- Opowiadanie: Kama - Badania

Badania

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Badania

– Źle! Absolutnie źle! – głośne skrzeczenie z ostatniego piętra słychać było w całym budynku – Młoda damo, jeśli natychmiast nie pojawisz się na górze, pokroję twoje ciało na kawałki! Maluteńkie kawałeczki! – pieklił się starzec – I zaleje kwasem solnym każdą, najmniejszą komóreczkę!

 

Zasypana zużytymi chusteczkami Dona, ostatni raz wydmuchała nos i psiknęła do każdej dziurki w nosie dawkę z przeciwhistaminowego aerozolu. Czerwony od ciągłego tarcia nos nareszcie wydawał się wolny.

 

Zmiatając ręką wszystkie brudy do kosza, błyskawicznie zerwała się na nogi, przypadkiem przewracając drewniane krzesło. Nie przejęła się tym jednak. Profesor, choć był człowiekiem miłym i wyrozumiałym, bardzo nie lubił czekać. Jeszcze przed wejściem do laboratorium słychać było stukot drewnianych chodaków regularnie powiększających ubytki w kamiennych schodach.

 

Profesor Standmeir od zawsze zastanawiał się, dlaczego zatrudnił właśnie tę dziewczynę. Pierwszoroczna studentka biologi, której wiedza pozostawiała wiele do życzenia, nie nadawała się na asystentkę. Tylko osobowość dziewczyny skłaniała go do wypisywania kolejnych czeków. Trudno było gdziekolwiek znaleźć tak elastyczną, zaangażowaną w pracę i posłuszną dziewczynę, która potrafiła biernie obserwować i bez słowa skargi wykonywać polecenia. Większość doświadczonych badaczy żądałaby udziału w podejmowaniu decyzji, a studenci – wykładów i dzielenia się tajemnicami. Niewielu rozumie, że mężczyzna w pewnym wieku musi mieć swobodę, szczególnie gdy, nie bez wyrzeczeń, na nią zapracował.

Jednak czasami gdy wpadała z impetem na drzwi, otwierając je ciężarem ciała i uśmiechając się przepraszająco, powątpiewał we własną inteligencję.

 

"Muszę się jeszcze raz zastanowić nad kwestią asystenta"

 

Donatella nawet jak na dziewczynę była wyjątkowo drobniutka. Ciemne oczka, farbowane na mleczną czekoladę włosy i małe śmieszne stópki sprawiały, że bliżej jej było do dziecka niż kobiety. Uwielbiała wzorzyste, nowomodne ubrania z kolorowych gazet, które wyróżniały się na tle sterylnego, białego wystroju laboratorium. Zawsze spod fartucha wystawała kwiecista spódnica do kolan, a włosy, zamiast zapuszczone do odpowiedniej długości i spięte gumką, miała zakleszczone pomiędzy zębatkami kolorowych, błyszczących spinek. Zdecydowanie nie przejmowała się konwencjami.

 

Przybywając na polecenie profesora do maleńkiego miasteczka, wzbudziła wśród tutejszych niemałą sensację. Na wstępie została oskarżona o nieskromność i ekstrawagancję, a ksiądz z ambony niezbyt subtelnie wygłosił kazanie na temat odpowiedniego ubioru wśród parafian tydzień po przybyciu dziewczyny. W poczekalni u doktora Rossenberga nadano jej miano 'Miastowej Dziewczyny'. Podobno pomysłodawczynią przezwiska była ruda staruszka ze spożywczego, u której Dona regularnie robiła zakupy.

 

Jednak dla profesora była źródłem inspiracji i żywym dowodem na różnice wewnątrz gatunkowe. Sam nie wiedział, dlaczego biolodzy tak upierają się przy braku podziału Homo sapiens sapiens. Przecież koty pozwalają dzielić nawet ze względu na futro. Nikt nie jest w stanie wmówić mu, że fakt, że Donatella ma podobny genotyp, czyni ich równymi intelektualnie czy chociażby fizycznie. Udowadniała mu to każdego dnia, jak – na przykład – w tej chwili.

 

Asystentka już miała stanąć oko w oko z przełożonym, gdy nagle potknęła się o wystającą kratkę ściekową. Runęła do przodu w wyciągniętymi przed siebie rękoma i zaskoczoną miną, jakby kratka nie była tam od zawsze.

Z hukiem uderzyła o ziemie. Zatrzęsły się wszystkie próbki, cicho brzmiąc w powietrzu niczym dzwoneczkowa orkiestra.

Profesora od pierwszej sekundy wiedział, że nic jej nie będzie. Wszystkie odruchy zadziałały prawidłowo i odpowiednie części ciała złagodziły upadek. W chwili obecnej bardziej podziwiał nadzwyczajną pracę mózgu, niż przejmował się obitymi kolanami asystentki.

Usilnie starał się nie skupiać na wydarzeniu. Gdzieś w głowie pojawił mu się obraz, dziewczyny z bardzo cennymi próbkami w dłoni, potykającej się o własną stopę…

 

"Zbyt przerażające, aby o tym myśleć" uznał.

 

Oszczędzając sobie widoku podnoszącej się dziewczyny, uniósł podbródek i siląc się na spokój, zamknął oczy. Gdyby Najwyższy dawno go nie opuścił, a taki los spotykał wszystkich mniej lub bardziej szalonych naukowców, pewnie poprosiłby o odrobinę cierpliwości.

 

Gdy dziewczyna wstała, a wzorzysta kolorowa sukienka, tak bardzo wyróżniająca się na tle szarego kamienia, została starannie otrzepana, profesor zaczął cichym, poirytowanym tonem:

 

– Możesz mi powiedzieć, dlaczego ta tkanka jest ciepła? – zaczął reprymendę – Wyobraź sobie, że wchodzę dzisiaj rano do laboratorium, jak to mam w zwyczaju każdego ranka. Patrzę i patrzę. Nawet ładnie, bo podłoga czysta, a wszystkie próbki przygotowane i włożone do segregatorów. Aż chciało mi się powiedzieć: "Ale mam przykładną asystentkę". Absolutnie tak chciało mi się powiedzieć. – zapewniał gorąco – Patrzę dalej. Wszystko w najlepszym porządku. Flaszeczki pozakręcane i poustawiane alfabetycznie, ciała gryzoni w chłodni opisane w najdrobniejszych szczegółach. Krew pobrana, wszystkie badania na drugim poziomie zrobione. Aż sobie pomyślałem: "Ciężko pracowała". Absolutnie tak sobie pomyślałem. I wyobraź sobie, młoda damo, że podchodzę do blatu, patrzę, a tam tkanka. Świeżutka, dopiero co pobrana tkanka. Oznakowana! Jak się cieszę. Absolutnie się cieszyłem. – zniżył głos – Dopóki nie dotknąłem kawałka. Ciepła! Była ciepła! Ile razy mam tłumaczyć, że tkanki muszą być zimne!? Gdyby twój mózg miał temperaturę pokojową, co byś zrobiła? Nic! Ponieważ byś nie żyła, młoda damo! – w jednej chwili się uspokoił, przechodząc do pouczającego tonu – Chore tkanki są kluczowym elementem każdego projektu, a także cudem natury, nie powinno się ich zostawiać na noc ot tak.

 

– Przepraszam – powiedziała cieniutkim głosem.

 

– Już dobrze. Jeszcze dziś pobierzemy nową. – westchnął zrezygnowany – zmienia nam to jednak plany. Przygotuj niedużego gryzonia. Dorosłego, nie więcej niż dwadzieścia gramów.

 

– Się robi, szefie. – uśmiechnęła się zadowolona i w mgnieniu oka była już w drugim pokoju, odsłaniając wielką zasłonę, za która mieściło się maleńkie zoo.

 

Każdy gatunek, a było ich całkiem dużo, miał własną klatkę. Największą miały węże, oddzielone od siebie siatkami, przebywały w suchym piasku lub pośród egotycznego buszu zieleni. Niewielkie gady, owinięte wokół starych konarów lub wygrzewające się na ciepłych od lamp kamieniach, nie wydawały się być przejęte nowym źródłem światła. Wprost przeciwnie, ich silne prężne ciała pozostawały w słodkim bezruchu aż do wieczora, gdy spotykała ich niezasłużona kolacja. Bardziej przejęte były gryzonie. Starannie obwąchiwały szklane szyby i włażące sobie nawzajem na głowy, aby uzyskać lepszy widok.

Czasem Dona zastanawiała się, co tak naprawdę wiedzą. Czy czują niebezpieczeństwo, czy martwią się o zaginione rodzeństwo? Gdzieś w środku, pośród wielu wątpliwości, była jednak pewna, że choć starannie dezynfekowane pomieszczenie było praktycznie bezzapachowe, z daleka czują śmierć pobratymców.

 

Z czułością głaskając szybkę, jeszcze na chwilę odwracając wzrok w stronę owadów.

Profesor zawsze z wielkim podziwem wypowiadał się o ich nadzwyczajnej prostocie budowy, która pozwoliła im wykształcić mechanizmy, na które żaden ssak nie mógłby sobie pozwolić. W laboratorium było multum owadów, może nawet setkę razy więcej niż innych zwierząt. Większość z nich była wielka i obrzydliwa, o pustych oczach nie zdradzających obecności nawet krzty rozumu. Poruszały się mechanicznie, jak maszyny machając czułkami w tył i w przód, a ich odnóża zabierały je w zupełnie bezcelowe podróże po niewielkiej klatce.

Dziewczyna zdawała sobie sprawę z niedorzeczności własnych myśli. Wszak istniało prawdopodobieństwo, że małe, słodkie myszki które tak chętnie dawały się pieścić w zamian na kolorowe ziarenka, czuły niewiele więcej od wstrętnych insektów. Co więcej nawet rybki, niejednokrotnie bardziej paskudne i obrzydliwe, na widok Dony w porze posiłku z entuzjazmem podpływały do szyby.

 

– Co będziemy dzisiaj robić, profesorze?

 

Przechylając terrarium wyjęła małą, białą myszkę o czerwonych oczach, która spokojnie siedziała na rękach, nieświadoma przyszłości.

– Kontynuujemy autoimmunologię.

 

– Ostatni projekt nie wypalił? – podeszła do metalowej klatki, gdzie buszowała kolejna biała mysz odznaczona na karku czerwonym paskiem. – Żyje – twierdziła z przekonaniem. – Nie wydaje się chora…

 

– Udało się, moja droga. Przypatrz się uważniej.

– Jest spokojna – zauważyła – zbyt spokojna.

 

– W istocie. Zwężone drogi oddechowe. Jeszcze kilka godzin temu bardzo ciężko oddychała.

– Przecież to była minimalna dawka – oburzyła się.

– Właśnie. Wczoraj przygotowałem nową formułę. Połóż gryzonia na stole i przytrzymaj mocno.

 

Zwierzę zaczęło się wyrywać. Jednak wprawa zgranego duetu sprawiła, że nie minęła chwila, a w kark zwierzęcia wbiła się cieniutka igła i błyskawicznie wstrzyknęła czerwoną substancję.

 

Cały projekt zaczął się od żmudnych badań nad autoagresją, w których prawdę mówiąc uczestniczył tylko profesor, pozostawiając biednej asystentce brudną robotę w piwnicy. Każdego dnia wyciągała z lodówki setki maleńkich buteleczek przywiezionych z miasta. Choć opisane dokładnie, z całą gamą kodów i odznaczeń, Dona niezbyt dokładnie potrafiła określić ich zawartości. Czasem, przeszukując książki, żałowała, że nie miała możliwości poznać łaciny oraz dokończyć, chociaż w połowie, studiów, aby móc odrobinę uczestniczyć w badaniach i być pomocną dłonią, a nie tylko pomagierem. Na szczęście profesor miał zadbać o aspekt finansowy już w tym roku, a potem przyjąć absolwentkę na staż.

 

– Zaznacz gryzonia i opisz klatkę. Tu masz wzór – podał strzępek papieru, po czym odwrócił się w stronę drugiego stołu – Sprawdzałaś jak się mają się osobniki sprzed dwóch miesięcy?

 

– Jeszcze nie. Rentgen?

– Tak. Wyeliminujmy chore jak najszybciej.

 

Jeszcze jako licealistka Dona była pewna, że chorobami immunologicznymi nie da się zarazić. Przez wiele tygodni starała się dowiedzieć, czym jest czerwony płyn, który powoduje autoagresję komórek. Zalewany pytaniami profesor bez cienia współczucia dla młodego, ciekawego świata umysłu stwierdził, że nie ma czasu na wykłady dla amatorów i odwracał się w stronę mikroskopu. Minęło wiele stron grubych tomów i zbywanych pomrukami pytań, nim postawiła na swoim. Radość tylko podbudowywał fakt, że na samym początku usłyszała, że choroby układu odpornościowego nie są zakaźne. Punkt dla amatorów.

 

Nie przeszkadzało to jednak tak zmodyfikować – żeby nie powiedzieć skazić – warunki życia na kilka pokoleń, tak aby nie radzące sobie z otoczeniem organizmy zaczęły wariować. Praktykowali to do dzisiejszego dnia, aby dostarczać nowe osobniki do hodowli. Sam sposób był dziecinnie prosty. Do starannie odizolowanych klatek wpuszczali powietrze z tlenkami najróżniejszych metali oraz karmili je starannie spreparowaną przez siebie żywnością, którą – według polecenia profesora – mogła dotykać tylko w rękawiczkach i masce na twarzy. Każdego miesiąca urocze gryzonie wypychano, niczym nadziewaną kaczkę, połową tablicy Mendelejewa. Zdarzało się, że najsłabsze osobniki umierały, jednak pokrywało się to z wcześniejszymi założeniami. Projekt w piwnicy, choć niezwykle owocny, nie zajmował dużo czasu. Ogromną, wciąż powiększającą się liczbę gryzoni, badano co rok, aby każda z myszek miała szansę uczestniczyć w eksperymencie.

 

Dona uważała, że te badania to triumf nauki, chwila w której człowiek przewyższa naturę wielokrotnie. Gdy jednak podzieliła się swoim zdaniem z profesorem, ten głośno się zaśmiał. Ponieważ nie było to zachowanie codzienne, wręcz ocierało się o święto, starannie ubłagała o zdradzenie kilku tajemnic

.

– Człowiek jest niczym – powiedział wtedy, a zdanie zapadło w pamięć.

 

Pokazał worki pełne mysich ciał, które poza zasięgiem delikatnego wzroku dziewczyny, czekały w kolejce do pieca. Opowiedział o kolejnych procesach, nie kwapiąc się wyrzucić trudnych nazw z wypowiedzi i zawstydzić dziewczynę wiedzą.

 

Jednak jedno Dona zrozumiała idealnie. On czekał.

 

Czekał pokornie, niczym uniżony sługa biologi za którego się uważał, na odpowiedź natury na głośne wołanie. Prowadził badania na najlżejszych chorobach układu odpornościowego takich jak nadwrażliwość i niedokrwistość, bez kłopotu podtrzymując zwierzęta przy życiu. Badał i czekał.

 

Szybko zaczęły pojawiać się drobne mutacje. Przeprowadzano staranną, bardzo elastyczną selekcję, usuwając osobniki z defektami i chore na nowotwory. Regularnie także mieszano zwierzęta pomiędzy klatkami, aby nie dopuścić do osłabienia genetycznego.

Ponieważ mysz laboratoryjna, jak każda inna, jest w stanie co trzy tygodnie wydać niemałą gromadkę, kolejne pokolenia mijały. Z braku miejsca, zaczęto eliminować starsze, zdrowie gryzonie.

Gdy jednak wykryto anomalia, chory organizm transportowano na górę do laboratorium i pozwala rozmnażać z innymi, zdeformowanymi immunologicznie ssakami. Jeśli w między czasie, urodziło się zdrowe potomstwo, a niestety takie sytuacje również miały miejsca, wprowadzano autoagresywne białka rodziców. Przyjmowały się w czterdziestu procentach. O wszystkim opowiadał bezwiednie jakby właśnie nie przekraczał granic ludzkich możliwości. Jednak nawet jemu, człowiekowi o postawie stoickiej, zadrżał głos, gdy doszedł do przełomu – powstaniu limfocytów A.

 

Uznając, że zmiany zachodzą zbyt wolno, część obiektów doświadczalnych poddał niebezpieczniejszym czynnikom mutagennym. Śmiertelność, a przede wszystkim stosy mysich zwłok, wydawały się zapowiadać druzgocącą klęskę. Według Dony.

 

Jednak pewnego ranka, zanim niebo pozbyło się ognistych barw, profesor zawołał ją do siebie. Wydawał się kompletnie inny, oczy wprost wychodziły mu z orbit, a ręce drżały. Jakby przed chwilą świat stanął do góry nogami.

 

– To są limfocyty A, moja droga – przedstawił dumnie biały płyn w strzykawce – Podejdź do mikroskopu – polecił niecierpliwie.

 

Zwykłe limfocyty wyglądały jak przeźroczyste landrynki nadziewane kawiorem w ertrocytowym, czerwonym sosie.

 

Gdy podniosła się znad okularu, spojrzała profesorowi w oczy. Lśniły jak diamenty.

– Zobacz co się stanie, gdy dodamy limfocyty autoreaktywne. – powiedział podekscytowany.

 

Profesor spokojnie nabrał do strzykawki trochę białego płynu i ostrożnie wstrzyknął kilka kropelek na środek blaszki, tuż przed samym obiektywem.

 

Dona szybko przyłożyła oko i z zafascynowaniem obserwowała jak niebezpieczne, autoagresywne komórki są wprost pożerane przez większe i silniejsze limfocyty A.

 

– Właśnie jesteśmy na drodze do uleczenia wszystkich chorób autoimmunologicznych – szeptał w przestrzeń – Alergie, astmy, Hashimoto, reumatoidalne zapalenie stawów, stwardnienie rozsiane, nieswoiste zapalenie jelit, cukrzyca, toczeń, pęcherzyca, miastenia!

 

Dona nie zwracała uwagi na wykrzykiwane choroby. O większości z nich ledwie co słyszała.

 

Jednak atmosfera udzieliła się także jej. Głośno dudniące serce waliło jak szalone.

– Czy to działa? – zapytała podekscytowana.

 

– Na razie zbadałem tylko lżejsze schorzenia: astmę oskrzelową oraz niedokrwistość. Ale tak, moja droga! Absolutnie działa! Absolutnie!

 

Profesor mógł powtarzać, że człowiek jest niczym, zwykłymi marionetkami natury. Dona niezbyt w to jednak wierzyła. W chwili zwycięstwa nad przyrodą, gdy człowiek przewyższa Boga, była pewna, że ludzie zostali stworzeni do wyższych celów. To nie technologia przewyższyła naturę, to człowiek nauczył się nią sterować. Uczynił z niej matkę-niewolnicę, płaszczącą się przed własnymi dziećmi.

 

Ten dzień zapoczątkował tygodnie niezwykle intensywnych badań. Nawet profesor zrezygnował z prowadzenia angielskiego trybu życia, noce spędzając nad mikroskopem.

Ponieważ przez wiele tygodni węzły chłonne tylko kilku osobników zaczęły wytwarzać nowe limfocyty, profesor zdecydował, że będą je przekazywać innym osobnikom.

Profesorowi bardzo zależało na przebiegu badań in vivo.

 

Zaczęła się druga, pełna kolejnych stosów mysich zwłok, droga. Większość osobników umierała na wskutek zupełnie obcych i silniejszych komórek, które przeszczepione do obcych organizmów, nie potrafiły rozpoznać szkodliwych białych krwinek.

Jednak pośród tych, które przeżywały, tylko jeden na dziewięćdziesiąt osiem osobników pozostawał chory. Odrobinę jak rosyjska ruletka z wielkim magazynkiem na prawie setkę naboi albo zdanie logiczne. Istnieją dwie możliwość: prawda lub fałsz, życie lub śmierć.

Zdając sobie sprawę, że na badania bardzo znacznie spływa stopień pokrewieństwa, Dona musiała przeprowadzić staranną selekcję. Do dziesięciu pokoleń wyniki były fenomenalne.

 

Zdaniem Dony jedyne co im zostało, to robić więcej badań, ogłosić spektakularne wyniki i czekać na nagrodę Nobla. Głupio jej było nawet przed samą sobą, ale pod łóżkiem trzymała cały plik rysunków sukienki, w której – u boku profesora – będzie na gali rozdania. Przygotowała także konspekt przemowy i podziękowania dla starszej siostry Mel, po której odziedziczyła zainteresowanie medycyną.

 

Jeszcze tego wieczora, kiedy skończyła rysować wymarzone buty wieczorowe – wygodne i eleganckie – usłyszała wołanie profesora.

Minęła chwila nim znalazła go w pokoju do dezynfekcji. W rzeczywistości była to mała, bardzo szczelna komórka wyłożona od góry do dołu kafelkami ze szklanymi drzwiami. Na zewnątrz był panel sterowania, pozwalający na wpuszczanie do środka wszelkich gazów, a nawet czyszczenie światłem czy dźwiękiem. Często używali go do zatruwania roślin, czy nawet kąpania większej ilości zwierząt pod wodnymi natryskami.

 

– Natlenialiśmy kiedyś rośliny? – zapytał spokojnie.

– Nie, profesorze – odparła zdziwiona.

"Natlenianie roślin?"

– Zrobisz to dzisiaj. Włożysz do pokoju kilka roślin i wpuścisz im mieszankę powietrzną osiemdziesięciu procent tlenu…

 

Przez chwilę nie wiedziała co się działo. Poczuła drobne ukucie w ramię, po czym została brutalnie wepchnięta do pokoju dezynfekującego.

 

Upadła na twardą posadzkę.

 

– Profesorze! – krzyknęła zdezorientowana, słysząc dźwięk zatrzaskujących się drzwi.

Spojrzała w górę, na smukła sylwetkę pracodawcy. Trzymał w ręku prawie pustką strzykawkę z białym płynem.

 

"Limfocyty A…"

 

– Profesorze… – powtórzyła słabym głosem, niezdolna sformułować logicznej wypowiedzi.

 

W drobnej główce pojawił się wielki chaos i mieszanina nie łączących się ze sobą myśli. Nie czuła bólu kolan, ani łokcia po bolesnym upadku, ślepo wpatrywała się w postać za szkłem, przypatrującą się z ciekawością.

 

Po chwili podniosła się do pozycji siedzącej i niedbale odgarnęła włosy z twarzy.

– Dlaczego…? Przecież to niebezpieczne… Nie wiadomo czy się przyjmą… – zaczęła panikować.

 

– Z pewnością rozumiesz potrzebę dalszych badań. Gryzonie są bardzo podobną homologicznie do człowieka istotą, więc nie powinnaś się zamartwiać. Ponieważ jako alergiczka również posiadasz autoagresywny system odpornościowy, jesteś idealnym obiektem badań – wyjaśnił zimno.

 

– Co pan mówi?! – krzyczała z niedowierzaniem, choć do mężczyzny dochodziły stłumione dźwięki. – Nie jestem jakimś zatruwanym zwierzątkiem, to zwykły katar sienny!

 

– Wprost przeciwnie, moja droga – profesor zachował stoicki spokój – Twoja rodzina, wybacz dociekliwość, mieszka od pokoleń w wielkim mieście. Sprawdzałem wszystko. Twoja matka to dowód na szkodliwość palenia tytoniu, nie tylko z wyglądu. Musisz mi wybaczyć szczerość, ale po paczce dziennie, we krwi pływają ciężkie metale, a płuca ma niczym stary filtr.

 

– Jest pan szalony? Mogę umrzeć! Proszę mnie natychmiast wypuścić i zabrać do szpitala! – twarz nie kryła przerażenia – Jestem człowiekiem, nie zwierzątkiem laboratoryjnym! – gwałtownie wstała i uderzyła pięściami w szklaną szybę – Wypuść mnie stąd natychmiast!

 

Wytrzeszczone ze strachu oczy, zaczęły błyszczeć od napływających z bezsilności łez.

 

– Niech pan się opamięta, nie jest pan mordercą – usiłowała przemówić mu do rozsądku.

Ale ten nie słuchał.

 

– Jak pan może?! Jestem człowiekiem! – oparła się całym ciałem o drzwi.

Na myśl o rychłej śmierci, uginały się pod nią nogi. Powoli osuwała się po szklanej szybie.

 

– Człowiek jest niczym, moja droga.

Koniec

Komentarze

Nie wiem, dlaczego nie czytałem wcześniej. Umknęło w tłoku? Dobrze, że zwróciłaś na nie moją uwagę.
Moim zdaniem opowiadaniu przydałyby się drobne korekty --- te klasyczne, składnia, interpunkcja --- i jedna znacząca poprawka, przeróbka raczej. Wydaje mi się, że profesor wiedział od początku, dlaczego tę dziewczynę wybrał na asystentkę...

Ciekawe, chociaż przez całą lekturę tekstu miałam przed oczami doktora Frankensteina który krzyczy

„ To żyje, to żyje…!!!” ze starej wersji tego filmu. Ogólnie lubię te klimaty, dają duże pole dla wyobraźni.

Nowa Fantastyka