gotowi, Natalka wskoczyła chłopcu na barana, uczepiając się chudej szyi. Bliskość dziewczęcego ciała przyprawiła Krzysia o zawroty, a jego twarz zakwitła jak czereśnia – po raz któryś tego dnia zresztą.

– Trzymaj się mocno – powiedział, by postawić wreszcie pierwszy krok.

 

Pierwszy był niewielki, przepełniony ostrożnością, być może z obawy przed skutecznością (Krzyś nie próbował tego nigdy z pasażerem). W ciągu ułamka sekundy polana, na której stali, umknęła ze świstem za plecy, zaś jej miejsce zajął gęsty iglasty las. Przy drugim, nieco większym stąpnięciu, drzewa zastąpiło osiedle domków jednorodzinnych, gdzieś na obrzeżach miasta, a przy trzecim – wyrósł przed nimi stary drewniany most, wznoszący się nad lichą rzeczką. Każdy kolejny, stawiany z coraz większą pewnością siebie krok, odganiał aktualny krajobraz w nieokreślony tył, przywołując całkiem nowy z przodu.

Chłopiec przyspieszał, coraz pewniej powłócząc nogami. Otaczająca ich rzeczywistość przeobrażała się, umykała, zmieniała jak w kalejdoskopie. Raz była to łąka, raz rzeka, raz nabita ludźmi ulica w centrum jakiegoś miasta, gdzie widok chłopca niosącego na plecach dziewczynę, nikogo nie zdążył nawet zdziwić, nim oboje brykali dziesiątki mil dalej.

Wkrótce przekroczyli granicę Polski – w oczy rzucały się obce szyldy sklepowe, znaki, rejestracje samochodów. W przeciwieństwie do dziewczyny, zachwycającej się nietrwałym pejzażem, Krzyś koncentrował się na kierunku oraz ilości, jak i długości stawianych kroków. Dzięki temu bezbłędnie dotransportował Natalkę pod wieżę Eiffla w Paryżu, kolumnę Mirador de Colon w Barcelonie, a stamtąd już (dosłownie) kilka kroków do Madrytu, z wyczekującą ich areną Las Ventas. Chłopiec był z siebie nader zadowolony, iż w tak fachowym stopniu przyswoił obsługę butów – tak precyzyjnie umiejąc przeliczać kilometry, wiedząc, kiedy postawić ciut większy, a kiedy ciut mniejszy krok (liczony odpowiednio za większy lub mniejszy odcinek pokonywanej drogi) – i to zaledwie trzy dni po ich znalezieniu! Ba, nawet dziś rano miał z tym jeszcze kłopot. Widać w obecności dziewczyny wcale, jak mu się zdawało, zmysłów nie tracił. Zmysły to się wyostrzały, bez dwóch zdań!

 

Przy każdej z atrakcji Krzyś zdejmował obuwie, i niosąc je bacznie w ręku, podziwiał z Natalką otoczenie. Apetyt rósł jednak w miarę zwiedzania. W żadnym miejscu nie postali zbyt długo, głównie za sprawą Natalki. Ledwo obeszli Złotą Wieżę w Sewilli, a z oczu dziewczyny już biło znudzenie i zarazem żądza zwiedzania dalszych, zupełnie odległych stron świata. Świadomość niebywałych, nieograniczonych wręcz możliwości butów sprawiała, że ciężko było ustać w miejscu.

– Wenecja! – krzyczała ekstatycznie Natalka, a chłopiec obliczał coś w głowie, bezgłośnie poruszając ustami, sprawdzał położenie słońca (które traktował być może jako kompas), po czym ruszał dziarskim krokiem, hucząc z entuzjazmem:

– Kierunek: Wenecja!

– Strasburg! – rzucała dziewczyna, gdy od zaledwie kilku minut przechadzali się placem Św. Marka.

– Strasburg! – powtarzał Krzyś, po raz drugi dziś zmierzając w kierunku Francji.

– Budapeszt! – krzyczała dziewczyna i po chwili już tam byli.

– Nie musimy się tak śpieszyć – kilkakrotnie powtarzał zasapany Krzyś, ale Natalka nie reagowała. Była za to skora do komplementów.

– Jesteś najlepszy – mówiła. – Tak bardzo cię lubię, Krzysiek. Inni chłopacy w klasie w niczym ci nie dorównują. Dziękuję, że pokazujesz mi te wszystkie miejsca. Jest cudownie!

Mijali Pragę, Berlin, Amsterdam, Brukselę. Czasem było zimno, czasem ciepło, czasem słońce, czasem deszcz. Przed każdą niepożądaną pogodą umieli jednak uciec – w bez mała kilka sekund (o ile nie szybciej).

– Pokaż mi piramidy – powiedziała nagle dziewczyna. – Tak bardzo chciałabym je zwiedzić.

– W Europie jest jeszcze mnóstwo atrakcji… Jesteś pewna?

– Tak! – Nie dawała za wygraną. – Chcę je zobaczyć teraz. Proszę, chodźmy tam!

Nim chłopiec się zatrzymał, byli już w Portugalii. Wąska, acz ruchliwa lizbońska ulica wykwitła od zdziwionych spojrzeń przechodniów. Tym razem obliczenia zajęły dwa razy więcej czasu; mięśnie na twarzy Krzysia całe zesztywniały od skupienia. W końcu, po dłuższej chwili, zmienił kierunek ciała o tyle a tyle stopni w prawo, i z Natalką na plecach ruszył w stronę Gizy, pozostawiając ciekawskich daleko, daleko za sobą.

 

W miarę stawiania ostatnich kroków, powietrze robiło się coraz gorętsze, coraz duszniejsze. Było około godziny piętnastej. W Egipcie, który właśnie przemierzali, słońce zdawało się większe, jak gdyby wisiało tuż nad ich głowami.

Wreszcie się zatrzymali; na horyzoncie majaczyły trzy potężne stożki. Widok zapierał dech, istotnie, choć rozszalały, drażniący oczy piasek nieco tej radości ujmował.

Gdy Natalka zeskoczyła na ziemię, spostrzegła jak bardzo chłopcu ulżyło: ciało Krzysia mimowolnie wygięło się w tył, a prawa dłoń – równie mimowolnie – przylgnęła do kręgosłupa, by nieco go rozmasować.

– Ojej! Przepraszam. Nie pomyślałam, że tak ci ciężko mnie nosić. Przez tyle kilometrów.

Chłopiec natychmiast się wyprostował, machając przy tym ręką, jak gdyby nic się nie stało. Był zbyt dumny by przyznać się do słabości, zwłaszcza fizycznej. Nawet przed samym sobą rugał się w myślach: "Wcale nie boli, nie jestem zmęczony, to nic. Przecież to Natalka! Mógłbym ją nosić całymi dniami, choćby i na rękach. Na jednej ręce…"

– Chciałabym zobaczyć Luwr – oznajmiła nagle dziewczyna, wzbudzając w Krzysiu zdziwienie, które szybko przekształciło się w rozczarowanie.

– Przecież… dopiero co przyszliśmy – wybąkał. – Niczego jeszcze nie widzieliśmy, nie podeszliśmy bliżej, nie zdążyłem nawet zdjąć butów! – Spojrzał na dziewczynę nieco błagalnie. – Rano byłem tak blisko piramid, zaraz ci pokażę…

– Wiem! – przerwała dość szorstko, i zaraz, o wiele już milej, dodała: – Naprawdę, tak bardzo chciałabym zobaczyć Luwr. Że też musieliśmy go minąć… – Westchnęła. – Wiesz, mam pewien pomysł.

Krzyś spojrzał zaskoczony.

– Jaki?

– Widzę, że bolą cię plecy…

– To nic takiego.

– …i że bardzo chciałbyś mi pokazać piramidy. – Lekkim kiwnięciem podbródka wskazała rysujące się w oddali budowle. – Może zacznij beze mnie, a ja tymczasem… – opuściła nagle głowę, by przyjrzeć się ciżemkom Krzysia; ich złocista barwa stapiała się z piaskiem – udam się do Paryża samotnie; pozwiedzam i do ciebie wrócę.

Chłopiec zdumiał się jeszcze bardziej niż przed chwilą.

– Jak to, samotnie?

Natalka nie odpowiedziała; uśmiechnęła się tylko swym zniewalającym, ćwiczonym być może przed lustrem uśmiechem, który z powodzeniem zmiękczał serca wszystkich chłopców; Krzyś nie był tu żadnym wyjątkiem.

– Chcesz założyć buty i sama udać się na zwiedzanie? – zapytał, o wiele już wyrozumialej, przekonując siebie w myślach, że jak najbardziej jest to pomysł dobry.

– Tak – odpowiedziała Natalka.

– A wiesz gdzie jest Luwr?

– Oczywiście. – Zachichotała. – Mam szóstkę z geografii.

– Ale przecież… możemy pójść razem. – Krzyś ciągle szukał sposobności, by tylko nie musieli się rozstawać. – Może wyglądam na zmęczonego, jakby bolały mnie plecy, ale czuję się świetnie. Lepiej, niż kiedykolwiek. Spójrz, już nie boli! Będę nosić cię cały czas. Co ty na to? – Widział, że dziewczynie schlebiają jego słowa. – Chodźmy więc razem do Paryża; przy okazji zwiedzimy plac Pigalle. Później wrócimy do Gizy i gdzie jeszcze! Zostało nam tyle świata…

Już się pochylał, by wziąć Natalkę na plecy, lecz ta go powstrzymała.

– Krzysiek… Pójdę jednak sama. Poradzę sobie. Usiądź, o, tam na lewo jest trochę cienia, odpocznij. I poczekaj a mnie. Wrócę w mgnieniu oka. Co ty na to? – Użyła tak wdzięcznego tonu, tak miodowego, że Krzyś bez chwili namysłu ściągnął buciki i już podawał je dziewczynie. Ta nie przestawała przymilać: – Ale obiecujesz, że nie zaczniesz beze mnie, że będziesz czekał? Proszę, obiecaj.

– Obiecuję! – wydobył z przejęciem, nie wahając się ani sekundy.

Natalka chwyciła stumilowe buty Krzysia i pocałowała go w policzek. Zaraz potem obuła je; leżały idealnie, jakby same dopasowywały się do każdej wielkości stopy. I postawiwszy zaledwie kroczek, rozpłynęła się w powietrzu. Nie licząc dwóch niewielkich wgłębień w piasku, w miejscu, gdzie stała, po dziewczynie nie zostało śladu.

Krzyś nie zwrócił na to jednak za bardzo uwagi. Choć stał tuż obok, od momentu, gdy dostał całusa, zastygł w hipnozie szczęścia. Minęła dobra minuta, nim wyrwał się z odurzenia; z szeregu przemyśleń tudzież fantastycznych, rozgrywanych mimowolnie wizji, przedstawiających jego i Natalkę, jak wchodzą razem do klasy, a wszyscy milkną na ich widok i słuchają zaraz opowieści o tych wszystkich widzianych miejscach, przeżytych przygodach, wzdychając przy tym z wrażenia, drżąc z przejęcia, umierając z zazdrości. Kamil, Adrian, wszyscy! Nawet te prymuski z rzędu pod oknem, które tak z góry patrzyły zawsze na Krzysia, nigdy ołówków nie pożyczały, nie mówiąc o dawaniu zadań do przepisania.

Teraz pozostaje jedynie czekać – pomyślał cały w skowronkach Krzyś, i ruszył w stronę cienia. By usiąść, ochłonąć; ściągnąć bluzę, bo gorąco, oj, jak gorąco… Przecierając rękawem spotniałe czoło – uśmiechnął się. W końcu czeka na dziewczynę, z którą spędzi cudowny dzień.

 

W jednym z warszawskich mieszkań zaskrzypiały drzwi wejściowe. Zwabiona dźwiękiem kobieta ruszyła czym prędzej do przedpokoju, gdzie jej córka nachylała się właśnie nad szafą, w sposób cokolwiek konspiracyjny.

– Aha! Mam cię! – wypaliła. – Co tam chowasz?

– Nic, mamuś – odparła Natalka. Jej nagłe zmieszanie mówiło jednak co innego.

Kobieta podeszła bliżej i dostrzegła elegancki niebieski worek.

– Moje ciżemki!

Nerwowym ruchem pochwyciła go, wyciągnęła zawartość, obejrzała buty ze wszystkich stron, a później przytuliła je mocno niby bezcenny, prywatny skarb. Gdy radość nieco opadła, kobieta spojrzała gniewnie na córkę.

– Więc to ty je zgubiłaś, tak?

– Nie, mamusiu. Tylko się im przyglądałam.

– Akurat! Od kilku dni się zamartwiam, gdzież się zapodziały, a teraz co, same wróciły? Takich mocy to one nie mają. – Pokiwała groźnie palcem. – Przecież widzę, że podrzuciłaś; zostałaś złapana na gorącym uczynku, moja damo. – Spojrzała uważniej na worek. – O jezu, jaki brudny. Trzeba uprać! – Westchnęła ciężko.

Natalka opuściła w zakłopotaniu głowę, wbijając wzrok w szlaczki na posadzce.

– Dobrze już, zmykaj do siebie – powiedziała matka. – Później porozmawiamy. Najważniejsze, że się znalazły.

Następnie udała się do łazienki, by przemyć i wypucować złote buciki. Natalka z kolei poszła do swego pokoju, gdzie zadowolona z odnalezienia i przechwycenia tychże, opadła w uldze na łóżko.

 

Nazajutrz lekcje znowu rozpoczynały się od ósmej, znów pierwsza była matematyka, a sprawdzając obecność, pani Marta ponownie wrzasnęła: "Gdzie on jest?!", gdy i tym razem, czwarty dzień z rzędu, ławka Krzysia świeciła pustkami.

– Pewnie zwiedza piramidy – ktoś rzucił i po sali rozszedł się chichot.

– Tego już za wiele. – Pani Marta przekartkowała dziennik, by znaleźć numer telefonu do rodziców Krzysia. – Już ja mu dam piramidy!

 

----------

(Tekst zamieszczony wcześniej na forum Fahrenheita)

Koniec

Komentarze

Uwaga interpunkcyjna: zdecydowanie nadużywasz średnika.

Chłopacy. <3

Dobra, to najpierw interpunkcja. Najbardziej się na niej skupiałam w pierwszym segmencie tekstu, potem zwracałam uwagę już tylko na większe przewinienia, bom leniwa małpa i nie chce mi się każdego przecineczka wypisywać.

trzasnęła dłonią o blat; z taką siłą - średnik, według mnie, zbędny
milczał i nie zmieniał strategii: ciągle udawał słup; głowa przypominała - tu zamiast średnika dałabym po prostu przecinek, bo to jest ciąg dalszy wymieniania cech
ilekroć szmery się nasilały. Lub gdy uczeń - bez kropki
w jego postawie tkwiło coś zuchwałego - ,,tkwiło" jest... dziwne. Lepiej by brzmiało ,,było"
jakby pozbywał się czegoś ciężkiego, osiadłego na sercu; zrodzonego w wyniku - znowu to samo, co wyżej: przecinek zamiast średnika. Zdecydowanie nadużywasz średników, jakbyś nie do końca rozumiał ich funkcję.
pogoda jawiła się Krzysiowi znośna, niejako nawet atrakcyjna - jeżeli na głowie twego dziecka jawi się żel... przepraszam. :) Plus: nie określiłabym pogody jako ,,atrakcyjną". Może i nie jest to błędem, ale dziwnie brzmi.
powiedział, by postawić wreszcie pierwszy krok. Pierwszy był niewielki - powtórzenie, nawet jeśli zamierzone, nie brzmi tu dobrze
O jezu - niezależnie od wyznania, wielką literą

Nice, nawet bardzo nice. Tym bardziej nice, że w ogóle nie miałam zamiaru tego czytać, tak tylko kliknęłam, by zobaczyć, co za nowość ktoś rzucił na pożarcie. Kilka akapitów i przepadłam - musiałam przeczytać do końca. Piszesz fajnie, nie nudzisz, nie śmiałam się w głos, ale humor był na poziomie. Historyjka sympatyczna, może i trochę sztampowa, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało. Może dlatego że sama popełniłam opowiadanie z podobnym bohaterem. ;P Ogólna ocena jak najbardziej pozytywna. ;)

Średnika i wielokropka. 

@Banita
Uwaga interpunkcyjna: zdecydowanie nadużywasz średnika.
W jakim sensie - że źle używam, czy po prostu za dużo? W tym drugim nie widzę nic złego (zwłaszcza, że wcale nie wstawiam go tak często).

@Winky
ilekroć szmery się nasilały. Lub gdy uczeń - bez kropki
Kropkę postawiłem celowo, by zachować rytm. (Rozpoczęcie zdania od "Lub" nie jest błędem).

jeżeli na głowie twego dziecka jawi się żel... przepraszam. :)
Tekst powstawał jeszcze przed Natankiem ;)

Historyjka sympatyczna, może i trochę sztampowa, ale w ogóle mi to nie przeszkadzało.
Taką też planowałem.
Dzięki za opinię.

- Ty chyba zwariowałeś! - Na jej czole Krzyś dostrzegł zmarszczki; namnożyło się ich ponad miarę (miarę bezpieczeństwa). - To już trzeci raz...! Trzeci raz z rzędu, chłopie!

Parę lat szkoły za mną, w sumie będzie z 17, ale nie przypominam sobie, aby nauczycielki odzywały się tak do uczniów.

Przeczytałem parę pierwszych zdań i język mnie odepchnął. Kwestia dobrou słownictwa, tonu, w jakim piszesz. To chyba ma być "cool", ale mnie drażni.

Parę lat szkoły za mną, w sumie będzie z 17, ale nie przypominam sobie, aby nauczycielki odzywały się tak do uczniów.
U mnie tak było.
A czy w tych odzywkach jest coś niestosownego?

Dziwna szkoła. Ile lat ma ta nauczycielka? Bo odzywa się jak koleżanka do kolegi.

Tutaj mogę obronić T&N, u mnie było podobnie. Zdarzało się też przechodzenie z nauczycielem na ,,ty", czy swobodniejsze rozmowy. Ale też i moja szkoła była specyficzna. 

Nowa Fantastyka