- Opowiadanie: wiktorwroz - Optyka widzenia

Optyka widzenia

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Optyka widzenia

Myśl o założeniu własnej firmy przyszła znienacka. Nie rozważałem wcześniej wad i zalet wynikających z samozatrudnienia. Dorosłe i odpowiedzialne życie było mi tak obce, jak obca i śmieszna może wydać się praca dziedzicowi wielkiej fortuny. Po spędzeniu pięciu, nader udanych lat na uczelni wyższej, stanąłem przed Powiatowym Urzędem Pracy, prawie dosłownie, "goły i wesoły". Nieustająca krzątanina wewnątrz budynku sugerowała, że po pierwsze, nie da się z niego wyjść szybko, a po drugie, że ponad wszelką wątpliwość nie da się z niego wyjść z niczym. Cóż, moje przypuszczenia w pewnym sensie potwierdziły się.

 

Posuwając się powoli do przodu, wzdłuż zielonkawej ściany, wypełniłem kilka inwigilujących prywatność druków i kiedy nadeszła moja kolej, udałem się za miłą urzędniczką do małego boksu przesłuchań.

―A więc nie pracował pan jeszcze nigdy?― zaczęła uśmiechając się jak Elvis, tylko

jedną stroną ust.

― Jakoś nie było okazji ― wydukałem wstydząc się, że nie mogę jej zaimponować swoją

zaradnością.

― Cóż, to nieco komplikuje sprawę. Obecnie najchętniej przyjmuje się stażystów. Polecam

panu odbycie stażu, a dopiero potem szukanie pracy. To zawsze pomaga. Chyba, że

zdecyduje się Pan podjąć pracę nieadekwatną do wykształcenia.

― Nieadekwatną pod jakim względem?

― Pod każdym. ― Urzędniczka wybuchnęła gromkim śmiechem. Kiedy zorientowała się,

że jej radość trwa odrobinę za długo, wyprostowała się i poprawiła spódnicę. ― Widzi

pan, archeologia to dziedzina dla pasjonatów, którzy zrobią wszystko by móc pracować

w zawodzie. Tu odgrywają rolę znajomości. Nie zdarzyło nam się jeszcze ogłoszenie

z pańskiej dziedziny.

To mówiąc, dziewczyna wydała mi kartę bezrobotnego, kilka dokumentów uwierzytelniających pobyt w PUP-ie i poleciła udać się do pokoju nr 22, celem podbicia nowej legitymacji.

Rzeczonego pokoju nr 22 szukałem w całym budynku, jakieś pół godziny. Cztery piętra, każde z około siedmioma pomieszczeniami o wymiarach maksymalnych trzy na siedem metrów, nie były wielkim wyzwaniem dla badacza. Mimo to, drzwi z mosiężnym znaczkiem ‘22' nie znalazłem. Krążyłem jeszcze chwilę przy toaletach, kiedy facet z długą, siwą brodą przemknął obok mnie z karnetem na pieczątki w wyciągniętej ręce. Ruszyłem za nim. Wyglądający jak włóczęga, bezrobotny powiatu Ciężary wypadł na powietrze omal nie roztrzaskując mi czaszki drzwiami. Potem sfrunął lekko po schodkach na chodnik. Kiedy poła brudnego, granatowego płaszcza zniknęła za załomem nie byłem pewien czy powinienem iść dalej. Jeśli facet zauważył, że go śledzę i zaczaił się by spuścić mi łomot, i obrabować z kilku długopisów, które były w końcu moim najcenniejszym majątkiem?

Stałem tak przez chwilę, może nawet dłużej i kiedy w końcu znajomy włóczęga wynurzył się ponownie, byłem pewien, że pokój 22 znajduje się po drugiej stronie budynku. Z ulgą strząsnąłem z kurtki wszystkie makabryczne wyobrażenia o napadzie na moją osobę i ruszyłem na przód. Małe, nadwyrężone schodki prowadziły do pojedynczego pomieszczenia w piwnicy. Z niedowierzaniem pchnąłem skrzypiące drzwi. Powietrze przeciął dźwięk dzwonka zawieszonego na framudze.

Dzień dobry. Chciałbym podbić pieczątkę – zaskrzeczałem, zdziwiony zimnym,

cuchnącym powietrzem w pokoju.

Kobieta o ognisto rudych włosach wykonała zapraszający ruch ręką.

― Podejdzie, da karnet ― powiedziała bezbarwnie.

Podszedłem ośmielony i wsunąłem kartonik pod szybę okienka. Kobieta przechwyciła go energicznie. Szyba umocowana na metalowym stelażu zabrzęczała ostrzegawczo i przed oczami mignęło mi zniekształcone odbicie własnej twarzy. Po chwili huknęła pieczątka. Pracownica urzędu z zadowoleniem przyjrzała się soczystej dacie na moim karnecie, po czym przemówiła:

― Archeolog co? Mamy tu kilku takich. Szukaj sobie innej pracy synu, dobrze ci radzę.

― Macie tu więcej archeologów?

― No cóż, mamy tu prawie samych „ologów”. Przed chwilą był tu jeden taki, co zamiast

uczciwie pracować rozkopał pół miasta. Takie samozatrudnienie sobie wymyślił.

― Jak to rozkopał?

― A no, rozkopał. Wiesz gdzie jest góra zamkowa?

Skinąłem głową. Każdy mieszkaniec powiatu wie, gdzie jest góra zamkowa.

― To właśnie tam grzebie w ziemi. Straż miejska łapie go średnio raz na dwa tygodnie, ale

on nie przestaje kopać. Zorganizował sobie łopaty, młotki, przekuwa się przez uleżałą

ziemię.

― Ryje w zabytkowych murach?

― Ponoć ryje, ale nie sądzę, żeby coś rzeczywiście zniszczył. Jest raczej nieszkodliwy.

Odebrałem swój karnet z mocnym postanowieniem, że za miesiąc będę miał pracę i nigdy więcej nie zobaczę ani szalonego archeologa, ani Anny Shirley po pięćdziesiątce.

 

Dokładnie po trzydziestu dniach, chudszy o cztery kilogramy i ze zdradzającymi oznaki frustracji cieniami pod oczami, stawiłem się ponownie w pokoju 22. Tym razem panował tam spory ruch. Kolejka brzęczała niczym rój os wokół ula, tłocząc się i popychając bez celu. Przy okienku wybuchła kłótnia i dopiero po chwili rozpoznałem w awanturniku profesora archeologii. Biała broda owinęła mu się wokół szyi niczym ekskluzywne boa. W bladym świetle jego granatowy płaszcz nabrał wyrazistości. Przez chwilę wyglądał zupełnie jak czarodziej, który zabłąkał sie w PUP– ie przez jakąś magiczną pomyłkę.

Mówię pani, że to jest odkrycie na miarę egipskich piramid! Rozumie pani, że dzięki

temu wszystko, absolutnie wszytko się zmieni? Nasze życie już nigdy nie będzie

przypominało dotychczasowego błądzenia we mgle. To jedyna i niepowtarzalna szansa

dla pokrzywdzonych, którym na siłę przylepiono na czoło plakietkę: „słabeusz, niedojda

życiowy”! Jedyna szansa na zrobienie porządku, na dojście sprawiedliwości!

Ruda urzędniczka nie podzielała entuzjazmu czarodzieja. Przez chwilę prosiła go aby się uspokoił, monotonnie powtarzając: „nie awanturuje się, zrobi miejsce dla następnego petenta”, a kiedy to nie poskutkowało podniosła białą, porysowaną słuchawkę i zadzwoniła po ochronę.

Bezrobotni rozstąpili się i zobaczyłem średniego wzrostu mężczyznę w czarnej kurtce. Wyglądał zupełnie jak pracownik kotłowni lub złota rączka i podejrzewałem, że to jest właśnie ta rzeczona ochrona.

― Mariola, który to się awanturuje? ― zagadał ochroniarz rezolutnie.

Ruda skinęła na czarownika i westchnęła głęboko.

― Blokuje kolejkę ― podsumowała.

Czarodziej obrzucił ochroniarza pogardliwym spojrzeniem i wyszeptał mrużąc oczy:

― Wy maluczcy zawsze byliście ślepi. Skarb leżał tuż pod waszym nosem, u waszych

stóp, ale te ciasne umysły są za leniwe. Wystarczyło się schylić i podnieść!!!

Ochroniarz złapał profesora za połę płaszcza i spróbował go wyprowadzić. Tamten oburzony naruszeniem swojej nietykalności osobistej szarpnął się, krzyknął przeraźliwie i ruszył na mężczyznę. Szamotał się z zaciśniętymi oczami. Ochroniarz odpowiedział podobną serią nieskoordynowanych ruchów. Kotłowanina przemieściła się w kierunku drzwi. Czarodziej szarpiąc kurtkę tamtego przyparł mnie do ściany i kilka razy poczułem jego szorstką brodę na policzku. Zrobiłem to, co reszta obserwujących. Skuliłem się i czekałem aż nawałnica przejdzie bokiem.

Kiedy w końcu drzwi zamknęły się za tarmoszącą się parą, odetchnąłem z ulgą. Odebrałem swoją pieczątkę i już miałem wychodzić gdy zahaczyłem butem o nieduży skrawek blachy. Przywarł do jedynego, nienaruszonego stopnia pokoju-komórki. Usiłowałem odkleić go od podeszwy i z premedytacją przejechałem stopą po krawędzi schodka, łuszcząc szarą kamionkę. Nie poskutkowało. Wyszedłem na zewnątrz szukając trawy, o którą mógłbym wyczyścić but i wtedy zauważyłem napisy. Napisy, na postrzępionym kawałku żelastwa uczepionym mojej grubej podeszwy. Gdyby nie wynalazek ciężkiej, zbrojonej zelówki znalezisko nigdy nie znalazłoby się w moim posiadaniu. Upewniwszy się, że nikt mnie nie obserwuje, schyliłem się i wyszarpnąłem odłamek z karbowanej części podeszwy.

Całość miała kształt nieregularnego owalu. Przypuszczalnie pierwotnym kształtem blaszki był wielobok wzdłuż ramion którego wyryto starannie wężyki słów. Na początku myślałem, że to jakiś elficki bajer. Zwykła zabawka, którą można kupić za pięć złotych na odpuście, ale kiedy potarłem palcem środek blaszki, zmieniłem zdanie. Gruba powłoka tłustego brudu odsłoniła suchą, szarą skorupę. Zdarłem ją paznokciem i przez chwilę poczułem się jak prawdziwy odkrywca. Pod starą skórą nalotu znajdowało się najprawdziwsze złoto. Delikatny żółto-miedziany kolor, polerowany niegdyś na gładź był nadwyrężony, ale przypuszczałem, że niewiele trzeba by przywrócić mu dawną świetność. Mogła to być równie dobrze cyna, miedź, jakiś inny stop metali. Ja jednak wiedziałem od początku, że to, co trzymam w dłoni, to złoto. Blaszka była dość cienka i przyszło mi do głowy podgrzać ją nieco i sprawdzić czy pod wpływem temperatury nie ujawnią się na niej dodatkowe napisy, ale szybko zganiłem się za uleganie mitom kultury masowej. W drugiej kolejności rozpocząłem rozmyślania nad możliwością sprzedaży plakietki, co w mojej sytuacji finansowej wcale nie byłoby złym pomysłem ale i tę ewentualność odrzuciłem. Ostatecznie postanowiłem zdać się na własny rozum, rozważyć wszystko bez emocji. Po pierwsze: plakietka nie mogła wziąć się z nikąd i oczywiste było, że zgubić mógł ją tylko jeden człowiek: czarodziej archeologii z białą brodą. Po drugie: istniała możliwość, że tenże człowiek odnalazł większy skarb, a plakietka jest czymś w rodzaju wisienki na torcie. Po trzecie: brodacz z pewnością wcześniej czy później, ze wskazaniem na to pierwsze, zorientuje się, że zgubił swój najcenniejszy skarb i z całą pewnością wróci by go odszukać. Biłem się z myślami dobrą godzinę zanim zdecydowałem, że muszę odnaleźć archeologa w granatowym płaszczu. Nie tylko dlatego, że sumienie nie dałoby mi spokoju gdybym przywłaszczył cudzą rzecz, ale także dlatego, że byłem ogromnie ciekawy co takiego znalazł starzec na górze zamkowej.

Puściłem się truchtem przez pobliski park. Minąłem kilka pomników wojny, potem fontannę otoczoną uroczymi ławeczkami i w końcu dopadłem do mostu. Plakietkę schowałem do kieszeni, ale dla pewności ciągle sprawdzałem, czy rzeczywiście tam jest. Ostatecznie rozpiąłem kurtkę i pozwoliłem by ręka tkwiąca w pole płaszcza wykonywała zamaszyste ruchy niczym u żołnierza w czasie pokazowego marszu. Kiedy uświadomiłem sobie, że tak właśnie wyglądał archeolog, gdy zobaczyłem go po raz pierwszy, szeroki uśmiech wylał się na moją twarz i wycisnął łzę z lewego oka.

― Taki młody, a taki szalony ― burknąłem do siebie.

Gdyby ktoś powiedział mi wcześniej, że stanę oko w oko z przygodą nie uwierzyłbym. Okazało się jednak, że okazja czyni nie tylko złodzieja ale i odkrywcę.

Niepewny tego, co miało się zdarzyć, pokonałem miasto w rekordowym tempie. Przefrunąłem nad najruchliwszym skrzyżowaniem, skręciłem w lewo, w stronę Wisły

i pobiegłem wzdłuż pozostałości dawnych murów obronnych. W końcu dopadłem do najstarszego zachowanego kompleksu kamienic i począłem wspinać się na miejsce, gdzie stał niegdyś najprawdziwszy zamek. Zlany potem i targany przez liczne skurcze mięśni, które zdążyły wytworzyć ogromne ilości kwasu mlekowego w moich nogach, wdrapałem się na górę zamkową. Zastałem tylko pustkę. Nie było nikogo. Żadnych spacerowiczów z psami, zakochanych par, dzieciaków popalających papierosy i pijących piwo. Żadnych wagarowiczów i żadnych archeologów. Wczesna wiosna nie zwabiła nikogo oprócz kilku ptaków nawołujących się od czasu do czasu z koron potężnych kasztanów.

Plac – pozostałość zamkowego dziedzińca, nie był duży. Stojąc w jego północno – zachodniej części można było obejrzeć z góry sporą część miasta, most i drugi brzeg rzeki. „To jasne, że łatwiej bronić warowni, którą wzniesiono możliwie wysoko” – wyrecytowałem głośno. „Zważając jednak na to, że nadwiślańskie skrzydło zamku runęło kilkaset lat wcześniej, razem z częścią skarpy, na której je postawiono, pomysł nie wydaje się już tak rezolutny” – uśmiechnąłem się promiennie do wyimaginowanych słuchaczy i ruszyłem wzdłuż pozostałości średniowiecznych murów. Usiłowałem przypomnieć sobie jeszcze kilka faktów historycznych dotyczących góry, ale nic nie przychodziło mi do głowy. Zupełnie nic, póki nie potknąłem się o czerwony łuk cegieł. Wskoczyłem na niewysoki murek i zajrzałem do studni z okratowanym wlotem. „Zamkowa studnia wyznaczała środek dziedzińca. To w niej ginęli nieszczęśnicy, którzy narazili się czymś Bogu, ojczyźnie, a przede wszystkim krzyżackiemu komturowi.” Pstryknąłem głośno palcami i przybrałem nieprzenikniony wyraz twarzy: „tak, ma pani rację, nie chcielibyśmy żyć w tamtych czasach.” Przebiegłem palcami po wystających z czarnej czeluści liściach paproci i natychmiast otrząsnąłem rękę. Kilka małych, czarnych pająków wybiegło na sprawnych nóżkach spośród najciaśniej zwiniętych liści, by sprawdzić kto narusza ich umoszczenie. Zadecydowałem o odwrocie.

 

 

Sprawa ze złotą plakietką nie dawała mi spokoju przez następny tydzień. Zacząłem od oczyszczenia jej środkiem zamkniętym w buteleczce z napisem: „przywraca sekretny czar twoim kosztownościom”. Nie odkryłem już niczego nowego oprócz dodatkowych żłobień na bokach blaszki. Powoli zacząłem też zdawać sobie sprawę z tego, że przywiązałem się do tego małego kawałka metalu. Na początku była to tylko radość z posiadania niezwykłego przedmiotu, potem wmówiłem sobie, że to talizman, a w końcowej fazie obłędu jaki zacząłem u siebie zauważać, uwierzyłem, że elficka blaszka, to mój najświętszy talizman. Mógłbym przysiąc, że nie tylko przynosiła mi szczęście ale i chroniła przed nieszczęściem. Mógłbym także znaleźć tysiąc i jeden przykładów na potwierdzenie mojej tezy tyle, że nikt, nigdy mnie o takie przykłady nie prosił. Ja jednak wiedziałem swoje i byłem gotowy na wszystko co miało nadejść. Już drugiego dnia posiadania plakietki znalazłem na ulicy najprawdziwsze, nowe i pachnące sto złotych. Leżało wsunięte pod jeden z kamieni w bocznej uliczce. Ukryte specjalnie dla mnie. Nie starałem się przecież niczego znaleźć. Po prostu spojrzałem w to miejsce i zobaczyłem banknot. Doświadczyłem i innych rzeczy. Tramwaje, na które się zawsze spóźniałem, czekały tylko na mnie. Obojętnie, o której godzinie nie pojawiłbym sie na przystanku, tramwaj czekał. Zupełnie jakbym miał własnego szofera. To nie było wszystko. Dwa razy poczęstowano mnie darmowymi cukierkami i zdarzyło się coś jeszcze. W dużym markecie wpadłem na kobietę. Normalnie przeprosiłbym i odszedł, ale nie tym razem. Dziewczyna pomogła mi pozbierać skromne zakupy i wdała się ze mną w pogawędkę. Nie wiedziałem dotąd, że potrafię gawędzić, a w końcu dokładnie to robiłem. Gawędziłem i to jak!

Po kilku dniach doszedłem do wniosku, że plakietka musi wydzielać jakiś rodzaj energii. Świadczyły o tym suche fakty i jeden duży dowód w postaci Agnes. Tak kazała do siebie mówić.

― Bije od ciebie taka niezwykła aura ― powiedziała podając mi pomidora.

Zaczerwieniłem się i poczułem pożądanie. Nie trzeba mi było wiele. Wystarczyło jedno dobre słowo od niebrzydkiej dziewczyny żebym się zakochał po uszy.

― Jestem bezrobotnym archeologiem. Może dlatego ― odpowiedziałem mrużąc oczy.

Agnes uśmiechnęła się składając w łuk jasnoczerwone usta. Była typem dziwaczki, intelektualistki. Lubiła rozmawiać o zakazanych rzeczach i wszystkiemu nadawała nowe, podniecające znaczenie. Odwiedziła mnie już pierwszego dnia naszej znajomości. Szczęśliwie, mieszkałem w przybudówce domu moich rodziców z osobnym wejściem i mogłem cieszyć się prawdziwą prywatnością. Agnes przyniosła więcej pomidorów. Wykładała je na półmisek łapiąc każdy tak, jakby chciała wbić weń paznokcie i wydusić cały miąższ. Długie, czarne włosy zaczesywała w kunsztowną i wyrafinowaną, ale ciągle swobodną fryzurę. Zupełnie jakby wyszła z obrazu renesansowego malarza. Tylko czerwone pasmo przy skroni zdradzało jej współczesność. Agnes lubiła czerń i czerwień. Twierdziła, że te kolory odzwierciedlają stan jej ducha. Ciągle pobudzonego i w stanie niepokoju.

― Ogień i woda znoszą się, prawda? Ale też się uzupełniają. Nie mogą bez siebie istnieć. Dlatego ja stanowię całość. Składam się z odmiennych pierwiastków, z niszczących się nawzajem pierwiastków, ale to dzięki tym różnicom istnieję.

― Sugerujesz, że ogień i woda nie mogą istnieć bez siebie ?

― Ja nie sugeruje, ja wiem, że człowiek to pole walki.

Nie zgadzałem się z nią. Byłem tylko bezrobotnym archeologiem i mój duch dążył do osiągnięcia spokoju i harmonii. Chciałem znajdować pieniądze pod kamieniami, spotykać miłe dziewczyny i trafiać na czas ze środkami transportu miejskiego. Mimo wszystko pozwalałem jej mówić i czekałem na nagrodę za wyrozumiałość.

Któregoś dnia Agnes spóźniła się na spotkanie. Zaniepokojony stałem w oknie przybudówki przestępując z nogi na nogę i wypatrując jej szczupłej sylwetki na końcu ulicy. Czekałem tak aż zaczęło zmierzchać. Szarobure chmury wypłynęły na niebo, zrobiło się naprawdę zimno. Potarłem złotą blaszkę i zastygłem w drzwiach. To była Agnes. W szarej poświacie wyglądała jak spora, czarna plama. Miała na sobie długi flauszowy płaszcz, zdecydowanie zbyt gruby jak na tę porę roku i dziwaczną, czarną sutannę wypełzającą dłuższymi bokami spod okrycia. Długie włosy płożyły się wokół twarzy. Wiatr bawił się nimi podnosząc i opuszczając wybrane pukle. Dziewczyna próbowała mu się przeciwstawić, ale ostatecznie przegrała. Zacisnęła usta ze zdenerwowania układając fryzurę.

― No, co tak stoisz i nic nie mówisz? ― wrzasnęła widząc moje osłupienie.

― Agnes?

― No, a kto? Masz jakiś problem? ― Jej twarz pojaśniała. Jedno złe słowo mogło

wyprowadzić ją z równowagi. ― Słuchaj mam niespodziankę, chcę żebyś gdzieś ze mną

poszedł!

― Oczywiście, nie powiesz mi o co chodzi?

― Nie powiem, ale to niezwykłe wydarzenie i wiesz… to zaszczyt, że możemy tam pójść.

Początkowo próbowałem oponować. Marzyłem by zwinąć się na kanapie i wypić gorącą herbatę w jej towarzystwie. Ostatecznie uległem bojąc się, że zostanę sam. Z ociąganiem założyłem kurtkę i powlokłem się za Agnes. Pędziła niczym czarownica na niewidzialnej miotle. Złapała mnie za rękę i pociągnęła za sobą w stronę wiosennego, kwitnącego lasu. Przecięliśmy go w najwęższym miejscu i wyszliśmy wprost na wały wiślane. Dziewczyna dyszała ze zmęczenia, ale nie zwalniała. Ruszyliśmy wzdłuż Wisły ścieżką położoną wysoko, wśród pól i samosiejnej roślinności. Dawno zapadł zmierzch i co chwilę potykałem się o kamień lub wystający korzeń. Kiedy weszliśmy w krzaki tarniny zrobiło mi się słabo. Jeden z kolców zagłębił się w mój policzek i zarysował na nim delikatny wzór. Piekło, ale nie zatrzymywałem się w obawie, że Agnes uzna mnie za zwykłego mięczaka, którym w gruncie rzeczy byłem. Kiedy stanęliśmy przed stromymi schodami, prowadzącymi wprost na placyk ze znajomą studnią, ogarnął mnie wyraźny niepokój. Na górze ktoś był. Blade, różnokolorowe światła migały w koronach drzew, odbijały się od pozostałości starych murów i niknęły w nieoświetlonych zakamarkach. Parę razy wydało mi się, że ptak lub nietoperz wzbił się w powietrze i przeleciał tuż nad nami. Moja przewodniczka zwolniła. Wspinaczka była nie lada wyzwaniem, dlatego Agnes zdjęła płaszcz i przewiesiła go na poręczy.

― Później po niego wrócę ― zdecydowała i skinęła na mnie ręką. ― Idziemy.

Naliczyłem trzydzieści kilka stopni, ale dopiero na dwudziestym doszły mnie dźwięki przedziwnej muzyki i ciche mruczenie. Wdrapaliśmy się na samą górę. Spodziewałem się zobaczyć kilka latarni i kolaż ze świateł mostów, i bloków stanowiących młodą część miasta. Już wyobrażałem sobie orzeźwiający wietrzyk od strony Wisły muskający moje spocone czoło. Zamiast tego, moim oczom ukazał się czarny półokrąg. Struktura była tak zbita i ciasna, że odróżnienie pojedynczych osób w tym szyku zajęło dobrą chwilę. Gromada ludzi ubranych głównie na czarno tłoczyła się wokół studni. Nikt nie zwrócił na nas uwagi. Spojrzałem na swoją czerwoną bluzę i niebieskie spodnie, a potem na czarną sutannę Agnes i Bóg mi świadkiem, że miałem ochotę uciekać gdzie pieprz rośnie.

― Agnes, chcesz mnie złożyć w ofierze? Kto to jest?

Agnes nie starała się mnie uspokoić, tylko uśmiechnęła się pobłażliwie i pociągnęła mnie w głąb dawnego dziedzińca.

― Cicho głuptasie. Dziś pokażę ci, co zajmuje mnie wieczorami. Każdy z nas ma prawo wprowadzić jedną osobę. Zazwyczaj dziewczynę lub chłopaka, ale czasami ludzie przyprowadzają rodzeństwo lub znajomych.

Czarna kurtyna złożona z szeleszczących szat przesuwała się w przód i w tył na podobieństwo morskiej fali. Rozróżnienie mężczyzn od kobiet zajęło mi trochę czasu. Ostatecznie doliczyłem się sześciu osobników o niezidentyfikowanej płci. Ilekroć zadecydowałem, że ten czy tamten jest takiej to, a takiej płci, dostrzegałem szczegół, który wprawiał mnie w całkowite zakłopotanie i uniemożliwiał osąd sytuacji. Do wspomnianych szczegółów należały nie tylko długie włosy, ale i biżuteria. Większość zebranych nie przekroczyła jeszcze trzydziestki, co stanowiło dodatkowe utrudnienie. Zaraz z brzegu, na okalającym placyk murku przysiadła niewiasta o długich, gęstych, blond lokach. Grzebała w piasku i poprawiała kolię na szyi. Przyjrzałem się jej z uwagą i kiedy stwierdziłem, że jest bardzo atrakcyjna, dostrzegłem jeden z "tych" szczegółów: niedużą kępkę jasnych włosów na samym środku brody.

― Wiesz, chyba wolałbym wrócić do domu i obejrzeć telewizję ― szepnąłem

zdegustowany do Agnes. Jednocześnie zlustrowałem ją od stóp do głów upewniając się,

że przynajmniej w jej wypadku nic mi nie umknęło.

Dziewczyna nie odpowiadała. Dołączyła do lewego skrzydła zgromadzenia i oddała się mantrycznemu mruczeniu.

― Teraz bądź cicho ― rzuciła ― za chwilę się zacznie…

Przesunąłem się na tyły czarnego zebrania i znalazłem bezpieczny zakątek między powyginanymi pniami starych kasztanów. Jakieś trzydzieści lat wcześniej korony tych drzew służyły za zadaszenie baru na świeżym powietrzu. Pozostałości parkietu i kilka nadwyrężonych przez czas, i chuliganów ławek służyło teraz znudzonym codziennością przebierańcom. Początkowe zainteresowanie przeszło w znużenie. Powoli traciłem kontakt z rzeczywistością. Zacząłem rozmyślać o archeologu i jego skarbie. Rozejrzałem się w poszukiwaniu jakichkolwiek oznak jego działalności i kiedy w końcu usadowiłem się na jednej ze starych ławek z wnętrza studni buchnął ogień. Czerwona poświata zalała szczątki zamkowego dziedzińca i zapuściła swoje ciepłe macki w głąb parku okalającego całe wzniesienie zamkowe. Poczułem się trochę jak na dużej, mrocznej dyskotece fanów Metaliki. Sądziłem, że zobaczę za chwilę coś w rodzaju tańca plemiennego na około studni, ale przeliczyłem się. Agnes i jej tajemniczy przyjaciele padli na ziemię wyciągając ramiona w górę. Mruczenie ustało. Przez długą chwilę nikt się nie poruszył. Zaczynałem się bać, ale nie mogłem opuścić bezpiecznego schronienia i w gruncie rzeczy cieszyłem się, że wśród drzew jestem zupełnie niewidoczny.

Pozostałości zamkowej wieży, zabarwione na czerwono, wyglądały upiornie. Cegły leżące odłogiem i kilka sporych dziur, będących zapewne dowodem działalności czarodzieja, nabrały trójwymiarowości. Moje zmysły wyostrzyły się. Czekałem na finał tego przedstawienia i doczekałem się go, choć nie był taki jak to sobie wyobrażałem. Po długiej chwili absolutnej ciszy coś za wieżą zachrzęściło przeciągle. Jakby średniowieczny rycerz zahaczył ostrogą o coś przy murze. Większość androgenicznych postaci przywarła jeszcze ściślej do podłoża, ale nie Agnes. Ona klęczała. W nabożnym skupieniem obserwowała wieżę. Wyprostowała się już prawie zupełnie, kiedy nienaturalnie wysoka, czarna postać wypłynęła zza czerwonawego muru cegieł. Nieprzyjemny dreszcz przebiegł mi po plecach, ale nie zamierzałem ruszać się z miejsca. Osobnik ubrany w gustowny, czarny płaszcz miał co najmniej dwa metry wzrostu. Czarne, lśniące pukle włosów spływały mu na ramiona. Przez głowę przemknęły mi obrazy z azjatyckimi modelkami w rolach głównych. Postać wyróżniała się delikatną urodą. Jasną skórę zdobiły tylko wyraźne kreski błękitnych żył. Jedna na czole i jedna na lewym policzku. Postać wyciągnęła przed siebie zadbane, białe dłonie o niewyobrażalnie długich, jak na mężczyznę, paznokciach i pozdrowiła zebranych po kapłańsku.

― Bądźcie pozdrowieni towarzysze Złotego Sierpa. Jam jest ten, na którego czekaliście.

To ode mnie się wszystko zaczyna i na mnie kończy. Pokaże wam, co zrobić by żyć

naprawdę.

Na te słowa wybałuszyłem oczy i usadowiłem się wygodnie. Zapowiadał się niezły teatr.

― Wielu z was błądzi pomimo wyraźnych wskazówek. Wielu zdaje sobie sprawę z 

wielkości celu jaki powzięliśmy, ale tylko nieliczni zostaną przeprowadzeni przez

wąska zasłonę rzeczywistości!

Czarny przeor bractwa Złotego Sierpa zamachnął się i cisnął niedużym zawiniątkiem tuż pod stopy zebranych. Usłyszałem małą eksplozję. Delikatna chmurka dymu spowiła na chwilę pierwsze rzędy słuchaczy.

― Kto chce dziś dostąpić zaszczytu oświecenia? ― Zagrzmiał wysoki stwór.― Może ty,

Agnes? Przyjaciółko? Czuję, że jesteś gotowa! ― Mówiąc to, przeor zaciągnął się

zadymionym powietrzem i pokiwał potakująco głową. ― Tak czuję to.

Agnes wstała z ochotą i podbiegła do kapłana. Sięgała mu zaledwie do piersi. Przylgnęła do niego ściśle i podniósłszy głowę w górę zamknęła oczy. Stwór pogłaskał ją po włosach i pazurem uzbrojonym w ogromną, srebrną czaszkę zakreślił na jej czole kilka znaków. Zamruczał coś w rodzaju szatańskiego „amen”. Zgromadzenie odpowiedziało mu tym samym. Z kilku dziur zaczął wydobywać się dym. Usłyszałem znajome syczenie i domyśliłem się, że specjalista od pirotechniki nie skończyłem jeszcze swojego występu. Wielkolud zakrył Agnes swoim płaszczem i zatoczył się w stronę studni. Rozważałem przez chwilę możliwość wkroczenia na deski tego przedstawienia, ale ostatecznie stwierdziłem, że póki nikogo nie mordują lub co uważałem za bardziej prawdopodobne, nie gwałcą, nie powinienem przechadzać się po tak zaminowanym terenie zupełnie sam. Agnes zawyła przeciągle i opadła na porośnięty paprocią studzienny murek. Aktor pierwszoplanowy w teatralnym geście dał znak do podsycenia ognia i dymu, a kiedy uznał, że jest dostatecznie oświetlony, dosłownie zmaterializował w swoich szponiastych, wysuszonych dłoniach kawał żółtawego metalu. Sierp. Zgromadzenie oszalało. Czarne plamy tafty, skóry i aksamitu pełzały wokół wieży śpiewając, zawodząc i recytując niezrozumiale formułki.

― Oto on ― krzyczał kapłan ― oto klucz do wieczności!

Agnes rozluźniła swój czarny gorset wprost z firmowego salonu Triumfa. Przewidywałem najgorsze, kiedy wielkolud schylił się do jej piersi i naciął ją kawałkiem żelastwa. Skrzywiłem się. To, co czułem, można nazwać czystym oburzeniem, ponieważ wcześniej zdołałem pozbyć się wszelkich pozytywnych uczuć, jakie żywiłem do Agnes. Miejsce rozczarowania zajęło kompletne osłupienie. Zaśmiałem się cicho i nieopatrznie spadłem z ławki.

― Gość?! ― zagrzmiał azjatycki piękniś. ― Lubimy gości. Zapraszamy!

Dwóch wyjątkowo dobrze rozwiniętych celtycko-satanistycznych przybocznych szefa skoczyło w moją stronę. Gdyby nie Agnes uciekałbym gdzie pieprz rośnie. Jej obecność uśpiła jednak moją czujność skutecznie. W kilka minut doprowadzono mnie niczym krnąbrne dziecko przed oblicze najwyższego kapłana, jakiego kiedykolwiek widziałem. Olbrzymia płachta czarnego flauszu otarła się o moje ramię. Długie, białe palce ujęły mą brodę i pociągnęły ją do góry. Spojrzałem oświeceniu w twarz. Spory węzeł zacisnął się w moim żołądku. Poczułem parcie na mocz i myśl o ulżeniu sobie na oświetlony murek obok, dodała mi nieco odwagi. Uśmiechnąłem się najładniej jak umiałem. Kapłan odsunął się lekko do tyłu zaskoczony moim optymizmem i przerażony swoją znikomą siłą oddziaływania. Jedna z błękitnych linii na jego policzku, pod wpływem ciepła rozmazała się i spłynęła nieco w dół. Wskazałem palcem na policzek i powiedziałem bezgłośnie – „ubrudziłeś się”.

― Dobrze, zajmiemy się tobą ―wysyczał wściekły przywódca i wskoczył na studzienną

kratę.

Ponownie dobył sierp z kieszeni i oblizał go w paskudnym geście. Towarzystwo zawirowało. Niektórzy dobyli małych nożyków i jęli ciąć swoich sąsiadów. Oblizywać ich rany. Doszczętnie umazani hemoglobiną wymieniali się dawcami lub leżeli na ziemi oddając się niepojętej rozkoszy. Niektóre kobiety wiły się w spazmach. Także dawcy doświadczali metafizyki. Siedziałem trochę jak niechciana panna na dancingu, zupełnie sam, kiedy pojawiła się i moja wampirzyca.

― Jak ci się podoba? ― zapytała rezolutnie.

― Jak mi się podoba, co? Że jesteś kochanicą dwumetrowego diabła? Oszalałaś? Wiesz jak

niebezpieczne są takie rany? ― Zacząłem wyliczać wszystkie znane mi przyczyny

zakażeń, powikłania i związane z nimi niedogodności leczenia, kiedy Agnes zamknęła

mi usta przeciągłym pocałunkiem.

― Wiesz, to może takie dziwactwo, ale czy zostaniesz moim dawcą?

Zdałem sobie sprawę z tego, że Agnes nie słuchała, a nawet jeśli, to na pewno nie mnie. Chwyciłem ją za ramiona i chciałem coś wytłumaczyć kiedy zauważyłem jej nienaturalne rozszerzone źrenice.

― Boże Agnes, źle ci na tym świecie? ― syknąłem z rezygnacją.

Czarny adonis dopadł mnie i wraz ze swoimi umięśnionymi kolegami poprowadził prosto do jednej z głębszych dziur.

― Jak już mówiłem, zajmiemy się tobą. ― Uśmiechnął się oburzająco białymi zębami i 

włożył długie, lateksowe rękawiczki.

Bałem się. Tym razem, bałem się naprawdę. Facet sięgnął do czarnego skórzanego kuferka, przypominającego te lekarskie i wyjął z niego fiolkę z heparyną, strzykawkę i kilka wężyków. Zacząłem się wyrywać i krzyczeć. Jeden ze strażników grzmotnął mnie w szczękę tak mocno, że usłyszałem chrupnięcie. Kłujący ból przeszył moją głowę świdrującą strzałą i zniknął. Pot zalał mi oczy. Nogi bezwładnie kopały czerwoną glinkę i wgniatały w nią zużyte fajerwerki. Kiedy poczułem, że wampirzy mesjasz zawiązuje mi wężyk nad łokciem wpadłem w histerię. Wiłem się niczym piskorz, aż do chwili, kiedy do moich nozdrzy dotarła cieniutka strużka oparów alkoholu.

― Przynajmniej dezynfekuje ― pomyślałem.

Szczupłe palce zacisnęły się na moim ramieniu. Lateks strzelił kilka razy, a potem pomimo, że byłem niewierzący zacząłem się modlić. Zacisnąłem mocno oczy i usta, czekałem na ukłucie, ale ono nie nastąpiło. Zamiast tego zimny wiatr objął moją twarz, usłyszałem krzyki. Na początku nie odróżniłem ich od wcześniejszych zawodzeń. Kiedy otworzyłem oczy zobaczyłem zagładę mini królestwa. Czarny mesjasz zniknął, a jego wierni wyznawcy pierzchali w pospiechu w stronę miasta lub w kierunku odwrotnym, na wały wiślane.

― Motłochu spod ciemnej gwiazdy! Wszystkich was przegonię! Orgii wam się zachciało?

Nie na moim wykopalisku!

Wypełzłem z dziury i ujrzałem białobrodego, i kilku strażników miejskich biegających w kółko i wymachujących pałkami. Archeolog wyglądał jak kosmiczny dowódca batalionu czarno-żółtych. Uzbrojony w porządny, sękaty kij przeskakiwał z jednej hałdy piasku na drugą. Potem złapał garść śmieci po sztucznych ogniach i cisnął nimi w uciekające wampiry.

Bałaganiarze ― wrzeszczał ― dziadostwo, hołota! ― Kiedy skończył wyliczać zszedł

do mojej dziury i opadł na ziemię z ciężkim sapnięciem. Dopiero teraz zauważyłem, że

czarodziej nie jest już młodzieńcem. Otarł pot z czoła i zapytał rzeczowo:

― A ty, co tu robisz? Zagubiony narkoman?

Pokręciłem głową.

Archeolog.

Stary przyjrzał mi się uważnie ― Archeolog?

― Czyli bezrobotny ― potwierdziłem jego przypuszczenia i podniosłem się z klęczek. Placyk opustoszał w niecałe dziesięć minut. Strażnicy legitymowali jakąś niedużą postać. Kiedy podszedłem bliżej zorientowałem się, że to wampirzy kapłan zgubił swoje niebotyczne platformy. Wampir łypnął na mnie spod fali włosów, naprężył wszystkie mięśnie i powolnym, wypracowany ruchem zdarł z głowy obfitą perukę. Biała farba zdążyła spłynąć z jego twarzy znacząc kaptur i golf. Kilka strużek barwnika poprzecinało czarne, wypracowane brwi.

― Podstawiony tak? ― wrzasnął w moją stronę.

―Nie ― odparłem spokojnie. ― Myślałem, że moja dziewczyna zabiera mnie na piknik.

Wampir pozbierał swoje rzeczy i ruszył posłusznie do przodu, ponaglany przez reprezentantów służb publicznych.

― Nielegalne zgromadzenia ― zapiszczał stary.

Spojrzałem pytająco.

―Wsadzą go w końcu, jak nie za gwałty to przynajmniej za nielegalne zgromadzenia.

― Aha ― odparłem nie mając pomysłu na dalszą rozmowę.

― Ale mnie nie na tym zależało ― ciągnął dalej ― wiesz co to jest?― Wyciągnął rękę z 

żółtym sierpem.

― Droga do oświecenia? ― zaryzykowałem.

― Coś w tym rodzaju. ― Archeolog zaśmiał się i wystukując papierosa ze zmiętego

opakowania opadł na ławkę. ― To część lunety prawdy.

― Słucham?

― Co z ciebie za archeolog dzieciaku? ― Zirytował się i usiadł do mnie bokiem. ― Wiesz

po co ludzie kopią w ziemi?

― Żeby poznawać historię i zwyczaje swoich przodków?

― Durniu! ― Stary splunął na czerwoną glinkę. ― Żeby znaleźć coś, co ma wartość!

Zawstydzony wyciągnąłem z kieszeni złoty krążek.

― Zgubił pan w PUP-ie.

― Wiem ― odparł czarodziej bez cienia zdziwienia. ― Wiesz, ja wierzę w przeznaczenie,

a przeznaczenie to taka siła, która układa sobie wszystko dokładnie tak, jak na być.

Światem rządzi nieodwołalna konieczność. Zobacz, ja mam sierp ― wyciągnął rękę w 

moim kierunku ― a ty masz krążek, kumasz?

Nie kumałem.

No tak, mam, bo pan zgubił, to wszystko należy do…

― Nie ― zagłuszył mnie ― tylko nie mów mi o tych darmozjadach z muzeum, bo zacznę

płakać jak dziecko.

― Nie możemy tego sprzedać…

― No, a kto mówi o sprzedaży. Masz pracę?

― Nie mam, jestem w trakcie…

― W trakcie – srakcie ― przerwał mi.― To już masz pracę. Zapolujesz ze mną na

wampiry!

Stary rozparł się wygodnie na ławce i odpalił z zadowoleniem drugiego papierosa.

Zacząłem zbierać się do domu. Zapiąłem kurtkę i z zażenowaniem spojrzałem na archeologa. Przemknęło mi przez myśl, że jeśli natychmiast nie zmienię profesji skończę jak on. Stary, szalony i bez grosza przy duszy. Już miałem odchodzić, kiedy złapał mnie za ramię.

― Dzieciaku, wiesz do czego służy luneta?

― Ta, do patrzenia na gwiazdy.

― Nie.

―Nie?

― Jeśli to przeznaczenie, że tu jesteś, to się dziwię, żeś taki mało gramotny?

Roześmiałem się serdecznie. Jak mało gramotny musiałem być przychodząc tu z Agnes?

― Luneta służy do powiększania rzeczy, których nie widać gołym okiem.

― Ok, jak pan uważa ― rzuciłem znudzony i ruszyłem przed siebie.

― Lunetę trzeba ustawić pod odpowiednim kątem, żeby zobaczyć to, czego się szuka.

― Ok, no i dlatego są firmy, które produkują statywy ― burknąłem zniecierpliwiony.

― Nareszcie doszedłeś do tego. Ja mam statyw ― wyciągnął przed siebie sierp ― a ty

masz…

― Lunetę?

Stary wywrócił oczami i wrzasnął:

― No wyjmujże tą blachę chłopcze!

Wyjąłem skrawek i wyciągnąłem go przed siebie. Dopiero teraz zauważyłem nieduże haczyki wewnątrz sierpa.

― Zaczep ― pomyślałem i dopasowałem swoją blaszkę do wnętrza statywu. Nie

wyglądało na to, że kliknie, bo klikanie to wynalazek nowoczesności, ale kliknęło, a 

nawet zachrzęściło.

― Pasują ― wyjąkałem zdumiony pierwszym archeologicznym odkryciem w życiu.

To nie wszystko ― powiedział stary ― zobacz teraz.

Odsunęliśmy się od lunety na jakieś pół metra. Prawie natychmiast wnętrze sierpa rozświetliło się białawym, żywym światłem. Przedmiot zakołysał się i zaterkotał. Blaszka wewnątrz obracała się z ogromną prędkością, tworząc coś w rodzaju pół-materialnej, trójwymiarowej soczewki.

― Luneta widzisz?

―Ale jak to działa? Można przez to patrzeć?

Stary skinął głową i odsunął się od ławki przyjmując pozę jak do portretu. Ująłem delikatnie artefakt i spojrzałem przez soczewkę. Moim oczom ukazał się najpiękniejszy, najbardziej wstrząsający i przejmujący widok jaki można sobie wyobrazić. Twierdza. Przede mną stała najprawdziwsza twierdza. Zamek krzyżacki w okresie swojej świetności. Poczułem pod stopami niewielkie drgania i domyśliłem się, że to konie wewnątrz dziedzińca szykują się do drogi.

― Tutaj, dzieciaku, tutaj jestem ― zaskrzeczał archeolog.

Przesunąłem soczewkę i zamarłem. Świetlne wężyki o różnych kolorach wiły się i przenikały nawzajem budując ludzką sylwetkę. Jedna ze świetlistych rąk podniosła się i zamachała do mnie.

― I jak wyglądam?

― To pan?

― Jasne, że ja.

― A zamek?

― Zamek stoi. Wszytko co kiedykolwiek istniało, istnieje do dziś. Właściwie, to istnieje

dokładny zapis energii tego czegoś. Możesz obejrzeć każde, interesujące cię wydarzenie

z przeszłości. Kwestia prędkości odtwarzania.

Powiodłem lunetą po parku. Żywe, drgające barwy otulały wszystko dokładnie luminescencyjną pierzynką. Zachłysnąłem się boleśnie własną śliną, ale patrzyłem dalej. Oprócz drgających drzew i ławek zauważyłem mnóstwo dodatkowych kształtów. Kolory wiły się na nich i pulsowały. Niektóre przygasały z wolna by po chwili buchnąć niezwykłą intensywnością barw. Inne żarzyły się delikatnie. Jeszcze inne falowały bardzo regularnie, zupełnie jak współczesne reklamy świetlne.

― To wampiry istnieją? ― zapytałem nieśmiało i wcale nie było mi już do śmiechu.

― Jasne. Wampiry i inne cudaki. Tyle, że obraz jakim karmi nas współczesna

kinematografia daleko odbiega od stanu faktycznego. To zwykłe bydlęta, bestie lub

brudasy. Zachłanne dziadostwo. Zniszczy każdego, kto stanie im na drodze. Myślisz, że

to przypadek, że nie możesz znaleźć pracy? Wiesz kto zasiada na większości wysokich

stołków w tym mieście? ― Stary zrobił pauzę. ― Dobrze, może to cię nie dziwi, a 

wiesz, kto zasiada na pomniejszych stołkach? Ich znajomi, rodzina i dawcy. Zakon

Sierpa istnieje naprawdę. Tyle, że jego członkowie nie zasadzają się na górze zamkowej

i nie odprawiają tam dziwacznych tańców. Po co. Mają władzę i pieniądze, mogą to

robić we własnych, dobrze wyposażonych domach! Zakon szuka tego żelastwa – wskazał

na sierp. ― Chce to zniszczyć. Wiadomo. Trudno zrezygnować z władzy. Ja czyszczę

świat. Rozumiesz? Wyrównuję szanse.

Skrzywiłem się.

― Nie jestem aż tak bezrobotny.

Starzec uśmiechnął się lekko.

― Jesteś jednym z sześciu kandydatów i tylko ty widzisz przez tę lunetę.

 

Przez następne tygodnie tłukłem się pod domu bez celu. Bałem się wyjść na ulicę w obawie, że szalony diagnosta laboratoryjny zechce mnie złapać w celu utoczenia krwi. Bałem się także archeologa. Nazywał się Ryszard i z tego, co zdołałem zrozumieć był kimś w rodzaju pogromcy-czyściciela. Wiedział wszystko o władzy i starał się, żeby władza nie dowiedziała się o nim. Niestrudzenie zwalczał mobbing, lobbing, chamstwo, nepotyzm, nieposzanowanie dla drugiego człowieka, nierówny dostęp do świadczeń i potwory. Rysiek jeździł po kraju i wybijał co zuchwalsze i zachłanniejsze osobniki. Przez blisko pięćdziesiąt lat kariery zawodowej miał do czynienia z wszelkimi możliwymi typami wampirów, ale jak twierdził „wciąż pojawiają się nowe, zmutowane, bardziej przebiegłe rasy”.

Nie widziałem siebie w roli postrachu wampirów, mimo to, w ostatni piątek miesiąca ruszyłem na górę zamkową. Rysiek siedział na kupie gruzu w swoim granatowym płaszczu i palił papierosa. Na mój widok rozpromienił się i wrzasnął:

― Do boju mały!

Przystanąłem zdumiony. Czarodziej dobył zza pazuchy długi, szary przedmiot o metalicznym połysku.

―Widzisz to? To iglica. Jedno przekręcenie trzpienia i pod skórę dostają się drobinki

magnesów elementarnych. Tak ich załatwiam. Przystawiasz do szyi lub klatki piersiowej

przekręcasz i jak wy to mówicie: wyrywasz chwasta. Skubańcy rozpadają się na krocie

cuchnących, parszywych części. Potem je zbieram i zakopuję każdą osobno.

Prychnąłem.

― A już myślałem, że wręczysz mi osinowy kołek.

Hm, osina to niegłupi pomysł, ale brudny…

― Nie chcę wiedzieć.

 

Wymaszerowaliśmy równo o trzynastej wprost na Powiatowy Urząd Pracy. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie czułem żadnych wątpliwości na widok szarego mrówkowca. Wyglądał jak zwykle przygnębiająco i smutno na tle zielonego lasu. Ryszard złapał mnie za ramię.

― Słuchaj mały, pierwszy raz jest zawsze trudny. Tylko błagam nie krzycz.

Przełknąłem głośno ślinę i odparłem z nienaturalną dla siebie szczerością: „ja nie mam zbyt dużo pierwszych razów za sobą. Chyba nie dam rady.”

Odczekaliśmy, aż pokoik do podbijania pieczątek opustoszeje i spłynęliśmy po zmurszałych schodkach w dół. Rudowłosa urzędniczka śpiewała jakąś popularna piosenkę i kręcąc sporą pupą szykowała sobie szklankę na herbatę.

― Ona nie jest taka zła ― szepnąłem do czarodzieja.

―Sęk w tym, że ona pracuje w urzędach już od dwustu lat. Ciągnie za sobą ten cały

energetyczny dobytek i tylko smród robi. Wszystkie osobniki rodzaju żeńskiego w jej

rodzinie to wysysacze! Rozumiesz? Zębaci!

Stary wręczył mi lunetę.

― Sam zobacz.

Blaszka drgnęła i z cichutkim brzękiem przeszła w spin. Spojrzałem przezornie, najpierw szybko, a potem kiedy przyzwyczaiłem się do kolorów, przyłożyłem okular blisko do oka.

Ruda Ania Shirley zareagowała natychmiast. Odwróciła się w naszą stronę i wydała z siebie ogłuszający ryk podobny do tego, jaki wydają metalowe nogi stołu ciągnięte po ś‌wieżo umytym pcv. Zobaczyłem szczupłą sylwetkę złożoną z brązowych pasów mięśni. Przypominała stary korzeń niesiony przez fale długi czas i w końcu porzucony na plaży. Włosy stwora unosiły się nad głową i pulsowały jak stado dziwacznych, morskich żyjątek. Odsunąłem się oniemiały i usiadłem na stopniach. Potwór przesadził szklaną gablotę i z wdziękiem sześciotysięczno kilogramowego słonia powalił czarodzieja na ziemię. Granatowy płaszcz całkowicie zniknął pod brązowym, napuchniętym cielskiem. Wstałem powoli i począłem gorączkowo szukać wyjścia z sytuacji. Dobyłem swojego neutralizatora i niewprawnym ruchem przekręciłem głowicę. Podszedłem bliżej zastygłej postaci i wpakowałem jej magnesowy pręt w szyję krzycząc przy tym z przerażenia. Przedziwna, parująca konstrukcja zadrżała. Spod kupy brązowego ścierwa wydobył się duszący smród, podobny do odoru rozkładającej się skrobi. Obserwowałem przez chwilę jak Anna Shirley pęcznieje, po czym przezornie odsunąłem się pod ścianę.

― Rysiek? ― zakwiliłem ufając, że mój wspólnik w zbrodni przeżył spotkanie z 

sokolubnym korzeniem.

Potwór poruszył się jeszcze nieznacznie, po czym zaczął kurczyć się w ekspresowym tempie wypuszczając z siebie jeszcze więcej cuchnącego powietrza. Kiedy płat skóry sflaczał wystarczająco, bym mógł dojrzeć Ryska, ten odrzucił brunatną pierzynkę, wyszarpnął swoją iglicę i skoczył w moim kierunku. Usłyszałem drażniący świst, a potem burczenie. Pozostałości wampira ozdobiły cały pokój tworząc nieregularne wzory na ścianach i skrzydłach sufitowego wiatraka.

―Jak na pierwszy raz to ci wybaczam, ale nie marnuj więcej nabojów po próżnicy!

Myślisz, że z księdzem będzie tak samo łatwo? Mylisz się!

― Ksiądz Roman? ― wysepleniłem z niedowierzaniem.

― Człowieku, twój ksiądz Roman to zastępca głównego przeora Zakonu Sierpa. Wiesz co

to za jeden? Na twoim miejscu w ogóle nie zaglądałbym w to lusterko. Spojrzysz na

niego raz i masz z głowy całą wieczność. Nie będziesz mógł spać, tak jak ja.

Uwiesiłem się poręczy i splunąłem z wysiłkiem, z suchego gardła w kąt.

― No, ale nie martw się, na początek odwiedzimy Urząd Miejski i parę podległych mu

instytucji.

To mówiąc Rysiek rozłożył na ziemi dużą, czarną płachtę i zaczął układać na niej galaretowate twory – pozostałości po Annie Shirley.

― Widzisz? Są puści w środku, wystarczy spuścić powietrze i po kłopocie.― Rysiek

przetarł czoło nieświeżą chusteczką i przezornie usunął się spod wiatraka. ― Twoje

pierwsze zadanie mały. Wykop więcej dziur na zamkowej, będą nam potrzebne.

― Rysiek, czy ty wtedy powiedziałeś wieczność? Ile ty masz właściwie lat?

 

PUP odwiedziłem jeszcze tylko raz. Razem z Ryśkiem postanowiliśmy wyjść z ukrycia. Założyliśmy własną, profesjonalną firmę o nazwie "Precz skrytopijcom". Nasze hasło to "Oczyszczamy z brudów, podcinamy korzenie, wyrywamy chwasty". Specjalizujemy się w usuwaniu zabrudzeń wszelkiej maści i sortu, a także naprawiamy uszkodzenia ciała spowodowane kontaktem z bytami wampirycznymi. Od rys na honorze, aż do przepastnych dziur w duszy i w portfelu. Zapewniamy nie tylko całkowitą dyskrecję, ale gwarantujemy także poprawę jakości życia i pracy na co najmniej dziesięć lat po interwencji. Wychodzimy naprzeciw oczekiwaniom klientów, dostarczając im sprzęt zwiadowczy zasilany najnowocześniejszymi technologiami. Śledzimy, inwigilujemy i demaskujemy, a na życzenie spuszczamy powietrze.

Nigdy nie pomyślałbym, że mogę zasilić szeregi służb pożytku publicznego, ale skoro jest popyt na czyszczenie, my czyścimy…

Koniec

Koniec

Komentarze

Świetne opowiadanie. Niekonwencjonalna fabuła,ciekawy temat.Błyskotliwy tok narracji.Widać dużą dbałość o poprawność gramatyczną i stylistyczną.Czekam na dalsze teksty tego autora z niecierpliwością!Pozdrawiam

Dziękuję:) Czuje spore zakłopotanie tak wysoką oceną, szczególnie, że to opowaidanie oceniam "trochę" inaczej. Miło mi jednak, że doceniłes/łaś moją pracę nad tym tekstem i że czytanie go sprawiło Ci radość. Zapraszam do reszty tekstów.

niezły pomysł, dobrze napisany, wartka akcja ..
jest git.

Butthead - dzieki za dobre słowo:) (czuję się zbudowana do dalszej pracy)
zapraszam do opowiadania Ideał

W porównaniu do opowiadania Ideał całkowicie różne. Świadczy to możliwościach autora. NIe tylko umiejętność opisu, ale dobrze prowadzony dialog. Gratuluję

Ładne, poprawne, trafne.
I (niestety) widać, że autor umie obserwować...
Wypada życzyć przyjemniejszych obiektów i sytuacji do obserwacji...

Dzięki Irku za komentarz:) Zapraszam do przeczytania op. Ideał, jest zupełnie inne:) Pozdrawiam

Bardzo dobre, wyróżniające się na tle innych. 

"― Bądźcie pozdrowieni towarzysze Złotego Sierpa. Jam jest ten, na którego czekaliście.
To ode mnie się wszystko zaczyna i na mnie kończy. Pokaże wam, co zrobić by żyć
naprawdę"
" Jedna z błękitnych linii na jego policzku, pod wpływem ciepła rozmazała się i spłynęła nieco w dół. Wskazałem palcem na policzek i powiedziałem bezgłośnie – „ubrudziłeś się”. "
Lord Blackwood ?

" To zwykłe bydlęta, bestie lub
brudasy. Zachłanne dziadostwo. Zniszczy każdego, kto stanie im na drodze. Myślisz, że
to przypadek, że nie możesz znaleźć pracy? Wiesz kto zasiada na większości wysokich
stołków w tym mieście? ― Stary zrobił pauzę. ― Dobrze, może to cię nie dziwi, a
wiesz, kto zasiada na pomniejszych stołkach? Ich znajomi, rodzina i dawcy. Zakon
Sierpa istnieje naprawdę. Tyle, że jego członkowie nie zasadzają się na górze zamkowej
i nie odprawiają tam dziwacznych tańców. Po co. Mają władzę i pieniądze, mogą to
robić we własnych, dobrze wyposażonych domach"

A to? Credo Sherloka Holmesa? ( z ostatniego filmu pod tym tytulem oczywiście, nie z literackiego oryginału)
Domyślam się, że nasz bohater, to przyszły dr. Watson...

Poza tym:                 - dużo niepotrzebnych detali.
                                    - szczegółowy sposób opisywania, który zazwyczaj ma niejako uwiarygodnić fakty ( dobry - ale nie w tym przypadku zawodzi, bo te fakty są nie do uwiarygodnienia ).
  

                                       Jeśli już koniecznie chciałaś "to" napisać - to trzeba było pójść na całość !  Humor i niczym nieokiełznane szaleństwo - to mogła by być metoda. 

A publika zachwycona... Ech... 


 

Miało być:

"...szczegółowy sposób opisywania, który ma niejako uwiarygodnić fakty ( dobry, ale nie w tym przypadku - tu zawodzi, bo te fakty są nie do uwiarygodnienia).

Ach... I jeszcze jedno: "HOT FUZZ".

Nie, nie lord blackwood (nie do końca wiem o czym mówisz), ale Nowy Mesjasz tu się wypowiada.  Droga ku oświecieniu znana tylko przez naznaczonego... może cos z Jima Jonesa, ale na pewno nie lord;)

J.Ravenfield  ja mam nadzieje, że ty się nie czepiasz,a wiesz , że piszę o nepotyzmie i mobbingu?:)

Wiktor, nie przejmuj się. Jako autor masz pełne prawo do myśli, jakie zawierasz w swoich opowiadaniach, które muszę stwierdzić są przemyślane. Jest to tym bardziej trudne, gdyż jak zauważyłem optujesz za formami bardziej rozbudowanymi. Opowiadanie jest naprawdę OK co zauważli w NF i wyróżnili je.
Pozdro

Przeczytałem. To trochę inny rodzaj wampiryzmu niż ten mój - mnie jakoś bardziej kojarzyło się to z czerwonymi lub innego rodzaju mafią, która opanowała małe miasteczko i od lat dba o swoich, a nieswoich niszczy.

Swoi to tylko ci, co na stołkach, a człowiek myśli, że istniej coś takiego jak społeczeństwo;)
Jak się przyjżeć bliżej, są tylko jednostki.

Nowa Fantastyka