- Opowiadanie: Lavekall - Ku chwale, finał.

Ku chwale, finał.

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Ku chwale, finał.

4.

Tułaczkę przerwali dopiero o zmierzchu i znajdując w miarę równe podłoże nie omieszkali się tam zatrzymać na noc. Udało im się rozpalić ognisko, z niewielką pomocą podpałki w postaci bimbru i położyli się spać.

Ranek zaskoczył ich niską temperaturą. Drwa ledwie się żarzyły. Dreszcze przeszywały ich ciała raz po raz, co było wystarczająco dobrym sygnałem, by wreszcie się podnieść. Można by rzec tradycyjnie napili się z rana, jednak były to ostatnie krople w ich zapasie. Ma'rett zaklął głośno i stwierdził:

– Musimy dojść tam jeszcze dziś. Jak jeszcze raz mam spać na glebie nie wiedząc, czy się obudzę, to dziękuję za taką podróż – rzucił pustą piersiówką o ziemię i przygniótł ją stopą. – Nie ma się co guzdrać, idziemy.

Nie mieli siły zaprotestować. Trzydniowa wędrówka w pełnym słońcu nie była szczytem ich marzeń, jednak sto pięćdziesiąt szylingów piechotą nie chodzi. Gdy wdrapali się na kolejne z licznych tutaj wzgórz, dojrzeli już mury miasta na linii horyzontu. Była to najlepsza wiadomość tego dnia – zbliżali się do końca i upragnionego, wygodnego łóżka.

Z całej szóstki najgorzej wyglądał Th'norn – był wyraźnie wycieńczony i już nawet nie odrywał stóp od ziemi, ślizgając się po piasku. Rishadan był zajęty czyszczeniem ostrza z posoki gnolli. Mox podśpiewywał nieczysto karczmarskie pieśni, a reszta szła w skupieniu, z niejakim zainteresowaniem oglądając swoje stopy. Przynajmniej słońce nie świeciło wtedy w oczy.

Ostatni dzień ich wędrówki nie był okraszony takimi widowiskami, jak wczoraj. Jedyne, co mogło przykuć choć na chwilę uwagę był fakt, że Navratin dwukrotnie podczas podróży wymiotował, co było reakcją na krańcowe wycieńczenie organizmu.

Zgodnie z przewidywaniami Ma'retta zameldowali się w Yer wieczorem. Dopełzali resztkami sił do karczmy i wydając resztę oszczędności skorzystali z posiłku i noclegu. W ich obecnej sytuacji łóżka stały się niczym święty Graal. Prawie zasnęli już na sam ich widok – jedyne, na co starczyło im sił było bezwładnym uderzeniem w twardy materac.

Rishadan wstał dopiero wczesnym popołudniem. Obejrzał w lustrze swoją twarz i uznał, że trzydniowy zarost nie wygląda zbyt estetycznie. Na szczęście w jego „apartamencie" na piętrze karczmy była mała łazienka, więc skorzystał z dobrodziejstw prysznica i teraz przypominał nawet wyglądem człowieka. Wyszedł na zewnątrz, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Jego kompani już tam stali.

– Idziemy do burmistrza. Czas wziąć tę zaliczkę, jestem piekielnie spragniony – zadecydował Mox na jego widok.

Rishadan skinął głową i cała szóstka udała się do niewielkiego budynku na rogu ulicy, który burmistrz dumnie nazywał ratuszem. Miasto nie powalało widokiem na kolana – jedyne, co można było podziwiać to ogromny budynek browaru. Resztę stanowiły małe budynki, pseudo-ratusz i karczma, która umiejscowiona była zaledwie dwie minuty drogi od magazynu browaru.

Zapukali ostrożnie do drzwi. Otworzył im ktoś, kto wyglądem przypominał ochroniarza, jednak jego gęba wydawała się Th'nornowi dziwnie znajoma. Podzielił się spostrzeżeniem z resztą kompanii gdy tylko przekroczyli próg.

– Pewnie pracował tu już wcześniej i ci się przypomniało – wydał wyrok Narse i dodał: – Nie ma czego się obawiać.

Th'norn jednak na wszelki wypadek wolał być przygotowany. Ukrył jeden ze sztyletów w rękawie i z uśmiechem wstąpił do sali, w której powinien przesiadywać ordynat miasta.

Nieco zaskoczył ich fakt, że nie siedział za biurkiem, co wydawało się być jego znakiem rozpoznawczym. Ma'rett zamknął za sobą drzwi.

– Panie burmistrzu? – rzekł nieśmiało Navratin – Panie Shadowbane?

Wtem za ich plecami rozległ się dźwięk przekręcanego zamka.

– Co, do diabła? – syknął Narse i pociągnął klamkę. Drzwi nawet nie drgnęły. Niemal jednocześnie wyjęli swoje bronie i z niepokojem rozglądali się po pomieszczeniu.

Potężny huk przerwał ich obserwacje.

 

Ból. Potworny ból. Rishadan chciał złapać się za głowę, jednak dostrzegł, że jest przywiązany do czegoś… bądź do kogoś. Zmusił się do otwarcia oczu, ale panował mrok. Gdy jego oczy przyzwyczaiły się do tych egipskich ciemności, zauważył, że jest przywiązany do swoich towarzyszy. Stali, a może wisieli w kręgu, zwróceni twarzami do siebie. Nie czuł nóg i nie miał najmniejszego pojęcia, co się stało.

– Niespodzianka, skurwysynie – ktoś syknął do jego ucha.

Nie znał tego głosu.

– Zanim cię zabiję, najpierw pobawię się z twoimi koleżkami – rzekł. – Wstawać! – ryknął tak potężnie, że Rishadan zaczął zastanawiać się, czy kiedykolwiek odzyska słuch.

Podziałało. Pozostała piątka również się obudziła i oprawca potraktował ich wiązką białego światła. Był to zdecydowanie jeden z najgorszych momentów w ich życiach.

– Posłuchajcie mnie teraz uważnie. Zgnijecie tutaj w męczarniach, jakich ten świat nie widział. I nie próbuj się odzywać, jebańcu – uderzył Th'norna pięścią w twarz. – Takich jak wy się wiesza. Na całe szczęście to nie sąd, a ja nie stosuje humanitarnych metod – rzekł z przekąsem, pokazując dłonią narzędzia do tortur straszniejszych niż śmierć.

– Mam chyba prawo do ostatniego życzenia? – mruknął Mox.

Porywacz zaśmiał się ponuro.

– Niech ci będzie, wysłucham cię.

– Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie: cośmy ci takiego uczynili, że się na nas mścisz?

– Ah, wybaczcie moje faux pas. Zapomniałem się przedstawić. Jestem Arethor, samiec alfa mojego rodu. Co macie takie zdziwione buźki? Tak, to właśnie wy wymordowaliście prawie całą moją rodzinę. I tak, jestem wilkołakiem – powiedział, ukazując ostre jak brzytwa pazury.

Arethor… wilkołaki… Rishadan próbował poskładać do kupy całą historię. Nagle go olśniło.

Kilka miesięcy wcześniej dostali zlecenie. Wybić stado wilkołaków polujących na ludzkie mięso w pobliżu małego miasteczka. Przyjęli to zadanie – w końcu nie mogła być to niewiadomo jak trudna misja. Zabili więc niemal cały ród, poza dwoma, którzy uciekli. Jeden z nich wrzeszczał coś o…

– I dopadła was wreszcie moja klątwa – rzekł usatysfakcjonowany. – Po tylu miesiącach wreszcie udało mi się was dorwać. Poznajcie Nilshaara, który wprowadzi was we wspaniały świat bólu. – ostatnie słowo dobitnie zaakcentował, a zza ściany wyłonił się wysoki, chudy mężczyzna. Nie mogli dostrzec jego twarzy – wyglądał niczym cień.

– Co teraz? – spytał zrezygnowany Rishadan.

– Teraz… zginiesz. Ku chwale mojego rodu.

Krzyki mordowanych rozbrzmiewały jeszcze przez wiele dni.

Koniec

Komentarze

Śmierdzi Pratchettowską zrzyną.

Nie wzorowałem się na Pratchett'cie.

Gnolle?

Gnolle nie występują tylko u Prachetta.

Ale on ich pierwszy użył.

Być może. Jak już napisałem w trzeciej części, Gnolle przyuważyłem w Warcrafcie i przeniosłem je na papier.

Aha, no to śmierdzi mi Warcraftowską zrzyną.

To tylko jeden z elementów. Nie jest zrzynaniem po całości, co to to nie.

A mi tu śmierdzi nadużywainiem słowa zrzyna. Jeszcze nie przeczytałem.

Już przeczytałem i tadadam... krótkie.
A tak serio, to oczekiwałem dłuższego zakończenia. wypadło ciekawie, jeno dam ci radę.
Zamiast kaca na początku mogłeś ukazać polowanie na wilkołaki. W tedy powieść byłaby bardziej zaskakująca i ciekawsza. Powórzam, historia jest ciekawa, ale końcowi brakowało czegoś... lepiej czytało się poprzednie. Pisz i pisz. na pewno będzie coraz lepiej :-)

Końcówka nie wyszła niesamowita, bo zmieniłem koncepcję zakończenia w środku pisania. Oczywiście, że nie zamierzam przestać pisać, na dniach powinienem coś stworzyć i zapewne się podzielę.

Nowa Fantastyka