- Opowiadanie: Marcin Knoppek - Drzwi, których nie było

Drzwi, których nie było

Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.

Oceny

Drzwi, których nie było

10:00.

Martin wpatrywał się przez chwilę w cztery migoczące na ekranie budzika czerwone cyfry, po czym bezlitośnie pacnął dłonią wystający przycisk „on/off". Sygnał alarmowy natychmiast ucichł, poczucie zdziwienia pozostało. Od wielu miesięcy nastawiał zegar, by ten budził go dokładnie o godzinie jedenastej trzydzieści, niezależnie od tego, czy to był poniedziałek, czy niedziela. Czy nawet Święto Dziękczynienia. Ot, jedna z wielu zalet pracy w domu w sytuacji, gdy człowiek sam jest sobie szefem, podwładnym i inspektorem sanitarnym. Dlaczego alarm budzika włączył się półtorej godziny przed czasem? Jeżeli na to pytanie nie odpowie Laura – choćby poprzez zostawioną na lodówce wiadomość: „O 10:30 przyjdzie hydraulik, zaproponuj mu kawę, całuję" – to zagadka przedwczesnej pobudki już pewnie nigdy nie znajdzie rozwiązania.

Martin odwrócił się plecami do nocnego stolika, na którym spoczywał elektroniczny zegar, i opierając głowę na poduszce, przyjrzał się widniejącym w ścianie oknom. Za każdym było jednakowo szaro, jakby zostały zaklejone ciemną folią. Dopiero po bliższym przyjrzeniu się można było dostrzec za szybą zastygłe w bezruchu deszczowe krople, które ostały się po rannej ulewie. Jeszcze rok wcześniej kołysałyby się tam wysokie korony lip, ale drzewa ścięto, bo podobno stanowiły zagrożenie dla życia mieszkańców.

– Co za bzdura… – zdążył wypalić sam do siebie Martin, nim nie poddał się potrzebie ziewnięcia.

Ospale podniósł się z łóżka, którego sprężyny odetchnęły cicho z ulgą. Dawno nie czuł się tak niewyspany. Zwykle kładł się spać około czwartej nad ranem i potrzebował tych przeszło siedmiu godzin, ażeby poprawnie funkcjonować. Co grosza, akurat poprzedniej nocy położył się wyjątkowo po piątej. Wszystko przez powieść, którą pomału kończył pisać. Poświęcał jej mnóstwo czasu, ale nie miał wyboru. Laura była pielęgniarką i nie zarabiała dostatecznie dużo, by starczyło im na coś ponad zaspokojenie podstawowych potrzeb, zapłatę rachunków i spłatę kredytu. Martin mógłby poprawić ich byt, gdyby tylko powtórzył sukces swojej poprzedniej książki. Głęboko wierzył, że najdalej latem uda mu się wydać „Zanim zajdzie słońce" i zastrzyk gotówki pozwoli im nacieszyć się trochę sobą, co nie udawało im się od dawna. Ich obecny styl życia nie podobał mu się w każdym calu. Kiedy ona spała, on pracował, kiedy ona pracowała, spał on. Nic jednak nie mogli na to poradzić – może poza dzielnym stawianiem czoła rzeczywistości.

Wyjął z szafy domowe spodnie i koszulę w kratę, a z komody parę skarpet i bieliznę. Wszystko to zwinął w kłębek i opuścił sypialnię. Zanim wszedł do łazienki, która znajdowała się po drugiej stronie szerokiego na półtorej metra korytarza, kątem oka spostrzegł w salonie coś dziwnego. Chyba jeszcze nie do końca się obudził.

Odruchowo zamknął się w łazience – mimo że nikogo oprócz niego w apartamencie nie było – i rzucił ubrania na kosz obok pralki. Następnie rozebrał się i wziął szybki prysznic. Na tyle szybki, że „Nothing else matters" Metallici, które zaczął nucić odkręcając kran, dośpiewał do końca dopiero po wyjściu spod prysznica i wytarciu się ręcznikiem.

Wreszcie nie czuł się już taki otępiały. Założył skarpety, a następnie wsunął na siebie bokserki oraz spodnie i przyjrzał się sobie w lustrze. Spod głęboko czarnej, bo mokrej czupryny spoglądały na niego zaczerwienione zielonkawe oczy, pod którymi wyraźnie dawało się we znaki przemęczenie pod postacią półkolistych worów. Jego skóra, po której spływały pojedyncze krople wody, była blada jak wosk.

– Coś ty ze sobą zrobił, kolego? – Martin wymamrotał niegłośno do lustra, jakby się wstydził, że jeszcze ktoś usłyszy.

Włożył ręce w rękawy koszuli, ale nie zapiął guzików. Piżamę wrzucił do pustego kosza na brudne rzeczy. Pospiesznie umył zęby i opuścił łazienkę. Od razu po wyjściu na korytarz przeszył go zimny dreszcz, gdy poczuł powiew rześkiego powietrza. Pewnie Laura zapomniała zamknąć okno w salonie. Ruszył w tamtym kierunku, ale przystanął już po pierwszym kroku.

– Ja wciąż śnię – rzekł do siebie już bez skrępowania. Powiedział to zupełnie szczerze, zobaczywszy pełen obraz tego, na co mimochodem zwrócił uwagę pół godziny wcześniej. Wszedł do chłodnego salonu i zaszokowany wpatrywał się w drzwi naprzeciwko korytarza. – Co do…?

Wynajmował ten lokal od dwóch lat i bez namysłu dałby sobie głowę uciąć, że w miejscu, na które patrzył – przynajmniej od kiedy się wprowadził – wisiało lustro. Nigdy nie było tam drzwi. Zresztą nie miało prawa być, to mieszkanie było ostatnim na drugim piętrze. Na nim budynek się kończył.

Martin rozejrzał się w poszukiwaniu rozbawionej twarzy dowcipnisia. W połączonej z salonem kuchni było pusto. Za sofą, czy telewizorem również nie wystawał podejrzany kształt. Zresztą, kto miałby tam być? Mieszkał jedynie z Laurą, a ona by w ten sposób z niego nie żartowała. Chyba, że umożliwiła to któremuś z jego kolegów. Mike, czy choćby James byliby do tego zdolni, ale to wytłumaczenie jakoś go nie satysfakcjonowało. Może dlatego, że ów „żart" wcale nie był śmieszny.

Martin ponownie spojrzał na drzwi. Wyglądały bardzo zwyczajnie. Ot, drzwi do innego pokoju. Nie miały nawet dziurki od klucza. Martin zaśmiał się z niedorzeczności tej sytuacji i nacisnął na klamkę. Otwierały się do wewnątrz. Ku swemu zdziwieniu, tam, gdzie spodziewał się zobaczyć co najwyżej przepaść po sam chodnik, znajdowało się przedłużenie salonowej podłogi. Niepewnie wszedł do tajemniczego pomieszczenia, a przeciąg gwałtownie zatrzasnął za nim drzwi. Zamurowało go. Ten korytarz i kuchnia… łososiowa sofa, 20-calowy telewizor… otwarte okno…

Stał we własnym salonie.

Zastanowił się, czy aby nie kładł się spać mocno wstawiony. Nie pamiętał. To jednak w żaden sposób sprawy nie przesądzało. Podszedł do okna i odsłonił białą firankę unoszącą się wraz z napierającymi na nią słabiutkimi powiewami wiatru. Za wilgotną szybą rozciągało się zachmurzone niebo, pod którym wyrastały piętrowe budynki o podobnym odcieniu szarości. Popielata ulica zionęła pustką. Ani jeden samochód nie przedzierał się przez miotające się po niej na wietrze suche, czerniejące liście. Na chodnikach byłoby równie pusto, gdyby nie jeden człowiek powoli zbliżający się do apartamentowca. Biedak nie miał jednej nogi i poruszał się o kulach. Jego twarz całkowicie skrywały bandaże, od których uwolnione były jedynie mrużące się z bólu oczy. Niespodziewanie zatrzymał się. Uniósł głowę i spojrzał wprost na Martina. Stało się to tak nagle, że ten wstrzymał oddech. Patrzył jak zahipnotyzowany w nieoczekiwanie nieruchome oczy inwalidy, a z każdą upływającą sekundą dało się słyszeć przesunięcie wskazówki zegara wiszącego na ścianie. Wypuścił powietrze z płuc dopiero, gdy człowiek opuścił głowę i ruszył dalej przed siebie.

Martin odwrócił się. Naprzeciwko niego znajdowała się kuchnia, a tuż obok niej drzwi wyjściowe z apartamentu. Po lewej stronie był korytarz i pomieszczenie gospodarcze, a po prawej drzwi, których wcześniej nie było…

– To nie może być to samo miejsce – mruknął pod nosem i podszedł do wyjścia z apartamentu. Przekręcił zamek w drzwiach, a niewidoczna zasuwa wydała z siebie charakterystyczny odgłos. Wyszedł na korytarz. Był on pogrążony w półmroku i prowadził do klatki schodowej. Z kolei stamtąd wyrastał następny korytarz wiodący przez drugie skrzydło budynku. Martin z niedowierzaniem stwierdził, że wyszedł ze swojego apartamentu – numer 303. Teraz był pewien, że korzystając z tamtych tajemniczych drzwi powinien był znaleźć się poza budynkiem, kilka metrów nad brukowanym chodnikiem. Jak inaczej wytłumaczyć to, co się wydarzyło, jeśli nie jego szaleństwem? Przyszło mu na myśl, że może to przez jego najnowszą powieść. „Zanim zajdzie słońce" opowiadało o starszej pani nazwiskiem Chambliss, cierpiącej na schizofrenię, która robiła wszystko co w jej mocy, by zachować najcenniejsze wspomnienia. Może tak jak u niej schizofrenia, tak u niego jakaś podobna choroba zaczęła wypaczać rzeczywistość?

Wewnątrz apartamentu rozległ się dzwonek domofonu. Martin ucieszył się niemal jak dziecko. Może wreszcie ktoś wytłumaczy mu, co się z nim dzieje. Wbiegł z powrotem do pomieszczenia i podniósł słuchawkę.

– Halo? – odezwał się do aparatu.

W odpowiedzi usłyszał tylko nierównomierny oddech.

– Kto tam? – odezwał się ponownie.

Rozległo się ciche, trudne do zidentyfikowania szuranie.

– Kto tam jest, do cholery?!

W tej samej chwili usłyszał odgłos otwieranych drzwi. Jeden dochodził ze słuchawki, drugi, ledwo słyszalny, z dołu apartamentowca. Martin odłożył aparat i ponownie wyszedł na korytarz przez wciąż otwarte drzwi. Podbiegł do klatki schodowej i spojrzał w dół. Dzięki jej kształtowi mógł obserwować fragment schodów na parterze. Przez dłuższy czas nie widział nic, a jedynie słyszał powolne, lecz głośne kroki. Dopiero po chwili na metalowej poręczy pojawiła się zabandażowana dłoń i zaczęła flegmatycznie sunąć wzdłuż niej. W górę.

Martin gwałtownie odsunął się od poręczy, jakby podłączono pod nią prąd. Oparł się o ścianę i znieruchomiał wytężając zmysł słuchu i wyobraźnię. Ten inwalida go przerażał. Czego od niego chciał? Czy miało to jakiś związek z tymi cholernymi drzwiami? Coraz bardziej prawdopodobne stawało się to, że zwariował. Zawsze sądził jednak, że szaleńcy nie są świadomi swojego obłędu. Tymczasem to, co się wokół niego działo, wydawało mu się więcej niż paranoiczne. Trochę jak z panią Chambliss, która również była świadoma swojej schizofrenii; nie wiedziała natomiast, czy pojmowana przez nią rzeczywistość była prawdziwa, czy też choroba ją oszukiwała.

Powolny, nieregularny chód stawał się z każdą chwilą głośniejszy. Martin miał złudną nadzieję, że inwalida nie kierował się do jego apartamentu, że na pierwszym piętrze skręci w któreś skrzydło budynku i odgłosy naprzemiennie stawianych kroków i kul zaczną cichnąć. Krew odpłynęła mu z kończyn, gdy tak się nie stało, a kaleka rozpoczął niemrawą wspinaczkę na najwyższe, drugie piętro.

Martin zaczął oddalać się szybkim krokiem w stronę swojego apartamentu, ale z czasem jego marsz przerodził się w bieg i gdy tylko dotarł do środka, zatrzasnął za sobą drzwi zamykając je w nieracjonalnym pośpiechu. Słyszał bicie swojego serca, które znacznie wyprzedzało tykanie zegara, podczas gdy wiatr za oknem gwizdał nieprzerwanie.

– Muszę się uspokoić… Tu nie wejdzie – próbował dodać sobie otuchy. Zawsze, gdy się denerwował, mówił do siebie. Własny głos go uspokajał. – Grunt to opanowanie, kolego.

Spojrzał przez wizjer. Za okrągłą soczewką ukazała mu się biała ściana ozdobiona pajęczynowatym pęknięciem oraz fragment drzwi do apartamentu numer 304. Mimo iż żaden podejrzany cień nie przesuwał się wzdłuż korytarza, Martin ustawicznie patrzył przez judasza w obawie, że pod jego drzwiami zjawi się ten inwalida. Wciąż zadawał sobie pytanie, czego się właściwie bał? Dlaczego przerażał go człowiek o kulach, pozbawiony jednej nogi, którego twarz i ręce są obandażowane z powodu jakichś poważnych obrażeń? A jednak, gdy tylko tamten spojrzał na niego z ulicy, Martina ogarnął strach. Spotkało go coś, czego nie rozumiał i może właśnie dlatego tak bardzo się bał.

Nagle usłyszał stłumiony stukot. Nie podbite gumą kule uderzały o twardą podłogę, a za nimi cichutko stąpała podeszwa buta.

– On tu idzie… To jakaś pieprzona farsa.

Martin drżącymi dłońmi sprawdził, czy drzwi są dobrze zamknięte. Następnie ponownie przyłożył oko do judasza, a jego źrenica gwałtownie rozszerzyła się. W tym samym momencie rozległ się dzwonek do drzwi.

– Kim jesteś?! – wykrzyknął stawiając kilka kroków w tył. – Czego chcesz?!

Niepełnosprawny nie odpowiedział. Może nie mógł, jego usta również skrywały bandaże. Martin usłyszał tylko odgłos majstrowania przy zamku i po chwili dźwięk przesuwania zasuwy.

W narastającym lęku potknął się o własne nogi, ale błyskawicznie wstał i nie spuszczając z oczu klamki, skierował kroki w stronę tajemniczych drzwi, od których wszystko się zaczęło. Otworzył je w tym samym momencie, w którym zaczęły uchylać się drzwi wejściowe.

Przeciąg ponownie zatrzasnął łączące oba pokoje odrzwia. Martin popatrzył na swój apartament, który niczym nie różnił się od tego po drugiej stronie. Ciemny korytarz wiódł do sypialni i łazienki, a tuż obok niego stał wyłączony telewizor, nad którym wisiał tykający zegar. Dochodziło wpół do jedenastej. W kuchni stały puste garnki, a za oknem wciąż było ponuro i ani jeden promień słońca nie przebijał się przez kłębiące się na niebie szare chmury.

Zza jego pleców dobiegł go cichy zgrzyt. Obrócił się w samą porę, aby przytrzymać otwierające się drzwi za błyszczącą klamkę, którą szarpano z drugiej strony. Drewniana przeszkoda drżała, lecz Martin był silniejszy. Utrzymał drzwi zamknięte.

 

* * *

 

Rozległ się dzwonek telefonu.

Martin ocknął się w swoim łóżku i zamrugał oczami. Znajdował się w swojej sypialni. Za oknami było pochmurno, dało się słyszeć cichutkie stukanie. To drobne krople deszczu uderzały w szyby i łączyły się ze sobą, by spłynąć nieprzewidywalnie po śliskiej, szklanej powierzchni.

– To był koszmar? – spytał sam siebie i usiadł. Tylko zły sen? Najchętniej zaśmiałby się z ulgi, jaką poczuł, gdyby nie niepokój, który wciąż trzymał go w objęciach i nie chciał wypuścić.

Telefon wciąż dzwonił, a na niewielkim, podświetlonym na zielono ekraniku widniał jakiś obcy numer. Martin odczekał chwilę, by się uspokoić, a następnie podniósł słuchawkę i przyłożył ją do ucha.

– Martin Havard, słucham? – Wytężył z wysiłkiem oczy, które szczypały go od niewyspania, dostrzegając na wyświetlaczu budzika godzinę 11:28.

– Komenda Główna Policji Grand Island – odezwał się smętny, męski głos. – Czy znana jest panu osoba Laury Havard?

– To moja żona – wybełkotał Martin pierwszy raz w życiu czując pulsującą w żyłach krew.

– Proszę usiąść… – Siedział. – Muszę z przykrością zawiadomić pana o jej śmierci.

Martin zdrętwiał. Strach przykryła lawina smutku, a z jego ust wydobyło się tylko pojedyncze słowo:

– Jjak…?

Po chwili ciszy ponownie odezwał się ponury policjant:

– Laura Havard była ofiarą pożaru doznając oparzeń trzeciego stopnia. Pracowała wtedy w szpitalu, więc możliwe było podjęcie natychmiastowej decyzji o amputowaniu jej nogi. Nie udało się jej jednak uratować. Zmarła około wpół do jedenastej. Próbowaliśmy skontaktować…

Martin upuścił słuchawkę. Nie usłyszał nawet huku, gdy ta zderzyła się z podłogą.

Oparzeń…? Amputowaniu…? Wpół do jedenastej…? Z każdą analizowaną informacją jego źrenice stawały się szersze, aż wreszcie rozpacz uderzyła w niego ze zdwojoną siłą.

Wstał ledwo łapiąc równowagą. Nigdy nie czuł się równie słabo. Przed załzawionymi oczami pulsowały czarne mroczki, a on kołysząc się jak pijak, to w prawo, to w lewo, kierował się do wyjścia z sypialni. Gdy stanął na korytarzu, w jego pokoju włączył się alarm budzika. Martin zignorował wycie i spojrzał przez wilgotne od gorących łez oczy na ścianę w salonie. Wisiało tam lustro, w którym odbijał się duży pokój. Przecinał go ciemny korytarz, w głębi którego stała niewyraźna sylwetka. Jego odbicie? A może…

– Laura? – wyszeptał i ruszył w tamtą stronę wyciągając ręce do osoby w lustrze.

Postać uczyniła to samo…

Koniec

Komentarze

To chyba moje najkrótsze opowiadanie, a jednak uznałem, że najlepiej nadaje się na debiut tutaj. Cóż, mam nadzieję, że się nie pomyliłem. Życzę przyjemnej lektury i zachęcam do dzielenia się swoimi wrażeniami. Dla pisarza nie ma chyba nic cenniejszego niż opinia czytelników.

Raz jeszcze - przyjemności z czytania tekstu. O ile oczywiście w ogóle znajdą się wytrwali, których nie odstaszy początkowa monotonia.

Ave

PS Naturalnie witam wszystkich, planuję zagościć tu na dłużej.

Krótkie, ciekawe z pomysłem. Czekam na więcej:)

Podobało mi się. Początek jest trochę nużący, ale potem się rozkręca. Wrażenie, jak najbardziej pozytywne. Pozdrawiam

Mastiff

Witaj!

Drzwi, któych nie było to w istocie jedno z najlepszych opowiadań o podobnej długości, które przeczytałem. Spodobało mi się za pierwszym przeczytaniem, spodobało mi się i za drugim. Nadal lubię dwuznaczne, zwodnicze zakończenie, a i sam język na niezłym poziomie. Monotonia na początku nie przeszkadza, wzmacnia tylko późniejszy efekt. Bardzo dobre opowiadanko. Oceniłbym na 5, ale jeszcze nie mogę.

Pozdrawiam
Naviedzony

Bardzo dziękuję za pozytywne komentarze. Cóż, pozostaje mi przeprosić za nużący początek, ale uważam, że nie każde opowiadanie grozy musi - metodą Hitchcocka - zaczynać się od trzęsienia ziemi. Czasami warto przedstawić bohatera i pomału wprowadzać w klimat.

Może ktoś jeszcze się wypowie? Nie ukrywam, że wrzuciłem tu ten tekst głównie po to, by poznać opinie na jego temat.

Ave

Musisz przyzwyczaić się, że czasem trochę potrwa zanim wpadnie tu ktoś z redakcji, żeby wystawić ocenę. :)

Przyznam, że opowiadanie trzymało mnie w napieciu, aż do samego końca! Liczę na więcej takich opowiadań i życzę powodzenia w pisaniu ich. :)

Pozdrawiam. 

Prawdziwy mężczyzna - dobrze zaczyna, dobrze kończy, a i w środku jest lepiej niż nieźle ;) A tak serio, naprawdę mi się podobało. Umiejętnie budujesz napięcie, udało ci się mnie zaskoczyć (bo myslałam, że ta postać to sam Martin, podejrzewam że w 9 na 10 opowiadań tego typu tak by było ;)), a do tego napisane z wyczuciem. Gratuluję!

Dziękuję za ten komentarz, szczególnie za część o prawdziwym mężczyźnie, hehe. No i za to, że zawędrowałaś do tekstu sprzed chyba roku. :) 

Dlatego tak walczę w Hyde Parku o zakładkę "Ostatnio komentowane" ;) Na innych forach to jakoś oczywista oczywistość, że ostatnio skomentowane teksty wędrują ku górze, a tu nie. Szkoda, że tak dobry tekst skomentowało tylko pięć osób. Przydałoby się więcej. Pozdrawiam.

Chyba istotnie warto o to powalczyć, choć może niektóre teksty już z natury są skazane na kameralne powitanie, hehe.  Cóż, jeszcze raz dziękuję za ciepłe słowa, Dreammy. Na pewno wkrótce się odwdzięczę i zajrzę do któregoś z Twoich dzieł ;)

Nowa Fantastyka