- Opowiadanie: FantasticWoodman - Eksploratorzy Czeluści

Eksploratorzy Czeluści

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Eksploratorzy Czeluści

Czterysta czterdziesty cykl wędrówki. Trwa moja piąta podróż. Koło się zamyka, jestem już bliżej niż dalej i wkrótce powrócę do Artefaktu. Światło fosforyzującej huby wydobywa z półmroku olbrzymie pnie wiekowych światodrzew, które niosą na swoich konarach grubą na stadion zewnętrzną powłokę planety. Wokół rozpościera się światolas wyrastający wprost z tafli podziemnego jeziora.

Zbliża się czas posiłku. Padam na cztery łapy, podchodzę do brzegu i zanurzam się w wodzie. Jest ciepła, ogrzewana bijącym jak serce jądrem planety. W tętniącej życiem toni czuję się bezpiecznie, jak w matczynym łonie. Na początku płynę powoli, ledwie poruszając długimi ramionami. Mrugam, żeby przyzwyczaić wzrok do nowego środowiska. Błony na gałkach ocznych robią swoje, obraz jest ostry, widoczność osiąga kilkanaście stóp. To dobre warunki na polowanie. Na krawędzi mojego pola widzenia przemykają opływowe sylwetki podwodnej fauny. Kiedy drobne ryby wyczuwają moją obecność, uciekają w popłochu. Zmysły podpowiadają mi, że gdzieś niedaleko żeruje ławica perii.

Nie zamierzam dłużej tłumić rozpierającej mnie energii. Adrenalina buzuje w żyłach. Wystarczy jeden ruch silnego ogona i wystrzelam przed siebie jak pocisk. Rozpędzam się kolejnymi machnięciami i wpadam w sam środek ławicy. Ryby są zbyt zaskoczone żeby się bronić. Jedna sztuka ląduje od razu w moich szczękach, zaś następna w chwytnej dłoni, reszta rozpierzcha się na wszystkie strony. Przekąska z dwóch perii wystarczy mi na pół cyklu. Na sekundę nieruchomieję, napawając się triumfem, potem powoli płynę przed siebie, konsumując zdobycz. Na granicy wzroku pojawiają się guanas zwabione zapachem krwi. W przeciwieństwie do strachliwych perii, guanas to mięsożerne diabelstwo. Nie uciekają na mój widok, ale wiem, że nie zaatakują. Budzę zbyt duży respekt.

Po skończonym posiłku ulegam przypływowi nagłej radości i ruszam w tany. Mknę przez jezioro wywijając ósemki i wyskakuję ponad lustro rozlewiska, żeby z pluskiem wpaść z powrotem do wody. Kiedy chwila upojenia mija, powraca stanowiący sens naszej egzystencji zew. Pora ruszać w dalszą drogę.

Życie Kermenauty to wędrówka. Dość powiedzieć, że te słowa, życie i wędrówka, to w naszym języku synonimy. Podróż rozpoczyna się wraz z osiągnięciem dojrzałości. Przemierzając podziemne światolasy odnajdujemy ryby, partnerów, wrogów, ukryte miejsca, tajemne artefakty stworzone przez mądrzejsze od nas istoty, a w końcu ukojenie w śmierci. Wielka wędrówka wiedzie nas w głąb Czeluści, ale przede wszystkim w głąb siebie. Kiedy przychodzi odpowiedni czas, wracamy do Artefaktu. Artefakt to miejsce, w którym osiedli nasi bracia i siostry, którzy potrafili oprzeć się potrzebie wędrówki – mędrcy. Tam przychodzi na świat nasze potomstwo, tam rozpoczyna się podróż każdego Kermenauty.

Płynę przed siebie. Przed oczyma migają spłoszone ryby, powoli przemieszczające się po dnie, kłujące chitynowymi kolcami zdradniki i ukryte pod kamieniami skorupiaki. Po kilkunastu minutach zwalniam i wyciągam głowę na powierzchnię. Czuję obecność Ceti Sole II.

 

 

Czterysta trzydziesty piąty cykl. Od dwustu dwudziestu trzech cykli podróżuję sam. Nie mam problemów ze zwierzyną, jest jej tu pod dostatkiem, ale dwieście dwadzieścia trzy cykle to chyba mój rekord wędrówki bez partnerki. Czuję się zdołowany. Na grzbiecie niosę żerującego na mnie pecha, który z każdym cyklem jest coraz cięższy. Poza tym mam tylko kilka przedmiotów. Osobista kula myśli spoczywa przypięta pasami na piersi, do czoła przywierają gogle z obcego tworzywa – artefakt zdobyty przez ojca mojego ojca podczas jego trzeciej podróży, bicepsy obwiązałem sznurkiem, podczas wędrówki dobry sznurek zawsze może się przydać. To cały mój dobytek.

Najpierw poluję, po posiłku spoczywam pod światodrzewem i objęty snopem światła padającym z odległego o stadion, majaczącego w koronach drzew Przejścia, oddaję się medytacji.

Przejścia to długie kominy przebijające się przez zewnętrzną skorupę planety i łączące podziemną krainę Czeluści z powierzchnią. Nikt nie wie, jak wyglada świat tam na górze. Pewne jest tylko to, że jest tam źródło Prawdziwego Światła, Najwyższy Intelekt. Może po śmierci przywita nas tam czystą wodą o wartkim prądzie, pełną tłustych ryb.

Wychodząc ze stanu medytacji, obserwuję lamanny, duże, włochate stworzenia spędzające większość życia na drzewach, polując na ptaki i żerując na koloniach grzybów. Są w pewnym sensie podobne do nas. Przede wszystkim mają cztery kończyny oraz jedną parę oczu i uszu. Może i są ospałe, płochliwe i głupie, ale z ich zwieńczonych dużymi, czerwonymi nosami twarzy, potrafię odczytać emocje prawie równie dobrze, co z twarzy moich braci i sióstr. Zawsze mnie to intrygowało. Potrafię zadawać pytania, ale rzadko znajduję odpowiedzi. Ruszam w dalszą drogę.

Zapach samicy jest spełnieniem moich najskrytszych marzeń. Miła mym nozdrzom woń niczego jeszcze nie gwarantuje, to zaledwie słodka obietnica. Przeszło pięćdziesiąt cykli temu też wyczułem samicę, dopiero kiedy się zbliżyłem dostrzegłem, że nie jest sama. Tym razem jestem ostrożniejszy, podpływam powoli, wyczulony na zapach innego samca. Nie rejestruję obecności rywala. Kiedy jej sylwetka jest w zasięgu mojego wzroku, samica już wie, że się zbliżam. Wychodzi na brzeg i ostentacyjnie wstaje na tylne kończyny. Nadpływam bezszelestnie, obserwując ją z boku. Jest piękna, podziwiam jej długie i smukłe ramiona, krótkie, krępe nogi oraz lekko uniesiony w erotycznej pozie, szeroki ogon. Patrząc na młodą, atrakcyjną Kermenautkę czuję jak pech na moim grzbiecie chudnie z sekundy na sekundę.

Nagle samica opada na cztery łapy, woła – złap mnie! – i jednym susem wpada do wody. Jeszcze przez krótką chwilę mam przed oczyma jej sylwetkę, potem dociera do mnie znaczenie tych słów i ruszam w pogoń. Pędzę za samicą kierując się zapachem i ruchem wody. Zdezorientowane ryby szaleją, ja niespodziewanie wpadam w kolonię rosłych zdradników i w zawrotnym tempie lawiruję pomiędzy kolcami. Już wiem, że jest ostra. Na otwartej przestrzeni przyspieszam. Nie daję się zwieść jej pętlom i ósemkom. Wreszcie widzę przed sobą ogon i stopy. Nagle samica wybija się ponad taflę i chce przeskoczyć nade mną. Podążam za nią, zderzamy się w powietrzu i w jej objęciach ląduję w wodzie. Czuję, że Ceti Sole II długo mnie z nich nie wypuści.

 

 

Zapach Ceti Sole II i dwie perii w żołądku wprawiają mnie w dobry nastrój. Podróżujemy razem od pięciu cykli. Łagodnymi łukami omijam kilka potężnych pni światodrzew. Wtedy słyszę w głowie głos Ceti.

Paul Layn. Podpłyń ostrożnie, żeby nie spłoszyć ludzi.

Dobrze – odpowiadam, również telepatycznie.

Ludzie zawsze się płoszą kiedy nas dostrzegają. Zbliżam się cicho i powoli. Dołączam do mojej partnerki i wynurzając na powierzchnię tylko oczy, patrzę na ludzi.

Są prymitywni i słabo przystosowani. Żeby przemierzać wodę, ludzie muszą budować poziome drzewa, na których stoją jak na suchej ziemi. Porozumiewają się jak zwierzęta, poprzez komunikaty głosowe. Ryby są za szybkie dla ludzi, więc ci rzadko je łapią. Zwykle zadowalają się ociężałymi zdradnikami, które wyciągają z wody i zabijają swoją prostą bronią a potem całymi dniami wydłubują z pancerzy różowe mięso.

Razem z Ceti Sole II patrzymy jak dwie samice ludzi hakami wyławiają z rozlewiska zamknięte w chitynie kule i wrzucają je do klatki.

Ludzie robią hałas, nieświadomi niebezpieczeństw, na które się narażają. Całą wiedzę o ludziach można by potraktować tylko jako intrygującą ciekawostkę, gdyby nie Artefakt. Po jego zbadaniu wiele pokoleń temu, święci ojcowie wędrowcy zgodnie orzekli, że Istota Wyższa wyznaczyła ludziom ważne zadania do wykonania w przyszłości. Tak też my, Kermenauci, poznaliśmy przypisaną nam w dziejach rolę. Celem naszych podróży jest niesienie nowiny w głąb Czeluści i obrona rodu ludzkiego przed dybiącymi na nich wrogami. Od niepamiętnych czasów przekazujemy sobie opowieść przodków.

Patrzymy jak ludzie oddalają się, niezgrabnie odpychając się od dna długimi kijami. Zawsze, kiedy mam z nimi do czynienia, czuję dziwną więź wspólnoty, silną potrzebę opiekowania się tymi nieporadnymi stworzeniami. To nasze dziedzictwo.

Dostrzegam, że moja partnerka jest niespokojna i głaszczę ją po ogonie. Nagle wyczuwam źródło zdenerwowania Ceti Sole II i niemal jednocześnie słyszę jej głos.

Odszczepieńcy.

To oni. Czają się gdzieś w pobliżu. Unikając gwałtownych ruchów zanurzamy się pod wodę. Odszczepieńcy to hańba wszystkich Kermenautów. Kiedyś byli naszymi braćmi, ale sprzeniewierzyli się starszyźnie, odrzucili objawienie i udali się na wygnanie. Odszczepieńcy uważają ludzi za zagrożenie, które trzeba wyeliminować. To z nimi musimy walczyć podczas podróży przez Czeluść. Odszczepieńcy to groźni przeciwnicy, atakują ze zwierzęcą brutalnością, nie stronią od zadających paskudne rany narzędzi. Na pewno nie walczą honorowo.

Podstawowe prawo walki pod wodą to nie dać się zaskoczyć. Oboje wiemy, że to my musimy zaatakować odszczepieńców nawet jeśli jest ich więcej.

Rozdzielamy się.

Ceti Sole II odbija w lewo, ja w prawo. Wyczulając wszystkie zmysły na zagrożenie, pędzę przed siebie. Wiem, że się zbliżają. Tuż przed zderzeniem mogę zrobić unik, nie robię. Za to płynący z naprzeciwka odszczepieniec, tak. Jego ciało i trzymany w dłoni harpun przemykają mi tuż przed oczyma. Nie skręcam za nim, to pułapka. Z przodu wyłania się następny przeciwnik. Nadpływa z ukosa, oczekując że już sczepiłem się z jego towarzyszem i z łatwością będzie mógł zadać mi śmiertelny cios. Zaskoczenie jest po mojej stronie, to on się odsłonił. Zderzamy się. Wpijam mu się zębami w ciało, wytrącam harpun, siadam na plecach i gwałtownym szarpnięciem skręcam kark. W samą porę, żeby czmychnąć przed przecinającym wodę ostrzem jego kamrata. Zawraca. Rozpędzamy się i ścieramy. Zdobycznym harpunem odbijam jego oręż a pięścią odtrącam kłapiące szczęki. Zęby odszczepieńca wpijają się w moje przedramię, ale moje kły rozrywają mu gardło. W ustach czuję ciepłą krew i z wściekłością wbijam harpun w jego brzuch.

Wynurzam głowę na powierzchnię. Dźwięki ogarniają mnie jak fala. Widzę Ceti Sole II, która zderza się z ryczącym odszczepieńcem pół tuzina stóp nad lustrem wody. Ostrze wroga rozcina jej udo, ale to jeszcze nic. Z głębin wypada w jej stronę kolejny przeciwnik.

Nie mam wyboru. Wynurzam się na powierzchnię i ściskam osobistą kulę myśli, która wypala w obu odszczepieńców promieniami energii. Przez sekundę rażone białymi zygzakami postacie drżą w konwulsjach, potem ich spalone, dymiące ciała z sykiem wpadają do wody.

Rozglądam się dookoła, dysząc ciężko. To już wszyscy. Ceti Sole II powoli płynie do brzegu, zostawiając na wodzie smugę krwi. Podążam za nią. Użycie osobistej kuli myśli wyczerpało mnie do cna. W miejscu gdzie rozgrzana broń dotyka skóry na piersi, czuję mrowienie.

Kiedy docieram na rozpościerający się pod światodrzewem dywan z mchu, na którym spoczęła Ceti Sole II, okazuje się, że moja towarzyszka jest ciężko ranna. Z rozoranego zębatym ostrzem uda wali się czerwona posoka a ona nie ma nawet siły, żeby ją tamować. Prawdę mówiąc samica z trudem utrzymuje przytomność.

Teraz przydają się rzemienie.

Wiążę je nad raną, żeby ucisnąć udo i ograniczyć krwotok.

Sam nie czuję się najlepiej, ale mimo to najszybciej jak potrafię wracam do wody w poszukiwaniu pomocy. Przy okazji widzę jak kłębowisko guanas rozrywa ciała odszczepieńców na strzępy i pożera je. Na szczęście szybko natrafiam na agerton. Zrywam dwa pęki dużych, włoskowatych liści podwodnej rośliny i wracam na brzeg.

Okładam ranę samicy mokrymi liśćmi agertonu. Po zetknięciu z krwią, roślina wypuszcza miniaturowe przyssawki i przywiera do rany. Przez chwilę liść pije krew, a jego kolor zmienia się z niebieskiego na ciemny fiolet, ale kiedy jest już nasycony, doskonale spełnia rolę opatrunku.

Nie zostawiaj mnie – mówi Ceti Sole II zanim traci przytomność.

Nawet nie przeszło mi to przez głowę.

Dopiero kiedy patrzę na swoją dłoń, przypominam sobie o własnych obrażeniach. Wszystko jest we krwi. Przykładam do swojej rany liść agertonu, to wystarczy, ścięgna i kości przedramienia są całe. Choć zmęczenie porządnie daje mi się we znaki, staję na warcie. Mam o czym myśleć, to podtrzymuje mnie w stanie względnej przytomności. Z Ceti Sole II jest naprawdę źle. Jej przecięte mięśnie i ścięgna mówią mi, że samica nie będzie mogła walczyć ani polować przez kilkadziesiąt cykli. Sama wędrówka do Artefaktu będzie dla niej dostatecznym wyzwaniem. Być może nawet pomimo mojej pomocy czeka ją śmierć. Mimo to staram się myśleć optymistycznie.

Nagle dociera do mnie, że w razie spotkania kolejnych odszczepieńców, jesteśmy zdani na ich łaskę i niełaskę. Ta myśl burzy cały dotychczasowy wywód jak domek z kart i przez dłuższą chwilę nie daje mi spokoju. Od dawna nie czułem prawdziwego strachu, teraz dołącza on z radością do gwałcącego mnie jak zwierzę pecha. Boję się, nie o siebie tylko o nią. Taki strach jest najgorszy. Nie mogę nic zrobić. Bezsilność. I tym sposobem odkrywam zalety podróżowania samopas – gdy jestem sam, muszę się martwić tylko o siebie.

Kiedy jestem zbyt zmęczony, siadam przed Ceti Sole II, zaplatam za siebie nogi i pogrążam się w osobliwym stanie półsnu. Medytuję, to jedyny sposób na zregenerowanie nadwątlonych sił przy zapewnieniu śpiącej samicy względnego bezpieczeństwa.

Sami nie wyjdziemy z tego cało, Paul Layn.

W czasie medytacji dociera do mnie głos Ceti Sole II, która mówi przez sen. Słucham w pokorze. Kiedy umysł śpi, budzi się podświadomość wraz ze swoimi niezbadanymi możliwościami.

Pustelnik. Lekarz wędrowców.

Te kilka słów wystarczy. Przypominam sobie o Pustelniku. Spotkałem go tylko raz, w trakcie mojej pierwszej podróży. Wtedy mieszkał w światodrzewie zaledwie kilka cykli drogi od miejsca, w którym się znajdujemy.

Ceti Sole II milknie, a ja rozmyślając o Pustelniku zapadam w letarg.

 

 

Czterysta czterdziesty pierwszy cykl. Jego początek wyznacza krótka chwila, kiedy ptaki yargal dają swój koncert. Ich tęskne krzyki niosą się po wodzie, docierając w każdy zakątek Czeluści.

Ból i zmęczenie doskwierają mi od przebudzenia, ale mimo to ruszam na polowanie. Drapieżne guanas towarzyszą mi od początku. Kątem oka dostrzegam też jednego z tajemniczych, wodno-lądowych masogów, przeszło jardowej długości stworów wyposażonych w okazałe szczęki i cztery pięciopalczaste płetwy, które pozwalają im wychodzić na ląd.

Mięsożercy rosną w siłę z każdą oznaką mojej słabości, tym razem guanas są zuchwałe i napawają mnie strachem. Jeden cykl po walce z odszczepieńcami i użyciu osobistej kuli myśli, perii są dla mnie dużym wyzwaniem. Ostatecznie udaje mi się schwytać jedną rybę. Wracam na brzeg, budzę Ceti Sole II i oddaję jej zdobycz. Mógłbym wyciągnąć na brzeg zdradnika i zabić go, ale wydłubanie mięsa z chitynowej skorupy zajęłoby mi pół cyklu. Nie mamy tyle czasu.

Po posiłku ruszamy w drogę. Ceti Sole II płynie powoli, każdy ruch ogonem sprawia jej ból. Mimo to samica pokonuje jard za jardem, nie skarży się i nie domaga postoi.

Następne trzy cykle są do siebie bliźniaczo podobne i zlewają się w jedno. Po raz pierwszy od dawna powtarzalność czynności towarzysząca podróży jest mile widziana. Żadnych niespodzianek, żadnych spotkań. Pech chyba zrobił sobie drzemkę, bo w drodze do Pustelnika nikt nie umiera, a moja ręka z każdym cyklem odzyskuje sprawność.

 

 

Czterysta czterdziesty czwarty cykl. Wreszcie docieramy do sadyby Pustelnika. Wychodzimy z wody, pomagam Ceti Sole II wstać i podtrzymuję ją. Przed nami wznosi się olbrzymie światodrzewo upstrzone błyszczącymi błękitnie płatami huby. Wokół grubego pnia wiją się spiralą schody, które wyglądają jakby wyrosły wprost z drzewa. Przez krótką chwilę waham się, czy samemu sprowadzić pomoc i oszczędzić samicy wspinaczki, czy wejść na górę razem. Chcę mieć wszystko pod kontrolą, idziemy oboje.

Ruszamy po schodach. Już po kilku stopniach tęsknię do wody. Ceti Sole II wspiera się na moim ramieniu, ale i tak cierpi. Kilkakrotnie okrążamy pień, zanim wreszcie stajemy przed drzwiami idealnie wkomponowanymi w korę. Z wnętrza pada na nasze twarze snop światła.

Wejdźcie – Słyszę w głowie głos i wtedy w głębi światodrzewa dostrzegam sylwetkę człowieka-samca.

Przekraczamy próg i znajdujemy się w pustym, okrągłym pomieszczeniu, którego ściany w całości pokryte są rytymi w drzewie, obcymi zgłoskami. Sufit jest tak wysoki, że ginie w mroku. Światło ma swoje źródło w następnej izbie.

Chodźcie tutaj.

Drugie pomieszczenie urządzone jest na ludzką modłę. Na wyżłobionych w ścianach półkach stoją misy, dzbany i słoje, których dekle powiązane są rzemieniami. Wszystkie naczynia są drewniane. Poza tym jest tu stół i krzesła. Podążam wzrokiem za światłem. Jego źródłem jest wielki jak moja głowa pająk zastygły na zasnuwającej sufit sieci. Nie wiem czy jest sztuczny, czy prawdziwy, my Kermenauci nie wiemy wiele o życiu w gęstych koronach światodrzew.

Stoi przed nami człowiek o miedzianej skórze i małych, przenikliwych oczach otoczonych siatką zmarszczek.

Bądź pozdrowiony, Pustelniku.

Jest inny od reszty. Porozumiewa się tak jak my, telepatycznie, nie używa poziomych drzew do chodzenia po wodzie i podobno jest dość szybki, żeby polować na perii.

Nazywam się Paul Layn. Moja towarzyszka, Ceti Sole II, potrzebuje twojej pomocy.

Pomogę jej. Ukryci obrońcy ludzi.

Zawsze pomaga wędrowcom. Każdemu, nawet odszczepieńcom.

Wskazuje nam taborety, po czym sam siada na krześle przy stoliku.

Czy kiedy cię uleczę, Ceti Sole II, będę mógł zająć wam trochę czasu?

Czas płynie niezależnie od ciebie, Pustelniku. Jeśli nie ty, my sami będziemy musieli go poskromić. Zgadzam się, razem… jak to mówisz, zajmiemy czas. Odpowiada samica.

Kiwa głową i mówi. Usiądź tutaj. Wskazuje jej środek izby. Potem przekazuje mi jedno słowo. Kula.

Ceti Sole II przenosi taboret i siada na środku, ja zaś posłusznie podaję człowiekowi swoją osobistą kulę myśli. Pustelnik ogląda spuchniętą nogę i bawi się kulą. Gwałtownym szarpnięciem zrywa liście agertonu, patrzy na rozległą, zaropiałą ranę. Jestem pewien, że wie skąd się biorą takie rany, ale on milczy.

Człowiek jedną ręką ściska dłoń samicy, zaś w drugiej unosi moją osobistą kulę myśli. O cudzie, który wydarzy się za chwilę, słyszałem do tej pory tylko z opowieści. Wszystko będzie dobrze – mówię do partnerki, zanim Pustelnik rozpoczyna zabieg. Potem biały zygzak wystrzela z artefaktu i z cichym buczeniem łączy go z raną. Mijają sekundy, na moich oczach opuchlizna na udzie maleje zaś skóra przybiera zdrowy kolor. Ceti Sole II zamyka oczy, boli. W organizmie samicy poszarpane mięśnie odbudowują się i łączą jak perfekcyjnie dopasowane części układanki. Zagubione końce przerwanych ścięgien odnajdują się i dobierają w pary, na powrót splatając się w silne struny. Potem sama rana w przyspieszonym tempie oczyszcza się z ropy i wypełnia krwią. Posoka krzepnie w strup, który w następnej chwili łuszczy się i odpada ukazując zdrową nogę. Jedynym śladem rany jest ciągnąca się przez pół uda blizna.

Kule myśli, osobisty pomocnik każdego Kermenauty, to niebezpieczna broń, której można użyć tylko w ostateczności, w razie zagrożenia życia. Nasi przodkowie znaleźli niezliczone ilości tych przedmiotów w Artefakcie. Kule to narzędzie przekazane nam przez Najwyższy Intelekt, abyśmy mogli pełnić straż przy ludziach, przekazujemy je sobie z pokolenia na pokolenie. Kula myśli w zamian za przysługę, wysysa z organizmu wszystkie siły tego, kto po nią sięgnął. W ciągu całego mojego życia nigdy nie słyszałem o kimś, kto potrafiłby za pomocą kuli leczyć, nie zadawać rany. Tylko ten wątły człowiek, żywe świadectwo prawdziwego potencjału umysłu jego rasy.

Pustelnik nie dzieli się swoimi tajemnicami.

Gospodarz bierze kilka głębokich wdechów, na jego czole dostrzegam kropelki potu. Dopiero teraz dociera do mnie, jak wyczerpujące musi być użycie kuli wbrew jej przeznaczeniu.

Człowiek oddaje mi artefakt, wstaje, sięga po jeden ze słoi stojących na półkach, otwiera go i długo pije świetlisty płyn, który znajduje się w środku. Patrzę na jego pulsujące gardło, w ciszy słychać tylko odgłos przełykania.

Ceti Sole II w milczeniu porusza nogą.

Jest dobrze. Mówi.

Chcę pokazać wam pewne miejsce. Chodźcie. To nieco ponad pół cyklu drogi stąd.

Nowe miejsca to sól życia Kermenautów. Znowu ruszamy w drogę.

 

 

To już niedaleko. Mówi Pustelnik.

Człowiek płynie bardzo wolno, ale i tak robi dobre wrażenie w zestawieniu z tymi, którzy używają do podróżowania poziomych drzew. Wypływamy na wielkie jezioro otoczone przez krąg światodrzew. W oddali z lustra wody wyłania się skała.

Wyspa do której się zbliżamy jest jak wielka świadomość telepatycznie śląca światu jedną wiadomość. Odczuwam niepokój. Jest tylko jedno miejsce, które podobnie działa na Kermenautów, Artefakt. Wyspa nie komunikuje się słowami, tylko odczuciami.

Czuję nieuchronność nadciągającej z daleka, ale z bardzo dużą szybkością tragedii. Wyspa ostrzega mnie widmem katastrofy, śmiercią niezliczonych rzesz istnień w czasie krótszym niż mrugnięcie oka guanas, ostrzega mnie krzykiem bólu, swądem spalonych ciał, jeziorami krwi i głodem, ostrzega perspektywą pustki, wiecznej wędrówki przez pozbawioną życia i wody krainę. Wszystko to uderza we mnie jednocześnie i przygniata swoim ogromem. Strach ściska mi gardło. Wyspa jest czystym złem. Przed oczyma migają mi dziwne, obce obrazy nie z tego świata. Błysk światła podobny do błysku osobistej kuli myśli, ale tysiąckroć silniejszy, zmieniające się w parę postacie, zbeszczeszczone zwłoki śmierdzące zgnilizną, zabijające powietrze. Zakaz życia.

I wtedy widzę pierwszy szkielet, ludzki szkielet spoczywający na dnie rozlewiska. Potem przepływamy nad następnymi. Są dokładnie ogryzione, wyczyszczone do białości przez guanas.

Kiedy jesteśmy kilkadziesiąt jardów od wyspy, zauważam że to nie skały. Przed nami wznosi się góra identycznego kształtu, długich, pękatych owali zwężających się na końcu, wyposażonych w coś co wygląda trochę jak trójkątne, rybie ogony. Każdy element wyspy jest tak duży, że sam nie byłbym w stanie go objąć. Z daleka oceniam, że części zrobione są z tego samego dziwnego materiału co Artefakt, szarego, twardego i zimnego. Identyczność wszystkich elementów tej układanki jest niepokojąca.

Uporczywie przedzierające się do mojego umysłu obrazy są dołujące. Wreszcie zdobywam się na pytania. Najpierw zadaję to, które wydaje mi się najbardziej sensowne.

Kto zabił tych wszystkich ludzi na dnie?

Zabił ich Strażnik tego miejsca. Dopóki nie zbliżymy się do brzegu nic nam nie grozi…

Powinniśmy mu za to odpłacić.

Pokażę go wam.

Kiwam głową. Podpływamy trochę bliżej i patrzymy na wyspę. Na stercie identycznych przedmiotów składających się na ląd, pojawia się stworzenie, które zwiemy czeluściomorą. Jest czarne, ma długi owadzi odwłok przykryty pancerzem, pięć par kończyn i wielką paszczę przypominającą uzbrojony w zęby odbyt. Tylko paszczę, ani nosa, ani oczu ani uszu. Czeluściomora odwraca się w naszą stronę, jakby nas widziała.

Dlaczego zabija?

To miejsce kultu ludzi. Nie ma tu żadnych ich siedlisk w promieniu wielu cykli, ale przypływają tutaj. Wielu z bardzo daleka. Ludzie walczą ze sobą, żeby mieć tą wyspę tylko dla siebie. To jest związane z ich bogami. Dlatego postawili tu strażnika.

Pozbądźmy się go.

Zabiłby nas wszystkich. Poza tym wy, Kermenauci bronicie ludzi, nie zabijacie ich. To stworzenie jest człowiekiem przemienionym w potwora przez innych. To jego kara.

To już zbyt dużo, żebym ci uwierzył.

Sam sprawdź. Potrafisz odróżnić świadomość zwierzęcia od ludzkiej. Odczytaj jego świadomość.

Nic nie mówię. Po przekazie, który przymusowo odebrałem od wyspy, boję się tego co mogę znaleźć w Czeluściomorze, ale żeby wiedzieć, musze sprawdzić. Skupiam się na stojącym na elementach wyspy stworzeniu. Bardzo nie chcę żeby Pustelnik miał rację, ale okazuje się, że mówił prawdę. Słyszę komunikat w nieznanym mi, ale łatwo rozpoznawalnym języku ludzi. Tylko istoty rozumne formułują myśli w słowa, tylko ludzie formułują je w tym języku. Dociera do mnie powtarzający się, monotonny ciąg dźwięków.

Hut hut hut gret pledaram det – hut hut hut gret pledaram det…

Co on mówi? Pytam Pustelnika.

Boli, boli, boli bardzo. Ukojenie w walce. Tylko to. Bez przerwy.

Nasz towarzysz ma rację, ten strażnik jest… był człowiekiem. Nagle zauważam, że nie ma z nami Ceti Sole II. W panice rzucam się w kierunku, z którego przypłynęliśmy i wołam ją. Odpowiedź nie nadchodzi, przed oczyma przemykają mi białe szkielety. Dławi mnie strach, nie chcę już wracać w pobliże wyspy.

Ceti Sole II, odezwij się!

Tu jestem.

Odczuwam ulgę. Odnajduję ją skuloną na dnie jeziora.

Nie mogłam tam zostać ani chwili dłużej, Paul Layn. To ponad moje siły.

Obejmuję ją. Słucham przyspieszonego bicia jej serca. Od strony wyspy nadpływa Pustelnik. Jestem na niego zły.

Nie powinieneś nas tu przyprowadzać.

Dlaczego, Paul Layn?

To złe miejsce.

Tak. Ale istnieje, złe miejsca istnieją. Nie ma przed nimi ucieczki. Tak samo jak przed złymi ludźmi. Tylko konfrontacja. Bolesna.

Co chcesz przez to powiedzieć?

Że być może święta misja Kermenautów, obrona ludzi, jest bezcelowa, może niewykonalna, a może niebezpieczna. Kogo będziecie chronić, kiedy ludzie będą zabijali siebie nawzajem, tak jak tutaj? Podzielicie ludzi na godnych i niegodnych pomocy? A co jeśli to oni zaczną pewnego dnia zabijać was? Wciąż będziecie strzegli ich życia swoim kosztem?

Nie musimy podejmować takich decyzji. Ludzie nie są groźni.

Ten Strażnik był człowiekiem. Cierpiącym z woli innych ludzi. Mordującym innych ludzi z nakazu swoich panów. Nie bądź głupi Paul Layn, czujesz emanującą z wyspy aurę! To miejsce to… sam nie wiem, to chyba część przeszłości albo przyszłości mojej rasy. Przestroga dla was, ludzie potrafią być bardziej bezwzględni, niż jakiekolwiek inne stworzenie w Czeluści. Wiesz czym jest wojna?

Nie.

Bo tylko ludzie znają wojnę. To wszystko to, czego groźbę przekazała ci wyspa. Masowy mord dziejący się za zgodą ogółu. Ludzie ją praktykują. Na razie na niewielką skalę…

Mówisz jak odszczepieniec, Pustelniku. Chcesz ich zabić, zanim…

Są śmiertelnie niebezpieczni. Strzegąc ich, zmierzacie po równi pochyłej do upadku… Czas dostrzec, że ludzie są inni. Niepodobni do żadnego innego mieszkańca Czeluści. Oni nie żyją zgodnie z prawami natury, oni sami chcą stanowić prawa dla wszystkiego co żyje.

Nie rozumiem cię. Świadczysz przeciwko swoim braciom, człowieku. Dlaczego ich nienawidzisz? Czy mówisz to wszystko, tylko żeby odpłacić im za osobiste krzywdy?

Pustelnik milknie. Wypływa na powierzchnię, żeby zaczerpnąć powietrza i znowu nurkuje.

Niezależnie od wszystkiego, musimy wypełnić nasze zadanie – mówię – Ludzie muszą przetrwać, być może taki właśnie jest nasz los, wyginiemy, a twoja rasa zajmie nasze miejsce. Niech tak będzie, jeśli chce tego Najwyższy Intelekt.

Chcę żebyś zrozumiał jedno – odpowiada Pustelnik – Nie znamy odpowiedzi, nie wiemy, czy postępujecie dobrze, czy źle. Nie ma jednej prawdy. Nie wiemy co przeważy w naturze ludzi za kilka albo kilkadziesiąt pokoleń. Przekonamy się, kiedy będzie już za późno. Kiedy wrócicie do Artefaktu, przekażcie starszyźnie, co tu widzieliście. Koniec transmisji.

Po zwyczajowym pożegnaniu, mężczyzna odwraca się i płynie w stronę swojego światodrzewa. Ceti Sole II wciąż kuli się na mulistym dnie, drżąc ze strachu, a ja obejmuję ją opiekuńczo. Zostajemy sami, nieruchomi, przytuleni do siebie głęboko pod wodą, odcięci od świata, otoczeni lewitującymi w toni ziarenkami piasku.

Nawet tutaj czuję napierającą na mnie świadomość wyspy i niesioną przez nią solenną obietnicę zagłady. Moje ciało przebiega dreszcz.

 

 

Sześćset osiemnasty cykl wędrówki. Moja piąta podróż właśnie dobiega końca, Artefakt jest już niedaleko. Jeszcze do niedawna towarzyszyła mi piękna Ceti Sole II. Odeszła kilkanaście cykli temu. Spodziewałem się tego już wcześniej. Wolność Kermenauty jest jego jedynym prawem.

Już od jakiegoś czasu wyczuwam zastępy moich braci i sióstr, które gęstnieją z każdym ruchem ogona. To największa koncentracja mojego ludu w całej Czeluści. Kermenauci podążają w różnych kierunkach, wyruszają w podróż, tak jak ja wracają do źródła, albo polują na perii, żeby zaspokoić wielki głód mieszkańców Artefaktu. Niektórych z nich rozpoznaję po zapachu, większość spotykam po raz pierwszy, zaledwie kilku rejestruję zmysłem wzroku. Eksploratorzy Czeluści przekradają się cicho i niezauważenie, przemieszczają się tuż nad mulistym dnem świata otoczeni przez ciepłe, tętniące życiem masy mętnej wody.

Zostaje tylko zapach.

Czuję bliskość Artefaktu. Płynę do najbliższej wyspy i wychodzę na brzeg. Wstaję na dwie kończyny i patrzę. W oddali od wszechobecnego półmroku odcina się usiana tysiącami żółtych plam światła, olbrzymia, szara bryła sięgająca od lustra wody aż po korony najwyższych światodrzew – Artefakt. Po chwili odrywam wzrok od miejsca do którego zmierzam i rozglądam się dookoła. Na okolicznych wyspach dostrzegam ciemne sylwetki kilkunastu Kermenautów.

Ruszam w dalszą drogę. Kiedy zbliżam się do Artefaktu, wyciągam głowę na powierzchnię. Monstrualna szara kula jest wszystkim co widzę. Na jej skorupie dostrzegam stado włochatych lammanów i ich duże, czerwone nosy. Z twardej i zimnej powierzchni sterczą niezliczone wypustki i odgałęzienia. Niektóre elementy napierając przez wiele pokoleń na okoliczne pnie, wrosły głęboko w drzewa. Promienie światła wypadają na zewnątrz przez przerwy w powierzchni Artefaktu oraz przez przeźroczyste ściany, oświetlając okoliczne światodrzewa i taflę rozlewiska, w której kłębią się cienie ryb i opływowych sylwetek Kermenautów. Zrównuję się z jednym z okazałych łukowatych elementów przypominających płetwy, zanurzonym w wodzie.

Kiedy schodzę w dół, kilku strażników przepływa mi przed nosem, uważnie mi się przyglądając, by po chwili zniknąć w mętnej toni. Wpływam do środka przez wielokątne wrota. Wokół mnie kłębią się zmierzający w obu kierunkach Kermenauci. Każdy potrafi wyczuć, kiedy ktoś wraca z długiej podróży. Po sześćset osiemnastu cyklach ciszy, fala wiadomości jest przytłaczająca. Komunikaty zlewają się i walczą o miejsce w moim umyśle.

Znowu w domu.

Witaj.

Wit-wit-wit-witaj…

Bą-bądź pozdrowiony-ony, wędrowcze.

Wi-wi-witaj w dom-domu, Paul Layn.

Niektóre wnętrza Artefaktu nie różnią się zbytnio od Czeluści. Hol De-1, do którego wpływam jest olbrzymi i panuje w nim półmrok. Głębiej pod wodą, w wydzielonych szarymi płytami sześcianach medytują pielgrzymi.

 

 

Dwieście piąty cykl mojej szóstej podróży. Patrzę na ciało mojej niedawnej partnerki, Rev Qall, leżące w kałuży krwi i ścierwo starego odszczepieńca, którego właśnie wybebeszyłem jego własnym harpunem i przywołuję objawienie New London, żeby zachować resztki odwagi na następny pojedynek. Szukają mnie.

Od początku. Wszystko zaczyna się od gorączkowego krzyku ludzkich samic. Kierując się ich głosami trafiamy do niewielkiego rozlewiska, wokół którego rosną trzy światodrzewa a przy nich trzy ludzkie chaty. Pusto. Krzyki dobiegają z jednego z domostw. Wtem z głębin wyłania się odszczepieniec. Ja ścieram się z wrogiem, a Rev Qall wychodzi na ląd i wpada do chaty, z której płyną wrzaski.

Sprawdzonym sposobem starego wędrowca siadam przeciwnikowi na plecach i skręcam mu kark. Krzyki wcale nie ustają. Wypadam z wody i pędzę do lichego gniazda ludzi. Kiedy wbiegam do ciemnego wnętrza, jest już za późno. W kącie tłoczy się kilka sparaliżowanych strachem ludzkich samic. Rev Qall kona przybita harpunem do ściany. Zanim ogniki w jej oczach gasną, przenosi przepraszający wzrok na mnie. Przeprasza, że dała się zabić.

Odwrócony tyłem odszczepieniec nie widzi mnie. Podbiegam bezszelestnie i łapię za jego broń. Przez jedną, długą sekundę siłujemy się, próbując zawłaszczyć harpun. Potem jest już tylko zemsta, kopnięciem masywnej nogi wybijam mu bark, wyszarpuję harpun i po krótkim zamachu wbijam go prosto w szyję odszczepieńca. Ten wyje przeraźliwie, trzepie się w konwulsjach i jeszcze ma czelność zrobić kilka kroków w tył. Zanim się przewraca, kościane ostrze przewierca się przez jego pierś. Kiedy jest już na ziemi, rozłupuję czaszkę.

Wreszcie przychodzi opamiętanie. Kermenauta nie bezcześci zwłok przeciwnika. Ja już to zrobiłem i teraz mogę co najwyżej zadowolić się wyrzutami sumienia. Zszokowany swoją agresją patrzę na dwa trupy, ten przerobiony na papkę to moja robota. Z zewnątrz słyszę bojowe pokrzykiwania odszczepieńców, ludzkie samice jak spłoszone perii uciekają w głąb swojego gniazda. Zostaję sam i jak oświecenie spływa na mnie wiedza, że wdepnąłem w niezłe gówno, i że najprawdopodobniej tu się moja wędrówka skończy.

Ściskając harpun przypadam do ściany i ponownie ogarniam wzrokiem uwalone juchą pomieszczenie. Krzyki na zewnątrz milkną, wyczuli mnie. Słyszę kroki w holu. Mam szczęście, wysłali jednego. W następnej chwili stwierdzam, że kroki są mi niepokojąco znajome.

W progu pojawia się samica, która towarzyszyła mi w trakcie piątej podróży. Ceti Sole II patrzy najpierw na mnie, potem na trupy i nieruchomieje w progu.

Więc to był powód twojego zniknięcia. Przeszłaś na ich stronę. Mówię.

Wciąż kieruję się tym samym, Paul Layn, dobrem Kermenautów.

Więc uważacie się za Kermenautów.

Nie wyciągaj pochopnych wniosków. Przypomnij sobie słowa Pustelnika… albo nie, przypomnij sobie wyspę, Paul Layn. Nad tym światem wisi zagrożenie. Pamiętasz to uczucie?

Jakie zagrożenie samico? Jedynym elementem, który burzy naturalną harmonię Czeluści, są Odszczepieńcy.

Ludzie, to oni są zagrożeniem. Wy gromadzicie się wokół Artefaktu, bo emanuje pozytywną energią, sprowadza spokój, otacza umysł błogą otuliną matczynego łona, pamiętam to uczucie… zapominacie, że są jeszcze miejsca gdzie nie dzieje się tak jak powinno, gdzie nie ma waszego etosu. Artefakt uśpił czujność naszej rasy, Paul Layn, zwiódł nas obietnicą wiecznego spokoju, czas się obudzić. My, Odszczepieńcy, żyjemy w aurze Wyspy, czujemy zagrożenie, nie możemy spocząć ani na chwilę, musimy walczyć o lepszą przyszłość.

Gdzieś niedaleko rozlegają się krzyki zarzynanych kobiet i tupot stóp. Znaleźli je.

Więc to Wyspa was napędza. Jak to się nazywa, Ceti Sole II? Pustelnik mówił, że wojnę praktykują tylko ludzie. Widzę, że teraz już nie tylko oni.

Musimy odpowiedzieć ludziom tym samym, dopóki nie jest za późno. Mamy coraz mniej czasu.

Zadaj sobie pytanie, czym się stajesz upodabniając się do niższych istot… sięgając po ich metody. Boicie się, że przeważy w nich zła natura, skłonność do wojen i niszczenia wszystkiego, co jest od nich słabsze? Odpowiem ci, Ceti Sole II! Patrzę na ciebie i widzę, to w was przeważyły wszystkie te cechy, których baliście się u ludzi. Już ich nie potrzebujemy, do toczenia wojen. Nawet jeśli zabijecie wszystkich, co z tego, potraficie siać śmierć i zniszczenie i bez nich. Staliście się tym czego się baliście, Czeluść już nigdy nie będzie taka sama.

Chyba wreszcie do niej trafiłem. Przez długą chwilę Ceti Sole II patrzy mi w oczy. Nie znajduje kontrargumentów.

Masz szczęście, że trafiłeś na mnie, Paul Layn. Następnym razem cię nie rozpoznam.

Wychodzi. Słyszę jeszcze jedną wiadomość nadaną przez nią do wszystkich. Załatwione.

Moje serce wciąż bije.

W takich chwilach jak ta, chciałbym zniknąć. Znowu straciłem wszystko, jestem mordercą i ofiarą jednocześnie, wszyscy zginęli, nawet ludzie. Zostałem sam, otoczony przez żarłoczną otchłań Czeluści każdego dnia kawałek po kawałku pochłaniającą nasze dusze. Gubię sens, sens tego wszystkiego ucieka przede mną jak przeklęta perii, której nie potrafię dogonić. Co noc śnię ten sam sen, tonę. Kermenauta płacze pod wodą, wtedy nikt nie zobaczy.

 

 

Rozległa, zatłoczona arteria prowadzi mnie do jądra Artefaktu. Widoczność pod wodą poprawia się z każdą minutą. Na ścianach, suficie i w głębinach pojawia się coraz więcej świateł wypadających z przejść i przeźroczystych ścian. Obraz setek przecinających toń, białych i niebieskich promieni zapiera dech w piersiach.

Dociera do mnie charakterystyczny zapach hodowlanych perii uwięzionych w wielkich zbiornikach. Wokół mnie przemyka coraz więcej młodych i starych osobników, tutaj wychowanie odbiera każdy Kermenauta, tutaj osiadają zniedołężniali starcy, którzy nie mają jeszcze odwagi wyruszyć w ostatnią podróż.

Wpływam do zajmującego centrum Artefaktu, gigantycznego basenu. Po tym wszystkim czego doświadczyłem w trakcie piątej podróży, dopiero rozpoznając znajome kąty odzyskuję wiarę w mądrość Artefaktu.

Nurkuję, pokonuję długi rząd podwodnych grodzi. Otaczające mnie ze wszystkich stron ściany porastają falujące glony. Płynę w górę ośmiokątnym kominem, wynurzam się na powierzchnię i wspinam się po drabinie. Osiągam sterczący ze ściany komina podest z kratownicy, przechodzę przez drzwi. Znajduję się w labiryncie korytarzy Artefaktu. Tutaj tłok jest mniejszy. Pulsujące światło raz po raz rozświetla szare ściany. Mijam serię skrzyżowań, przechodzę przez kwartał kabin starszyzny i trafiam na strome, spowite mrokiem schody. Po długiej wspinaczce zatrzymuję się w stojącym przed majaczącymi z przodu drzwiami, tłumie.

Przede mną liturgia światła.

Czekamy w nabożnym milczeniu. Wreszcie skrzydła drzwi rozsuwają się z charakterystycznym sykiem i na twarze zgromadzonych pada ostry blask.

Wejdźcie. Mówi kapłan i członek starszyzny, który staje przed tłumem. To Kael Ness, jeden z najważniejszych mieszkańców Artefaktu. Bądźcie świadkami woli najwyższego.

Tłumek kilkudziesięciu Kermenautów pokonuje ostatnie stopnie i znajduje się w ośmiokątnym pomieszczeniu. W środku jest bardzo jasno, światło odbija się od białych ścian i sufitu. Na uboczu, na białych sofach spoczywa kilku mędrców odurzonych świętym narkotykiem. Mają zamknięte oczy, nie poruszają się, wyglądają jak martwi, ich ciała są blade i wychudzone.

Znowu słyszę syk drzwi, tym razem się zamykają.

W centrum pomieszczenia znajduje się biała kolumna, której środkową część stanowi otoczona przeźroczystymi ścianami pusta komora. Za chwilę będziemy świadkami objawienia New London, które jest fundamentem naszej wiary.

Kael Ness staje przed pełnym światełek i przełączników pulpitem. Słyszymy jak kapłan szepcze litanie do świętych apostołów wędrowców, którzy w zamierzchłej przeszłości odnaleźli Artefakt i poświęcili całe żywoty na badanie jego wnętrza. Potem Kael Ness naciska guzik.

W próżni wypełniającej komorę kolumny, pojawia się rzeczywistych rozmiarów obraz człowieka-samca. Mężczyzna jest inny od prymitywnych podziemników, których spotykam od czasu do czasu w Czeluści. Wysoki, prosty, o pięknym obliczu, bezwłosy tak jak my, jego szaty w kolorach czerni i szkarłatu przyciągają wzrok. Na ramionach lśnią jak światło rzędy złotych belek, na piersi błyszczy gwiazda.

Na jego widok pomieszczenie wypełniają westchnienia zachwytu. Kiedy człowiek otwiera usta, wszyscy milkną jak rażeni promieniem z osobistej kuli myśli, choć nikt nie rozumie co mówi.

– Wiadomość od New London II do Green Pacific. Akcja ratunkowa anulowana. New London II też spada. Powtarzam, New London II spada. Jesteście zdani tylko na siebie. Tam na dole panują całkiem znośne warunki do życia, ale będziecie musieli zostać weganami. Na Battlehorn nie stwierdzono istnienia żadnych zwierzęcych form życia, tylko flora. Drzewa… wieżowce wielokrotnie większe od sekwoi. Ich korony tworzą zewnętrzną powłokę planety. Powinny zamortyzować upadek, ale prawie na pewno się przez nie przebijecie i traficie na właściwą powierzchnię Battlehorn. To wszystko już pewnie wiecie. Przekazujemy wam natomiast dwie nowe zmienne. Uszkodzeniu uległ krążownik Alpha Rose transportujący arsenał jądrowy starego typu. Według naszych obliczeń Alpha Rose uderzy o powierzchnię planety dziewięćset sześćdziesiąt sześć kilometrów na północny zachód od waszego punktu zderzenia. Margines błędu – sto siedemdziesiąt kilometrów. Nie powinno to stanowić dla was bezpośredniego zagrożenia, ale jeśli przeżyjecie własną katastrofę, lepiej nie wybierajcie się w tamtym kierunku.

Choć słowa są obce, to przypominają język ludzi, wszyscy czujemy, że to wiadomość od Najwyższego Intelektu do tej mizernej rasy. To zadanie, którego w przyszłości ludzie będą zmuszeni się podjąć. Nasza misja to przygotowanie im drogi.

– Mamy coś, co może pomóc wam przetrwać w nowych warunkach – kontynuuje człowiek-samiec – Ekipa badawcza New London II twierdzi, że odkryte na Battlehorn promieniowanie znane pod roboczą nazwą promieni Leviego, oddziałując na organizmy żywe, skutkuje znacznym przyspieszeniem procesu ewolucji. Promieniowanie Leviego jest szczególnie silne w obszarze waszego punktu zderzenia, jeśli chcecie go uniknąć, musicie niezwłocznie po zderzeniu udać się na północny wschód. Jeśli chcecie… ewoluować, żeby przeżyć… pozostańcie w miejscu katastrofy. Pomoc zjawi się w tej galaktyce najwcześniej za jakieś trzy tysiące lat ziemskich. Ciekawe, co znajdą we wraku waszego Green Pacific… ryby z czterema pięciopalczastymi płetwami, małpy zdzierające korę z drzew, czy tylko bakterie? Ewolucja może wam się przydać – następne kilka słów rozumiemy wszyscy, człowiek wypowiada je z obco brzmiącym akcentem, ale rozpoznajemy je, w naszych językach oznaczają to samo – Niech bóg ma nas w swojej opiece. Żegnajcie Green Pacific. Koniec transmisji.

 

Koniec

Komentarze

Weźmy początek. Czytamy:
"Czterysta czterdziesty cykl wędrówki. Trwa moja piąta podróż. Koło się zamyka, jestem już bliżej niż dalej i wkrótce powrócę do Artefaktu. Światło fosforyzującej huby wydobywa z półmroku olbrzymie pnie wiekowych światodrzew, które niosą na swoich konarach grubą na stadion zewnętrzną powłokę planety." 

A gdyby dać to tak:
"- Czterysta czterdziesty cykl wędrówki.
- Po co ci to?
- Trwa moja piąta podróż. Koło się zamyka, jestem już bliżej niż dalej i wkrótce powrócę do Artefaktu.
- Widziałeś go?
 - Tak. Światło fosforyzującej huby wydobywa z półmroku olbrzymie pnie wiekowych światodrzew, które niosą na swoich konarach grubą na stadion zewnętrzną powłokę planety.
- Nie wierzę ci."
I tak dalej.

Początek zaproponowany jest niezły i ma klimat. Ale akcję robi się pokazując konflikty. Może to temu opowiadaniu niepotrzebne, ale kiedy je czytałem - o tym właśnie pomyślałem.
Poza tym: całkiem całkiem. Się czyta.
Pozdrawiam. 
 

Jakub, rozumiem twój zamysł. Sugerujesz zastąpienie statycznego opisu dynamicznym dialogiem. Taki zarysowujący konflikty dialog skłania czytelnika, żeby opowiedział się po którejś ze stron, a to pierwszy krok to wciągnięcia go w opowieść.

 

Zauważ jednak, że w ten sposób mógłbyś skomentować każdy tekst rozpoczynający się opisem. Mam wrażenie, że twój komentarz to wyrażenie generalnych preferencji co do sposobu narracji, skonkretyzowane na przykładzie mojego otwarcia opowiadania. Deskrypcja i dialog są równoprawnymi metodami przedstawienia opowieści i prawie zawsze będą się uzupełniały. Nie można wszystkich opisów zamienić na dialogi, nie można opisu lasu krytykować za to, że nie jest kłótnią drzewa z kamieniem.

Posługując się już na wstępie dialogiem, trudniej jest jasno naszkicować czytelnikowi sytuację. Jeśli piszemy tekst w konwencji magii i miecza, klasyczne s-f albo horror rozgrywający się we współczesnej polskiej wsi, to zwykle nie jest to problem, bo czytelnik ma pewną bazę informacji o świecie przedstawionym i szybko się połapie. Ale jeśli jego stan wiedzy jest Zerowy, to dialog może bardzo utrudnić odbiór. Żeby tego uniknąć, nawet nie pomyślałem o otwarciu tego tekstu dialogiem. Sam opis jest już dość abstrakcyjny.

W tej scenie jest tylko jeden bohater. Nie ma schizofrenii. Rozpoczęcie od dialogu nie może być priorytetem w budowaniu fabuły.

Sugeruję komentowanie po zapoznaniu się z większym fragmentem tekstu, tym bardziej jeśli, jak piszesz, jest całkiem, całkiem.

 

pozdrawiam, proponuję merytoryczną dyskusję, jeśli nie zgadzasz się z którąś z postawionych tez :D

Mnie wciągnęło właśnie otwarcie i sposób prowadzenia narracji. Bardzo mi się podobało -- czemu od razu nie wysłałeś tego na redakcyjnego mejla? Myślę, że miałoby spore szanse na druk.

Mnie się bardzo podoba momentami - że tak to nazwę - Grzędowiczowski sposób prowadzenia narracji. Pomysł na świat przedstawiony również jest niczego sobie.
A najważniejsze jest to że historia jest bardzo spójna i ma całkiem zaskakujące zakończenie.
Może komuś natomiast nie podobać się to, że autor wplótł pewną nutkę filozofii w tekst. Mnie się to podoba bo lubię jak ktoś się wymądrza - z sensem. 

 Po prostu polecam bo to dobre opowiadanie. I nie zmarnujecie czasu. Zresztą widzę że parę osób już to zauważyło - w komentarzach poprzedzających mój. : )

„…odkryte na Battlehorn promieniowanie znane pod roboczą nazwą promieni Leviego, oddziałując na organizmy żywe, skutkuje znacznym przyspieszeniem procesu ewolucji. Promieniowanie Leviego jest szczególnie silne w obszarze waszego punktu zderzenia, jeśli chcecie go uniknąć, musicie niezwłocznie po zderzeniu udać się na północny wschód. Jeśli chcecie… ewoluować, żeby przeżyć… pozostańcie w miejscu katastrofy. Pomoc zjawi się w tej galaktyce najwcześniej za jakieś trzy tysiące lat ziemskich. Ciekawe, co znajdą we wraku waszego Green Pacific… ryby z czterema pięciopalczastymi płetwami, małpy zdzierające korę z drzew, czy tylko bakterie?”

_______________________________________________________________

„…Uszkodzeniu uległ krążownik Alpha Rose transportujący arsenał jądrowy starego typu.”

 

„…czujesz emanującą z wyspy aurę! To miejsce to… sam nie wiem, to chyba część przeszłości albo przyszłości mojej rasy. Przestroga dla was, ludzie potrafią być bardziej bezwzględni, niż jakiekolwiek inne stworzenie w Czeluści.”

________________________________________________________________

 

Zakończenie ( które jest dla historii kluczowe i - jako takie – mogło by być jeszcze bardziej dopracowane) wyjaśnia wszystko. Odebrałem jednak coś, jak drobne logiczne zgrzyty. Np.:

  - Skąd ta część rozbitków, która (zapewne migrując na pn-wsch) nadal stanowi standard homo sapiens, tylko trochę zdegenerowany, ma Wiedzę (prezentowaną w opowiadaniu przez pustelnika) skoro nie ma dostępu do Artefaktu?

 - Dlaczego Kermenauci będąc bardzo inteligentną rasą, znając objawienie New London, mając dostęp do Artefaktu,  nie są w stanie wyciągnąć wniosków z posiadanej wiedzy? ( choćby takich, jak czytelnik). Chyba działa tu jakiś szczególny blok, ale –jeśli tak-czy nie należało podkreślić faktu jego istnienia ( opisać jego naturę? )

Opowiadanie bardzo dobre - ciekawe ( opis zachowań Kermenautów) z drugim dnem ( natura homo sapiens). Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka