- Opowiadanie: Winrich - Na żmudzkich bagnach

Na żmudzkich bagnach

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Na żmudzkich bagnach

Zamek w Ragnecie należał do młodszych budowli, jakie były dziełem braci – brodaczy w Prusach. Chociaż pierwszy raz rycerze z krzyżami na płaszczach pojawili się tutaj ponad wiek temu. Od dawna jednak wzgórze, na którym wzniesiono ostatecznie zamek znajdowało się w ich kręgu zainteresowań, co raczej nikogo nie mogło dziwić, gdyż z samej natury było to miejsce obronne, a na dodatek jego położenie tuż przy żmudzkiej granicy stanowiło ważny argument, by tutaj właśnie uczynić bazę wypadową w kierunku nadniemeńskich sadyb żmudzkich i jaćwięskich. Długo jednakowoż do budowy dojść nie mogło. Na wzgórzu bowiem usadowiło się jakoweś licho, które mimo wielokrotnych egzorcyzmów, jakich imali się pobożni bracia, nie chciało się stamtąd wynieść. Co jeno niewolni naznosili znad rzeki kupy kamieni, by rozpocząć roboty następnego dnia, to nocą coś rozrzucało je na powrót po polach. Kiedy jeden z naznaczonych tutaj na służbę braci sam osobiście zapragnął przypilnować nagromadzonego materiału i samowtór z młodym giermkiem pozostali na noc na wzgórzu, to rankiem nie było już ani śladu po nim i jego słudze. Dopiero tydzień później przyprowadziła ich gromada włochatych Galindów, co wędrowali ku morzu po jantar. Twierdzili oni, że znaleźli ich siedzących na dębowej gałęzi na kształt ptaków, bredzących w jakimś dziwacznym języku. Od samego rycerza nic zaś dowiedzieć się nie można było. Uśmiechał się jeno głupkowato i kwilił jak dziecko. Zaś młody giermek w trzy dni wyzionął ducha. Od tego czasu niewielu już odważnych chciało się zapuszczać na obrośnięte kępami leszczyny wzgórze. A sława nawiedzonego miejsca rosła tymczasem. Wreszcie sprawą zainteresowała się sama kapituła zakonna. Z jej polecenia biskup ryski Chrystian przysłał dwóch uczonych kanoników, którzy niejeden już raz z czarostwem siły mierzyli, ze złym z reguły dla licha skutkiem.

Obaj kanonicy byli to ludzie bywali i znający dobrze swój fach. Nie pchali się więc w nieznane, jak to już kilku mniej doświadczonych egzorcystów uczyniło, lecz pierwszą noc w leśnej sadybie spędzili, wypytując co starszych mieszkańców o historię Zamkowego Wzgórza, jak już wówczas to miejsce powszechnie zwano. Początkowo starzy nabrali wody w usta i przed obcymi nic powiedzieć nie chcieli. Jednak kanonicy, którzy dobrze znali się na ludziach, szybko znaleźli i na nich sposób, stary zresztą jak świat. Dobrze sycony miód rozwiązał wreszcie języki miejscowych bajarzy, którzy opowiedzieli egzorcystom pogańskie dzieje nawiedzonego miejsca, którego się bano praktycznie od zawsze.

Odkąd pamięć ludzka sięgała Złe na wzgórzu siedziało. Kapłani i kapłanki starych bogów odprawiali gusła, ale nic to nie pomagało. Wreszcie na wiecu uradzono, by wokół krąg zbudować, by licho dostępu do świata żywych nie miało. Tak też się stało. I wszystko byłoby dobrze, gdyby przez Niemen nie przeprawił się jakiś dziwny brodaty człowiek, gadający sykotliwym językiem, którego nikt z miejscowych wyrozumieć nie zdołał. Wbrew ostrzeżeniom, których może i nie rozumiał, przerwał on guślarski krąg i wszedł na wzgórze. Nie spodziewano się go już więcej ujrzeć. Jakież więc było zdziwienie, gdy w kilka dni później wyłonił się obładowany wszelakim dobrem i osiadł u stóp wzgórza. Ku zdziwieniu wszystkich wrócił jakby całkiem odmieniony i dotyczyło to nie tylko wyglądu. Nagle począł mówić miejscowym narzeczem, jakby się tutaj wręcz urodził. Darzyć mu się też zaczęło jak nikomu w okolicy. Najpiękniejsze dziewuchy w gospodarstwie mu usługiwały, zaś w chacie głowami bursztynu wszystkie ściany były obładowane. Jak na polowanie ruszył to zawsze z najlepszą niedźwiedzią skórą wracał. Najlepsze roje do jego barci leciały, najwięcej zboża pola dawały. Zaczęto mówić, że to Złe mu pomaga, ale on nic się tym nie przejmował. Czasem tylko znikał na parę dni, a wówczas na wzgórzu unosiły się wysoko czarne dymy.

Wreszcie wiec uradził, by zapytać przybysza, jak się rzeczy mają. Kilku co odważniejszych wojów, którzy i na Rusów i na Polaków wielokroć się wyprawiali, poszło do chaty obcego i wprost zapytało, czy ze Złym trzyma, bo jakimś dziwnym trafem ktoś znikał w czasie jego nieobecności. A to dziewka się zapodziała w lesie, a to stado wróciło z łąki bez pastucha. Obcy namarszczył grube brwi, które mu już w międzyczasie posiwiały, nastroszył się, ale nic wpierw nie rzekł. Dopiero przymuszony groźbą, że go z osady wyżeną, opowiedział o swoim pakcie zawartym z potężnym leśnym bożkiem, któren od wieków pagórek zamieszkiwał. Zwać się on miał Gorgotem, a ukazywać ludziom pod postacią olbrzymiego, na dwie zwykłe miary niedźwiedzia. Wystarczyło mu jednak raz w miesiącu ludzkiego mięsa dać posmakować, a szczęście za nic przynosił.

Wbrew woli wiecu kilku co odważniejszych bartników i myśliwych zbiegło się wokół obcego i pobudowało wraz z nim świątynię, w której owemu straszliwemu Gorgotowi cześć oddawali. Nikt nie śmiał się temu przeciwić, bo zbyt stali się potężnymi i tak mijały lata.

Kiedy bracia zakonni podbili kraj aż po szare fale Niemna, zaginęli też kapłani krwiożerczego bożka, zaś świątynię zburzył jeden z oddziałów. Jednak zachował się nietknięty ołtarz, na którym składano ofiary potworowi. Zło nie zostało zniszczone!

Dwaj kanonicy wysłuchali uważnie opowiadania i rankiem po burzliwej naradzie ruszyli na wzgórze.

Co działo się na Zamkowym Wzgórzu, tego nikt postronny nie zobaczył. Egzorcyści zaraz po wejście na pagórek, odesłali tragarzy i służbę, która im towarzyszyła i zaczęli czegoś usilnie szukać, przepatrując każdy krzaczek, każdą kępkę trawy. Czy jednak coś znaleźli, o tym nikt nigdy się nie dowiedział, krom może pobożnego biskupa Chrystiana, któremu relację ze swej misji zdali.

Odtąd jednakowoż licho ze wzgórza ustąpiło i można było rozpocząć budowę zamku, który w cztery lata postawiono za czasów potężnego mistrza Winryka von Kniprode. Służył on teraz swoim nowym panom nader intensywnie.

To stąd ruszały teraz wszystkie wyprawy w głąb żmudzkich krain. Tutaj zbierali się „goście” Zakonu, by wziąć udział w kolejnej rejzie. Nocleg w Ragnecie był dla nich dodatkowym przeżyciem, gdyż miejscowi zakonnicy zawsze ubarwiali go im opowieściami o odprawianych w tym miejscu pogańskich gusłach, których ślady można było stale znaleźć, bo i co chwilę ktoś tajemniczo znikał, co przypisywano działaniu ciemnych mocy, jakie nadal tu grasowały.

Nie przeszkadzało to jednak władzom zakonnym dosyłać stale nowych ludzi, którzy uzupełniali załogę zamku. Szczególnie odkąd po zawarciu unii Zakon Niemiecki systematycznie rozpoczął podbijać żmudzkie dziedziny, dążąc do połączenia obu nadbałtyckich terytoriów zakonnych.

Jednak i Żmudzini dobrze wiedzieli, jak ważnym dla nich zagrożeniem jest obecność Krzyżaków na Zamkowym Wzgórzu w Ragnecie. Praktycznie nawet zimą brodacze mogli czynić stąd wypady, przeprawiając się po zamarzniętym Niemnie. I często tak właśnie czynili, siejąc pożogę i zniszczenie tam, gdzie nikt się ich nie spodziewał. Dlatego starszyzna żmudzka wiele razy prowadziła zastępy odzianych w wilcze skóry wojów, by rozbić się o kamienne mury Ragnety.

Od kiedy jednak nastał na Żmudzi nowy namiestnik kniazia Witolda – Rumbold Wolimuntowicz dla Krzyżaków zaczęły się ciężkie czasy. Jak nikt przed nim potrafił on dopiec braciom. Powstanie, które do tej pory ledwie się tliło w żmudzkiej puszczy, teraz wybuchło jasnym, strzelistym płomieniem i tego pożaru żadne już krwawe ekspedycje zdusić nie umiały. Walczyli praktycznie wszyscy zdolni do tego. Jeśli w wiosce wyginęli mężczyźni, do boju powstawali starcy i chłopcy, a nawet kobiety. Pomagały im przy tym takie stwory, o jakich późniejsi kronikarze starali się zapomnieć.

Szczególnie zaś ludzie Rumbolda zawzięli się na zamek w Ragnecie. Jakoż i, jeszcze przed początkiem wielkiej wojny, udało im się opanować całe podzamcze, które dosłownie zrównali z ziemią. Samego zamku, chociaż nie zdobyli, to tak nadwyrężyli jego podstawy, że prawie przez rok trudzili się Krzyżacy nad jego naprawą.

Na rozkaz wielkiego szpitalnika Wernera von Tettingen, który od dawna interesował się Ragnetą, często ją odwiedzając, wydzielono w odbudowywanym zamku specjalną część, do której tylko on i jego zaufani mieli przystęp. Mury tutaj specjalnie wzmocniono podwójną warstwą cegły, by nawet żaden dźwięk nie przedarł się przez nie do niepowołanych uszu. O miejscu tym bano się mówić nawet w kręgu braci na posiedzeniach konwentu. Wiedziano zresztą powszechnie, że osiłkowaty komtur von Drahe z pozoru jeno rządzi zamkiem, zaś prawdziwa władza spoczywa w rękach Sanderusa, rudawego zausznika wielkiego szpitalnika, który każdą rozmowę potrafił podsłuchać. Jego też lękano się najbardziej, gdyż kogo ten pokurcz wziął na ząb, ten niedługo po świecie chodził.

Jeszcze gorzej w zamku poczęło się dziać, kiedy z jednej ze swoich puszczańskich wypraw Tettingen przywiózł ze sobą dziwnie wyglądający wóz z jakimś przeraźliwym pasażerem w środku. Jego samego nikt z załogi długo nie ujrzał nawet, ale nieludzkie ryki, jakie spoza grubego materiału narzuconego na wóz dobiegały, świadczyły, że nie mógł to być zwykły człowiek, czy zwierz. Umieszczono go w zakazanej części zamku, a dostęp do niego mieli jeno sam szpitalnik, komtur Henryk von Plauen, który w Ragnecie często zastępował Tettingena oraz rudy Sanderus. Nawet komturowi odmówiono tam wstępu, czego on zresztą wcale nie żałował.

Groza bowiem zapanowała w zamku coraz większa. Nikt już bez towarzysza nie zapuszczał się po nocy w okoliczne gęstwiny, a i w dzień każdy wolał trzymać się kupy. Mimo to co i raz ktoś przepadał bez śladu w lesie, co komtur tłumaczył żmudzińskimi napadami, którzy istotnie wokół zamku kręcili się coraz większymi gromadami, widocznie szykując się do kolejnego napadu. Oni też bali się jednak dziwnych plotek, jakie od zeszłej zimy zaczęły krążyć po okolicy. Mówiono o jakiejś bestii, która rozszarpywała swe ofiary na drobne krwawe kawałki, których używała później do tajemnych rytuałów. Bajania te spotęgowane zostały widoczną z daleka świetlistą poświatą, jaka była widoczna wokół Zamkowego Wzgórza. Ciekawe jednak, że widać ją było jedynie wtedy, gdy było się znacznie od zamku oddalonym. Stąd pewnie Krzyżacy nic na jej temat nie wiedzieli, zaś mieszkający w puszczy Prusowie i Żmudzini woleli ich o tym nie informować. Ale widok ten trwożył najbardziej nieulękłe serca i szczególnie Żmudzini, którzy z natury byli zabobonni, woleli z daleka omijać przeklęte miejsce. Tylko wola nieustraszonego kniazia Rumbolda trzymała ich jeszcze w ryzach. On sam dla przykładu jak prosty woj udał się pod mury podzamcza, by pokazać swoim ludziom, że nie ma się tak naprawdę czego lękać, ale i to nie pomogło. Ludzie woleli narażać się na gniew kniazia, a pod zamek nie chodzić. Pogłębiło się to jeszcze, kiedy zaraz po Godach komtur von Plauen przywiózł czarnobrodego mężczyzny, który natychmiast u Żmudzinów doczekał się opinii charakternika, którego żadne strzały się nie imają. Kręcił się on samotnie po borach i niejeden brał go na cel swego łuku. Później na stare bóstwa klęli się, że grot odskakiwał jeno od jego ciała, a czarnobrody nic sobie z tego nie robił.

Od jego przybycia Rumbold, który na wiosnę planował ponowny atak na Ragnetę, mógł liczyć tylko na odmieńców, których kilku miał na swoje usługi. Tylko oni dostarczali mu wieści na temat poczynań brodaczy z Ragnety.

Właśnie pewnego kwietniowego poranka ku murom podzamcza ciągnęła dziwna kawalkada. Szarzyło się dopiero i w ciemnościach trudno było dobrze rozeznać wędrujące kształty, ale uważny obserwator musiał zdziwić się wielkością i sposobem poruszania co najmniej dwóch z nich. Na samym bowiem czele zdawała się toczyć sporej wielkości kula, która dopiero przy bliższym oglądzie mogła przypomnieć nieco kształt człowieka, za nią przekradał się niewielkich rozmiarów człowieczek, który mógł spokojnie uchodzić za dziecko, ale w dziennym świetle jego pomarszczona twarz zmuszała do rewizji poglądów, za nimi zaś wędrowała dwójka pochylonych ku ziemi Prusów uzbrojonych w łuki i oszczepy.

Musieli być tu już nie pierwszy raz, bo poruszali się, szczególnie toczący się na czele przewodnik, niezwykle sprawnie. Dobrze wybrali też porę, kiedy strażników na murach morzył największy sen. Widać jednak nie chcieli wcale dostać się poza mury, lecz wykręcili tuż przed nimi, by dostać się do kilku licho skleconych chatynek na podzamczu, gdzie najwyraźniej już na nich oczekiwano. W kilka chwil później z chatynki wyszedł jeden z mężczyzn i nie kryjąc się pomaszerował do zamkowej furty. Zakołatał w nią mocno i zaspanemu strażnikowi, który się spoza niej wychylił wręczył arkusz żółtawego pergaminu i nie czekając na odpowiedź ruszył ku traktowi wiodącemu na przeprawę na Niemnie! Strażnik początkowo chciał go chyba wstrzymać, ale że nie miał żadnego wsparcia po pierwszym okrzyku zrezygnował i poczłapał obudzić sierżanta.

Tymczasem z chaty, do której przed niejaką chwilą zapukali goście wysunął się cały rząd postaci, które ostrożnie poczęły się przekradać ku ciemniejącej w oddali linii lasu. Teraz pierwszy wędrował wysoki ponad zwykłą miarę człowiek, który by ująć coś ze swego ogromu pochylał nisko kudłatą głowę, co i tak nie pomniejszało go wcale. Szli w całkowitym milczeniu i w zamku nikt nie dostrzegł niezwyczajnego ruchu pod murami.

Dopiero będąc już w cieniu wysokich dębów, najmniejszy z wędrowców zatrzymał się i westchnąwszy z wyraźną ulgą zatrzymał wędrowców władczym gestem.

– Musimy się wpierw rozmówić dokładnie, na co czasu wcześniej czasu nie było! – odezwał się skrzat Wierciołek, bo on to był w samej rzeczy. – Nie chciałem też rozprawiać zbyt szeroko przy niewiastach, bo w ten sposób i one będą bezpieczniejsze, gdyby jakoweś nieszczęście się nam przytrafiło!

– Nie wiem, mości Wierciołku! – odezwał się barczysty mężczyzna o pałąkowatych nogach. – Czy szczęśliwym pomysłem było wysyłanie listu z pogróżkami do komtura!

– On sam nie pojmie treści listu, ale ten rudzielec będzie dobrze wiedział, o co chodzi! – zaprzeczył energicznie skrzat. – Myślę, że ten grzeczny liścik odegra w naszych planach istotną rolę, zaś nasz rudzielec nie będzie nam tymczasem bruździł i razem z tym czarnym będą pilnować głównie kamienia, gdy my go wcale szukać nie będziemy. Jak myślisz moja duszko? – zwrócił się do toczącej obok kuleczki, w której z trudem można było się domyślić ludzkiego kształtu.

Na czubku wielkiej nieforemnej głowy widać było jednak bystre zielonkawe oczy, które zdawały się świdrować okolicę w poszukiwaniu niebezpieczeństwa. Co chwilę też bulwiasty nos wznosił się do góry, a jego właścicielka soczyście nim pociągała, budząc tym grymasy na twarzach towarzyszy. Jedynym, którego to nie raziło, był oczywiście poczciwy skrzat Wierciołek. On doskonale znał zwyczaje gribunów i wiedział, że dopóki przedstawicielka tego starego rodzaju tak właśnie się zachowuje, to nic złego im nie grozi.

– Kenna, jak ci się spodobał mój podstęp? – pytał z ciekawością, obserwując purchawkowate oblicze gribunicy.

– Nie lubię tych nowinek! – zezłościła się Kenna. – Jakieś głupie znaczki za pomocą których można przekazywać wieści! Phi! Jakby nie można było kruka lub sowy zwyczajnie posłać? Nie tak dawniej bywało! Oj, nie tak!

– Nie narzekaj, stara! – roześmiał się skrzat. – Świat się zmienia! On już nie nasz! Ale ich! – Brodą wskazał na idących z przodu ludzi.

– No właśnie, skrzacie! – posłała mu mentalne przesłanie Kenna, marszcząc jeszcze bardziej i tak już straszliwie pomarszczone czoło. – Czy warto mieszać się w ludzkie sprawy? Nas i tak już niewielu zostało! A korzyści z tego wszystkiego i tak oni jeno wyciągną! Nasz świat przeminął i powinniśmy się usunąć ostatecznie!

– Dopóki Niedźwiedziożerca czyha gdzieś w ciemnościach nie ma dla mnie spoczynku! – odpowiedział jej w ten sam sposób Wierciołek, potrząsając gwałtownie swym wielkim nochalem. – Ty nie byłaś na Wilczej Polanie, kiedy walczyliśmy z Ciemnościami, nie widziałaś grozy siedziby Ciemnego Władcy, nie słyszałaś przepowiedni wieszczka Skirmunta!

– Wiem jednak, czym nam grozi jej spełnienie! – krzyknęła w umyśle skrzata gribunica. – Chcesz zawalić ostatecznie nasz świat?! Żeby oni mogli go całkowicie opanować!

– A ty byś wolała oddać go w pazury Gorgota? – gniewnie odsapnął Wierciołek. – Żeby zginął w wężowych splotach odszczepieńców!

– I tak źle, i tak niedobrze! – jęknęła Kenna. – W matnię wleźliśmy, nie ma co!

– Pomożesz?!

– A cóż mi innego pozostało! – odpowiedziała na głos, budząc tym pewne zdziwienie u towarzyszy, którzy w milczeniu wdzierali się w puszczańską gęstwę. – A co do twego pytania, zacny skrzacie! – odwróciła pomarszczone oblicze w kierunku Wierciołka, to przyznaję, iż sprytu ci nie brakuje, ale i tak nie wszystkie oczy udało ci się odwrócić od szlaku, którym dążymy!

– Czujesz coś? – z niepokojem zapytał Wierciołek, czujnie rozglądając się po gęstwinie.

– Tak! – gribunica pokiwała olbrzymią głową. – Jakąś milę stąd czają się na nas Wężowi ludzie! Czuję co najmniej pięciu, ale jest daleko i może być ich nieco więcej!

– Zatrzymajmy się więc! – wysoki, barczysty mężczyzna stanął w wyczekującej pozie. – Tak rychło wyrwaliście mnie z sadyby, że nie zdążyłem wam wszystkiego rzec.

 

CDN

Koniec

Komentarze

Ech, "Krzyżacy" - to była książka. ;-)

Nowa Fantastyka